PDA

Zobacz pełną wersję : Czarnohora 2005



WojtekR
29-07-2005, 02:34
Wreszcie zapadła decyzja! Wyjeżdżamy 13 lipca 2005 r!
Mam cichą nadzieję, że 13 jest jednak normalną liczbą...

13 lipca 2005 r. - dzień pierwszy
Ostatnie sprawdzenie czy wszystko zabrane i w drogę...
Ustaliliśmy, że spotkamy się w Przemyślu- taki "zlot gwiaździsty"... i tam podejmiemy decyzję, jak dalej jechać. Miejsce spotkania - dworzec autobusowy - raczej sugerowało, że to będzie jednak podróż autobusem. Rzeczywiście, ustaliliśmy, że na początek "pozwolimy" sobie na luksus dojazdu do Lwowa właśnie autobusem. Przemawiały za tym nasze 25-30 kg plecaki, które i tak będziemy przecież później dźwigać. Lepiej jednak później...
O 11.40 wyruszyliśmy ukraińskim autobusem (20 PLN) do Lwowa. Pasażerów niewielu, tylko ten piekielny upał... Otwarte wszystkie okna poprawiały nastroje i wentylację. Po godzinie byliśmy już "po drugiej stronie". Kierowca znanymi tylko sobie sposobami potrafił przekroczyc granicę zaledwie w 45 minut, omijając dość sporą kolejkę pojazdów różnej maści...
Ukraina, Ukraina... Powitała nas deszczem i kilkoma "mruknięciami" oraz... doładowaniem autobusu do granic wytrzymałości! Jak my dojedziemy? Miałem obawy czy ten pamiętający lata 70-te pojazd nas dowiezie zwłaszcza, że co jakiś czas kierowca zatrzymywał się by polać wodą tylne koła (hamulce się zapiekały!).
Mijaliśmy kolejne miasteczka i wioski...Wrażenia, jakbyśmy odjechali tysiące kilometrów na wschód. Rzucały sie w oczy niezagospodarowane ogromne połacie ziemi - tylko wokół domostw małe poletka z ziemniakami, kapustą, kukurydzą i warzywami. Nie sposób było oprzeć sie nacjonalistycznym wspomnieniom: kresy, Lwów, Zakarpacie, Podole...Apage satanas! - to do tych nacjonalizmów.
Do rzeczywistości przywoływała od czasu do czasu nawierzchnia drogi, która skutecznie wybijała z głowy rozważania nad zawiłościami polsko-ukraińskiej historii...
Za oknami łąki i pasące się na nich stada krów, koni, kóz, gęsi i kaczek. Biednie, ale tak jakoś "sielsko i anielsko" ... Tylko czemu nowe domy straszą brakiem wstawionych okien i drzwi i są już często zarośnięte chwastami i krzakami?
W każdej mniejszej czy większej miejscowości pobłyskiwał dach nowej lub też wyremontowanej świątyni. Ludzie wracają do swoich korzeni - powiedział nam jeden z pasażerów. Widocznie tego im trzeba...
Mijamy polskie pamiątki: zniszczone pałacyki i dwory, pomniki Mickiewicza, nazwy ulic - Kopernika, Krakowska, Mickiewicza... "Tylko koni żal..."
Jesteśmy wreszcie we Lwowie... i obawa czy po 27 latach to miasto nie rozczaruje?
Obawę potęguje widok Dworca Stryjskiego: obraz nędzy i rozpaczy! Brud, bałagan, dziury na placu... Sprawdzamy więc szybko rozkład jazdy do Iwano Frankiwska - Stanisławowa (najlepiej o 7.30 za 16 hrywien - ale to za dwa dni) i ruszamy do centrum. Pomaga nam w tym "marszrutka" nr 71, która dowozi nas do ulicy Hałyckiej, gdzie mamy nocleg (6$ od osoby) u Mariana Ławrisza (Hałycka 15/6). Wejście okropne, tak jak pisała Szaszka, ale przyjęcie wspaniałe. Jest miło, gościnnie i z... wielkim łożem. Rozpakowujemy się i ruszamy "w miasto".
Chcemy "nałykać się" Lwowa, sprawdzić co się zmieniło, przypomnieć sobie, jeszcze raz zachwycić... A jest czym! Trudno też w tym mieście pohamować nasze polskie nacjonalistyczne ciągoty, choć przecież nie ten czas, nie ten czas...
Wrażeń, emocji, wspomnień mnóstwo! Noc zapowiada się bezsennie...
A jutro...jutro m.in. Cmentarz Łyczakowski i Cmentarz Orląt. Już mi ściska serce...
CDN

bertrand236
29-07-2005, 09:16
By łem we Lwowie kilka razy. Miło powspominać. Trzy lata temu autobusy zwłaszcza ukrainskie miały jakąś dyspensę /były odprawiane poza kolejnością/ na przejazd granicy.
Czekam z niecierpliwością

Pozdrawiam

WojtekR
31-07-2005, 02:17
14 lipca 2005 r. - dzień drugi
Miałem rację… Noc była bezsenna. Nie pomogło słynne już „wielkie łoże”, bo w głowie tłukły się myśli a dobremu spaniu nie sprzyjała też późno zjedzona, niezła i w niezłej knajpce kolacja. „Lwiwski Kurczata” za przyzwoitą cenę (ok. 25 hr/os) zaoferowała: sałatkę a la grecka, barszcz, „pieczynki” (wątróbki kurze), zestaw surówek, herbatę i oczywiście piwo („Lwiwskie premium”). Dobre „jedzonko”, w miłej atmosferze z widokiem na katedrę i przejeżdżające tramwaje…
Rankiem decydujemy, że na Cmentarz Łyczakowski pójdziemy ulicą Piekarską. Spacer tą starą lwowską ulicą daje wgląd w różnorodność i bogactwo architektoniczne budowli: kamienic, pałaców (XIX wieczny rodziny Turkułł-Comello), Lwowskiego Uniwersytetu Medycznego Medycznego z końca XIX wieku, socrealistyczny ogromny budynek Akademii Medycznej (Weterynaryjnej), kościołów (Chrystusa Zbawiciela – obecnie świątynia ewangelicka, Paulinów – obecnie cerkiew pw. św. św. Piotra i Pawła).
Stajemy przed bramą główną Cmentarza Łyczakowskiego. Kupujemy wiązankę polnych kwiatów i kilkanaście zniczy, by chociaż w ten sposób uczcić pamięć Wielkich Polaków. Wchodzimy i… zaskoczenie. Zwiedzanie cmentarza kosztuje 3 hr/os plus 3 hr za fotografowanie. Trudno, płacimy.
Przystajemy przy kolejnych nagrobkach, pomnikach i kaplicach cmentarnych naszych Wybitnych Rodaków: Seweryna Goszczyńskiego, Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Władysława Bełzy (trudno w tym miejscu nie zarecytować „Kto ty jesteś, Polak mały…”),
Karola Szajnochy, Stefana Banacha, Artura Grottgera, Maryli Wolskiej…Zapalamy znicze kładziemy kwiaty…
Przed bramą Cmentarza Orląt zdejmuję buty… Boso wchodzę na Świętą Ziemię… Nie dodam tu już nic...

Wracamy na Plac Hałycki. Postanawiamy zmienić trochę trasę nr 1 opisaną w przewodniku Aleksandra Strojnego „Lwów. Miasto Wschodu i Zachodu” i iść najpierw na Kopiec Unii Lubelskiej i Wysoki Zamek. Panorama Lwowa z tego miejsca wygląda szczególnie pięknie. Po drodze odwiedzamy kościół i klasztor Bernardynów, zamknięte, nieczynne bądź zamienione na cerkwie kościoły (św. Kazimierza, Matki Boskiej Gromniczej, Nawiedzenia NMP i klasztor Karmelitów).
Wracamy ulicą Podwalną do centrum zwiedzając kolejno basztę prochową (fajne miejsce na zrobienie zdjęcia z figurami herbowych lwów), pomnik Iwana Fedorowa (zasłużony dla lwowskiej sztuki drukarskiej). Obok Cerkwi Wołoskiej (Uspieńskiej) skręcamy w ulicę Ruską zwiedzając wieżę Korniakta i Kaplicę Trzech Świętych Hierarchów (św. Jana Chryzostoma, Bazylego i Grzegorza) i ulicą Fedorowa wkraczamy w kwartał żydowski (z miejscem (jedynie!) po słynnej synagodze „Złota Róża”, nazwanej tak na cześć zasłużonej dla gminy żydowskiej Róży Nachman). Tu jedynie można i trzeba tylko milczeć..
Oglądamy piękne kamienice w Rynku. Tu każda z nich (np. Czarna Kamienica, Bandinellowska, Wilczków, Królewska oraz Pałac Arcybiskupi i Lubomirskich oraz inne) to perełki architektury miejskiej. Obok ratusza z czterema narożnymi fontannami przedstawiającymi Neptuna, Dianę, Adonisa i Amfitrynę i ulicą Teatralną dochodzimy do wielkiego, nieczynnego (coś niesamowitego!) kościoła i klasztoru Jezuitów, a następnie Prospektem Swobody, obok grających w warcaby i szachy Lwowian, do budynku państwowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu (dawny Teatr Wielki).
Przepiękny z zewnątrz i wewnątrz (zwiedzanie 3 hr/os) budynek Opery ze słynną kurtyną malowaną przez H. Siemiradzkiego „Parnas” znów przywołuje historię i … dumę narodową. To tu odbywały i odbywają się premiery polskich sztuk teatralnych. Doprawdy duchowa uczta!
Obok cerkwi Preobrażeńskiej docieramy do kwartału ormiańskiego, by znów podziwiać ulicę Wirmeńską, katedrę ormiańską i klasztor Benedyktynek obrządku ormiańskiego. Po takiej „dawce” znów wracamy do Rynku .
Czas na odpoczynek i … trafiamy do „Zołotogo Wepra” (Złotego Dzika) na spóźniony obiad. Miłe przyjęcie, obsługa i smaczne jedzenie (płacimy 28 hr/os za sałatkę, pyszną (!!!) zupę „solankę”, cielęcinę z grzybami i młodymi ziemniakami, zestaw surówek, herbatę, piwo - tym razem „Obołon” i sok pomidorowy; dostajemy gratis wspaniałą kawiorowi pastę). Posileni, ale też „dopieszczeni” przez obsługę postanawiamy skosztować nocnego Lwowa. Oczywiście ogranicza się to do „łazęgowania” ulicami. Całkiem bezpiecznie, a przyjemnie i wesoło z uwagi na pogodę i cudownych Lwowian, którzy, co zrozumiałe zarówno na porę dnia i serdeczny stosunek do świata, są weseli (w czym pomocna zapewne jest przysłowiowa 50-tka horyłki). Nastrój udziela się też i nam. Nie śpiewamy co prawda „Sokołów”, ale niezbyt cicho podśpiewuję „Dumkę Bohuna” z „Ogniem i mieczem”, co wzbudza żywe zainteresowanie przechodzących…
Coraz bardziej jestem przekonany, że wtedy dopiero poznasz, jak sam doświadczysz. Może to niezbyt odkrywcze, ale…Ale przed nami następny dzień, ten z podróżą w góry, do Dzembroni… W serce Czarnohory …
Czy można spać w takim przypadku???
CDN

WojtekR
31-07-2005, 02:22
14 lipca 2005 r. - dzień drugi
Dalsze fotki ze Lwowa

WojtekR
01-08-2005, 00:15
15 lipca 2005 – dzień trzeci
Wyjeżdżamy autobusem o 7.30 do Iwano-Frankiwska czyli Stanisławowa (16 hr/os). Okazuje się, że chwilowo nie mamy miejsc. Wkracza jednak „władza” czyli kierowca autobusu. Słysząc polski język stanowczo każe innym ustąpić nam miejsca. Czuję się zażenowany i jak się okaże nie ostatni to raz. W rozmowie jednak z „wysiedlonymi” okazuje się, że jadą do miejscowości oddalonej o 20 km od Lwowa i „nie ma problema”… Przeglądam mapę Ukrainy. Chcę się dowiedzieć jakie miejscowości będziemy mijać, ale dwie zarwane noce, choć w luksusowych warunkach, dają o sobie znać… Zapadam w krótkie drzemki.
Zatrzymujemy się w Rohatynie. Kierowca zabiera się do zmiany koła (!) a my wędrujemy do dworcowego baru. Kupujemy piwo i „pyriżki”. Są to smażone racuszki nadziewane dżemem (1 hr). Pychota!!! I znów konsternacja i zażenowanie, choć przyznam bardzo miłe… Kiedy „gruba pani w barze” usłyszała polski język natychmiast poleciła kuchni usmażyć świeże „pyriżki” (na ladzie leżała sterta trochę wcześniej usmażonych!). Żegnani życzeniami dobrej podróży i wszystkiego dobrego ruszamy w dalszą drogę. Jeszcze w autobusie delektujemy się tym „specjałem” .
Przekraczamy Dniestr. Za oknami krajobraz biedy, choć zdarzają się i bardziej okazałe, bogatsze domostwa. Po godz. 11-tej docieramy do Stanisławowa. Chcemy zobaczyć miasto, ale okazuje się, że o 12.20 mamy „marszrutkę” do Werchowyny (14 hr/os + paczka marlboro za plecaki) więc, niestety, rezygnujemy ze zwiedzania. Oglądamy miasto jedynie „zza szyb automobilu”. Ładnie się prezentuje… może następnym razem lub w drodze powrotnej uda się je zwiedzić. Po ok. 3 godz. szybkiej jazdy jesteśmy w Werchowynie. Okazuje się, że o 17.40 za 2 hr/os. możemy dojechać do Dzembroni, znów autobusem. Łazimy więc po pobliskim targowisku a także jemy za 14 hr/os niezły (pełny + piwo) obiad w jednej z restauracyjek (czyściutko, miło i z polskim akcentem – młoda szefowa kuchni, okazuje się, pracowała w jednej z warszawskich restauracji). Wracamy na dworzec i czekamy na autobus. Widzimy jak podjeżdża pojazd z „poprzedniej epoki”, robię zdjęcie (takie auto to kuriozum) i… miła pani z kasowego okienka stukając w szybę pokazuje, że mamy do niego wsiadać. Zaskoczenie kompletne!
Siadamy na końcu wspólnie z podróżującymi z jakimiś tobołami, wiadrami, pakami. Robi się ciasno, ale też i wesoło. Za oknami akurat lunął deszcz i zaczęła się burza. Kierowca „odpalił” maszynę i w kłębach dymu ruszyliśmy. Droga do Dzembroni to emocje do kwadratu: fruwamy czasami pod sufit a spojrzenia przez okno powodują palpitacje serca. Powoli robi się coraz luźniej i można pogadać z pasażerami. Okazuje się, że trafiliśmy na dzień targowy a pasażerowie to dorabiający sobie mieszkańcy okolicznych wiosek. Jedna z jadących kobiet proponuje nam nocleg w swoim domu (10hr/os). Bez chwili zastanowienia zgadzamy się. Przecież to następna noc w łóżku a pogoda nie zachęca do spania pod namiotem – ciągle kropi deszcz.
Nagle coś okropnie strzeliło… Myślałem, że ktoś kropnął przynajmniej z granatnika! Kierowca odwracając się do nas krzyknął – „Nic się nie stało! To tylko gaźnik…” i dalej kręcił kółkiem. Około 20 –tej wysiadamy wreszcie z „piekielnej” maszyny. Pani Anna (zwraca się do nas o przekazanie jej adresu innym wędrowcom(!) – Anna Paliczuk Dmetrowa, Dzembronia – to ponoć wystarczy!) prowadzi nas do swojego domu – od razu pod górę! Po 20 min. wdrapywania się i przełażenia przez ogrodzenia wchodzimy do skromnego domku. W drzwiach wita nas staruszka i dwóch chłopców. Pani Anna zaprasza do izby, gdzie będziemy spać. Przynosi czyściutką pościel, pokazuje, gdzie jest wychodek i źródełko, w którym można się umyć. Po chwili przynosi gorącą herbatę z… macierzanki. Pychota!!!
Rozpakowujemy się zadowoleni, że tak szybko znaleźliśmy się w Dzembroni, że będziemy spać jeszcze pod prawdziwym dachem, i że jesteśmy w Czarnohorze! Oglądamy jeszcze przez lornetkę jutrzejszą trasę na Smotrec i idziemy do łóżeczek. Tym razem zasypiamy błyskawicznie. Nikomu nie chce się gadać. Każdy chyba rozmyśla o tym co nas czeka jutro. Oby tylko była pogoda…
CDN

bertrand236
01-08-2005, 10:26
Zrobiłeś mi dużą frajdę zdjęciem tego "autobusu". Takim samym pojazdem przemieszczałem się 20 lat temu po Wietnamie. Wiem co to fruwanie pod sufit i strzały gaźnika. Jak nawaliło oświetlenie to nasz kierowca wyjął latarenkę, włożył do niej zapaloną świecę, powiesił ją na drucie z przodu na masce i tak na postojowym dojechaliśmy na miejsce. Ale to całkiem inna bajka..

Pozdrawiam

WojtekR
02-08-2005, 00:12
16 lipca 2005 r. – dzień czwarty
Pierwszy ranek w Czarnohorze przywitał nas straszną mgłą. Nic nie było widać, nawet ogrodzenia gospodarstwa pani Anny. Co robić? Zbyt duże ryzyko, by ruszać w góry. Zapewne nie można byłoby odnaleźć czerwonego szlaku, którego tak długo szukał Derty ze swoją ekipą. No cóż wypada nam czekać, więc… śpimy dalej. Ok. godz.10 znika całkowicie mgła. Przed nami przepiękne widoki gór w pełnym słońcu. Zrywamy się z łóżek i szykujemy do drogi. Po herbatce z macierzanki i wręcz czułym pożegnaniu z rodziną pani Anny schodzimy do drogi. Przechodzimy po kładce przez Dzembronię (potok) i drogą wędrujemy przez wioskę. Nie bez trudu odnajdujemy czerwony szlak (ledwo widoczny na ścianie jakiejś szopy). Okazuje się, że musimy przejść przez podwórko. Pytamy dzieci czy to na pewno szlak na Smotrec i po potwierdzeniu otwieramy bramkę i wkraczamy na polną drogę, przy której, po chwili, napotykamy tablicę informacyjną Karpackiego Parku Narodowego.
Żmudnie wchodzimy na kolejne wzgórza. Jest gorąco. Postanawiamy zatrzymywać się co godzinę na dłuższy odpoczynek. Od czasu do czasu wspomagamy się „powerkiem” i wodą mineralną z rozpuszczoną tabletką „Energy Vigor”. Chyba pomaga bo idzie się nam nieźle. Pokonujemy kolejne ogrodzenia (znowu przełażąc przez nie dziwnymi „schodkami”). Zatrzymujemy się przy wiacie, gdzie odpoczywamy chwilę i ruszamy dalej. Dłuższy odpoczynek z posiłkiem robimy dopiero przy ostatnich szałasach pasterzy. Bierzemy ze źródełka wodę do pojemnika (jak się później okazało niepotrzebnie) i… musimy schronić się przed deszczem. Niebezpiecznie w oddali pomrukuje burza. Postanawiamy jednak iść dalej. Deszcz powoli ustaje, ale krążą wokół burzowe chmury. Nie wróży to nic dobrego. Dochodzimy na połoninkę pod Smotrecem. Jest poidło z bieżącą wodą. Wybieramy w miarę bezpieczne miejsce i rozbijamy obóz. Zaczyna padać, gdy siedzimy już w namiotach.
Przez uchylone wejście widać, jak nieopodal rozbijają się inni. Pomruki szybko zamieniają się w potężne grzmoty. Co chwila uderza gdzieś piorun, niekiedy bardzo blisko. Trochę straszno… Burza powoli przechodzi a nam ukazują się przepiękne widoki na cały grzbiet Czarnohory.
W pobliskim obozowisku dzieją się dziwne rzeczy… Słychać jakieś pohukiwania (podobne do indiańskich), ludzie śmigają na golasa, co poniektórzy strzelają z łuku do tarczy…
Co u licha? Ukraińscy Indianie czy co? Na ich pohukiwania, śmiejąc się w głos, odpowiadają z kolei inni z rozbitego pod lasem obozu. Zaczyna być ciekawie. Na wszelki wypadek (jakby to miało pomóc) sięgam po siekierkę. Te dziwne rytuały trwają około dwóch godzin i … wszystko cichnie, aż do momentu nadciągnięcia następnej, tym razem już, nocnej burzy. Co chwila niebo rozświetlają błyskawice a tropik namiotu faluje po uderzeniach piorunów. Wreszcie około 1 w nocy burza oddala się na tyle by móc zasnąć…
CDN

Doczu
02-08-2005, 08:39
Dalej...dalej... Czekamy na jeszcze.
Jak to dobrze, że tak szczegółowo podajesz dane (adresy, godziny odjazdów, ceny i menu) Tego mi było trzeba.
Czekam na C.D

WojtekR
03-08-2005, 02:27
17 lipca 2005 r. – dzień piąty
Budzi nas słońce i …. pohukiwania ze wzgórza. Okazało się, że „ukraińscy Indianie” wykonują swoje rytualne tańce. Wygląda to w tym miejscu dość egzotycznie, ale nie ekscytujemy się ich sprawami. Trzeba zrobić szybkie śniadanie i ruszać na szlak. Po godzinie jesteśmy już objuczeni plecakami i ok. godz. 9 –tej zaczynamy wędrówkę. Z początku idzie nam opornie – duże głazy po deszczu są śliskie a ścieżka niezbyt szeroka. Po chwili dogania nas trójka skromnie ubranych wędrowców. Okazuje się, że to część większej grupy, która nocowała pod lasem. Wymieniamy zwyczajowe pozdrowienia na szlaku - „Dobryj deń” i kilka słów: dokąd idziecie, jak dotrzeć na Smotrec. Chłopaki chętnie nawiązują kontakt i ze śmiechem opowiadają swoje nocne przygody z „ukraińskimi Indianami”. „To sekta” – mówią. „U nas na Ukrainie jest dużo różnych sekt. Oni akurat są niegroźni, ale śmiesznie się zachowują” – twierdzą. Idziemy dalej w kierunku widocznego już niewielkiego wodospadu. I tu zaczyna się nasza przygoda, która powoduje, że nabijemy później sporo kilometrów. W przewodniku A. Strojnego, K. Bzowskiego i A. Grossmana „Ukraina zachodnia. Tam szum Prutu, Czeremoszu…” (Wyd. Bezdroża) wyraźnie jest napisane, żeby nie przekraczać strumienia lecz zmierzać dalej i znaleźć zarastającą ścieżkę… Nie możemy tej ścieżki znaleźć. Dookoła gęste krzaki. Wracamy więc do strumienia, przekraczamy go i… odnajdujemy czerwone znaki na wyraźnej ścieżce. Idziemy dalej początkowo łagodnym później coraz bardziej stromym trawersem. Przekraczamy kolejny strumyk i znów się wspinamy. Odwracam się i … dostrzegam na przeciwległym stoku (na tym obok wodospadu) zygzak ścieżki. Sięgam po lornetkę: to ścieżka na Smotrec!!! Cholera, gdzie my idziemy? Odpowiedzi na to pytanie udziela para lekko ubranych, w trampkach, bez plecaków młodych Ukraińców. „Idziecie na Wuchatyj Kamiń” – mówią. Mapa idzie w ruch. Faktycznie zmierzamy w tym kierunku, ale całe szczęście można dojść również tędy na główny grzbiet Czarnohory. Niestety a może stety omijamy Smotrec! Wuchatyj Kamiń jest o wiele ciekawszy (tak porównuję z odległości Smotrec). Ma formy skalne, w których można dojrzeć postaci ludzi, zwierząt, prehistorycznych gadów… Po ok. godzinie dość intensywnego marszu znajdujemy się wreszcie na szczycie tego tam Wuchatego Kaminia. Przed nami rozciąga się prawie całe pasmo Czarnohory z widocznymi w oddali ruinami polskiego przedwojennego obserwatorium na Popie Iwanie. To tam mamy zamiar spędzić kolejną noc…Jak oceniam, dojdziemy tam za około 2 godz. Schodzimy łagodnym trawersem na siodło między Smotrecem a Balcatulem (1851 m , słupek na dawnej granicy polsko – czechosłowackiej nr 18). Robimy odpoczynek. Z chęcią zdejmuję buty i moje „jarzmo” – plecak. Kładę się na trawie i patrzę w niebo. Naprawdę jestem w Czarnohorze, naprawdę zaraz wejdę na Popa Iwana, zobaczę dawne obserwatorium…Muszę się uszczypnąć, by stwierdzić, że to nie sen! Jeszcze łyczek „powerka” i ruszamy dalej…Idzie mi się coraz gorzej… Nogi nie niosą, jak wcześniej, coraz częściej muszę odpoczywać… Cholera, te ostatnie metry, choć dosyć stromo, są przecież do pokonania! Wreszcie jesteśmy na szczycie! Kompletne zaskoczenie! Ruiny toną w śmieciach. Wokół walają się butelki po wódce, puszki po konserwach i setki plastyków… Przygnębiające wrażenie! Do tego nadchodzą znienacka chmury, które jak woalem otaczają cały szczyt. Robi się przeraźliwie zimno, wilgotno i wietrznie. Spotykamy wcześniej poznanych chłopaków, którzy zapraszają na „czaj”. W rozmowie przyznają się, że wędrują już 8 dni i zmierzają na Howerlę, Pietros i dalej na Świdowiec. Patrząc na ich Ubogi sprzęt i ekwipunek, można było jedynie pokiwać głową. Rewanżujemy się snikersami i paczką marlboro, robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i umawiamy się na jutro, że będziemy się wspierać na trasie! Szybko rozbijamy namioty i nie czekając na zmierzch wskakujemy w śpiwory. Znów zaczyna gdzieś „mruczeć”… Czyżby znów burza? Na szczęście nie, choć deszcz bębni w tropik. Śpimy na wysokości ponad 2000 m. Pierwszy raz…
Szybko liczę czas przejścia – 5,5 godz. Nie jest źle… choć przecież nikt z nas nie przyjechał tu by się ścigać… W pobliżu słyszę dziwne dźwięki. Wyglądam z namiotu i… widzę grupę kilku rowerzystów z ich pojazdami objuczonymi jak wielbłądy. Po proporczyku rozpoznaję Francuzów… No cóż, każdy ma swoje hobby a my jesteśmy (prawie) w UE…Zasuwam pod brodę suwak śpiwora i oddaję się w objęcia Morfeusza… A deszczyk kropi!
CDN

WojtekR
03-08-2005, 02:48
Jeszcze kilka fotek z tego dnia...
Tak , niestety, wyglądają ruiny polskiego przedwojennego obserwatorium na Popie Iwanie. Przykre...

WojtekR
03-08-2005, 02:53
I jeszcze kilka...

WojtekR
04-08-2005, 02:38
18 lipca 2005 – dzień szósty
Budzimy się wcześnie rano, szykujemy śniadanie. Wreszcie udaje mi się rozszyfrować działanie prymusa z kartuszem na gaz. Do tej pory od czasu do czasu musiałem nim potrząsnąć by wydobywał się gaz. Podejrzewałem już wadę tego kartusza, ale, dzięki Bogu, okazało się, że palnik trzeba dokręcić prawie na siłę a wtedy pali się bez zarzutu. Ot i nowe doświadczenie…
Pakujemy swój „dobytek” i żegnamy Popa Iwana. Zaczyna porządnie wiać. Nie odczuwa się tego podczas schodzenia, ale kiedy trzeba trochę podejść stromą, wąską ścieżką dochodzi kwestia utrzymania równowagi. Kije trekingowe (po nich można poznać, że wędrują rodacy!) są w tym pomocne. Idziemy od słupka do słupka niekiedy oddalając się od głównej ścieżki. Oznakowanie bardzo słabe, ale kompas na razie niepotrzebny. Pomocna jest za to mapa wigówka 1:75000 (Żabie), na której znakomicie pokazane są kolejne numery słupków granicznych, poziomice i stara granica.
Spotykamy na szlaku naszych trzech znajomych wędrowców. Rozmawiamy chwilę i ruszamy dalej. Tak będzie się dziać kilka razy w ciągu dnia. Wiemy, że zamierzają nocować nad jeziorkiem Brebenieskuł więc i my postanawiamy tam dotrzeć i rozstawić swoje namioty. Idziemy spokojnie, choć wiatr wzmaga się. Całe szczęście, że świeci słońce, co dodaje nam sił i pozwala podziwiać wspaniałą panoramę gór. A góry są wszędzie, dookoła, otaczają nas z każdej strony. Mam wrażenie, że te nieopodal są wyższe od głównego grzbietu a idziemy przecież ścieżką na wysokości 1800 – 2000 m. Czuję jak mi jest tu dobrze, że mogę obcować sam na sam z duchem tych gór. Nastrój ten opanował chyba nie tylko mnie, bo wędrujemy bez słów…
Dochodzimy do Munczeła (1999 m n.p.m.), na którym widoczne są bardzo wyraźnie pozostałości I wojny światowej (zasieki z drutu kolczastego, transzeje umocnione kamieniami, fragmenty schronów). Myśli od razu lecą do tamtych czasów i wydarzeń. Ślady wojny nie zacierają się tak szybko a rany ziemi długo się zabliźniają…
Po 2 godzinach wędrówki osiągamy słupek nr 25 a więc jesteśmy na Brebenieskule (2037 m n.p.m.). Zaliczamy więc drugi szczyt powyżej 2000 m. Robimy krótki odpoczynek i zaczynamy rozglądać się za wodą. Nie spotykamy żadnego strumyka ani źródełka (to efekt przejścia przez szczyt Munczeła a nie trawersem) co mnie zaczyna niepokoić. Została nam mała półlitrowa butelka. Powoli schodzimy do jeziorka, choć jest dość wcześnie i można by jeszcze śmiało dotrzeć do jeziorka Niesamowitego, ale… słuchamy przestrogi Dertego, żeby tam za żadne skarby nie biwakować. Schodząc napotykamy źródełko. Napełniamy kanister i pozostałe opróżnione butelki i już na samym dole spotykamy rozstawiony namiot naszych „trzech ukraińskich muszkieterów”.
Niełatwo jest znaleźć równy, suchy i czysty teren na rozbicie namiotu. Rozbijamy się więc w pobliżu czerwonego namiociku jakiegoś trochę dziwnie ubranego (kufajka, podarte spodnie, trampki) młodego człowieka, który coś pichci w wielkim garze na ognisku. Robi się tak jakoś mniej bezpiecznie… Próbuję go zagadnąć, ale zbywa mnie… Proponuję herbatę, ale odpowiada mi, że ma „czaj”. Dalej nie ryzykuję i nie narzucam się… Wywnioskowałem, że jest chyba Rosjaninem, bo nie mówi czysto po ukraińsku. Szykuję więc obozowisko, rozstawiam namiot i przygotowuję posiłek (tym razem jest to gorący kubek + pokaźny kawałek suchej kiełbasy jałowcowej - Morliny najlepsze bo smaczne i zapakowane hermetycznie).
Nagle staje przede mną ów dziwny sąsiad i pyta czy może trochę pogadać. Jasne, tego było mi potrzeba, by zorientować się kto zacz. Okazuje się, że corocznie biwakuje tu pięć, sześć dni. Jest po części Rosjaninem, Ukraińcem i Łotyszem. Pyta o Polskę, choć bardzo dobrze orientuje się co do geografii i polityki. Pyta jak jest w Alpach, myśląc chyba, że tam byliśmy. Wyprowadzam go z błędu. Patrzy na namiot i kręci z niedowierzaniem głową. Nie zwracam zbytnio na to uwagi ciesząc się, że coś niecoś się o nim dowiedziałem i, prawdę mówiąc, uspokoiłem się… Po chwili zaczęli obok rozbijać swoje namioty inni. Odprężam się już zupełnie…
Dostajemy zaproszenie od naszej trójki znajomych na, jak to określili, „takie ciut, ciut”. Nie wypadało odmówić więc poszedłem. Okazało się, że chłopaki to nauczyciele wędrujący przez Połoninę Hryniawską, teraz Czarnohorę i Świdowiec. Wymieniliśmy poglądy na temat sytuacji na Ukrainie, w Europie i że na pewno musi być nam lepiej… Nie brataliśmy się jednak długo, bo ciągle przed oczami stała mi piekielnie stroma ściana, którą musieliśmy jutro wydostać się na szlak. Na tę „diablicę” trzeba być naprawdę w formie… Musiałem więc z rozsądku skrócić biesiadowanie…
Robi się chłodno i wilgotno. Zachodzące słońce ledwo co oświetla potężne ramię Gutin Tomnatka. Tym razem będziemy spali na wysokości 1801 m n.p.m.. Jezioro Brebenieskuł (lub jak niektórzy mówią Tomnackie) jest najwyżej położonym jeziorem na Ukrainie. Same atrakcje…! Wspominając odległe w czasie wypady w nasze Tatry powolutku zasypiam. Nie przypuszczam, że jest to trzeci i ostatni nocleg pod namiotem w tych górach …
CDN…

WojtekR
05-08-2005, 02:59
19 lipca 2005 r. – dzień siódmy
Wstajemy dość wcześnie. Jak to dobrze, że „integrowanie się” z braćmi Ukraińcami było symboliczne, w przeciwnym razie… strach nawet myśleć. Zwinięcie obozowiska zajęło nam niewiele czasu i zaczęliśmy się wspinać. Powolutku, krok za krokiem, coraz wyżej… Ścieżka jest tu naprawdę bardzo wąziutka a do tego coraz silniejszy (wraz z wysokością) wiatr nie sprzyjały dojściu do szlaku. Spoglądam w dół. Przy jeziorku jeszcze błogi spokój – wszyscy śpią. My tymczasem jesteśmy coraz bliżej szlaku. Wreszcie wchodzimy na widoczną ścieżkę. Po lewej widnieje ramię Gutin Tomnatka, ale my ruszamy w kierunku Rebry (2001 m n.p.m.), którą zdobywamy z marszu. Warto jest być na wierzchołku, bo rozciąga się stąd piękny widok na „skalny las” i Gadżynę. Robimy sobie spóźnione śniadanie… Świeci słońce, ale wiatr jest coraz bardziej dokuczliwy… Siedzimy sobie zapatrzeni we wspaniałe widoki i nie chce nam się stąd ruszać. Mijają nas „trzej ukraińscy muszkieterowie”, wymieniamy pozdrowienia i powoli zbieramy się do dalszej wędrówki. Kiedy znów wchodzimy na szlak naszych znajomych już nie widać. Idą jak wicher, który dmie już z „siłą wodospadu”.
Po ok. dwóch godzinach docieramy pod Turkuł i po prawej stronie poniżej ukazuje się Jezioro Niesamowite. Wokół niego stoi ok. 20 namiotów i nie widać, by ich właściciele spieszyli się z opuszczeniem tego urokliwego miejsca (jest około 10-tej!). My wspinamy się zgodnie z oznakowaniem i… popełniamy błąd, który kosztuje nas sporo dodatkowego wysiłku. Szlak prowadzi przez Turkuł, na który prowadzi bardzo strome podejście. Wspinamy się bardzo powoli mając po prawej stronie widok na łagodne podejście znad jeziorka (piiiiiiiiiiiiiiip).
Po 30 minutach intensywnego wysiłku wchodzimy na szczyt (1932 m n.p.m., słupek nr 33), z którego widać wreszcie Howerlę. Jeszcze daleko…
Schodzimy na przełęcz i tym razem z lewej strony trawersujemy Dancerz wpadając na spore głazy, po których trudno iść. Zaczyna padać deszcz a zbocze przyobleka się w nisko płynące chmury i mgłę. Niestety taka pogoda utrzyma się przez całą dalszą drogę. My jednak idziemy dalej. Mijamy Pożyżewską (1822 m n.p.m. słupek nr 37 i ostro wspinamy się na Breskuł (1911 m n.p.m., słupek nr 38), z którego powinna być widoczna Howerla w pełnej okazałości. Docieramy na szczyt i… nie widzimy Howerli! Cała spowita jest we mgle! Niestety nie zobaczymy „Świętej Góry” Ukraińców w całej swojej krasie i potędze!
Wahamy się czy nie zejść do schroniska i próbować jutro spotkać się z Howerlą. Zwycięża jednak chęć wdrapania się na nią dziś, mimo tej mgły. Utwierdzają nas w tym przekonaniu spotkani na Breskule Czesi, którzy właśnie zeszli i stwierdzili, że na szczycie Howerli od czasu do czasu są momenty lepszej widoczności na całe pasmo. Schodzimy na przełęcz i zaczynamy podejście. Jesteśmy na trasie już szóstą godzinę, a plecaki ciążą coraz bardziej. Powoli idziemy dalej. Po godzinie jesteśmy na najwyższym szczycie Ukrainy (2058 m n.p.m.). Niestety jest słaba widoczność, wieje przeraźliwy wiatr, coraz to przelatują koło nas jakieś plastiki, powiewają jakieś proporczyki, szmatki i walają się śmieci (puszki po piwie, butelki, papiery). To nie do wiary, że dwa dni temu był tu prezydent Juszczenko ze swoją świtą (tez zostawili swoja pamiątkę – jakąś rurę stalowo-mosiężną ze zobowiązaniami, które chcą zrealizować do 2015 r.). Postanawiamy pożegnać „Świętą Górę” i schodzimy obok zagłębienia, w którym „odwiedzający” zrobili sobie kontener na śmieci! Od tego miejsca jakoś idziemy szybciej… Mijamy wycieczkę dzieci w koszulkach i trampkach (adidasy to dopiero wyposażenie!!!), które dzielnie wchodzą popędzane przez opiekuna. Po około 30 minutach dostrzegam stojącą chatkę. Skręcamy do niej. Okazuje się być „Punktem Ekologicznym Karpackiego Parku Narodowego”. Otwieramy drzwi zamknięte na gwóźdź. W środku czyściej niż na szczycie, ale nie chciałbym tu nocować. Sprawdzam mapę. Poniżej chatki jest ścieżka, która łagodnym trawersem schodzi w dół. Postanawiamy nią iść, co potwierdził na szczycie zapytany rosyjski turysta. Schodzimy jakieś 300 metrów i pojawia się żółty znak. Zamurowało mnie. To nie tędy droga – tak mi się wydaje. Powinniśmy iść dalej czerwonym szlakiem. Niechętnie i tak do końca nie przekonani wracamy nad chatkę i idziemy grzbietem a następnie dość stromo w dół. U podnóża uzupełniamy wodę (wypływa z wnętrza góry poprzez rurę!), trochę odpoczywamy i wychodzimy na obszerny płaskowyż. Ścieżka jest wyraźna, ale jakoś dziwnie odchodzi coraz bardziej na prawo. Niepokoi mnie to, więc pytam spotkanego turystę czy to droga na Pietros. Zdziwiony pokazał na Howerlę i powiedział, że…należy tam wrócić i… obok chatki wejść na schodzącą w dół wygodną ścieżkę. Tego było już za wiele! Przez moją zbytnią dociekliwość i ufność w oznakowania na mapie straciliśmy prawie 1,5 godziny. Do tego dochodzi coraz bardziej załamująca się pogoda, więc postanawiamy iść dalej tą drogą, która wg spotkanego wędrowca doprowadzi nas do sioła Koźmieszczyk, gdzie ponoć jest schronisko.
Po krótkiej dyskusji jednomyślnie zmieniamy plany: odpuszczamy sobie tym razem Pietrosa. Widoczny jest w nas „kryzys woli”. Jesteśmy już 10 godzinę na szlaku, bardzo zmęczeni i chyba każdy marzy o wskoczeniu do prawdziwego łóżka. Pogoda jest coraz gorsza. Ruszamy dalej, teraz ciągle w dół. Miejscami jest bardzo stromo a przecież widoczne są ślady ciągników i samochodów ciężarowych. Zastanawiam się, jak można tu wjechać?
Droga wydaje się nie mieć końca…
Ciągle schodzimy w dół i po 2 godzinach pojawiają się w dole zabudowania. Wydaje się, że zajmie nam to jeszcze z godzinę. Zaczyna kropić i robi się coraz chłodniej. Wreszcie zza zakrętu wyłaniają się zabudowania: po prawej jakieś niedokończone gmaszysko a po lewej dwa budynki, wokół których kręcą się jacyś młodzi ludzie. Pod wiatą biesiadują drudzy. Przez zamkniętą na łańcuch i wielką kłódkę furtkę pytamy o gospodarza. Wychodzi starsza kobieta, która za 8 hr/os zgadza się nas przenocować. Po chwili znajdujemy się w… sali schroniska. Nie ma niestety wody (trzeba wędrować do strumienia) i prądu. Nam to nie przeszkadza. Myjemy się w strumieniu i szybko (deszcz już ostro pada) wracamy (znów trzeba przechodzić przez ogrodzenie obok furtki!!!) do naszego pokoju. Łóżka są żelazne, piętrowe, zasłane kocami (trochę wątpliwa ich świeżość i czystość), ale wygodne. Rozkładamy na nich swoje maty i śpiwory. Padamy jak ścięci…
CDN...

WojtekR
05-08-2005, 12:11
20 lipca 2005 r. – dzień ósmy
Budzi nas słońce. W dolinie snują się jeszcze gdzieniegdzie mgły, ale zapowiada się pogodny dzień. Dobry, by wyjść w góry. Niestety mam kłopoty żołądkowe, które sprawiają, że nie czuję się zbyt dobrze. Naradzamy się i dochodzimy do wniosku, że na pierwszy raz w Czarnohorze to wystarczy. Podświadomie czuję, że nie jesteśmy w bojowych nastrojach. Po części biorę winę na siebie za tę pomyłkę podczas zejścia z Howerli. Dobiło też nas to długie i męczące zejście a moja niedyspozycja „zwieńczyła dzieło”. Myślę, że chyba nikt już tak naprawdę nie ma ochoty, na ten czas, „bić się z górami”… Snujemy się po sali, przepakowujemy plecaki i widać, że jesteśmy myślami przynajmniej we Lwowie.
Od gospodyni dowiadujemy się, że za chwilę odjeżdża gazik do Jasini, który za 10 hr może nas tam dowieźć. Wobec perspektywy 3 godzinnego „spaceru” po błotnistej leśnej drodze jest to super rozwiązanie. Ładujemy się do wyglądającego solidnie UAZ-a i machając na pożegnanie wyruszamy. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę! Droga, miejscami tonąca w kałużach po osie pojazdu, wydłużyłaby ten nasz „spacer” przynajmniej o drugie tyle. Co jakiś czas mijamy wielkie ciężarówki jadące po drzewo. Od razu przypomina się „Baza ludzi umarłych”… Z zadumy wyrywa nas smród spalenizny. Z deski rozdzielczej naszego UAZ-a buchają kłęby dymu. Kierowca wyłącza silnik. Sięga po skrzynkę z narzędziami by po chwili wszystko naprawić i ruszamy dalej. Po ponad godzinnej jeździe jesteśmy w Jasini. Wyładowujemy się, dziękujemy za jazdę i informacje co gdzie jest.
Miasteczko jak wszystkie poznane dotychczas tętni życiem. Ludzie są tu mobilni, ciągle się przemieszczają, coś załatwiają. Wchodzę do sklepu by po tylu dniach napić się wreszcie piwa. Cały czas o tym myślałem… Na ladzie stoją kieliszki i kto chce może sobie zamówić „horyłkę”. Kilka babuszek korzysta właśnie z tej usługi. Ja kupuję wodę mineralną i butelkę piwa. Nie dane mi jest w spokoju to piwo wypić bo przed sklepem właśnie zatrzymuje się autobus z tablicą Iwano Frankiwsk. Po chwili siedzimy w środku trochę oszołomieni szybkością wydarzeń. Za 11 hr od osoby kierujemy się ku „zachodniej cywilizacji”…
Coś ściska za gardło… W takiej chwili rodzą się refleksje; może to ostatni raz, przelatują przed oczami obrazy z ostatnich dni, twarze poznanych, miłych i serdecznych ludzi…
Ech, „żal, żal, za zieloną Ukrainą…” Mam wrażenie, że już tęsknimy…
Po 3 godzinach jazdy jesteśmy znów w Iwano Frankiwsku. Może uda nam się zobaczyć wreszcie to miasto. Niestety, na sąsiednim stanowisku stoi autobus do… Lwowa, którym (za 15 hr/os) około 21 – ej jesteśmy na miejscu. Jeszcze przejazd „marszrutką” nr 71 i „kotwiczymy”, a jakże, u p. Mariana na Hałyckiej. Trafiamy jeszcze na ciepłą wodę, która wydaje się balsamem. Biorę jeszcze dawkę węgla, popijam piwem i wskakuję do łóżka… Zasypiam w momencie…
CDN…

WojtekR
06-08-2005, 02:18
21 lipca 2005 r. – dzień dziewiąty i trochę dziesiątego
Rankiem postanawiamy połazić jeszcze po Lwowie. Tym razem wędrujemy trasą nr 2 z cyt. wyżej przewodnika. Najpierw Prospektem Szewczenki (dawna Akademicka), przy której znajdują się ciekawe kamienice: kamienica adwokata A. Segala z istniejącą tu przed 1945 r. kawiarnią Shneidera wybudowana w stylu secesyjnym, następnie pod nr 8 – najlepsza księgarnia lwowska i stare kino Kijów (dawne Chimera), dalej pod nr 10 cukiernia Zaleskiego (obecnie cukiernia ukraińskiej firmy Switocz – z pełnym asortymentem czekoladek, słodyczy, trunków z trochę wyższej półki i kawiarenką (wspaniała kawa za 1 hrywnę – parzona w tygielku)).Po drugiej stronie ulicy gmach dawnej Izby Przemysłowo-Handlowej z mozaikowym herbem miasta a na rogu Prospektu Szewczenki i ul. Fredry słynna kawiarnia „Szkocka”, która szczególną sławą cieszyła się wśród lwowskich matematyków. Znajdowała się w niej „Księga Szkocka”- zbiór zadań matematycznych do rozwiązania. Za rozwiązanie zadań przyznawano różne, nieraz dowcipne nagrody np. żywą gęś…
Następnie powędrowaliśmy ulicą Hruszewskiego, gdzie znajduje się kościół pw. św. Mikołaja (obecnie czynna cerkiew prawosławna – Swiatopokrowski Sobor), który należał do zakonu trynitarzy i obok budynek Starego Uniwersytetu. Obok starych budynków willowych doszliśmy do lwowskiej Cytadeli a następnie ulicą Kopernika do starej Zajezdni Tramwajowej i ogromnego budynku byłego NKWD i Gestapo. Na ulicy Gwardyjskiej zaś stoi kamienica, w której w latach 1908-14 mieszkał Józef Piłsudski. Idąc ulicą Kopernika należy na chwilę zatrzymać się przy kościele pw. św. Łazarza z przyległym do niego szpitalem dla ubogich. W murze otaczającym te budowle umieszczone są płaskorzeźby ze scenami z przypowieści o Łazarzu. Niżej zaś znajduje się studzienka z figurami lwów trzymających kartusze herbowe rodów Szolc-Wolfowiczów i Kampianów. Kościół obecnie wykorzystywany jest jako sala koncertowa chóru dziecięcego „Dudaryk”. Idąc ulicą Bandery oglądamy kościół pw. św. Marii Magdaleny, a obok na Placu Szaszkewycza pomnik ofiar komunizmu. Po drugiej stronie ulicy znajduje się z kolei szkoła Marii Magdaleny, w której mieści się jedyna polska szkoła średnia.
Dalej przepiękny gmach Politechniki Lwowskiej. Wchodzimy do środka. Ochrona umożliwia nam obejrzenie tylko holu, na którego ścianach mieszczą się pamiątkowe tablice z nazwiskami rektorów – większość to polskie nazwiska… Szkoda, że nie możemy obejrzeć auli z 11 obrazami Jana Matejki przedstawiającymi najważniejsze wydarzenia z dziejów cywilizacji. Dalsze zabytki warte obejrzenia to kościół pw. św. Teresy i klasztor ss. Miłosierdzia oraz na końcu ulicy Bandery neogotycki kościół pw. św. Elżbiety. Jesteśmy już blisko dworca głównego. Idziemy sprawdzić połączenia z Przemyślem. Mamy takie o godz. 13.50. Uświadamiam sobie, że przygoda z Ukrainą powoli się kończy… Nie chcąc całkowicie poddać się uczuciu smutku, który zajrzał w oczy, robimy sobie przejażdżkę tramwajem i później spacer do greckokatolickiej katedry św. Jura – perełki architektury barokowej. Chcemy też przyklęknąć i pomodlić się przed cudowną ikoną Matki Boskiej Trembowlańskiej. Ikonę tę koronował Ojciec Święty Jan Paweł II podczas swojej pielgrzymki na Ukrainę w 2001 r. Wnętrze katedry robi na nas niesamowite wrażenie. Widać, że cały wystrój jest wycyzelowany, jakby wybrano najpiękniejsze elementy baroku: ołtarz, boczne kaplice, ambonę… Kupujemy na pamiątkę folder opisujący w skrócie katedrę i trochę drobiazgów…
Jest już późne popołudnie. Wracamy więc na Rynek do „Złotego Dzika” na ucztę za 33 hr/os (sałatka grecka, solianka, sok pomidorowy, cielęcina ze śliwkami, piwo, herbata, woda mineralna). To praktycznie pożegnalny obiad, więc jakoś rozmowa się nie klei… Wracamy na Hałycką, chwilę odpoczywamy i wychodzimy na drobne zakupy: przewodnik po Lwowie za 60 hr., słodycze z firmowego sklepu „Switoczy”, oczywiście kwas chlebowy (Olimpia, Monasterski, Lwowski – boczkowyj). Pyszne!!! Wracamy na kwaterę a tam p. Marian zaprasza na „pięćdziesiątkę”. Kończy się na dwóch butelkach, przeglądaniu starych zdjęć i wspomnieniach. Idziemy spać po 23-ej, na niezłym rauszu…
Następnego dnia wyjeżdżamy pociągiem (Czerniowce – Przemyśl po 33,50 hr/os). Ok. 16.30 jesteśmy w Przemyślu. Straż Graniczna przeprowadza nas przez tłum ukraińskich podróżnych z różnymi pakami. Przypominają mi się dawne handlowe wyprawy na Węgry. Było podobnie!

Podsumowanie:
- wrażenia- można określać tylko słowami: cudownie, wspaniale, przepięknie, bezpiecznie, gościnnie, miło, uprzejmie (nawet trochę uniżenie)
- zaopatrzenie- bez problemów można wszystko kupić, chociaż z Polski trzeba wziąć trochę wiktuałów: sucha kiełbasa, chleb Vasa, „powerki’ (my mieliśmy Powerade- tani i dobrze służy na szlaku oraz tabletki „Energy Vigor” wrzucane bądź do wody ze źródła bądź mineralnej; wspomagaliśmy się też tabletkami Asparginu: potas + magnez), konserwy (ale tez można kupić na miejscu, zwłaszcza rybne- paluszki lizać!), słodycze lepiej kupić na miejscu – duży wybór, kilka paczek papierosów (miałem cztery paczki marlboro z Polski, choć na Ukrainie tańsze o więcej niż połowę, ale ponoć „lepsze”)
- pieniądze- lepiej wziąć dolary (płaciliśmy za spanie właśnie dolarami), które można we Lwowie wymienić po lepszym kursie niż w Przemyślu (różnica prawie 30 kopiejek), kilka drobnych (dolarów) na wszelki wypadek mieć na ewentualne „dowartościowanie” (choć nam nie zdarzyło się to, nie było potrzeby)
- wyposażenie- dobry, sprawdzony namiot (miałem namiot Islandia II firmy Fiord Nansen- bardzo dobry), dobre trekingowe buty, kijki, plecak z dobrym systemem nośnym (trzeba nosić te 20-30 kg), palnik gazowy i resztę wg „sztuki przetrwania w górach”
- podróżowanie po Ukrainie – nam się tak złożyło, że czekaliśmy najdłużej w Werchowynie; w Iwano Frankiwsku (2 razy) i w Jasini przeciętnie 25 minut, z komfortem jednak trzeba się pożegnać.
- wędrowanie- trzeba uważać, bo szlaki są słabo oznakowane: konieczna dobra, najlepiej WIG-u, mapa i kompas; na szlaku spotyka się raczej często wędrowców zarówno Ukraińców jak i z innych krajów (Polaków spotkaliśmy zaledwie dwukrotnie – moda jest na Krym!), mieć intuicję i nie szarżować, z noclegami raczej nie ma problemów: miejsca na namiot dużo (jednak planować spanie nad Jeziorem Niesamowitym!), miejsce w chacie huculskiej zawsze się znajdzie za bzdurne grosze(!), miejscowe problemy z wodą pitną(!)
- inne- ubezpieczenie od kosztów leczenia (np. w Warcie na 19 dni – 46 zł), nikt się o takowe nie pytał; słownik i rozmówki polsko-ukraińskie oraz przewodniki bardzo wskazane (z porozumieniem nawet po polsku nie ma problemu)
- na koniec:dużo uśmiechu, humoru i… cierpliwości

Tradycyjne już Pozdrowaśki

PS> Na wszelkie pytania chętnie odpowiem na prive. Zachęcam: Czarnohora jest piękna !!! Acha zapomniałbym o najważniejszym: na całą wyprawę wydałem 700 PLN !!!

WojtekR
06-08-2005, 02:23
Ostatnie ujęcia lwowskiego pejzażu...

Pozdrowaśki

Doczu
06-08-2005, 09:53
Wielkie dzięki za szczegółową relację i obfitą dokumentację foto.
Miło się to czytało i oglądało. Dzięki za godziny odjazdów i orientacyjne ceny - pomogą mi zaplanowac przyszłoroczny 9może ) wypad.

Aleksandra
06-08-2005, 21:31
Dzięki,
czyta się jednym tchem, a informacje nader przydatne, a i dzięki za podzielenie się własnymi odczuciami...

bertrand236
06-08-2005, 22:38
Dzięki za relacje. Jest SUPER
pozdrawiam

Marcowy
16-08-2005, 14:40
Fantastyczne...
Chyba rozwiązałeś mi problem przyszłorocznych wakacji :D
Bardzo dziękuję i pozdrawiam

Derty
19-08-2005, 11:53
Cześć Wojtku :D
Super, fantastyczna relacja. Odżyły wspomnienia...ehhh.
Tytułem komentarza: sprawdziły się chyba nasze zeszłoroczne przypuszczenia co do sposobu użytkowania autobusu z Werchowyny do Dzembroni :P Wskazuje na to kolor grata. W ub. roku był śmietankowo-niebieski. To znaczy, że jednak on jedzie w górę Czeremoszu do Burkutu, a w dół spławiany jest tą szaloną rzeką i po sezonie jest przerdzewiały i pogięty, a zatem trzeba go podmalować na następny sezon :D
Wasza oszybka w podejściu na Smotrec i nam się przydażyła. W dodatku goniliśmy w strugach deszczu więc radość mieliśmy podwójną. Ale fakt - warto było się pomylić ze względu na owe fantastyczne formy skalne występujące na sąsiedzie Smotreca.
Dzięki za relację, aż nabrałem smaku na kolejną wyprawkę w tamte rejony...

Ezechiel
09-10-2005, 11:29
Dobra relacja, znalazłeś równowagę pomiędzy językiem literackim a językiem faktu. Dużo przydatnych informacji to dobry punkt wyjścia do planowania własnych wypraw. Z drugiej strony czuć Twoje wrażenia, nie jest to zwykły opis trasy.

Serdecznie Dziękuję. Jak tylko ostatnia lewa noga wróci z warsztatu zacznie mnie nosić. Być może dzięki Tobie znaiesie mnie na Ukrainę.