PDA

Zobacz pełną wersję : Zagadka przyrodnicza



Kriss40
26-06-2004, 12:54
(chyba dosyć łatwa)
Dlaczego wilki wyją?

T.B.
26-06-2004, 14:40
Wycie jest jedną z form porozumiewania się wilków, pełni funkcje „słupa ogłoszeniowego”, na którym obwieszcza się ważne informacje. Naukowcy wyróżniają wiele powodów dla których wilki wyją, są to m.in.: potrzeba zintegrowania grupy przed polowaniem, chęć obrony upolowanej zdobyczy przed intruzem, oznajmienie innym grupom o granicach terytorium, rozładowanie napięć w czasie doboru pary rodzicielskiej. Wilki słyszą się na odległość ok. 10km. Wilki wyją o każdej porze, w nocy i w dzień, przez większą część roku, najciszej zachowują się w maju i czerwcu - prawdopodobnie dlatego, by nie zdradzić położenia nory z młodymi.


Żródło:
http://www.wolf.most.org.pl/pol/wilkedu.htm

Powerfull searching engine:
www.google.pl

Kriss40
26-06-2004, 14:45
Bardzo dobrze!!!!
Duże piwo przy najblizszym spotkaniu (ja wybieram sie w Biesy na przełomie lipca i sierpnia). Piwko może być niemieckie....hihi...
Pozdrawiam
Kriss40

Stały Bywalec
27-06-2004, 17:25
Krissie40, czy aby na pewno była to poprawna odpowiedź ?
Poproszę o opinię w tej sprawie odpowiednich rzeczoznawców, którymi tylko mogą być (jak sama nazwa wskazuje) mieszkańcy wsi Wołkowyja.

Kriss40
27-06-2004, 19:30
Drogi Jastrzębiu
Do podania tej zagadki skłoniło mnie obejrzenie filmu o wilkach, który wyemitowała, bodaj wczoraj, TV Polonia. Odpowiedź TB zawiera własciwie wszystkie istotne elementy, o których dowiedziałem sie z tego filmu. Ale, oczywiście, jeżeli rasowi "Wołkowyjcy" mają jeszcze coś do dodania, chętnie posłuchamy...
Nie zmienia to faktu, że piwo dla TB i tak juz jest zaklepane...
Pozdrawiam
Kriss40

Stały Bywalec
27-06-2004, 20:46
No nie wiem, nie wiem.
Proponuję, abyście to piwo wypili w Wołkowyi, uroczej wsi bieszczadzkiej. Przy konsumpcji "pod sklepem" dołączą do Was miejscowe autorytety i na pewno podadzą prawidłową odpowiedź. I będzie to odpowiedź nieskażona znajomością programów Discovery, tam raczej nie oglądanych. I dyskutować z nimi nie radzę. Można stamtąd odejść z siekierą w plecach.

A tak w kwestii formalnej, to ja nie jestem żadnym jastrzębiem (jeśli już trzymać się porównań ornitologicznych, to wręcz przeciwnie - gołębiem, mam bowiem "gpłębie" serce). Mój nick na forum to Stały Bywalec, w skrócie SB. Proszę nie mylić z b. Służbą Bezpieczeństwa (ale jak ktoś się pomyli, to się nie obrażę).
Ten napis pod moimi postami to takie "przesłanie z Otrytu". Abyście wędrując pod Otrytem, widząc kołującego w górze jastrzębia, wiedzieli że on jest z Wami, a nie przeciw Wam. A zresztą, czyż to nie wspaniały widok ?
I tak zmusiłeś mnie do modyfikacji podpisu.

Kriss40
27-06-2004, 20:56
Szanowny i drogi SB :)
Z tą wystawą rolniczą w plecach to chyba jednak lekka przesada....
Nie doceniasz ich, a może - sam juz nie wiem - przeceniasz...
Poza tym, ani miejsce, ani czas akcji nie są jeszcze ustalone. Boże jedyny, nawet "osoby dramatu" jeszcze się nie "skrzyknęły.
Pozdrawiam
Kriss40
PS Gołębie serce to piękna sprawa...

długi
28-06-2004, 15:07
Długo łażę doliną Sanu, raz z lewa, raz z prawa. Widziałem różne ptaszyska, pospolite i te b. rzadkie. Jeden facet zgłosił do komisji ornitologicznej, że widział sępa w okolicy Tworylczyka, nie udało się potwierdzić, choć dwa tygodnie szukaliśmy w kilka par oczu (ócz). Widziałem młodego orła przedniego - rzadkość nad rzadkościami. ALE JASTRZĘBIA W REJONIE OTRYTU NIE WIDZIAŁEM.
Mam pecha czy co?
Długi

Stały Bywalec
28-06-2004, 15:50
Szanowny Kolego Długi !
Ależ widziałeś jastrzębia - nie wiedząc, że to on.

W t.3 Nowej Encyklopedii Powszechnej PWN (6 tomów + suplement, wydało Wydawnictwo Naukowe PWN, W-wa 1997) czytamy:

"Jastrzębie, rodzina kosmopolitycznych ptaków z rzędu drapieżnych; ok. 200 gat.; średniej wielkości (samica większa od samca); dziób mocny, hakowaty (bez "zęba"), ostre szpony, długi ogon, dość krótkie, zaokrąglone skrzydła; zwinne i szybkie, polują z lotu na ptaki i drobne ssaki; dopadając ofiarę charakterystycznie rozpościerają skrzydła i ogon; obszary zadrzewione i lasy; w Polsce 25 gat., m.in.: bielik, błotniak, gołębiarz, kania, krogulec, orzeł." (pogrub. druku moje, SB).

Dodam też, że w owym tomie hasło "jastrząb" (w liczbie pojedynczej) w ogóle nie występuje. Po "Jastrunie Mieczysławie" mamy od razu "Jastrzębią Górę", a później ww. "jastrzębie".

Oczywiście wiem, że miałeś na myśli jastrzębia - gołębiarza. Jego faktycznie chyba się nie spotka na Otrycie. Ale czy Ty myślisz, że mój przyjaciel to zwykły gołębiarz czy inny błotniak ? Moje druhy z Otrytu to jastrzębie - orzeł i orlik.

Kriss40
28-06-2004, 19:41
Tak to jest, jak się jest Jastrzębiem o gołębim sercu... Trzeba się długo tłumaczyć...
Pozdrawiam
Kriss40

Stały Bywalec
28-06-2004, 19:57
No właśnie. Niektórzy muszą tłumaczyć, że nie są wielbłądami, a ja - że nie jestem jastrzębiem.
Ale z tym moim "gołębim sercem" to lekko przesadziłem. Gdybym je faktycznie miał, to bym nie oblał dziś jednej dziewuszyny. Ale przyszła kompletnie nieprzygotowana, z trzech zadanych pytań zaczęła dukać odpowiedź tylko na jedno. A na dwa pozostałe - nic, ani be, ani me.

Kriss40
28-06-2004, 20:09
A propos poziomu niektórych uczniów.
Pytanie - Kiedy ojciec Goriot zorientował się, że ma niewdzięczne dzieci?
Odpowiedź - Gdy zobaczył, że nie ma ich na jego pogrzebie.... :D
Pozdrawiam
Kriss40

Barszczyk
02-07-2004, 15:13
W temacie nie tyle wilków, co samej wsi Wołkowyja (vide - świadomie unikam pisania Wołkowyi lub Wołkowyji, by uniknąć kolejnych dyskusji, która to pisownia jest poprawna i odesłań do miejscowych autorytetów...:-) ). Której zresztą mile nie wspominam, choć nie mówię wcale, że fatalnie jakoś. ALe po kolei...
Otóz zachciało mi się kiedyś na zielony szlak. Prosto z pociągu, pod koniec deszczowego wybitnie sierpnia. Niezbyt wyspanym będą - bo kto się wyśpi w pociągu z Łodzi do Zagórza, jadąc samotnie, ten potem musi nowy plecak kupować - postanowiłem wyruszyć wreszcie na szlak, który jakoś mi zawsze ucieka - w zielonym kolorze nadziei. Na cały się porywać nie zamierzałem, tym bardziej, że zapowiedziałem się już pod Jaworcem, ale gdzieś między Leskiem a Polańczykiem szlaku dosiadłem! I wtedy, zupełnie jak z pierwszym gwizdkiem sędziego w meczu na angielskiech boiskach, z nieba lunęło. Ściana deszczu. Niby nic w Bieszczadach oryginalnego, ale smutno się trochę zrobiło. Cóż było robić - wędrujemy w deszczu. Szlak był wyjątkowo nieciekawy, pełen traw wysokich zielonych (hihi, wiecie jaki to daje efekt w deszczu?...). Moje dżinsy szybko to odczuły od ochraniaczy do... Od ochraniaczy w górę... A że i kurtka powoli zaprzeczać zaczęła opinii o swej nieprzemakalności, po czterech, pięciu godzinach i zobaczeniu bardzo ładnego widoku na Solinę, nad którą chmury pięknie wisiały, postanowiłem... odpuścić. Wstyd przyznać, taki ze mnie mięczak.... I gdy po kolejnym podejściu szosę zobaczyłem za łąką - odpuściłem na maksa. Stwierdziłem że schodzę do szosy i za 5 minut byłem na asfalcie. Zmiana skarpet na suche i drepczę w stronę prawą, modląc się, by odcisków się nie nabawić. Nawet mapy już nie otwirałem, bo też mi jej żal się robiło pod tym prysznicem. Za jakieś 30 minutek byłem już w knajpie we wsi WOŁKOWYJA, gdzie przemiłe dziewczę zza baru, Monika się zwała bodaj, oceniła mnie wzrokiem jako obraz nędzy i rozpaczy i piwo grzane od firmy zaprponowała z luksusowym miejscem przy kominku. Piwo poszło szybko, potem miejscowy żu... znaczy ekspert, któremu wcześniej na wino złocisza dodałem, przyszedł mnie poczęstować i pogadać, a że "Komandos" z kolejnym grzańcem serce ociepliły - postanowiłem spojrzeć na mapę. By się przekonać, że z tego wzgórza co do szosy zszedłem, miałem jakieś 10 minut do rzeczonej knajpy... A szosą niezłe koło zawinąłem... Patrzę dalej i myślę, że chyba autobusdo Leska mnie czeka, potem dopiero Kalnica... Piwo następne więc biorę Moni się zwierzając, a Ona mi mówi, że 5 minut temu odjechał autobus, jedyny każdego dnia, do Cisnej przez Terkę! Wybiegłem - patrzę, coś podjeżdża. Uwierzycie, że to ten mój? Poczekał chłop dobry, aż po plecak wrócę i zabrał przez dziury tej drogi. We dwóch jechaliśmy, jak taryfą. Tę noc Pod Honem spędziłem....
Reasumując: Wołkowyja kojarzy mi się z mokrymi butami i niezłym daniem... pewnej częsci ciała na szlaku. Wilki w niej nie wyją (a na szlaku wiatr zawodzi), autochtoni natomiast bardzo są sympatyczni i rad chętnie udzielą. Tudzież wyjaśnień, czemu Wilków nie ma (bo "wilk" tym razem po 2,80 zł był w sklepie i szybko poszedł... Ostał się "Komandos"...
Pozdrawiam wyjąc to ze śmiechu to z żalu na myśl o wsi WOŁKOWYJA :-)

Stały Bywalec
02-07-2004, 21:54
Bardzo ciekawe wspomnienie. Ale wydaje mi się, iż niedobrze się stało, że Ci jednak ten autobus nie uciekł. Może nastąpiłby wtedy ciąg dalszy historii z Moniką ...

Kto nie przemókł „do suchej nitki” w Bieszczadach, ten jeszcze nie wie, co to jest turystyka bieszczadzka.
Ja również mam podobne, niezwykle „mokre” wspomnienie.

A.D. 1993 (1-sza połowa września) przebywałem w Polańczyku, skąd zamierzaliśmy podjeżdżać samochodem m-ki mała ciężarówka 126p do początków różnych tras i stamtąd nieco powędrować. Ale wrzesień był wówczas nietypowy. W ciągu całego pobytu padało tylko 2 razy: raz - tydzień, drugi raz - siedem dni.
Któregoś dnia zdesperowani postanowiliśmy z kumplem pójść „mimo wszystko”. Połazić chociaż po drogach bieszczadzkich. Podjechaliśmy do Cisnej, w Majdanie (przy stacyjce ciuchci) zostawiliśmy samochód i udaliśmy się w drogę zaplanowaną trasą: Majdan - Żubracze - Solinka - Roztoki Grn. - Liszna - Majdan. Takie skromne kilkanaście km. Liczyliśmy na to, że w ciągu dnia może przestanie padać. Trasę pokonaliśmy całą, plan wykonaliśmy. A deszcz to nawet swój plan przekroczył, i to znacznie. Nie przestało padać nawet na minutę, a jak pokonywaliśmy ostatni etap Roztoki Grn. - Majdan, to wręcz lało ! I dokuczało zimno, to nie był taki letni deszczyk. Nie byłem wtedy jeszcze tak zapobiegliwy jak obecnie - nie zaimpregnowałem butów, nie miałem pelerynki z PCV. Zmokłem i zmarzłem. Gdy wreszcie znalazłem się w swoim pokoju w ośrodku w Polańczyku i ściągnąłem wszystko z siebie, to odkryłem, że nawet gumka od majtek jest mokra !
Wysuszyłem się szybko i przebrałem, po czym wychlaliśmy z kolegą profilaktycznie jakieś 3/4, aby się nie przeziębić. Poskutkowało. Nawet nie kichnąłem.
Za to ok. 2 tygodnie później, już w Warszawie, zrobił mi się na udzie wielki czyrak. Nie wiedząc wówczas, jak należy z takim k...stwem postępować, zabrałem się za jego ... wyciskanie. Skończyło się oczywiście kilkoma wizytami u chirurga „miękkiego”, który mi to najpierw wszystko (bez znieczulenia !) ładnie ze środka wygrzebał, a później czyścił jakimiś drenami - małymi sprężynkami. Mimo to i tak później (zgodnie z przewidywaniami pana doktora) czyrak odnowił mi się w innym miejscu (tu już nie mogę wyznać, w którym). Ale byłem już na to przygotowany i odpowiednio wyedukowany medycznie, więc go nie ruszałem, pięknie wyhodowałem, troskliwie smarując maścią ichtiolową, a jak już sam zaczynał wychodzić, to wlazłem do wanny z gorącą wodą. Wyszedł calutki, z krwawym rdzeniem na końcu.
Smacznego.

Barszczyk
03-07-2004, 12:25
Wjże, SB, tych mokrych wspomnień to by się znaalazło masę. Jak choćby to gdy po zejściu z Otrytu wrześniową porą, odiwedzeniu mego ulubionego siodełka w Nasicznem i kontakcie bliskim ze stadami całymi salamander plamistych, mi ędzy którymi i żmijce zaplątać sie zdarzało, dotarliśmy w deszczu do Berehów, gdzie jak wiesz zapewne w określonych porah roku nie jeździ literalnie nic! I po 3-4 godzinach w deszczu jechał pierwszy samochód... I się zatrzymał... Dobry był to człowiek za kierownicą, ale gdybym zobaczył takiego jak ja, na kolanach na asfalcie, z wzrokiem błagalnym - też bym przystanął... Bieszczady i deszcze, deszcz i Bieszczady... Normalka. na szczęście w moim przypadku bez czyraków :-P