PDA

Zobacz pełną wersję : Bieszczady na rowerze - wrazenia



asklepios
13-09-2004, 22:29
do napisania tego tematu naklonil mnie miedzy innymi topic "forum czy karetka poogtowia". rzeczywiscie przed wyjazdem w te wakacje w Bieszczady duzo korzystalem z tego forum, wszystkim Wam chcialem podziekowac. Teraz natomiast chetnie podziele sie swoimi wrazeniami. Bylem z grupa przyjaciol w Cisnej w pierwszej polowie sieprnia - w celach prawie wylacznie rowerowych. Nie jestesmy super wyczynowcami - zreszta kondycja byla bardzo zroznocowana - z tego powodu nasze wycieczki rowerowe byly raczej o malym zasiegu, co wcale nei znaczy ze ubogie. Najpierw jednak moze podziele sie moimi wrazeniami z miejsca pobytu czyli Cisnej - miejscowosc moze i urokliwa, ale naprewno nie w sezonie. zdecydowanie wole cisze, spokoj, dlatego tego typu wyjazdy naogol staram sie jako student organizowac we wrzesniu - tym razem nei dalo sie. Byly wiec tlumy w sklepach, knajpach itd. na szczescie przeciez nie pojechalem W Bieszczady zeby siedziec w 1 miejscu. Wiec - pare slow o trasach, trudnosci, itd- wszystkiego tego czego oczekuje rowerzysta. Sprawa pierwsza - najblizszy niezle wyposarzony sklep rowerowy jest dopiero w Sanoku [nie jest to zarzut, problem tylko w tym ze w pociagu ukradziono nam 2 siodelka razem ze sztycami wiec musislismy ise do sklepu dostac - nei bylo to latwe]. W Sanoku jest tez niezly serwis. Co do tras - polecam drogi szutrowe ktorymi glownie jezdzilismy - oczywiscie jazda szlakiem nie ma sensu - [chyba nawet nie mozna?] jest zbyt trudny, i oczywiscie przeszkadza sie turystom pieszym. Z tras w okolcach Cisnej szczegolnie polecam ta do rezerwatu "sine wiry" - cud natury jaki zapada w pamiec na dlugo, a i droga ciekawa. kolejna trasa warta uwagi to ta przez przelecz nad roztokami - i na strone slowacka., po kotrej zwirowo-kamienista serpentynka - trudna, wymagajaca skupienia i uwagi, ale dajaca satysfakcje po przebyciu. Strona slowacka zreszta zaskoczyla mnie zupelnie- krajobraz w wzmiankowanym miejscu zupelnie rozny od tego w okolicahc Cisnej - jakby rodem z Sycylii - pagorki, gdzieniegdzie pojedyncze strzeliste drzewa. pieknie. Jazda sciezkami oznaczonymi na mapie jako gruntowe jest bardzo ciekwaym doswiadczeniem - po 4 dniach od opadow deszczu zapadalismy sie w bloto po kolana - przezycie niezapomniane, tyle ze jest to raczej przedzieranie sie z rowwerem niz jazda - ale warto sprobowac. KOlejna refleksja - jesli chodzi o turystyke rowerowa po okolo tygodniu dobrze zminic miejsce pobytu [chyba ze jezdzi sie z bagazem, czego nie polecam - poprostu nie da sie pokonac niektorych pieknych odcinkow, a przeciez nie jedziemy w Bieszczady by dralowac po asfalcie] poniewaz koncza sie trasy dookola.
co jeszcze? Bieszczady kocham - bylem tam dopiero 2 raz - ale uwielbiam te lasy, strumienie, klimat, dzikosc. W innych gorach Polski trudno to znalezc. Nawet w sierpniu, w przeciwnienstwie do Cisnej, na trasie malo turystow [stosunkowo] [co oni cale dni w tych knajpach siedza? :?: 8) ] . Sama radosc. Zachecam do dyskusji, pytan, sprostowan itd. podkreslam - to moja subiektywna opinia i to wyrazona na podstawie poznania tylko malego wycinka tych gor. pozdrawiam

pyton
13-09-2004, 22:36
Korzystałeś z jakiejś mapki? Jakiej? szczególnie chodzi o częśc słowacką.
Fajny post!
pozdrawiam

asklepios
13-09-2004, 22:53
korzystalem glownie z mapy "Bieszczady" demart, oprocz tego z oposow niektorych tras posciaganych z netu - w tej chwili trudno mi sobie przypomniec skad dokladnie. ale nie zawsze byly one pomocne, jak znajde to kiedys moze opisze. natomiast jesli chodzi o czesc slowacka - byla to wycieczka na jeden dzien, i opoeralem sie tylko na wyzej wymienionej mapce. jakos dalismy rade.

Piotr
13-09-2004, 23:08
Zachecam do dyskusji, pytan, sprostowan itd. podkreslam - to moja subiektywna opinia i to wyrazona na podstawie poznania tylko malego wycinka tych gor. pozdrawiam
Mam podobne spostrzeżenia. Podczas ostatniego pobytu w Bieszczadach (chyba sie nie mijaliśmy na trasie bo zacząłem 13-go sierpnia) zrobilem blisko 800km po róznych trasach. Po kilkunastoletniej przerwie, powiem ze całkiem mi sie podobało. Rower ma wiele plusów - przede wszystkim przemieszcza się znacznie szybciej niż pieszo, więcej mozna zobaczyć.
Drogi szutrowe ok, mają jeden minus - nawierzchnia, przy sporych zjazdach trzeba non stop hamować. Również jechalem z Cisnej przez Kalnice na Sine Wiry, potem z Sinych przez Polanki do Bukowca, potem z Bukowca do Łopienki i powrót do Cisnej - fajna trasa. Zajechałem tez na SBN do Łopienki, troche sie zdziwili jak zobaczyli taką stonke..
Błota sporo - ale to Bieszczady, czesc tras jest błotnista przez 2/3 sezonu. "Najciekawszą" przygode mialem jadąc z Woli Michowej do Balnicy (wychodzi temat poruszania się samemu po szlakach). Jak juz wracałem z Balnicy, natknąłem się na kałużę przez całą szerokość ścieżki. Nie szło jej ominać,bo z jednej strony leżało zwalone drzewo z drugiej krzaczory i maliny (krotkie spodenki), byla tylko wąziutka "szczelinka" obok kałuży. Rower pod pache i i ide. Nagle dup - leże. Rower na mnie. Upadłem tak, że nogi mialem w kałuzy, brzuchem zaparlem sie o krawędź (była to kaluża z kolein po ciężkim sprzęcie). Leżałem tak z 10 minut i nie bardzo mialem co zrobić - lewą ręką musialem się podpierać bo na szyi wisiał aparat i nie mogłem go zamoczyć, roweru zepchać z siebie nie mogłem bo raz że gdzies mi sie wbił i nie bradzo sie dawało, dwa że nie moglem zamoczyć czesci elektronicznych. No to merdam nogami w tej kałuzy żeby wstać razem z tym rowerem na plecach - kurde: dna nie ma. Merdam dalej, ni cholery. W końcu udało mi się jakoś zepchać rower na bok i wstać. Po zmierzeniu patykiem okazało się, że kaluża ma głębokość tak po pachy :) Ale przynajmniej było urozmaicenie.
Z Cisnej jechalem również przez Smerek,Fereczatą na Jasło. Ale to przegięcie na takiego amatora. Ludziska na Jaśle pukali sie po głowie jak mnie widzieli z tym rowerem. A zjazd do Cisnej to masakra - więcej trzeba prowadzić rower niż zjeżdzać, tym bardziej że od połowy urlopu został mi tylko przedni hamulec - a do sklepu nie chcialo sie jechać.
Dość fajnie jedzie sie z Komańczy przez Chryszczatą. Od jeziorek na Chryszczatą sienie wyjedzie,ale reszta spoko. Przy sporej ulewie zjechalem z Chryszczatej na Żebrak, czyli nie jest tam aż tak źle. Przy tych dwóch trasach odcinek zaznaczony na mapach jako ekstremalny (Koliba -Berezki, szlakiem żółtym) - to pikuś. Chociaż z Koliby też nie zjechalem w całości - tam trzeba zawodowca ;)
Generalnie polecam tę formę "wypoczynku". No i kondycje można podreperować, a jakie mięsnie na nogach :)
Sklep rowerowy jest jeszcze w Zagórzu (ale nie wiem jaki wybór, bo to nie tylko rowerowy) i Lesku.
In minus - przechowalnia rowerów przy schronie nad Negrylowem. Po pierwsze dyskryminacja bo za parking w Bukowcu placi sie 3zł, natomiast tu 1zł za godzine. W Większości przypadków jest to więcej niż za samochód,a rowery i tak stoją na "kupie" na dworze bez względu na pogode. Nie chodzi o te pare groszy róznicy, ale o zasade.

asklepios
13-09-2004, 23:13
my jednak krotsze trasy robilismy. a na szutrze zaczelismy hamowac mozcniej dopiero po pierwszej euforii a nastepnie wywrotce. czlowiek uczy sie na bledach :D :roll: w Zagorzu sklep jest kiepsko wyposarzony - jednak Sanok.

naive
16-09-2004, 10:03
Ja nie mam na razie czasu pojechać tam z rowerem. Sam trochę jeżdżę w najbliższej okolicy. Więc rowerzyści cieszą się moim szacunkiem.

Anka
21-05-2005, 19:55
Witam,
A ja polecam przewodnik Piotra (?) pod powyższym tytułem. 24 trasy szczegółowo opisane (może nawet nazbyt szczegółowo), ale to opinia wyłącznie pieszego turysty.
:o :( :shock:
I choć pewnie nigdy (nigdy nie mów nigdy) nie pojadę z rowerem w Bieszczady, zakupiłam książkę i bardzo mi odpowiada. Czytam i przywołuję w pamięci zakręty i skrzyżowania.
Na razie tylko w pamięci.
Piotrowi gratuluję, a wszystkich pozdrawiam.

misiekjakub
23-05-2005, 13:24
Przeczytałem post Piotra, uśmiałem się (ech, błoto bieszczadzkie... :mrgreen: ) i przypomniałem sobie jedną moją rowerową wycieczkę sprzed lat - chyba już dziesięciu (ludzie, jak ten czas leci.... :cry: )

Też będzie o samotnych wycieczkach.

Stacjonowałem sobie wtedy w Pszczelinach. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy byłem w Bieszczadach z rowerem. Pod wrażeniem lektury Rewasza postanowiłem sobie zrobić trasę nadsańską, z Zatwarnicy przez Hulskie, Krywe, Tworylne do mostu na Sanie i potem już spolegliwie nadrzeczną stokówką do Sękowca, Chmiela, Dwernika - i obwodnicą do bazy. Wówczas ten teren poza Dwernikiem i częściowo korytem Sanu to była dla mnie terra incognita. Do dyspozycji miałem jedno popołudnie - tak od 15tej wzwyż; licząc średnią prędkość na ok. 15 "kaemów" na godzinę zakladałem, że w dziennym świetle się zmieszczę. W końcu spora część traski biegła drogami, mniej luib bardziej asfaltowymi :wink: i na ogół płaskimi.

Rodzince zameldowałem ogólnie, że jadę w stronę Dwernika (jakbym powiedział dokąd, to w życiu by mnie nie puścili), wyekwipowałem się w mapę, przewodnik, zapas napojów, klucze - nie klucze, dętki - nie detki i co tam jeszcze i dawaj...

Początek był całkiem miły (hehehe).

Gdzieś tak od Dwernika zacząłem się rozglądać i zapamiętywać górki i zakręty - obwodnicą jeździłem setki razy, znam ją na pamięć; do Dwernika trasę też w miarę kojarzyłem, a dalej - byłem tam parę razy, ale żebym wszystko pamiętał, to oj, nie. Potem mi się to "rozpoznanie terenowe" baaardzo przydało.

Do Zatwarnicy przekręciłem bez problemu, w planowanym czasie mieściłem się spokojnie, i ruszyłem w górę stokówką ku Hulskiemu. Przerażająco stromo nie było, niemniej podjazd jest długi i "co się umordowałem to moje".
Niemniej jednak, mieszcząc sie dalej w czasie, dotarłem do Hulskiego, odszukałem zjazd w dolinę i potoczyłem sie dół. Oczywiście zajechałem się za daleko, dotarłem aż do chatki zamieszkujących tam staruszków, zapytałem o drogę do ruin cerkwi, otrzymałem pełną informację, chwilę porozmawiałem, podziękowałem i zawróciłem. Sforsowałem potoczek, obejrzałem ruiny cerkwi, zrobiłem parę zdjątek i ruszyłem starę droga prosto w górę pod stok, na szczyt Szczobu/Rylego (jak kto woli). W onym czasie droga (taki głęboki jar) była jeszcze w miarę nie zarośnięta, dało się nią iść pchając rower jako taran rozgarniający trawska, osty i co tam jeszcze nie rośnie.

Po chwili stanąłem na szczycie - i spojrzałem na Krywe. Przed sobą miałem widok na wzgórze cerkiewne, dalszą cześć doliny zasłaniał grzbiet. Chwilę odpocząłem, na mapę zerknąłem, dosiadłem mej wspaniałej maszyny - i jazda w dół. Postanowiłem zjechać do cerkwi stara drogą (tak jak w przewodniku), polna i dobrze wyjeżdżona droga wiodąca do "centrum" Krywego była mniej atrakcyjna, poza tym musiałbym się potem cofać do cerkwi.

I tak się zaczęło...

Ścieżka kluczy, raz biegnie prawą, raz lewą stroną drogi. Czasami jest podwójna - i oczywiście ta, którą jedziesz, wydaje się być gorsza niż ta druga :lol: . No to zmiana pasa ruchu...

W tym momencie włączył się fotel wyrzucany i ległem w trawie na brzuchu.

Oczywiście wkomponowałem się w takie korytko - starą drogę rzeźbią tam liczne bruzdy wypłukane przez wodę po opadach i roztopach. Są głębokie nawet na jakieś 30 - 40 centów i całkiem ukryte w trawie. Rower stanął dęba na przednim kole, ja artystycznie przeleciałem nad kierownica, zaryłem w glebie, a grat przefrunął nade mną i wylądował przed moim niosem, tylnym kołem dostałem po łbie. Ot, wypadek lotniczy.

No nic... Podnoszę się, podnoszę grata, patrzę i ... dobyłem ze swej piersi jęk skargi, boleści i zawodu: OOOO JEEEEZUUUU !!!....

Przednie koło miałem złamane pod kątem prostym. Czytelnik, który dotrwał do tego momentu, zrozumie że toczenie się na tak zmodyfikowanym sprzęcie nie jest możliwe.
Spróbowałem wyprostować, gniotąc rękami i zapierając piastą o glebę. Przy pierwszej próbie pękła szprycha, ale potem było już lepiej. Po jakimś czasie - nieszczęśliwi czasu nie mierzą - koło stało się kołopodobne i nawet dawałoby się obracać w widelcu, gdyby nie przedni hamulec. Zluzowałem więc ten zgoła niepotrzebny element i przezwyciężajac świezo nabyte stany lękowe dosiadłem pojazdu. Pora do tego czasu zdażył się już cokolwiek spóźnić i mogłem podziwiać piękny zachód słońca, niestety aktualnie za moimi plecyma.

Jedynym wyjściem był odwrót. Wypchnąłem się na górę (jechać się nie odważyłem, w końcu wszędzie były te przemiłe korytka) i dopiero polną drogą pojechałem do stokówki. Jazdę uprzyjemniała mi konwersacja z duszą, którą bezskutecznie zachęcałem do zejścia z mojego ramienia. Niestety było jej tam za dobrze, albo ja byłem za mało przekonywujący.

Dotarłem do stokówki i toczę się - w dół. Jeden zakręt, drugi zakręt. Minąłem jeszcze jeden i znowu zaczałem wzywać imion boskich nadaremnie. Przede mną, na przestrzeni chyba kilometra, rozciągało sie marzenie rowerzysty - stok prosty, pochyły, drogą prostą jak lot pocisku przecięty, jednostjnie w dół bierzącą. Perspektywę widokową na dole zamykała ściana lasu rosnącego na skraju ostrego lewego zakrętu. To był odcinek, którego nie przejechałem "w tamtą stronę", bo zjechałem w bok w dolinę Hulskiego koło cerkwi.

Prowadzić? A ile czasu to zajmie? Jechać? A jak nie wyhamuję? Ostatecznie wygrała opcja "jechać", bo szybciej. Podciągnąłem hamulec, skróciłem linkę, podregulowałem szybko klocki. Toczę się, nabieram prędkości. No dobra, dość tego dobrego. Skorzystałem z jedynego hamulca, prędkość spadła. Odpuściłem, przyśpieszyłem, zahamowałem... i za którym kolejnym razem docisnąłem rączkę do kierownicy, z klocków idzie swąd, a ja... nabieram szybkości. A co. Przekroczyłem dwudziestkę (szybkościomierz działał, niewytłumaczalnym cudem), co na żwirowatej stokówce pokrytej kamieniami wielkości pięści na moim niepełnosprawnym sprzęcie dostarczało szczególnych wrażeń.

Nie było wyjścia - postanowiłem katapultować się ponownie, tyle że w sposób w miarę kontrolowany. Wjechałem w zarośnięty zielskiem rów (na szczeście był płytki), położyłem grata i łagodnie przefrunąłem przez wolant. Ponownie nic mi się nie stało, rowerowi - o dziwo - też nie. Do zakrętu sprowadziłem (już było niedaleko), stwierdziłem że jadac absolutnie bym się w nim nie zmieścił.

Dalej stokówka już była znajoma. Wraz z ostatnimi resztkami dziennego światła wylądowałem w Zatwarnicy, osiągnąłem japoński (to znaczy - jakitaki) asfalt i postanowiłem pożeglowac szybciej., w końcu robiło się ciemno, a drogę - w miarę upływu kilometrów - coraz bardziej znałem i była coraz lepsza. Uruchomiłem oświetlenie. Z tyłu miałem diodówkę, z przodu - porządny halogen, ale bardziej pozycyjny niż "drogowy". W końcu, ile światła może dawać lampka będąca niewiele więcej niż latarką?

Kawałek za mostem na Sanie zrobiło się już "dobrze ciemno", ale droga znana, księżyc świeci (jak go chmurka nie przysłoni), lampki świecą - jadę. Kręcę, kręcę, kilosów ubywa, amperów w bateriach też, lampka świeci coraz słabiej. Pocieszam się, że mnie widać - ale ja mogę liczyć już głównie na księżyc. Trzęsie mnie na dziurach, bo zauważam je coraz rzadziej, ale pamiętam że raczej nie ma takiej na której mógłbym zaliczyć trzecią katapultę. Droga pusta, żywej duszy, ani zmotoryzowanej, ani pieszej, jadę sobie borem, lasem...

Nagle, zza zakrętu, całą szerokością jezdni, wychodzi tyraliera. W słabym świetle księżyca widzę, że coś na mnie idzie, ale nic poza tym sylwetek nie rozróżniam - kolejna chmura zaslania mi światło, a latara tego nie oświetli, za daleko, zresztą świeci coraz słabiej. Hamować nie mam jak - sunę ponad dwadzieścia, a jest z górki, zatrzymać się nie dam rady. Rowy głębokie.

Zaczynam się drzeć:
Ludzie, z drogi, nie mam hamulca!!! - nic. 150 metrów.

LUDZIE, Z DROGI, NIE MAM HAMULCA !!!!! - NIC. 100 metrów.

LUUUUDZIEEEE, K...WA MAAAĆ, NIE MAM HAMULCA, S...DALAĆ Z DROOOOGIIII !!!!!!! - NIC. Jakieś 40 metrów, lecę już ponad dwie dychy na godzinę - mimo hamowania, klocki zdarte.

LUUUUUDZIE!!!!!!! S....DAAAAAAALAĆ Z DROGIIIIIII !!!!!!!! - NIC. Co za naród uparty...
I nagle - księżyc zza chmur, 10 metrów, patrzę ja - a to są KROWY.

Krowy to są jednak zwierzeta inteligentne. Zrobiły uliczkę, śmignąłem w nią, na szczeście stado było niewielkie, tak kilkanaście sztuk. A z ciemności dobiegł mnie pełen pretensji głos kobiecy, że ja jej "zwierzeta domowe płoszę".... :) Wygarnąłem więc od serca co myślę o przeganiaaniu zwierzat domowych bez oświetlenia po zmroku całą szerokością drogi publicznej, niestety mimo prób hamowania jechałem - jako się rzekło - szybko, i do dziś żałuję że większa część mojej wiązanki najpewniej poszła w przestrzeń. :o

Do bazy powróciłem już bez przygód, gdzieś po dziesiątej... Rodziny nie było, pojechali mnie szukać. Jak się potem okazało, przecenikli moje możliwości i szukali mnie aż w Dołżycy, bo sobie przypomnieli że kiedyś oglądalem ten rejon na mapie.... :D :roll: :D

kurdel
07-06-2005, 18:11
witam i pozdrawiam wszystkich kochających Biesy...

piękne opisy...
w tym roku kupiłem rowerek i w Bieszczadach odwiedziłem tylko "Sine wiry"...
przecudowne miejsce... pamiętam jeszcze dawne piesze wycieczki... teraz infrastruktura tego rezewatu znacznie się zmieniła...

cóż... może jak znajdę (a musi się udać ;-) ) trochę czasu to wybiorę się na porządną wyprawę w ukochane góry...

nemeczek
14-10-2005, 11:18
Zazdroszcze wam możliwości poszalenia w górach. Zwłaszcza teraz jesienią, musi być tam pięknie... Ja na codzień mogę pojeździć tylko po Parku Krajobrazowym Wzniesień Łódzkich ale to bez porównania z Bieszczadami. Nigdy tam nie byłem, ale to forum strasznie mnie nakręciło... muszę tam być...

delux
19-06-2012, 22:21
Swietna relacja a wyprawy rowerowej napisana z polotem,Masz talent kolego,i......robisz konkurencję Bubie.......

Wojtek Pysz
20-06-2012, 08:48
Swietna relacja a wyprawy rowerowej napisana z polotem,Masz talent kolego,i......robisz konkurencję Bubie.......
W czasie, gdy te teksty były pisane, buba nie produkowała się jeszcze na tym forum. Czyli była to konkurencja antycypowana.

delux
21-06-2012, 01:44
Tym bardziej szacun za Twój tekst...zachęcam do...jeszcze....

Norek45
15-01-2013, 15:44
Ja jeszcze tylko muszę lekko udoskonalić swój rowerek, żeby był sprawny. Jak do tej pory jeździłem w większości po lasach. Ale Bieszczady to dla mnie kolejny krok w niesamowitą przygodę :)