PDA

Zobacz pełną wersję : Bieszczadnicy w Krakowie się spotkali...



Hero
18-01-2005, 19:21
Jak się okazało dnia piętnastego stycznia roku pańskiego dwa tysiące piątego spodziewany przeze mnie koniec świata nie nastąpił, ale i tak było wesoło. Spotkanie w Krakowie było naprawdę..., zaraz zaraz, zacznijmy od początku.
Pomysł spotkania się w Krakowie powstał nie gdzie indziej tylko w Bieszczadach. Bo niby gdzie indziej mógł się narodzić? Konkretnie to w moim samochodzie, na drodze pomiędzy Ustrzykami Górnymi, a Ustrzykami Dolnymi. Wracaliśmy sobie właśnie z Sylwestra. My to znaczy Jagna, Ewa Natta i ja. Jeszcze się nie rozstaliśmy, a już tęskniliśmy do niezapomnianego klimatu, zabawy i miłego spędzania czasu we wspólnym towarzystwie. Wtedy to właśnie Ewa wymyśliła i oznajmiła nam: „Przyjeżdżajcie do mnie do Krakowa...!”.
Termin został wybrany jakoś tak.... spontanicznie, po prostu miała to być najbliższa wolna sobota Jagny i moja. Wypadła ona właśnie piętnastego stycznia.
Sobotni poranek powitał mnie cienką warstwą granatowych chmur, które jednak niczym wełniany dywanik zwijały się na wschód prując tu i ówdzie i odsłaniając złotą tarczę słońca, która miała dość czasu, aby wznieść się już wysoko ponad horyzont. Tak naprawdę to nie miałem nic wielkiego do roboty. Plecak spakowany, stał przy szafie już ładne dwa dni. Bilet na pociąg kupiony. Dobry kumpel umówiony, obiecał podwieźć mnie i mój plecak na stację PKP. Tak też się stało. W pociągu do Warszawy tłok. Stałem w kąciku pomostu między dwoma przedziałami, zastawiwszy sobą i plecakiem wejście do klozetu. Jednocześnie z niemal wszystkich stron w tym samym czasie upchnięci jak sardynki w puszcze dociskali mnie do drzwi współtowarzysze tej kaźni, jaką okazała się podróż z Mińska do Warszawy. Tłok był tak straszny, że gdy Astra do mnie dzwoniła to nie było możliwości, aby zgiąć rękę na tyle, by sięgnąć po telefon znajdujący się w kieszeni. No ale nic to. Nie ważne jak, ważne że w końcu skutecznie znalazłem się na stacji Warszawa Wschodnia. Zadzwoniłem do Astry, dostałem ochrzan, że nie przyjechałem dzień wcześniej, że przyjeżdżam dzień później i w ogóle dostałem opieprz, ale to nic, bo i tak zwaliłem winę na kogoś innego. Teraz miało nastąpić wielkie nieszczęście, gdyż miałem czekać na ekspres do Krakowa prawie trzy godziny (nie było późniejszego połączenia z Mińska, z którym bym się wyrobił na ten ekspres). Zacząłem więc rutynowe snucie się i marnowanie tych trzech godzin. Niebawem zasnułem się na poczekalnie i do kas, gdzie na tablicy odjazdów zobaczyłem: „11,48, Kraków Główny, IC”. W myślach niemiłymi epitetami określiłem kasjerkę z PKP w Mińsku, która wmówiła mi, że tego pociągu nie będzie. Biegiem poleciałem gdzie trzeba, oddałem mój bilet i miejscówkę na pociąg o czternastej, kupiłem na ten „za chwilę” i pobiegłem na peron zająć miejsce. Pociąg ruszył. I tak sobie jechał aż do samego Krakowa z przystankiem jedynie na centralnym. Podróż minęła szybko, bardzo szybko.
Co byśmy uczynili bez telefonów komórkowych. Dzwonie do Astry, żeby powiedzieć, że już jestem, niech po mnie wyjdą, a co, ja Krakowa nie znam, drugi raz w życiu się tu zjawiłem, oczekuję komitetu powitalnego. To czekanie troszkę trwało, gdyż owy komitet już troszkę imprezował i się kupy nie trzymał, stanowił za to malowniczą gromadę uśmiechniętych ludzi, idących mi na spotkanie. Skład komitetu powitalnego to: Astra, Ewa Natta, Jagna i Derty. Po powitaniu udaliśmy się na przystanek, gdzie w oczekiwaniu na tramwaj wspominaliśmy poprzednie spotkania, planowaliśmy następne i marzliśmy. W końcu upragniony pojazd przyjechał, wsiedliśmy do przyczepy i rozradowani ruszyliśmy na Hutę, do Grubego (przyjaciela Jagny) u którego to, a nie jak pierwotny plan zakładał u Ewy, miały odbyć się centralne uroczystości poświęcone świętowaniu z okazji spotkania. Po drodze Derty zdołał sabotować naszą podróż, zastawiając nogą fotokomórkę, przez co maszynista nie mógł zamknąć drzwi i odjechać, mógł za to wysiąść i przyjść do nas, aby Dertemu udzielić odpowiedzi, na pytanie które chwilę wcześniej zadawał: „Dlaczego nie jedziemy?”
W końcu dojechaliśmy. W tym miejscu koniecznie muszę poświęcić trochę uwagi osobie Grubego. Gruby to jest ktoś ! Człek niezwykle gościnny, znakomity kucharz i mistrz cukiernictwa. Potrawy, którymi nas raczył było bardzo trudno jeść, bo jak tu jeść, gdy szczęka z wrażenia opada pod stół ! Znakomicie nas ugościł, za co mu z całego serca dziękuję.
Oszczędzę wam opisu obiadu, bo zaślinicie sobie klawiatury i nic nie odpiszecie, wierzcie jednak, że to było coś pysznego. Takie potrawy serwowane są tylko w najlepszych restauracjach i kosztują majątek. Po obiedzie przystąpiliśmy do zasadniczej części spotkania. Kulturalnie siedzieliśmy w kuchni, popijając winogronówkę, dyskutując, robiąc zdjęcia, śpiewając – generalnie stwarzając miłą i przyjacielską atmosferę. Przenieśliśmy się do pokoju, gdzie kontynuowaliśmy aż do wczesnego wieczora. Nadszedł czas, aby wybrać się do miasta. Mieliśmy jeszcze spotkać się z Artistą i Sadystą (to nie bracia) gdzieś w centrum. Tak też się stało. Nasza ekipa była teraz jeszcze weselsza, jeszcze większa. Plan zakładał zajęcie strategicznych pozycji w którejś z licznych knajp, ale żaden z restauratorów nie przewidział, że przyjdziemy. Nie było miejsc dla tak wielu osób na raz. Nic się nie stało. Wróciliśmy na Hutę ze stosownym zaopatrzeniem. Powrót był co najmniej zabawny. Co prawda Derty tym razem nas nie zatrzymał, ale jakimś cudem wśród nas, nie wiadomo skąd znalazła się pewna starsza pani. Tak nieszczęśliwie się dla niej złożyło, że znalazła się w centrum naszego małego zgrupowania, przez co musiała wysłuchać opowieści o tym, ile czyja wątroba już zniosła, jakież to gorące są nasze dziewczęta, potem zapoznała się ze skróconym planem nadchodzącej zabawy, planem dnia następnego i na koniec dowiedziała się, że niebawem nie będziemy już zdolni, do żadnych szybkich ruchów. Mogę się założyć, że zaraz po wyjściu z tramwaju udała się do najbliższego lekarza celem umieszczenia na miejscach wytrzeszczonych z przerażenia gałek ocznych.
Po powrocie cała uwaga skupiła się na osobie Sadysty. Żadne słowa nie są w stanie opisać cóż ten facet wyprawiał z gitarą, piosenkami i ich tekstami. Tego się nie da opisać, to trzeba było po prostu zobaczyć, trzeba było tam być. Myślę, że Sadysta ma w naszej ekipie na stałe zaklepane miejsce, głównie ze względu na jego talent muzyczny jak i choreograficzny objawiający się specyficznym przedstawieniem pewnego dowcipu, którym wszystkich położył na podłogę, fotele i tak dalej i tym samym sprawił wszystkim ból brzucha.
Jako kolejni dołączyli do nas Mariola i Jacek, z Ustrzyk Górnych, nie mogli jednak zostać długo, niemniej jednak, dobrze, że się pokazali, bo ich wizyta zaowocowała pewną ciekawą propozycją, o której zapewne już dość głośno na forum, więc nie będę tu się rozpisywał. Niestety Artista musiał na opuścić jako pierwszy, praca nie pozwoliła mu bawić się z nami do końca. Jacek i Mariola też musieli wkrótce nas opuścić, a my kontynuowaliśmy. Ja z Sadystą sprzedawaliśmy sobie wzajemnie dowcipy przez długi czas, ale on prawie wszystkie moje znał. Śpiewaliśmy, śmialiśmy się i degustowaliśmy piwo oraz winogronówkę i inne przysmaki, od których się w głowie kręci. Nadeszła noc, był już najwyższy czas udać się na spoczynek, więc impreza została zakończona gimnastyką w formie pompowania materaca (z którego powietrze i tak zeszło na długo przed świtem). Z samego rana, w okolicach godziny ósmej Sadysta wstał, odział się, pożegnał ze wszystkimi i wyszedł. Nie wiemy dlaczego ? Zjedliśmy śniadanie, a po nim Gruby zawiózł nas do Ewy, gdzie posililiśmy się dobrym winem, posłuchaliśmy muzyki i pogawędziliśmy na różne tematy, po czym zrobiliśmy sobie spacer do centrum, posiedzieliśmy w knajpie przy sałatce ziemniaczanej, poszliśmy na Wawel, zażyliśmy odrobinę tamtejszej energii i w końcu spotkaliśmy się z Darbem, który właśnie wracał z gór. Darb zawiózł nas ponownie na Hutę, gdzie Gruby zaserwował na obiad nieopisanie pyszne spagetti. Mniam mniam. Przed obiadem i po nim Darb i Jagna poświewali troszkę, pograli na gitarach, a ja dostałem kilka lekcji z zakresu podstaw gry na tym własnei instrumencie. Nadeszła niestety godzina wyjazdu. Zebraliśmy się i w trójkę (Ewa i Derty opuścili nas nieco wcześniej, gdyż Derty musiał zdążyć na pociąg) i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. Jako, że nie specjalnie się spieszyliśmy droga obfitowała w postoje i tradycyjne już zatrzymanie przez policję. Pół drogi przespałem, obudziłem się już w Warszawie. Było już na tyle późno, że nie złapałbym żadnego sensownego połączenia do Mińska więc zostałem u Darba. Poimprezowaliśmy do jakiejś trzeciej godziny, w tym czasie w przypływie błękitu wysnułem kilka szarych, złotych myśli czym udało mi się zupełnie niecelowo rozbawić towarzystwo. Poszliśmy spać, a w poniedziałek rano Darb odwiózł nas po porannej kawie na dworzec PKP, skąd ja pojechałem do Mińska a Jagna do Łodzi.
I znowu się skończyło. Przykro. Miłe towarzystwo, w miłej atmosferze, daleko od domu. Może nawet zbyt daleko. Z tej wyprawy wynika kilka wniosków. Jak zapraszają do Krakowa, to jedź, w przeciwnym przypadku będziesz żałować. Po drugie, jeśli musisz wracać, to zostań jeszcze dzień dłużej, bo będziesz żałować. A po trzecie nie jedz w czasie jazdy samochodem hot doga, bo będziesz czyścić kurtkę z musztardy. Dziękuję serdecznie wszystkim za zabawę. Do szybkiego zobaczenia.

Ewa_natta
18-01-2005, 19:33
Heh..szkoda, że tak szybko znikliście :?
Ale nic to naprawisz to na nastepnym spotkaniu.. a ono tuż tuż :)
I ja sie tutaj dołącze do podziekowań dla Grubego:)) Tak zaufać bandzie Zboków..hehe Wielkie dzieki za wszystkie słodkosci i pyszności:)
pozdrawiam Ewa(Czarcik)

Jagna
19-01-2005, 18:09
Dla Grubego ukłony po pas - też się dołączam. A ekipa zboków bieszczadzkich wyśmienita - najlepsza w swoim rodzaju. Dziękuję Wam za te wspaniałe chwile...