Jagna
08-01-2005, 13:26
Ech, żeby można było cofnąć czas, choć o tydzień...
Moje plany Sylwestra w górach zaczęły się w Wigilię. Przecież nie było mowy wcześniej o górach, nie mogłam jechać... miała być Łódź i kameralny wieczór...
Wigilijna rozmowa z Darbem, telefon do Jovanki, Kobietki Bieszczadzkiej, Hero, a potem jeszcze raz do Jovanki.... i już wiem, że jadę, choć nadal nie wiem za co, ani z czym... ale najważniejsze, że jadę!!!
Okazało się po świętach, że mój śpiwór, plecak i buty są niedostępne. Pogrzebałam w pawlaczu, połaziłam po znajomych i znalazłam jako-taki sprzęt na wyprawę zimową w góry. Spakowałam się w ostatniej chwili i ruszyłam na dworzec zahaczając tylko na pół godziny o fryzjera – w końcu Sylwester, trzeba mieć wystrzałową fryzurę (hihihi). Podróż do W-wy tradycyjna 1.50 h i potem wieczór przy herbacie.
Rano pobudka o 4.30 i w drogę... O 6:00 umówieni byliśmy z Hero pod Rotundą i ruszyliśmy w 12-godzinną, jak się potem okazało, podróż. Pod Lublinem pierwszy raz zadzwoniliśmy do Kobietki Bieszczadzkiej i Jovanki, by spytać na jakim etapie podróży się znajdują. Wyjechały troszkę przed nami więc postanowiliśmy się spotkać na parkingu za Kraśnikiem. Przecież my się wszyscy widzieliśmy po raz pierwszy w życiu... Uściski, uśmiechy, zwykłe spotkanie przyjaciół. Poznaliśmy resztę ekipy lubelskiej – Natalię, Anię i Antosia.
Podróż do Rzeszowa minęła szybo, na miejscu miała na nas czekać Ewa Natta pod opieką Jaro. To my na nich poczekaliśmy... Zabraliśmy Ewę (Jaro nie dał się namówić, ani siłą zaciągnąć do samochodu) i w drogę do Wetliny.
Nie wiedząc co robimy ruszyliśmy na Lesko UD i UG. Kobietka Bieszczadzka wybrała trasę dołem, przez Cisną. O godzinie 14:00 dziewczyny były na miejscu, a my ciągle w drodze. Za Ustrzykami Górnymi trzeba było założyć łańcuchy, bo serpentyny zatrzymać nas chciały do wiosny... Dotarliśmy na miejsce o 16:00. Uściski, śmiechy, niekończące się rozmowy przed domem, a w domu... Wyjęłam gitarę, wypiłam kilka łyków rozgrzewacza i zaczął się wieczór. Herbatka z prądem towarzyszyła nam już do północy.
Nie pamiętam jak się położyłam spać, ale rano wstałam wypoczęta i z planami wyprawy na Rawki. Wyszłam na dwór, żeby się troszkę ochłodzić, spojrzałam w stronę Rawek i poczułam chłód. Szczyty otoczone mgłą nie zachęcały do odwiedzin. Co robić??? Spojrzałam w drugą stronę na Połoniny – tam już było ładniej, prześwitywał błękit nieba, jaśniej było niż z drugiej strony. Decyzję zmieniłam w jednej chwili... Połonina Caryńska i zejście do UG.
Ewa Natta nie czuła się na siłach wychodzić na trasę, ale chęci wykazywała Jovanka. Ucieszyłam się z miłego towarzystwa na trasie i po wielu przygotowaniach wsiadłyśmy do samochodu Kobietki z zamiarem podwiezienia swoich tyłków do przełęczy Wyżniańskiej. Na pierwszej serpentynie samochód odmówił dalszej jazdy. Pożegnałyśmy się z Kobietką i ruszyłyśmy dalej piechotą. Dziewczyny zjechały z serpentyny tyłem, w eter poszła wiadomość o zablokowaniu całej drogi, ale wyszły z opresji cało, a my... My poszłyśmy naprzód. Doszłyśmy do czerwonego szlaku rozmawiając bez przerwy i skręciłyśmy bez patrzenia dokąd trasa prowadzi... Zatrzymałyśmy się, gdy zobaczyłam przed sobą znak „do Schroniska PTTK 15 min” Stop!!! Jakie schronisko? Na Caryńskiej? Chatka Puchatka? Ale to nie ta Połonina?! Chwila zastanowienia, mapa... okazało się, że zagadana nie zwróciłam uwagi na oznaczenia i pomyliłam Przełęcz Wyżniańską z Wyżną. Wróciłyśmy więc na dół i ruszyłyśmy przed siebie. Pogoda była ładna, nie zaświtała nam nawet myśl o powrocie. Wspięłyśmy się na Połoninę Caryńską o godz. 14:00. Przed samym szczytem spotkaliśmy grupę młodych ludzi. Ostrzegali, że na górze wieje. Mówili nawet, że bardzo wieje. Założyłyśmy wiec czapki, szaliki i podwójne kaptury i ruszyłyśmy pod górę. Na szczycie rzeczywiście wiało i to jak!!!!
Po przejściu kilkuset metrów myślałyśmy obie o powrocie na dół ale uparłam się iść przed siebie. Jovanka zaczęła więc poganiać, żeby czym prędzej znaleźć się na dole. Cała połonina i zejście na dół zajęło nam niespełna godzinę. Na dole czekali na nas Tarnina i Manio, a w hotelu „Pod Caryńską” ciepłą herbata. Posiedzieliśmy trochę na górze przy akompaniamencie gitar Mania i Czaka, fletu Astry i bongosów Cukierka, i po godzinie czas nam było w drogę powrotną. Musieliśmy się zmieścić do samochodu Kobietki w.... 8 osób. Nie wyobrażałam sobie takiej możliwości ale się udało i po dwóch godzinach wesołej podróży (z jednym przystankiem na rozprostowanie kości) dotarliśmy o 21:00 cali i „zdrowi” do Wetliny. Znów poszły w ruch rozgrzewacze, chwyciliśmy za gitary i tak już było do rana... Królowały „Bieszczadzkie anioły” i kilka innych górskich ballad. Odwiedził nas też Puma, znajomy Kobietki i zmieniając trochę repertuar pozwolił odpocząć mnie i Darbowi od strun.
Gitarę odłożyłam o godz. 6:15 rano i tyle pamiętam... To jak dotarłam do łóżka i jak usnęłam pozostało we mgle...
W noworoczny poranek wstałam znów pełna energii (ech te góry...), wyszłam przed dom i spojrzałam na szczyty. Wiedziałam, że dziś nie zapraszają do siebie. Nawet Połoniny tonęły w chmurach, a na dole zaczął prószyć śnieg. Do południa wylegiwałam się zawinięta w śpiwór a potem poszliśmy coś zjeść. Daleko nie zaszliśmy, bo po drodze do jakiegokolwiek baru była „Mgiełka”, zajrzeliśmy z Ewą Nattą i Darbem na chwilę, żeby zobaczyć co się dzieje w środku i ciężko nam było po 1.5 godz. wychodzić. W środku siedzieli: Kobietka Bieszczadzka, Natalka, Puma, jego kompan Sadysta no i od tamtej chwili ja Ewa i Darb. Wypiliśmy piwo, pośmialiśmy się trochę, pośpiewaliśmy. Z Pumą i Sadystą, jak się okazało, mamy wspólnych znajomych, więc zadzwoniłam do niejakiego Regała (mojego promotora zresztą) i przekazałam życzenia od siebie i znajomych. Był lekko zaskoczony ale chyba się ucieszył ;)
O 15 szybko wróciliśmy do domu, spakowaliśmy plecaki (spakowaliśmy... właśnie, czy ktoś nie zabrał mojego noża z niebieskim trzonkiem?), założyliśmy łańcuchy i ruszyliśmy do UG, gdzie czekała na nas ekipa Tarninki, Mania i Hero.
Podróż minęła szybko, serpentyny polubiły nasze łańcuchy i pozwoliły cało i zdrowo dojechać na miejsce. Impreza trwała w UG od przedpołudnia więc tylko się do niej dołączyliśmy. Po kilkudziesięciu minutach czegoś nam zaczęło brakować. Pięć gitar, kilkanaście głosów ale brak fletu. Szybki telefon do Astry i po 5 min siedzieliśmy z Tarniną, Maniem i Darbem w samochodzie jadąc po Astrę do UD. Zgarnęliśmy ją pod Telekomunikacją i ruszyliśmy z powrotem.
10 km za UD samochód stanął – diagnoza jednoznaczna, spalone sprzęgło. Panowie stanęli nad samochodem i zaczęli myśleć, a ja i Tarninka zaczęłyśmy działać. Chodziłyśmy od domu do domu szukając pomocy. Rodzaju pomocy jeszcze nie sprecyzowałyśmy, ale się udało. Załatwiliśmy busa, który nas zawiózł na miejsce. Zepsuty samochód został zepchnięty pod siatkę i zostawiony do następnego dnia. Śnieg przysypał już otoczenie cienką warstwą, więc nikt nie zauważył przy czym ten samochód stoi.
W Ustrzykach impreza trwała do 3:00, koncert przypadł do gustu każdemu, nawet panu Leszkowi – właścicielowi. Pod koniec imprezy, gdy już repertuar gitarowy się wyczerpał zaczęliśmy śpiewać szanty a kapella. Moja gitara tego już wytrzymać nie mogła, spadła z hukiem i tracąc dwie struny zmieniła się w kitarę.
Przed położeniem się spać były jeszcze długie rozmowy przed pokojami, wymiana adresów i obietnice odwiedzin...
Rano wstałam z myślą, że czas mój w Biesach dobiega końca. Po śniadaniu w barze na dole, poszłam z Darbem na spacer. Rozeszliśmy się w pewnym momencie i poszłam na most na chwilę, aby pożegnać się z górami. Złożyłam sobie noworoczne życzenia i bardzo niechętnie wróciliśmy do UG, gdzie już się powoli wszyscy zbierali się do powrotu. Pojechała już Astra, odjeżdżali Tarnina z Maniem, zabierając Darba. Zostaliśmy tylko ja, Ewa Natta i Hero.
Zeszliśmy do baru, żeby się posilić przed czekającą nas podróżą. Gdy zajadaliśmy węgierską zupę i ziemniaczki z sosem czosnkowym do baru weszło dwóch policjantów z pytaniem „czy są tu właściciele samochodu, który się wczoraj zepsuł pod UD”. Wstałam, powiedziałam, że w zasadzie, to tak, ale... Okazało się, że nie patrząc dokąd spychamy samochód, zastawiliśmy jedyną drogę dojazdową do mleczarni i samochód został odholowany na parking policyjny.
Zadzwoniłam więc do Darba, żeby nie szukał po drodze i od razu udał się we właściwe miejsce, a panowie policjanci (całkiem przystojni panowie) wzięli się za spisywanie moich danych. Musiałam pomyśleć nad imionami rodziców (??) ale się udało. Adresu e-mailowego nie chcieli, a szkoda...
O 14 ruszyliśmy z Ewą i Hero w drogę. Zatrzymaliśmy się na zakupy w Lesku, a potem w Rzeszowie, gdzie odprowadziliśmy Ewę na pociąg do Krakowa i zabraliśmy w drogę do W-wy Darba.
W W-wie byliśmy na 23:00, więc ostatni pociąg do Łodzi już dawno odjechał.
Wstałam rano, założyłam plecak i pojechałam na dworzec, gdzie wsiadłam w pociąg i po 2 godzinach siedziałam w pracy za biurkiem wspominając minione kilka dni z Wami wszystkimi.
Sylwester w górach, to coś, na co każdego od tej chwili będę namawiać, bo to, oprócz świetnej zabawy, to świetna okazja na wypoczynek i ładowanie w górach wewnętrznych akumulatorów na długo długo...
Moje plany Sylwestra w górach zaczęły się w Wigilię. Przecież nie było mowy wcześniej o górach, nie mogłam jechać... miała być Łódź i kameralny wieczór...
Wigilijna rozmowa z Darbem, telefon do Jovanki, Kobietki Bieszczadzkiej, Hero, a potem jeszcze raz do Jovanki.... i już wiem, że jadę, choć nadal nie wiem za co, ani z czym... ale najważniejsze, że jadę!!!
Okazało się po świętach, że mój śpiwór, plecak i buty są niedostępne. Pogrzebałam w pawlaczu, połaziłam po znajomych i znalazłam jako-taki sprzęt na wyprawę zimową w góry. Spakowałam się w ostatniej chwili i ruszyłam na dworzec zahaczając tylko na pół godziny o fryzjera – w końcu Sylwester, trzeba mieć wystrzałową fryzurę (hihihi). Podróż do W-wy tradycyjna 1.50 h i potem wieczór przy herbacie.
Rano pobudka o 4.30 i w drogę... O 6:00 umówieni byliśmy z Hero pod Rotundą i ruszyliśmy w 12-godzinną, jak się potem okazało, podróż. Pod Lublinem pierwszy raz zadzwoniliśmy do Kobietki Bieszczadzkiej i Jovanki, by spytać na jakim etapie podróży się znajdują. Wyjechały troszkę przed nami więc postanowiliśmy się spotkać na parkingu za Kraśnikiem. Przecież my się wszyscy widzieliśmy po raz pierwszy w życiu... Uściski, uśmiechy, zwykłe spotkanie przyjaciół. Poznaliśmy resztę ekipy lubelskiej – Natalię, Anię i Antosia.
Podróż do Rzeszowa minęła szybo, na miejscu miała na nas czekać Ewa Natta pod opieką Jaro. To my na nich poczekaliśmy... Zabraliśmy Ewę (Jaro nie dał się namówić, ani siłą zaciągnąć do samochodu) i w drogę do Wetliny.
Nie wiedząc co robimy ruszyliśmy na Lesko UD i UG. Kobietka Bieszczadzka wybrała trasę dołem, przez Cisną. O godzinie 14:00 dziewczyny były na miejscu, a my ciągle w drodze. Za Ustrzykami Górnymi trzeba było założyć łańcuchy, bo serpentyny zatrzymać nas chciały do wiosny... Dotarliśmy na miejsce o 16:00. Uściski, śmiechy, niekończące się rozmowy przed domem, a w domu... Wyjęłam gitarę, wypiłam kilka łyków rozgrzewacza i zaczął się wieczór. Herbatka z prądem towarzyszyła nam już do północy.
Nie pamiętam jak się położyłam spać, ale rano wstałam wypoczęta i z planami wyprawy na Rawki. Wyszłam na dwór, żeby się troszkę ochłodzić, spojrzałam w stronę Rawek i poczułam chłód. Szczyty otoczone mgłą nie zachęcały do odwiedzin. Co robić??? Spojrzałam w drugą stronę na Połoniny – tam już było ładniej, prześwitywał błękit nieba, jaśniej było niż z drugiej strony. Decyzję zmieniłam w jednej chwili... Połonina Caryńska i zejście do UG.
Ewa Natta nie czuła się na siłach wychodzić na trasę, ale chęci wykazywała Jovanka. Ucieszyłam się z miłego towarzystwa na trasie i po wielu przygotowaniach wsiadłyśmy do samochodu Kobietki z zamiarem podwiezienia swoich tyłków do przełęczy Wyżniańskiej. Na pierwszej serpentynie samochód odmówił dalszej jazdy. Pożegnałyśmy się z Kobietką i ruszyłyśmy dalej piechotą. Dziewczyny zjechały z serpentyny tyłem, w eter poszła wiadomość o zablokowaniu całej drogi, ale wyszły z opresji cało, a my... My poszłyśmy naprzód. Doszłyśmy do czerwonego szlaku rozmawiając bez przerwy i skręciłyśmy bez patrzenia dokąd trasa prowadzi... Zatrzymałyśmy się, gdy zobaczyłam przed sobą znak „do Schroniska PTTK 15 min” Stop!!! Jakie schronisko? Na Caryńskiej? Chatka Puchatka? Ale to nie ta Połonina?! Chwila zastanowienia, mapa... okazało się, że zagadana nie zwróciłam uwagi na oznaczenia i pomyliłam Przełęcz Wyżniańską z Wyżną. Wróciłyśmy więc na dół i ruszyłyśmy przed siebie. Pogoda była ładna, nie zaświtała nam nawet myśl o powrocie. Wspięłyśmy się na Połoninę Caryńską o godz. 14:00. Przed samym szczytem spotkaliśmy grupę młodych ludzi. Ostrzegali, że na górze wieje. Mówili nawet, że bardzo wieje. Założyłyśmy wiec czapki, szaliki i podwójne kaptury i ruszyłyśmy pod górę. Na szczycie rzeczywiście wiało i to jak!!!!
Po przejściu kilkuset metrów myślałyśmy obie o powrocie na dół ale uparłam się iść przed siebie. Jovanka zaczęła więc poganiać, żeby czym prędzej znaleźć się na dole. Cała połonina i zejście na dół zajęło nam niespełna godzinę. Na dole czekali na nas Tarnina i Manio, a w hotelu „Pod Caryńską” ciepłą herbata. Posiedzieliśmy trochę na górze przy akompaniamencie gitar Mania i Czaka, fletu Astry i bongosów Cukierka, i po godzinie czas nam było w drogę powrotną. Musieliśmy się zmieścić do samochodu Kobietki w.... 8 osób. Nie wyobrażałam sobie takiej możliwości ale się udało i po dwóch godzinach wesołej podróży (z jednym przystankiem na rozprostowanie kości) dotarliśmy o 21:00 cali i „zdrowi” do Wetliny. Znów poszły w ruch rozgrzewacze, chwyciliśmy za gitary i tak już było do rana... Królowały „Bieszczadzkie anioły” i kilka innych górskich ballad. Odwiedził nas też Puma, znajomy Kobietki i zmieniając trochę repertuar pozwolił odpocząć mnie i Darbowi od strun.
Gitarę odłożyłam o godz. 6:15 rano i tyle pamiętam... To jak dotarłam do łóżka i jak usnęłam pozostało we mgle...
W noworoczny poranek wstałam znów pełna energii (ech te góry...), wyszłam przed dom i spojrzałam na szczyty. Wiedziałam, że dziś nie zapraszają do siebie. Nawet Połoniny tonęły w chmurach, a na dole zaczął prószyć śnieg. Do południa wylegiwałam się zawinięta w śpiwór a potem poszliśmy coś zjeść. Daleko nie zaszliśmy, bo po drodze do jakiegokolwiek baru była „Mgiełka”, zajrzeliśmy z Ewą Nattą i Darbem na chwilę, żeby zobaczyć co się dzieje w środku i ciężko nam było po 1.5 godz. wychodzić. W środku siedzieli: Kobietka Bieszczadzka, Natalka, Puma, jego kompan Sadysta no i od tamtej chwili ja Ewa i Darb. Wypiliśmy piwo, pośmialiśmy się trochę, pośpiewaliśmy. Z Pumą i Sadystą, jak się okazało, mamy wspólnych znajomych, więc zadzwoniłam do niejakiego Regała (mojego promotora zresztą) i przekazałam życzenia od siebie i znajomych. Był lekko zaskoczony ale chyba się ucieszył ;)
O 15 szybko wróciliśmy do domu, spakowaliśmy plecaki (spakowaliśmy... właśnie, czy ktoś nie zabrał mojego noża z niebieskim trzonkiem?), założyliśmy łańcuchy i ruszyliśmy do UG, gdzie czekała na nas ekipa Tarninki, Mania i Hero.
Podróż minęła szybko, serpentyny polubiły nasze łańcuchy i pozwoliły cało i zdrowo dojechać na miejsce. Impreza trwała w UG od przedpołudnia więc tylko się do niej dołączyliśmy. Po kilkudziesięciu minutach czegoś nam zaczęło brakować. Pięć gitar, kilkanaście głosów ale brak fletu. Szybki telefon do Astry i po 5 min siedzieliśmy z Tarniną, Maniem i Darbem w samochodzie jadąc po Astrę do UD. Zgarnęliśmy ją pod Telekomunikacją i ruszyliśmy z powrotem.
10 km za UD samochód stanął – diagnoza jednoznaczna, spalone sprzęgło. Panowie stanęli nad samochodem i zaczęli myśleć, a ja i Tarninka zaczęłyśmy działać. Chodziłyśmy od domu do domu szukając pomocy. Rodzaju pomocy jeszcze nie sprecyzowałyśmy, ale się udało. Załatwiliśmy busa, który nas zawiózł na miejsce. Zepsuty samochód został zepchnięty pod siatkę i zostawiony do następnego dnia. Śnieg przysypał już otoczenie cienką warstwą, więc nikt nie zauważył przy czym ten samochód stoi.
W Ustrzykach impreza trwała do 3:00, koncert przypadł do gustu każdemu, nawet panu Leszkowi – właścicielowi. Pod koniec imprezy, gdy już repertuar gitarowy się wyczerpał zaczęliśmy śpiewać szanty a kapella. Moja gitara tego już wytrzymać nie mogła, spadła z hukiem i tracąc dwie struny zmieniła się w kitarę.
Przed położeniem się spać były jeszcze długie rozmowy przed pokojami, wymiana adresów i obietnice odwiedzin...
Rano wstałam z myślą, że czas mój w Biesach dobiega końca. Po śniadaniu w barze na dole, poszłam z Darbem na spacer. Rozeszliśmy się w pewnym momencie i poszłam na most na chwilę, aby pożegnać się z górami. Złożyłam sobie noworoczne życzenia i bardzo niechętnie wróciliśmy do UG, gdzie już się powoli wszyscy zbierali się do powrotu. Pojechała już Astra, odjeżdżali Tarnina z Maniem, zabierając Darba. Zostaliśmy tylko ja, Ewa Natta i Hero.
Zeszliśmy do baru, żeby się posilić przed czekającą nas podróżą. Gdy zajadaliśmy węgierską zupę i ziemniaczki z sosem czosnkowym do baru weszło dwóch policjantów z pytaniem „czy są tu właściciele samochodu, który się wczoraj zepsuł pod UD”. Wstałam, powiedziałam, że w zasadzie, to tak, ale... Okazało się, że nie patrząc dokąd spychamy samochód, zastawiliśmy jedyną drogę dojazdową do mleczarni i samochód został odholowany na parking policyjny.
Zadzwoniłam więc do Darba, żeby nie szukał po drodze i od razu udał się we właściwe miejsce, a panowie policjanci (całkiem przystojni panowie) wzięli się za spisywanie moich danych. Musiałam pomyśleć nad imionami rodziców (??) ale się udało. Adresu e-mailowego nie chcieli, a szkoda...
O 14 ruszyliśmy z Ewą i Hero w drogę. Zatrzymaliśmy się na zakupy w Lesku, a potem w Rzeszowie, gdzie odprowadziliśmy Ewę na pociąg do Krakowa i zabraliśmy w drogę do W-wy Darba.
W W-wie byliśmy na 23:00, więc ostatni pociąg do Łodzi już dawno odjechał.
Wstałam rano, założyłam plecak i pojechałam na dworzec, gdzie wsiadłam w pociąg i po 2 godzinach siedziałam w pracy za biurkiem wspominając minione kilka dni z Wami wszystkimi.
Sylwester w górach, to coś, na co każdego od tej chwili będę namawiać, bo to, oprócz świetnej zabawy, to świetna okazja na wypoczynek i ładowanie w górach wewnętrznych akumulatorów na długo długo...