PDA

Zobacz pełną wersję : Sześć błota stóp - Relacja z Sylwestra 2004/2005



Ezechiel
09-01-2005, 19:09
Jak co roku w okolicach listopada zaczeło mnie brać. Za oknem panowała szaruga, przerywana okresowymi wichurami sztormowymi. Śnieg był głównie w hipermarketach. Bieszczady weszły w plany.

Po zeszłorocznej wycieczce Boras chciał się zabrać, ale matura i kobieta nie puściły. Wobec planów przekształcenia aktu samobójczego w akt zbiorowego wypoczynku trzeba było kogoś skołować.

Na pierwszy ogień poszedł Pendzel. Młody, narwany, w sam raz na rolę tradycyjnego "konia". Odrobina opowieści, zdjęć... Wystarczyło. Pendzel był niewiadomą, z tym wyjątkiem, że opiekowałem się jego próbą.

Na dokładkę zgłosił się Woźny. WOPRowiec. Mając 3 osoby można było uruchomić Skauta (namiot) drużyny. Cięzkie to cholerstwo, ale miało fartuchy i przedsionki. Z Wożnym znamy się kopę lat, byliśmy razem w Gorganach. Wiedziałem, że kiedyś ostro chodził po Tatrach.

Do kompletu doszedłem ja. Zuchmistrz, kursant SKPT.

3 harcerzy.

Potem nastąpił okres wzmożonej koresponencji, głównie o wyżywieniu i trasie.

Założeniem miał być zimowy marsz pieszy, z możliwością noclegu w namiocie. Poszły prośby o jednorazówkę do BdPN . Niestety wszystkie odmowne. Jako pole naszych zmagań wybraliśmy Szlak Graniczny. Żarcie chcieliśmy nieść ze sobą.

Uczelnia wsparła moje plany wypłacając mi zaległe stypendium naukowe. Poszło na kuchenkę, rękawice, bieliznę i jedzenie.

Pociąg startował o 16.23. Mieliśmy spotkać się o 16. Pedzel przyszedł o 16:15. Maiłem ochotę go zabić.

Pociąg. Pusto. 2 dzień świąt. 16 godzin.

Potem Sanok, Bereżki i Koliba.

Henek
10-01-2005, 15:20
Czekamy na to błoto.

P.S. szlak graniczny : na ktorym odcinku ?

Ezechiel
16-01-2005, 23:09
W Bereżkach wylądowaliśmy około 14. Potem godzinka marszu po spływających wodą górach. (tzw trek-up-rafting). Kumple nie wierząc w moje zdolności orientacyjne nie zaryzykowali skrótu. Po drodze minęli nas Goprowcy. Po nocy w pociągu nie mieliśmy ochoty na wyścigi.

W Kolibie było jak zwykle doskonale. Przez całość wyjazdu powtarzaiśmy hasło : "a mogliśmy lurka zostać w Kolibie". Podstawą roztrząsań egzystencjjalnych były subtelne różnice pomiędzy : Kaszubami, Galicją a Poznaniakami. Kot korzystał z okazji i ciągle próbował uciec w plecaku. Tradycyjna nasiadówa, połączona z rzężeniem (śpiewem to ja tego nie nazwę), wreszcie nocleg. Koliba chyba schodzi na psy: już 3 abstynentów jednocześnie uchodzi z życiem.

Rano wstawało się ciężko. Zwłaszcza deklaracje o "szybkim wyjściu" i "sprawnym pakowaniu" cieszyły się sporym uznaniem rezydentów.

Wreszcie pierwsze kroki pod górę. Caryńska.

Zrazu powoli, ponieważ wilgotność była zabójcza (był lekki plus). Potem coraz raźniej. Po drodze kilka razy prowadziłem" na czuja". Kto zna znakarzy z Leska, ten wie.

Na górze wieje. Zimno. Śnieg wciska się wszędzie. Ręce nie otulone marzną momentalnie. Na brodzie osadza się szron. Termos parzy jak szalony, a plecak działa jak żagiel. Idziemy po zmrożonej połaci, dookoła mając tylko mleko. Wszelkie widoki możemy sobie tylko wyobrażać.

Wróciłem do domu. A może nawet z niego nie wyszedłem.

Wreszcie zejście do przeł Wyżniańskiej. Po drodze spotykamy jakieś dziewoje. My - z plecakami, stuptutami, goglami, kijkami. One - w dżinsach, bez mapy.
Uczciwie ostrzegliśmy je przed warunkami panującymi na górze. Planowały zejść potem do Beregów, pomimo późnej pory (jakaś 15).

Zejście makbryczne. Świeży, wilgotny śnieg pokrywa lekką powłokę lodową. Woźny zdobywa miano czołgu. Pendzel zdradza swój elficki rodowód. Ja piję herbatę.

Pendzel po drodze doznaje swojej pierwszej manii militarnej. Zdobywa kij na lesie i dzie przeczesywać teren. Ubrany w moro.

Nic dziwnego, że na dole zatrzymała nas SG.

Potem kawałek "Rawkostrady" i bacówka. Zamawiamy glebę. Tej nocy nie pośpimy. Klimatu nie ma. Ludzie tylko piją, nikt nie śpiewa. Nie gada o górach. Jakiś pan śni swoje sny o Himalajach. Miazmaty alkoholowe uderzają o sufit.
Czerwieniejące góry nie interesują nikogo. Bezmiar jałowości współczesnej tzw inteligencji poraża. Co jakiś czas ktoś potyka się o mój śpiwór. Mówię Patrycji o dziewczynach. Zasypiam pełen złych przeczuć.

W przerwach spania jem jajecznicę.

Wreszcie wkurzony kładę się na ławie w przedsionku. Woźny i Pendzel będą mieli rano zabawę.

Jutro marzenia splotą się z rzeczywistością. Jutro będziemy szukać zaginionych tropów własnych złudzeń. Jutro rozstrzygnie się wszystko.

Dziś już spać.

Ezechiel
18-01-2005, 23:58
Rano obudził mnie mróz. Wbrew temu co się sądzi, w zimnie spać się nie da. Organizm broni się przed snem w niekorzystnych warunkach. Dopiero poddanie się bebechów zwiastuje hipotermię i sen ostateczny. Jeszcze kilkukrotnie ta prawda da znać o sobie.

Odmroziłem palec u lewej ręki. Przeszło.

Okazało się, ze Woźny i Pendzel szukali mnie po całym schronisku. Woźny sugerował kibel, Pendzel dziewczyny z Warszawy. Znali mnie lepiej niż ja sam.

Rano kaszka, orzechy, morele. Potem napełnić termos herbatą i "avanti". Toaleta ograniczona do minimum. Dojeść kisielkiem, tak by kaszka nie przeleciała przez żołądek.

Na dole makabryczna wilgotność. Idziemy w samej bieliźnie, jest lekko na minusie. Parujemy jak stu atletów, co zjadło sto kotletów. Toruję szlak, ze względu na najlżejszy plecak.

Po drugich schodach wreszcie kawałek prostej i zaczyna się prawdziwy bal. Temperatura powoli spada, zmrożony śnieg dobrze trzyma. W ostatnich krzakach przed Małą zakładamy kurtki.

Na Rawkach jak zwykle wieje. Solidna zamieć, znowu mleko. Faceci mieli nadzieję na widoki, a tak musimy zgrywać intelektualistów, którzy nie dla takich "niskich przyjemności" chodzą. Warunki byłyby Alpejskie, gdyby nie
a) brak widoków
b) niska wysokość

Jestem pełen szczerego podziwu, dal wszelkich niedizelnych turystów, którzy bez przygotowania lezą na górę. Nam, w stuptutach i w membranach było siarczyście. A dreptakom w dżinsach i adidasach?

W bieli nie widać granicy Połoniny, nie widać nawet granicy marzeń.

Idę na czuja, szlak jest tylko sugestią. Zamarźnięte ślady poprzedników są trudne do odczytania. Chłopaki patrzą na mnie jak na Biblię. A ja tu byłem tylko dwa razy.

Jest mi cudownie. Zawieszony pomiędzy bielą jestem tylko promykiem na widnokręgu.

Gogle zamarzają. Kurtka robi się pancerna. Na brodzie osadza się szron.

Zupełnie na czuja szukamy słupka nr 13, za Wielką Rawką. Cofamy się, poprawiamy. Wreszcie jest. Skręcamy na Kremenarosa.

"Albo znajdziemy drogę. Albo ją wytyczymy."

Ezechiel
22-01-2005, 22:38
Ubaw po pachy. Śnieg też. Na początku kawałek przewianej grzędy, potem w dół, w biały tunel. swiatełka nie było.

Jest bosko, śnieg po pachy po pierś. Idziemy powoli, spotymkamy grupę turystów z UG. Zachęceni naszymi dokonaniami zawracają i samotność jest kompletna. Czysta medytacja, mająca posmak twardej walki.

Z początku idzie Pendzel, wręcz ślizga się po śniegu. Potem ja, statecznie, niczym matrona (albo Matragona). Na końcu Woźny, po jego przejściu przynajmniej nie mamy sznas się zgubić.

Powoli dochodzi południe, my dalej pełzamy. Mijają godziny, tempo ślimacze.

13:30 Zarządzam postój. W takich warunkach przejście zabrałałoby nam około tygodnia. Mamy trzy. Dziś wypoczęci, wprost ze schroniska, jutro po noclegu w namiocie może nam się nie udac. Zawrócić nie ma jak.

Jestem za cofnięciem się. Patrycja mówiła, że od paru dni nikt nie robił granicznego z Kremenarosa na Rabią. Mamy prawo pierwszej nocy.

Woźny zgadza się ze mną. Za długo się znamy, by dyskutować o oczywistym.

Po drodze mija nas para na turówkach. Zazdrość i bezsilność. Oni zjadą do Kremenarosa i wrócą. My mając narty (albo i tylko rakiety) dociągnęlibyśmy do Rabiej.

Pendzel zamyka się. Zgadza się, nie chcąc wchodzić w konflikt z resztą.

Zawracamy.

Już po kilku krokach czuję ulgę. Idziemy na Rawki, tam zadecydujemy. Czuję się jakbym zdjął ciężar z barków. Decyzja była dobra.

Pendzel nauczył się właśnie zawracać. Woźny i Ja znamy to uczucie. Paskudne, trzeba zrezygnować ze swojej wizji. Najtrudniej jest przyznać się przed sobą do żalu. Żalu z powodu bezsilności.

Z Rabiej skręcamy na Dział. Jest ledwo przechodzony, szlak jest bardzo subtelny. Płytkie ślady są zawiane.

Dział jest piękny. Mróz wyrzeźbił jodełki w zimowe szaty. Wszystko ejst białe i szyste. Jest cicho i mroźno. Zapada zmierzch. Dla takich chwil chodzę zimą po górach.

Na Dziale, w okolicach 3 polany rozbijamy namiot. Wkopujemy go. Zaczynamy gotować.
Jem chałwę.

W pewnej chwili Woźny łapie swoją kuchenkę i biegnie z dla od namiotu. Z ręki bucha mu elegancki płomień. Gorzej, że płomień kończy się około 1 m nad Woźnym.

Woźny wyłącza kuchenkę i wrzuca ją w śnieg, chcąc ją zagasić. Dojadam chałwę

Zostaje nam tylko moja maszynka. Zaczynam się zastanwaić jakby to było na granicznym. Gotujemy kuskusa i wodę na herbatę na rano. Wszystko idzie nam powoli, zaczynamy zamarzać.

Śpimy na dwóch NRC, potem karimaty. Ja i Pendzel mamy Scouty Robertsa (mój i siostry) Woźny ma Penguina starego Alpinusa. śpiwory się zsprawdziły, taki nocleg jest do przeżycia, pod warunkeim zminimalizowania kondensacji.

Śpimy z wodą na rano w nogach, w czpkach i rękawiczkach. W namiocie temperatura w nocy zeszła chyba do -3.

Przed snem gadamy o kobietach. O życiu. O kobietach. O górach. O kobietach.

Zasypiam. spię niespokojnie z przerwami na dreszcze.

Kondensacja pary wodnej makbryczna. Zapomnieliśmy zdjąć wywietrznik od Marabuta. wszsytko jest wilgotne i zlodowaciałe.

Buty jak skorupy, tzreba je włożyć pod polar, żeby trochę odtajały i dąły się nosić.
Do Pendzla powoli dociera rozwaga decyzji.

Trzeba się ruszać, rozetrzeć palce u nóg, wypić herbatę. Wstawić wodę na śniadanie. Wszyscy żyją. Nikt nie ma poważniejszych odmrożeń. (z wyjątkiem palcow i koncówek nosów).

Po solidnej dawce kalorii (kaszka, muesli, kuskus, chałwa, czekolada) polepsza się nam. Idziemy w stronę świata. To co było pod Kremenarosem pozostanie naszą własnością.

Tutaj dygresja.

Parę lat temu na skutek załamania pogody cofałem się z Wetlińskiej ( w lutym). W grudniu wróciłem tam z Borasem i przeszliśmy ją.

Może ta wyprawa jest tylko prologiem przed Granicznym właściwym. Zaczynam snuć marzenia. Tury, solo. Może w grudniu 2005?

Doczu
23-01-2005, 00:27
Wiecej, wiecej.

długi
23-01-2005, 12:13
Pendzel nauczył się właśnie zawracać. Woźny i Ja znamy to uczucie. Paskudne, trzeba zrezygnować ze swojej wizji. Najtrudniej jest przyznać się przed sobą do żalu. Żalu z powodu bezsilności.

Nie wszystkim dane było w zdrowiu przeżyć i poznać tę naukę. Tym bardziej chwała Wam za to, że potrafiliście ocenić sytuację i wybrać powrót.
Dane mi było wędrować zimą przez Smerek i wiem, że najczęstszym błędem jest niedoszacowanie trudów przecierania szlaku w kopnym śniegu. Nam się udało, była nas większa grupa i było łatwiej. W tym samym czasie wyszedł z Wetliny chłopak z dziewczyną w kierunku schroniska. Dziewczyna zginęła.
Długi

Ezechiel
29-01-2005, 18:44
Śniadanie skromne, zapijane tylko wczorajszą herbatą. Likwidujemy biwak.

Powloi się przejaśnia, mleko odpuszcza. Dział nie słynie z szerokich panoram, ale lepsze to niż "peregrynacje intelektualne".

Mijamy kolejnych turowców. Zazdrość jest wręcz namacalna. Przepraszamy za przebity miejscami tunel.

Dział jest ciekawy. Pomimo kilku prób jestem tu po raz pierwszy. Śnieg dziwny. Miejscami zmarźnięty (szreń), miejsach wilgotny, muldziasty. Woźny zawziął się i nie chce dzielić się namiotem.

Po drodze mijamy jakąś makbryczną kawalkadę. Około 3/2 godziny od Wetliny, mniej więcej w 30 cm śniegu mijajają nas

a) komandosi (oczywiście mój cywilny ubiór budzi ich pogardę. moro Pendzla entuzjazm)
b) dziewczyny w trampkach (dajemy swoje lighsticki)
c) jacyś "kuracjusze".
d) ludzie z "pyfkiem"

Jestem przerażony. Dochodzi 14, do Rawek zostało im około 3h drogi. Bez stuptutów, map, światła, ani napojów. Na moje uprzejme uwagi o stanie szlaku zareagowano śmiechem. Do końca dnia struje mi to humor (los tych ludzi, nie śmiech).

Co najśmieszniejsze ludzie z pifkiem, lekko "zamgleni" zawracają dziękując za radę.

Widoki bajeczne. Pejzaże kreślone mrozem, podane w stosowncych aranżacjach (krew pot i łzy) okazują się idealnym odpuszczeniem win.

Do Wetliny zbiegamy goniąc Pendzla, ostrzeliwującego się zza węgła.

Na dole meldujemy w GOPRze nasze oobawy. Tyle mogliśmy zrobić. Dzięki Bogu wszyscy wrócą.

W Wetlinie poszedłem do PTSM. Jak zwykle czekałem na Godota (na schodach)
We wrześniu było bardzo sympatyczie. W grudniu czeka mnie makabra. Nocne śpiewy chóralne, mgiełkowicze, wóda w kadrówce hacrerzy. Chyba jestem za stary na takie imprezy. To ja wolę noc w namiocie, nawet z groźbą odmrożeń. Jutro chcemy iść na Połoninę.

Na razie trzeba oszacować starty. Odmrożenia odpuściły. Namiot trzeba przesuszyć. Śpiwory wywietrzyć. Potrzeba ciepłego posiłku jest mniej nagląca.

Stały Bywalec
30-01-2005, 20:20
Ezechielu - SUPER !

Ezechiel
30-01-2005, 23:07
Gadamy do późna. Pendzel po raz kolejny przeżywa rozczwarowanie swoimi "mistrzami". Ja i Woźny ze stoickim spokojem odsypiamy resztę życia.

Ten chłopak (Pendzel) musi ostygnąć, zanim znowu przyjdzie mu gotować się na mrozie, co nie zmienia faktu, że jego zapał jest sympatyczny.

Rano celowo śpim do późna. Imprezy nocne, zakończone około 5 ne dawały sznas na sen. Dziewczynom obok zawaliło się łóżko, a Woźny przegnał gości z korytarza bez bluzgania.

No i rzecz jasna zbarłożyliśmy. Jak już żeśmy odespali było już a późno an wyjście.

Poszliśmy do PTTK na jajecznicę. Pokazałem chłopakom jak to robią zawodowcy .

(ciastka dla obsługi i mamy wrzątku do oporu)

Następnego dnia łapiemu PKSa do Jabłonek. Tam mieliśmy się spotkać ze Studenckim Kołem Przewodników Turystycznych. (tzn tak powiedziałem chłopakom, mnie tam szczególnei interesowała pewna dość konkretna kursantka).

W Jabłonkach niespodzianka. Schronisko zapchane. Jak już załatwiłem nocleg, to chłopaki stwierdziły, że wracają do Gdyni . Ze mną lub beze mnie.

Zrobiło mi się dziwnie. Z jednej strony kawałek razem przeszliśmy, a noc sylwestrowa w pociągu nie jest specjalnie atrakcyjna (zwłaszcza jak jedzie tylkodwóch normalncyh chłopa, bez wódy). Z drugiej nie znali oni SKPT i mogli czuć się obco. Trudno, rozstaliśmy się po męsku (misiek i błogosławieństwo)

"Stoję smutny na peronie z tą walizką jedną/ tak jak człowiek, który zgubił od domu swego klucz" ( skąd to cytat?)

Ezechiel
31-01-2005, 00:03
Ludzie kochani, być może jest to krygowanie ale jeśli podba się wam powyższe to napiszcie coś. Jeśli macie uwagi to rzucajcie. Jak chcecie mnie zabić za przemilczenia to sypcie. Może przypadkowo was spotkałem na szlaku, może też kiedyś tamtędy szliście (i wtedy...)

Niestety nie bardzo lubię pisać " w próźnię", zwłascza, gdy nie wiem czy komuś się ta pisanina podoba. W razie potrzeby mam dość samokrytycyzmu aby zamilknąć. Naprawdę krytyka jest lepsza niż głuchota. Być może jest to przejaw braku skromności, ale tak mam.

M.in. dlatego bardziej sobie cenię bajędy "na żywo", ponieważ mam szansę obserwować reakcje słuchaczy.

Pozdrawiam, grafomańsko.

Piotr
31-01-2005, 00:33
Jeśli macie uwagi to rzucajcie..
Pisz dalej - jest ok :)
BTW - prosba do piszących tego typu relacje, a nie wątpię że wkrótce pojawia sie kolejne: zdecydujcie sie na jeden dział forum. Np. Jabol i KB piszą na OT, Ezechiel pisze tu, itd - zaczynam sie gubić :wink:

Puma.
31-01-2005, 03:13
W Jabłonkach niespodzianka. Schronisko zapchane. Jak już załatwiłem nocleg, to chłopaki stwierdziły, że wracają do Gdyni . Ze mną lub beze mnie.

Znam to... Kiedys zabrałem ze sobą znajomą parę. Dobrzy znajomi, dzisiaj juz małżeństwo. Pokonując kilka trudności dotarliśmy do Wetliny. U Pietrka jak zwykle był tłok, dostaliśmy do spania kawałek miejsca na zbiorówce. A przeciez nie o spanie tu chodziło...
Rankiem poprzedzającym Sylwester moi znajomi oznajmili, że wracaja do Łodzi a stamtąd jadą do Gdańska (Kuba miał tam rodzinę). Zrobiłem taaaakie oczy ale po chwili minęło mi. Pomyślałem sobie, że jeśli po całej imprezie, która zapowiadała się wystrzałowo, mam od nich słyszeć jakies kwękania - to nie chcę. Pożegnalismy się wtedy...
... do Łodzi dojechali transportem kombinowanym
... pociąg do Gdańska im sie spóźnił
... zajechali o 4 w nocy i poszli spać
No i kto takich zrozumie? :)

Szaszka
31-01-2005, 16:44
Pisz, pisz Ezechielu. I podziwiam Cie za odwagę, że tak pozwalasz zaglądać do swego wnętrza. Nie piszesz wszystkiego, ale i tak więcej, niż ja się odważylam...
Pozdrawiam
Szaszka

kobieta_bieszczadzka
31-01-2005, 17:03
czytam i czytam i zazdroszczę i zazdroszczę... :shock: :roll: ..... bedziesz moim guru :lol:

Ezechiel
31-01-2005, 17:30
Jestem abstynentem. Absolutnym, absolwenckim i z aspiracją do belwederskiego. Gatunkiem ginącym, wpisanym do czerwonej księgi (kronika 36 GDHy). Nie mam nic przeciwko ludziom pijącym, o ile Ci nie mają nic przeciwko mnie. Niemożność upicia się alkoholem nadrabiam umiejętnością upicia się herbatą ( 3 łyżki Earl Grey + cytryna, w ilościach około 3l ), niestety bolesna trzeźwość pozostaje.

Corocznie trafia mnie problem Sylwestra. Różnic ludzie różnie przyjmują brak stanu "zauroczenia" alkoholowego. Zawsze jest zagadka, jak nieznane środowisko przyjmie kogoś z zewnątrz.

Jestem generalnie aspołeczny, ale jeśli mogę wybierać wolę być aspołeczny w izolacji niż w cywilizacji. Dlatego przed większością rozmów przegryzam rozmócy gardło. Jeśli nie wyrazi oburzenia można gadać dalej.

Ludzie wrócicili z Chryszczatej. Spokojnie dojadłem kuskus oglądając jakiś program kabaretowy. Dziś w nocy Sylwek, jutro wyjazd. Dziwnie. Najwyżej wpadnę w katatonię na 24 h.

Jak zwykle w większych skupiskach ludzkich dopadła mnie "smuga". Ktoś staroświecki rzekłby "spleen",inny "melancholia" .Dość, że miałem doła.

Dookoła ludzie sobie żyli a ja siedziałem. Potok opływał mnie, chlupocząc o burty stołu. Siedziałem spokojnie, ze świadomością zbliżania się najgorszego. Piłęm herbatę. Piłem herabtę. Piłem herbatę. Sprint do kibla . IO znowu herbata.

Wieczór zaczął się zbliżać, jakiś DJ rozłożył sprzęty (że kto cholera?), pora się doprowadzić do porządku. Wreszcie trza użyć to mydło, tak pracowicie targane.(no w sumie to się ogoliłem).

Pierwszym problemem był brak stroju. Minimalizacja wagi skończyła się na wzięciu koszulek oddychających (2 szt) i koszulki do pcoiągu ( 1 szt), jakoś impreza wypadła z planów.

Odrobina uroku osobistego (potomni stwierdzą, że litości - nie wierzcie im) i pożyczyłem koszulkę. Piękna bordowa, z top-clubbowym napisem : English School. Made in Taiwan 100% cotton.

Po odrobinie pracy treki zaminiły się w baletki. Impregnat dawno im się należał. Były grzeczne,więc dostały.

Impreza się zaczeła.

Zrazu na parkiecie leciał Akurat (SKPT wchodzi, AGH ucieka). Potem hip-hop (SKPT ucieka, AGH wchodzi). Potem techno (wszsycy uciekają).

W przerwie ubraliśmy się i skoczyliśmy na Waltera. (Woronikówka). Wziąłem NRC, mapę i zapałki (od siostry, podobno sztormowe).

Na górze ognisko, potrzebne zapałki. Daję. Wielka ściema, siarka chyba z azbestu. Potem chóralne śpiewy i znowu zbieganie z góry.

Wąż czołówek snujący się ze zbocza, kołyszący się w rytm podmuchow wiatru. W drodze powrotnej chowanie się w krzakcach i zabawy w Indian.

Potem, gdy wszscy pali już snem tanecnzym na parkiecie znalazł się Myszkowski, Kaczmarski, Wysocki. A może cały czas czekali na chwilę właściwą swym pieśniom
(albo i na kielicha wylanego na podłogę).

Potem zaczęła się najjlepsza część imprezy. Na parkiet poszło ska, wyłączyliśmy DJowi korki ( Co za wieśniaki ... w tym Trójmieście). Już był całkiem dobrze. Gdy zasypiałem zbarłożony pomiędzy łóżkami do głowy płynęły Bieszczadzkie Anioły.

PiotrekF
01-02-2005, 22:21
Ezechielu "w próżnię" to Ty nie piszesz ( ilość wyświetleń ) .
Czytam tę relację po raz niewiem który . Czy się podoba ? Podoba się : te komentarze świadczą o tym .
A gdybym nawet chcial "kopnąć tekst" to jak to zrobić "klęcząc przed nim" (szalenie niewygodna pozycja :) ) .



Pozdrawiam
PF

ps
Podzielam pogląd na "samokrytycyzm" i "krytykę" .

hanka
02-02-2005, 15:19
Ezechiel, dzięki bardzo za to, że chcesz się z nami dzielić tym co w Tobie....
czekam na cd.
h.

Ezechiel
02-02-2005, 16:10
W imieniu grafomanii (i grafofilii) autora chciałbym złożyć podziękowania dla Czytelników. Było mi bardzo miło przez te 3 tygodnie rozwijać refleksje nt. minionej wyprawy. Wsze słowa otuchy z pewnością zmotywują mnie do dalszego rozwijania (O Boże!!) form literackich.

Do przeczytania.

Ezechiel

Aleksandra
14-02-2005, 00:26
pobieszczadzkie wspominki -prosta metafora, namacalnie wyczuwana przez skórę tych, którzy zimą wędrowali po Bieszczadach [Teologia gór.Zima.]

- takie coś urodziło się w zeszłym roku po sylwestrowo noworocznym wędrowaniu w mleku, to tak w podzieńce za twe pisanie

będąc w tym roku w Wetlinie słyszałam o tych co to właśnie suszą namiot po Dziale w PTSM-ie, wystarczyło tylko tam pójść...

> "Łaski Twej dookoła jak śniegu"
> Śniegu najwięcej jest zawsze w dolinkach i dołach
> - przykrywa brzydotę, wypełnia dziury puste.
> Gołe, nagie prawdy -wyniosłe i ostre- brutalnie się depcze.
> Śnieg łagodzi tarcia i kanty, tłumi hałas,
> jest cichy i nie ujawnia z wierzchu jaki jest głęboki.
> Zdeptana łaska jest śliska i niebezpieczna -idziesz wtedy obok
> szlaku. Gdy stoisz dłużej w miejscu - pogrążasz się.
> Gdy jesteś ślepy i poruszasz się po omacku -lepiej ci iść po
> śladach innych, którzy przed tobą szli w tym samym kierunku,
> ale -jeśli nie masz tak długich nóg- trzeba ci przecierać szlak
> na własną miarę.
> Znaleźć Drogę-Jezusa i zgubić się w Życiu-Jezusie...
> Oto Prawda: najwięcej śniegu było wtedy, gdy się gubiłyśmy.*


Życze zimowego Granicznego, kiedyś się uda.

Aleksandra