PDA

Zobacz pełną wersję : Relacja z Krakowskiego styczniowego spotkania Biesołazów



Astra:)
19-01-2005, 19:51
13.01.2005, czwartek
- "... Aniołowie, Aniołowie biali, co wyście mi tu pozmieniali..."- tak sobie śpiewałam po telefonie Jagny... No tak. Biorąc pod uwagę fakt, że w piątek powinnam była łamać sobie język na francuskim "r" a nie poddawać się frywolnemu rozleniwieniu i wstrzemięźliwości od pracy w Łodzi, to faktycznie Aniołowie- których np. w Łodzi niemało- maczali w tym palce albo i skrzydła, bym na spotkanie do Krakowa przez ową Łódź dotarła. Nawet nie musiałam sprawdzać połączeń bo Aniołowie mają szybszy przepływ informacji. Cóż więc robić. Jechać? Jechać? Jechać?
- "Ziuuut... Jadę"- myśl złapana w przelocie i już nie wypuszczona do 6.10 rano w czwartek. "Babska" gazeta (koniecznie z krzyżówką), chusteczki higieniczne, gumy do żucia... Starczy. I jadę. Całe 8 godzin jadę do tej Łodzi z Rzeszowa. Po drodze telefoniczne czułostki, buziaczki to w uszko, to w czółko- Jagna wybredna bestyjka ;)jest- i o 13.45 Jaguś we wasnej blond osobie macha mi na powitanie. I znowu całuski to prawie w uszko, to prawie w czółko i... tak sie zaczęło...
O spotkaniu w Łodzi rozpisywać sie nie będę, wspomnę tylko o całej rzeszy przyjaciół Jagienki. "Aniołowie"- pomyślałam... I horyzonty pogldowo- definicyjne mi się poszerzyły... Aniołowie nie to że są tylko serdeczni, gościnni, grają na gitarach, nie to że jeszcze do tego śpiewają... Aniołowie serwują i gustują w "piankowym nektarze" również.. Baaa... - "Lubię łódzkie Anioły"- myśl wieczna, wszechobecna- na ten Nowy Rok ;)))
Dłuuuuugo rozśpiewywaliśmy knajpę Aniołów w Łodzi, aż w kocńu inny Anioł (zupełnie telepatycznie nas odebrał), odwiózł nas taksówką do domku. Poszłyśmy spać z Jagienką i nawet na pogaduchy nas nie zebrało, takie byłyśmy zmęczone. Jagienka spała bez dresów i ja spałam bez dresów (ową sprawę dresów rozwinę później).

14.01.2004, piątek
Jagna do ostatniej chwili przed wyjazdem do Krakowa, z gitarą po pokoju biegała- Gdyby tylko gitara była rodzaju męskiego to z pewnocią byłaby najukochaszym i najsexowniejszym partnerem Jagny... Ale fakt, że gitara to żeńska sprawa, to Jaguś traktuje ten grajcy sprzęt z nutką "dystansowoci". Co nie znaczy, że bez uczucia ;)))
Jedziemy do Krakowa... Zasłony zasłonięte, gitarka znowu z Jagną (flecik nie nadążał ;) Konduktor 3 razy zaglądał do przedziału, aż wreszcie rzekł -"graaaaaaajcie, grajcie...". Na to jawne przyzwolenie w miejscu jakkolwiek publicznym, nie przerywałyśmy więc aż na dwie minuty przed zatrzymaniem się pociągu w Kraku. (Zaśpiewałyśmy się na przegapienie stacji a conajmniej na zapomnienie naszej "coca-coli"). Na miejscu odebrał nas przyjaciel Jagny-Gruby- kolejny Anioł? Hmmm... Po szybkich zakupach pojechalimy w trójkę na pyszny bigos. Właciwie to do rodziców Kowala (znajomy Jagny i Grubego), bo sam Kowal wyemigrował w tym samym czasie do Łodzi (Ależ ta Łódź popularna jakaś).
Biiigos... Ten bigos to nie jakiś tam sobie bigos... to znowu jak ten "piankowy nektar Aniołów"... Smakiem uzależnia na wspomnienie jeszcze jakiś czas conajmniej... Jagna z Grubym to dokładkę bez zarzenowania sobie wzięłli. No dobrze... Ja też... I szlag trafił nawet ochotę na dietę...
Nockę spędziłyśmy u Grubego. Miłe pogaduchy, przeglądanie zdjęć, kaset z nastoletnim Grubym i nastoletnią Jagną w różowym balet-kostiumie... "morskie opowieści" Grubego i "Fale Dunaju" na talerzu... (szukam w encyklopedii hasła: dieta).
Ech... Gdyby nie słaba kondycja psychofizyczna (no wkońcu dużo wrażeń było), to byśmy nie zauważyli, że następny dzień za chwilę, słońcem w horyzoncie nas przywita. Poszliśmy spać. I nie wspomnę czemu śpiąc z Jagną, postanowiłam ubrać dresy. Bez skojarzeń tylko- żeby nie było ;P- tropiki przy Jagnie to pestka. Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej. Na któryś z zimowych wypraw- gdzie w namiocie i -8°C nad ranem bywało- bym Ją zabrała. W dziurze przy ścianie, bo ściana chłodna była, to zasnęłam.

15.01.2005, sobota
Podbudka, standardowo od dwóch dni około godziny 9.30. Kawka, śniadanko, pogaduchy, śmiechawa to z tego, to z owego... Telefon do Ewy Natty (Czarcika) i hasło- "przyjeżdżajcie". Ok. To jedziemy. Tramwaj nr 4 i Czarcik przy sygnalizacji świetlnej. Wiedziałyśmy, że Derty jest u Ewy od piątku... Ale Derty się rozleniwił chyba po jakimś czerwonym trunku, nie wiem, może to był jakiś barszczyk ukraiński. W każdym razie pewnie nie chciał ryzykować i czekał na nas w domku u Ewy.
A Ewcia włos rozpuciła, dla niepoznaki zapewne- nie musiała, bo i tak Ją rozpoznałyśmy. Czart to Czart, choć coś z Anioła mieć musi, bo też lubi "piankowe nektary"- ba!- wszystkie "nektary".
Witanko z Dertym, kawka, "barszczyk ukraiński"- Derty serwował- znowu pogaduchy, śmiechawa i plany na wieczór. No tak. "Zarezerwowane" zmieniło termin na "co zarezerwować"... Po kilku telefonach i dyspucie o szansie na miejsce w lokalu (albo jej braku), postanowiliśmy iść na żywioł i nic nie rezerwować... - "A Hero o której przyjedzie?"- Jagnę olśniło, że czekamy na kogoś jeszcze. Telefon do HeroMM czy Go coś na trasie nie zżarło i czy przybywa tak, jak się umówilimy. Przybywał za pół godziny. Znowu pośpiech i zagadanie się na pomyłkę, w których podziemiach mieliśmy HeroMM odebrać. Knulimy z ekipą odpowiednie HARDprzywitanie, ale że zestresowaliśmy Hero telefonicznymi żartami, to z miękkości serca nie chcielimy podnosić Hera cinienia do czerwonej kreski "niebezpiecznie zawysokie". Powitanie było serdeczne, znaczy się light'owe. Czyli ile nas jest? Jagna, Ewa, Derty, Hero i ja... Ok. To się Grubemu takim składem zrzucimy na obiad. I tu jakby nowy rozdział. Nowa historia może nawet...- "Obiad a la Gruby"... Wiecie co... Ta dalekosiężnie toksyczna klawiatura (taki Pilch'owski zwrot) nie przyprawia mnie o wenę do rozpisania się na temat "Obiadu a la Gruby"... Mogłabym np. zacząć swój pamiętnik od opisania kulinarnych zdolnościach Grubgo.O! Ale, żeby tak na klawiaturze... Wiem jedno... Miałam zapał, miałam. Lecz by nauczyć się tak gotować, to potrzebuję ze 100 lat świetlnych conajmniej...- Znaczy się, że szukam męża, który umie gotować jak Gruby ;)))
Po obiadku tośmy brzuszki masowali i błogość jakaś taka nas ogarnęła ale jasne było, że skałd ekipy nie jest pełny. Po wypiciu lekkostrawnego nektaru pojechaliśmy na rynek poszukać Artisty i Sadysty- Hero już wspomniał, że to nie bracia są ale nawet jeśli, to choć byli w zasięgu swojego pola widzenia, to się nie poznali albo się do siebie nie przyznawali. Ryzykując nadwyrężeniem mięśni naszych szyj, rozgldaliśmy się za jakimś lokalem... Proszę się nie śmiać. Nadzieję zawsze trzeba mieć, nawet jeśli jasne jest, że szans nie ma. No nie ma. Taki Kraków. Taka nasza przeludniona ekipa też, to nadzieję straciliśmy. Zahaczylimy jeszcze o sklep, w żadnym wypadku, monopolowy i pojechaliśmy do Grubego. Derty się wycwanił i wyczaił tramwajową fotokomórę. Tym razem maszynista nie wysiadał, by mu osobisto-słownej nagany udzielić, że nie jedziemy bo stoi w strefie niedozwolonej i drzwi nijak się zamknąć nie da.
Rozśpiewalimy się, rozgrzaliśmy się- nie pamiętam co najpierw, czy wszystko może w tym samym czasie się działo. Do ekipy dołączył Jacek z Caryńskiej i Jackowa dziewczyna (nie mylić z Lackową, bo to w Beskidzie Niskim jest ;)) Impreza była kreatywna. Wszyscy mieli coś do zaoferowania i nawet jeśli ktoś przeczył wcześniej własnym talentom to potem nagle odwagi nabierał nieprzeciętnej (tajemniczy skład nektarów zapewne to sprawił). A to za gitarę się brali a to za flet, ktoś inny za kawał... No tu przodownikiem był bezsprzecznie- Sadysta... Ja wiem napewno, że Gruby nie ma dywanu we wzorki na ten przykad- nie, nie to, żebym spadłla z fotela ze śmiechu.
Szkoda, że Jacek, Jacka dziewczyna i Artista musieli nas opucić dość szybko. Choć kwestia czy musieli, może być dyskusyjna- Przerażenie w oczach na widok ilości nektarów wszelakich i na wszelakie dolegliwości zarejestrowano (pewnie na kamerze Dertego).
Balowaliśmy- słowem prostym i bez ściemy- do późnej nocy aż pojawił się Gruby. I potem też balowaliśmy ale że osiedle już spało, sąsiedzi spali, nawet pies Grubego spał .. To stwierdziliśmy, że może i my spać pójdziemy... Derty z Ewcią włanie co pojechali... A bez nich- kto ich zna to wie- że bez nich nie ma już takiej zabawy jak z nimi. Jutro też dzień. Chłopcy więc napompowali sobie materac, my pościeliłyśmy sobie łóżko i jeszcze po ciemku Sadysta "dawał do pieca" swoimi kawałowymi hasłami... Ale lubię Sadystę, bo zna Nerona ;))) Nie zaśpiewał mi nic Nerona ale fakt, że go zna to fajnie. Bo ani w Łodzi ani w Krakowie ani nawet na Caryńskiej, to nie znają Nerona- pytałam... Oj pytałam... Nie wiem kogo i ile razy. Pytałam. I Sadystę też zapytałam. A Sadysta tylko wzruszył ramionami i powiedział: -"pchi! A kto nie zna Nerona! Jasne, że Go znam!"- no i to jest fajny gość, ten Sadysta ;)))
Hero spał z Sadystą, ja spałam z Jagienką-(i znowu w dresach)... Tak samo... w dziurze przy ścianie. Tyle, że ta krakowska, a tamta była łódzka. Ta Grubego ściana, a tamta Jagny. Taka była podstawowa różnica midzy tymi dwoma ścianami, choć obie chłodne i chwała, że tak, bo Jagna gorąca dziewczyna jest.

16.01.2004, niedziela
Rano, kiedy pierwszy słyszalny przeze mnie głos się odezwał, okazało się że to już drugi głos. Bo pierwszy, który się odezwał już sobie poszedł... I nie pożegnałam się z Sadystą bo spałam przytulona do ściany i nie wiem czy poszedł nad ranem, czy spał godzinę czy dwie, czy ile myśmy spali godzin. Ważne, żeśmy się wszyscy radośnie rozbudzili- wniosek tylko jeden, że młodzi jesteśmy to i w pełni sił psychofizycznych, żebyśmy nie wiem ile ratujcego duszę nektaru wypili.
Po śniadanku, całą ekipą (Jagna, Hero, Gruby i ja) pojechaliśmy do Ewy i Dertego... Właściwie ja to już tylko po to, by się pożegnać... Ciężko było. Wariaci, wariacki czas, wariackie nektary, nawet kawały i śpiewanki były wariackie... Dlatego ciężko było się pożegnać. Czarcik przytuliła się jakby miała w sobie siłę koni mechanicznych, Derty, chłop wysoki (siatkarz jakiś?), postawny, ale policzkowe dołeczki w pożegnalnym umiechu zdradzay duszę wraliwą i ciepłą. Hero. Łza po policzku mu nie spłynęła ale widać było, że powiedzieć coś chciał a jawnie język przygryzał. A Jagna? Jana, Jagna, Jagna... Buziak niby to w uszko, niby to w czółko i serdeczny umiech jeziornych oczu. Dzięki serdeczne Jaguś, że mi popitoliłaś plany wyjazdowe na Obczyznę bo nie żałuję ani na obgryziony paznokieć niczego. I niech żałują Ci, co nie obgryzają paznokci, że nie przyjechali a planowali, że przyjadą.
No. I tak to ja i Gruby wsiedliśmy w samochód i pojechalimy do Tarnowa skąd złapałam pocig do stolicy Podkarpacia. Reszta została u Ewy bawić się dalej. Co zmajstrowali potem, tego nie wiem. Choć ciężko pewnie by im było zmajstrować coś więcej niż zmajstrowane przez nich/ nas/ wcześniej już zostało.
Dzięki serdecznie raz jeszcze za wspólną zabawę. Dzięki Gruby za wspaniałą gościnność. Do usłyszenia, do zobaczenia.

Astra

P.S. Zbieżność nazwisk, miejsc i sytuacji- przypadkowa ;)