Szaszka
09-09-2005, 12:38
Zamieszczam relację z pierwszych dwoch dni przedzierania sie przez Bieszczady:
20 sierpnia, I etap: Ustrzyki Dolne - Cisna.
Nastał wielki dzień, początek Transcarpatii, start z Ustrzyk Dolnych o godz. 10:00! A my o godz. 9:20 nadal znajdowaliśmy się w Lesku, biegając w panice wokół fiata sieny, którym Asiczka miała nas zabrać do Ustrzyk. Okazało się, że nasze 2 rowery i 2 wielkie plecaki po prostu się w nim nie mieszczą! W końcu upchnęliśmy rozebrane na części biki w bagażniku, domknęliśmy go za pomocą sznurka i popędziliśmy do Ustrzyk. O 9:50 byliśmy na miejscu. Niestety, ciężarówka DHL-u, która miała zbierać bagaż do 10:15 właśnie zbierała się do odjazdu! Kolejne 10 min spędziliśmy na bieganiu od ciężarówki do organizatorów i z powrotem, aż w końcu Asiczka dzięki swemu urokowi osobistemu wcisnęła oba toboły pracownikowi DHL-u, który obiecał się nimi zaopiekować. Maraton wystartował punktualnie o 10:00, w momencie kiedy my właśnie dokręcaliśmy kola do rowerów. 5 min później przejechaliśmy przez matę i popędziliśmy za niewidocznymi juz zawodnikami. Gdyby nie uczynny miejscowy kolarz w żółtej koszulce, pojechalibyśmy z rozpędu w przysłowiowe buraki, zamiast na Gromadzyń, gdyż przegapiliśmy skręt szlaku.
Po krótkim pościgu dogoniliśmy jednak cala grupę, stojącą w korku na skraju lasu. A w lesie... zaczęło się błoto. Ślizgając się na podejściu, dotarliśmy na szczyt Gromadzynia, do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie spędziliśmy bezczynnie pół godziny, czekając w kolejce na podbicie numerów startowych. Po tym postoju nastąpił szybki zjazd do Równi, gdzie przekroczyliśmy szosę i rozpoczęliśmy wspinaczkę niebieskim pieszym szlakiem na Żuków. I właśnie na tym paśmie zaczął się prawdziwy horror: błoto. W Bieszczadach padało codziennie od 3 tygodni, i ziemia w lesie zamieniła się w lepką, błotnistą melasę, zasysającą nogi i unieruchamiającą koła. Szlak prowadził stromo pod górę, a my pchaliśmy rowery niczym Syzyf swój kamień: 2 kroki w górę, jeden w dół. Potem było jeszcze bardziej stromo: wypychałam rower przed siebie, zaciskałam hamulce i podciągałam się do góry. I znowu: rower w górę, zacisnąć hamulce, podciągnąć się... W końcu wnosiliśmy oblepione błotem rowery na plecach, modląc się o to, by jak najszybciej zaczął sie zjazd. Niestety, zjazd nie przyniósł spodziewanej ulgi - błoto było tak gęste, że nie byliśmy w stanie jechać, ciągnęliśmy za sobą 2x cięższe niż zwykle rowery, z zabetonowanymi przez błoto, unieruchomionymi kołami. Jechać dawało sie praktycznie tylko w miejscach odsłoniętych, gdzie słonce i wiatr miały szanse trochę podsuszyć szlak. Ktoś mi potem powiedział, ze z pierwszych 20 km etapu, 18 przeszliśmy na piechotę...
W Polanie umyliśmy rowery w potoku, zaliczyliśmy bufet i rozpoczęliśmy wyścig z czasem - mieliśmy za sobą dopiero 1/3 trasy, a straciliśmy na nią 2/3 czasu! Na szczęście teraz były przed nami juz tylko szutry i asfalt! Wjechaliśmy mozolnie na Otryt, a potem zaczął się bez wątpienia najprzyjemniejszy odcinek trasy: zjazd stokówką wzdłuż Sanu, gdzie prędkości dochodziły do 60 km/h. Lecieliśmy jak na skrzydłach, miałam ochotę wrzeszczeć z radości, wokół mnie słońce, moje ukochane góry i pęd powietrza! Żałowałam tylko, ze nie mamy czasu na podziwianie widoków, ale czas, czas nas gonił! Kolejny podjazd na Przełęcz Szczycisko, potem zjazd, zaczynam czuć się coraz bardziej zmęczona, ale zegar tyka! Sine Wiry i znajome szutrówki, żwir pryska spod kół, tu 2 lata temu pierwszy raz w życiu jeździłam na "prawdziwym" góralu, rozwijając prędkości do 30 km/h, heheh, a teraz lepiej nie mówić... Cholera, zostało pól godziny, nie zdążymy! Ale może się uda, pędźmy, pędźmy!
Nagle przed nami jakieś zamieszanie, 2 osoby stoją na trasie, rowery leżą na ziemi.. Wypadek! Gleba na tym szutrze? O Jezu... Zatrzymaliśmy się. To była zawodniczka z jednego z mixów, Halina. Jakiś chłopak właśnie opatrzył jej rękę, wyciągamy własną apteczkę i zaczynamy zakładać jej kolejne opatrunki. Wygląda fatalnie, ubranie podarte, co chwila odkrywamy nowe rany. Ściągamy rower z trasy. Raczej nie będzie w stanie dalej jechać. Decydujemy się wezwać GOPR, niestety, nie ma zasięgu! Nadjeżdżają kolejni zawodnicy, prosimy ich o wezwanie ratowników na Sine Wiry. Dopiero teraz dotarł do nas partner Halinki, nie zorientował się w porę ze miała wypadek! Na szczęście mieliśmy ze sobą folię NRC, zawinęliśmy w nią Halinę i zostawiliśmy pod opieką partnera. Ruszyliśmy w stronę Łopienki. Jakoś odeszła mi ochota na szybką jazdę... Przed ostatnim punktem kontrolnym poświęciliśmy jeszcze 20 min na dodzwonienie się do GOPR-u, na szczęście chłopaki przed nami spisali się na medal, i śmigłowiec z ratownikami już leciał w stronę Sinych Wirów. Dojechaliśmy na metę w Cisnej o 19:04. Było mi obojętne, czy nas sklasyfikują czy nie, satysfakcja z tego, ze mogliśmy komuś pomoc była na pewno większa niż jakikolwiek wyścig.
Rozłożyliśmy swoje maty na szkolnym korytarzu, i ugotowaliśmy makaron. Oboje byliśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby jeść. Ręce mi się trzęsły, a byłam w stanie przełknąć tylko kilka łyżek. Powoli docierała do mnie okrutna prawda: Transcarpatii nie da się przejechać turystycznie! Ukończenie jej będzie potwornym, nadludzkim wręcz wysiłkiem, i nie będzie czasu na podziwianie widoków. A przed nami jeszcze 6 dni. Umyliśmy rowery i siebie w lodowatej wodzie, a potem poszliśmy spać.
21 sierpnia, II etap: Cisna – Wislok Wielki.
Spanie na korytarzu ma jedną zaletę – wstaje się wcześnie. Ale poza tym to jedno wielkie trzaskanie drzwiami, światło, łażący w te i z powrotem ludzie... Nie wyspałam się, jednym słowem. Śniadania też prawie nie zjadłam – byliśmy tak zestresowani, że ściśnięty żołądek przyjął tylko trochę kaszki. Etap zaczął się ostrym podejściem na Hon, pod wyciągiem narciarskim. Po drodze znajomi bieszczadnicy z Gdanska próbowali zdemoralizować nas piwem, ale się nie daliśmy. Zaczęliśmy kolejny dzień wpychania rowerów pod górę. Popełnione błędy żywieniowe oraz wyczerpanie z poprzedniego dnia dały o sobie znać bardzo szybko. Totalnie "odcięło nam prąd". Nawet się nie obejrzeliśmy, kiedy zostaliśmy sami, na samym końcu maratonu. To straszne uczucie, i nie chodzi tu wcale o ambicję, ale o błyskawicznie siadającą psychikę i pogłębiający się brak motywacji. Pchasz zabłocony rower pod górę, przez milczący las, i zastanawiasz się po jaką cholerę tak się męczysz, skoro i tak już wszystko stracone... Udało nam się dogonić team Aglo 4, i jechaliśmy/szliśmy dalej we czwórkę, podnosząc się wzajemnie na duchu. Po minięciu pierwszego punktu kontrolnego – kiedy to sędzia właśnie zbiegał już do Cisnej, i zdziwił się bardzo, ze kogoś w ogóle jeszcze spotkał, uświadomiliśmy sobie, ze Transcarpatia nas pokonała. Teraz musieliśmy się jeszcze tylko z tym pogodzić.
O 14:30 dotarliśmy dopiero do bufetu na Przełęczy Żebrak. Bufet był już posprzątany, ale organizatorzy wystawili dla nas kilka bananów i isostarów. Nie mieliśmy już żadnych szans na zaliczenie tego etapu w wyznaczonym czasie, gdybyśmy się przy tym upierali, prawdopodobnie GOPR musiałby ściągać nas w nocy z trasy. Dowiedzieliśmy się, ze tuż przed nami parę osób też zrezygnowało z dalszego napierania czerwonym szlakiem i zjechało szutrówką do Duszatyna. Postanowiliśmy pójść w ich ślady. Dołączył do nas Mateusz z mixa "Motywacja.com" – jego partnerka, Olga, nadwyrężyła sobie kolano i wracała na metę z bufetem. Ruszyliśmy stokówką do Duszatyna. Przed nami 5 km zjazdu! Czułam ogromną ulgę, że nie muszę wpychać roweru na Chryszczatą. Wreszcie skończyła się udręka, a zaczęła przygoda! Niezaliczenie punktu kontrolnego oznaczało oczywiście dyskwalifikację, ale kto powiedział, ze musimy wracać do domu? Ktoś zabroni nam jechać dalej, aż do Zakopanego? Przecież możemy wyszukiwać sobie alternatywną trasę, taką jak ta! Pęd powietrza, odrobina adrenaliny, przepiękne widoki i przede wszystkim j a z d a na rowerze! To jest to, czego nam trzeba!
Przejechaliśmy 4 malownicze brody na Osławie i minęliśmy Duszatyn. Klamka zapadła, ominęliśmy punkt kontrolny przy Jeziorkach. Oznacza to koniec ścigania się, ale wreszcie jest czas, żeby zatrzymać się, zrobić zdjęcie, ponapawać pięknem przyrody. Zaczęły właśnie mijać nas grupki zawodników, wszyscy nieludzko zmęczeni i zabłoceni. Dojechaliśmy całą piątką do Komańczy. Mijaliśmy właśnie bar "Eden", kiedy dostrzegłam tam kilka rowerów. Zaraz, zaraz, przecież one mają numery startowe! Chwilę potem stanęliśmy naprzeciwko kilkuosobowej grupki rowerzystów siedzących za stołem. –"Czemu jesteście tacy czyści?" – "A wy czemu?". "Byliście na 3 punkcie kontrolnym?". "Nieee... a wy???". "Też nie!!!". Ogólny wybuch śmiechu i już wiedzieliśmy, ze jesteśmy wśród swoich – czyli takich jak my, zdyskwalifikowanych nieszczęśników. Nikt jednak na nieszczęśliwego nie wyglądał. Co więcej, okazało się, ze oni także wpadli na pomysł dalszego kontynuowania trasy do Zakopanego, trasą dostosowaną do swoich możliwości!
Tak oto, przy piwie i ruskich pierogach, zawiązał się w Komańczy trzon grupy, zwanej później "Parszywą Dwunastką" , w skrócie "P12". Stanowiły ją 4 dziewczyny i 3 facetów z mixów, 2 dziewczyny z teamu damskiego, i 3 facetów z rozbitych teamów męskich. Dojechaliśmy na metę w Wisłoku już wspólnie, bez zaliczania kolejnych 2 punktów kontrolnych. Mieliśmy nosa, okazało się bowiem, ze były one prawdziwą rzeźnią, z błotem po uda! Ludzie poruszali się tam z prędkością 2,5 km/h! Wieczorem sporządziliśmy oficjalna listę "outsiderów" i wręczyliśmy ją Marcinowi Rygielskiemu. Nie liczyliśmy się już w klasyfikacji wyścigu, ale mogliśmy jechać dalej, korzystając po drodze z bufetów. Postanowiliśmy, ze przy wyznaczaniu naszej trasy będziemy kierować się zasadą "mniej pchania, więcej jechania".
Szkoła w Wisloku była bardzo ładna, niestety, studnia głębinowa dostarczała wodę tylko na parter. Nie powstrzymało to jednak nikogo od korzystania z toalet, no cóż, zew natury okazał się silniejszy. Rano klapy od sedesów już się nie domykały... ;-P Zjedliśmy pyszną kolację, przywiezioną przez zonę Bogdana, jednego z członków "P12". Na wieczornej odprawie czekała nas natomiast mila niespodzianka: za pomoc udzieloną Halinie zostaliśmy z Piotrkiem publicznie uhonorowani nagrodą "fair play" – żółtymi opaskami fundacji Lance’a Armstronga. Po czymś takim nawet kolejna noc na korytarzu nie była już tak uciążliwa.
Ponieważ podczas kolejnych dni akcja nie rozgrywa sie juz w Bieszczadach, zainteresowanych sledzeniem naszych losow az do Zakopanego odsylam na strone:
http://rowery.trojmiasto.pl/news.phtml?id_news=17068&id_opinie=307108%23opinie307108
Pozdrawiam,
Szaszka
20 sierpnia, I etap: Ustrzyki Dolne - Cisna.
Nastał wielki dzień, początek Transcarpatii, start z Ustrzyk Dolnych o godz. 10:00! A my o godz. 9:20 nadal znajdowaliśmy się w Lesku, biegając w panice wokół fiata sieny, którym Asiczka miała nas zabrać do Ustrzyk. Okazało się, że nasze 2 rowery i 2 wielkie plecaki po prostu się w nim nie mieszczą! W końcu upchnęliśmy rozebrane na części biki w bagażniku, domknęliśmy go za pomocą sznurka i popędziliśmy do Ustrzyk. O 9:50 byliśmy na miejscu. Niestety, ciężarówka DHL-u, która miała zbierać bagaż do 10:15 właśnie zbierała się do odjazdu! Kolejne 10 min spędziliśmy na bieganiu od ciężarówki do organizatorów i z powrotem, aż w końcu Asiczka dzięki swemu urokowi osobistemu wcisnęła oba toboły pracownikowi DHL-u, który obiecał się nimi zaopiekować. Maraton wystartował punktualnie o 10:00, w momencie kiedy my właśnie dokręcaliśmy kola do rowerów. 5 min później przejechaliśmy przez matę i popędziliśmy za niewidocznymi juz zawodnikami. Gdyby nie uczynny miejscowy kolarz w żółtej koszulce, pojechalibyśmy z rozpędu w przysłowiowe buraki, zamiast na Gromadzyń, gdyż przegapiliśmy skręt szlaku.
Po krótkim pościgu dogoniliśmy jednak cala grupę, stojącą w korku na skraju lasu. A w lesie... zaczęło się błoto. Ślizgając się na podejściu, dotarliśmy na szczyt Gromadzynia, do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie spędziliśmy bezczynnie pół godziny, czekając w kolejce na podbicie numerów startowych. Po tym postoju nastąpił szybki zjazd do Równi, gdzie przekroczyliśmy szosę i rozpoczęliśmy wspinaczkę niebieskim pieszym szlakiem na Żuków. I właśnie na tym paśmie zaczął się prawdziwy horror: błoto. W Bieszczadach padało codziennie od 3 tygodni, i ziemia w lesie zamieniła się w lepką, błotnistą melasę, zasysającą nogi i unieruchamiającą koła. Szlak prowadził stromo pod górę, a my pchaliśmy rowery niczym Syzyf swój kamień: 2 kroki w górę, jeden w dół. Potem było jeszcze bardziej stromo: wypychałam rower przed siebie, zaciskałam hamulce i podciągałam się do góry. I znowu: rower w górę, zacisnąć hamulce, podciągnąć się... W końcu wnosiliśmy oblepione błotem rowery na plecach, modląc się o to, by jak najszybciej zaczął sie zjazd. Niestety, zjazd nie przyniósł spodziewanej ulgi - błoto było tak gęste, że nie byliśmy w stanie jechać, ciągnęliśmy za sobą 2x cięższe niż zwykle rowery, z zabetonowanymi przez błoto, unieruchomionymi kołami. Jechać dawało sie praktycznie tylko w miejscach odsłoniętych, gdzie słonce i wiatr miały szanse trochę podsuszyć szlak. Ktoś mi potem powiedział, ze z pierwszych 20 km etapu, 18 przeszliśmy na piechotę...
W Polanie umyliśmy rowery w potoku, zaliczyliśmy bufet i rozpoczęliśmy wyścig z czasem - mieliśmy za sobą dopiero 1/3 trasy, a straciliśmy na nią 2/3 czasu! Na szczęście teraz były przed nami juz tylko szutry i asfalt! Wjechaliśmy mozolnie na Otryt, a potem zaczął się bez wątpienia najprzyjemniejszy odcinek trasy: zjazd stokówką wzdłuż Sanu, gdzie prędkości dochodziły do 60 km/h. Lecieliśmy jak na skrzydłach, miałam ochotę wrzeszczeć z radości, wokół mnie słońce, moje ukochane góry i pęd powietrza! Żałowałam tylko, ze nie mamy czasu na podziwianie widoków, ale czas, czas nas gonił! Kolejny podjazd na Przełęcz Szczycisko, potem zjazd, zaczynam czuć się coraz bardziej zmęczona, ale zegar tyka! Sine Wiry i znajome szutrówki, żwir pryska spod kół, tu 2 lata temu pierwszy raz w życiu jeździłam na "prawdziwym" góralu, rozwijając prędkości do 30 km/h, heheh, a teraz lepiej nie mówić... Cholera, zostało pól godziny, nie zdążymy! Ale może się uda, pędźmy, pędźmy!
Nagle przed nami jakieś zamieszanie, 2 osoby stoją na trasie, rowery leżą na ziemi.. Wypadek! Gleba na tym szutrze? O Jezu... Zatrzymaliśmy się. To była zawodniczka z jednego z mixów, Halina. Jakiś chłopak właśnie opatrzył jej rękę, wyciągamy własną apteczkę i zaczynamy zakładać jej kolejne opatrunki. Wygląda fatalnie, ubranie podarte, co chwila odkrywamy nowe rany. Ściągamy rower z trasy. Raczej nie będzie w stanie dalej jechać. Decydujemy się wezwać GOPR, niestety, nie ma zasięgu! Nadjeżdżają kolejni zawodnicy, prosimy ich o wezwanie ratowników na Sine Wiry. Dopiero teraz dotarł do nas partner Halinki, nie zorientował się w porę ze miała wypadek! Na szczęście mieliśmy ze sobą folię NRC, zawinęliśmy w nią Halinę i zostawiliśmy pod opieką partnera. Ruszyliśmy w stronę Łopienki. Jakoś odeszła mi ochota na szybką jazdę... Przed ostatnim punktem kontrolnym poświęciliśmy jeszcze 20 min na dodzwonienie się do GOPR-u, na szczęście chłopaki przed nami spisali się na medal, i śmigłowiec z ratownikami już leciał w stronę Sinych Wirów. Dojechaliśmy na metę w Cisnej o 19:04. Było mi obojętne, czy nas sklasyfikują czy nie, satysfakcja z tego, ze mogliśmy komuś pomoc była na pewno większa niż jakikolwiek wyścig.
Rozłożyliśmy swoje maty na szkolnym korytarzu, i ugotowaliśmy makaron. Oboje byliśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby jeść. Ręce mi się trzęsły, a byłam w stanie przełknąć tylko kilka łyżek. Powoli docierała do mnie okrutna prawda: Transcarpatii nie da się przejechać turystycznie! Ukończenie jej będzie potwornym, nadludzkim wręcz wysiłkiem, i nie będzie czasu na podziwianie widoków. A przed nami jeszcze 6 dni. Umyliśmy rowery i siebie w lodowatej wodzie, a potem poszliśmy spać.
21 sierpnia, II etap: Cisna – Wislok Wielki.
Spanie na korytarzu ma jedną zaletę – wstaje się wcześnie. Ale poza tym to jedno wielkie trzaskanie drzwiami, światło, łażący w te i z powrotem ludzie... Nie wyspałam się, jednym słowem. Śniadania też prawie nie zjadłam – byliśmy tak zestresowani, że ściśnięty żołądek przyjął tylko trochę kaszki. Etap zaczął się ostrym podejściem na Hon, pod wyciągiem narciarskim. Po drodze znajomi bieszczadnicy z Gdanska próbowali zdemoralizować nas piwem, ale się nie daliśmy. Zaczęliśmy kolejny dzień wpychania rowerów pod górę. Popełnione błędy żywieniowe oraz wyczerpanie z poprzedniego dnia dały o sobie znać bardzo szybko. Totalnie "odcięło nam prąd". Nawet się nie obejrzeliśmy, kiedy zostaliśmy sami, na samym końcu maratonu. To straszne uczucie, i nie chodzi tu wcale o ambicję, ale o błyskawicznie siadającą psychikę i pogłębiający się brak motywacji. Pchasz zabłocony rower pod górę, przez milczący las, i zastanawiasz się po jaką cholerę tak się męczysz, skoro i tak już wszystko stracone... Udało nam się dogonić team Aglo 4, i jechaliśmy/szliśmy dalej we czwórkę, podnosząc się wzajemnie na duchu. Po minięciu pierwszego punktu kontrolnego – kiedy to sędzia właśnie zbiegał już do Cisnej, i zdziwił się bardzo, ze kogoś w ogóle jeszcze spotkał, uświadomiliśmy sobie, ze Transcarpatia nas pokonała. Teraz musieliśmy się jeszcze tylko z tym pogodzić.
O 14:30 dotarliśmy dopiero do bufetu na Przełęczy Żebrak. Bufet był już posprzątany, ale organizatorzy wystawili dla nas kilka bananów i isostarów. Nie mieliśmy już żadnych szans na zaliczenie tego etapu w wyznaczonym czasie, gdybyśmy się przy tym upierali, prawdopodobnie GOPR musiałby ściągać nas w nocy z trasy. Dowiedzieliśmy się, ze tuż przed nami parę osób też zrezygnowało z dalszego napierania czerwonym szlakiem i zjechało szutrówką do Duszatyna. Postanowiliśmy pójść w ich ślady. Dołączył do nas Mateusz z mixa "Motywacja.com" – jego partnerka, Olga, nadwyrężyła sobie kolano i wracała na metę z bufetem. Ruszyliśmy stokówką do Duszatyna. Przed nami 5 km zjazdu! Czułam ogromną ulgę, że nie muszę wpychać roweru na Chryszczatą. Wreszcie skończyła się udręka, a zaczęła przygoda! Niezaliczenie punktu kontrolnego oznaczało oczywiście dyskwalifikację, ale kto powiedział, ze musimy wracać do domu? Ktoś zabroni nam jechać dalej, aż do Zakopanego? Przecież możemy wyszukiwać sobie alternatywną trasę, taką jak ta! Pęd powietrza, odrobina adrenaliny, przepiękne widoki i przede wszystkim j a z d a na rowerze! To jest to, czego nam trzeba!
Przejechaliśmy 4 malownicze brody na Osławie i minęliśmy Duszatyn. Klamka zapadła, ominęliśmy punkt kontrolny przy Jeziorkach. Oznacza to koniec ścigania się, ale wreszcie jest czas, żeby zatrzymać się, zrobić zdjęcie, ponapawać pięknem przyrody. Zaczęły właśnie mijać nas grupki zawodników, wszyscy nieludzko zmęczeni i zabłoceni. Dojechaliśmy całą piątką do Komańczy. Mijaliśmy właśnie bar "Eden", kiedy dostrzegłam tam kilka rowerów. Zaraz, zaraz, przecież one mają numery startowe! Chwilę potem stanęliśmy naprzeciwko kilkuosobowej grupki rowerzystów siedzących za stołem. –"Czemu jesteście tacy czyści?" – "A wy czemu?". "Byliście na 3 punkcie kontrolnym?". "Nieee... a wy???". "Też nie!!!". Ogólny wybuch śmiechu i już wiedzieliśmy, ze jesteśmy wśród swoich – czyli takich jak my, zdyskwalifikowanych nieszczęśników. Nikt jednak na nieszczęśliwego nie wyglądał. Co więcej, okazało się, ze oni także wpadli na pomysł dalszego kontynuowania trasy do Zakopanego, trasą dostosowaną do swoich możliwości!
Tak oto, przy piwie i ruskich pierogach, zawiązał się w Komańczy trzon grupy, zwanej później "Parszywą Dwunastką" , w skrócie "P12". Stanowiły ją 4 dziewczyny i 3 facetów z mixów, 2 dziewczyny z teamu damskiego, i 3 facetów z rozbitych teamów męskich. Dojechaliśmy na metę w Wisłoku już wspólnie, bez zaliczania kolejnych 2 punktów kontrolnych. Mieliśmy nosa, okazało się bowiem, ze były one prawdziwą rzeźnią, z błotem po uda! Ludzie poruszali się tam z prędkością 2,5 km/h! Wieczorem sporządziliśmy oficjalna listę "outsiderów" i wręczyliśmy ją Marcinowi Rygielskiemu. Nie liczyliśmy się już w klasyfikacji wyścigu, ale mogliśmy jechać dalej, korzystając po drodze z bufetów. Postanowiliśmy, ze przy wyznaczaniu naszej trasy będziemy kierować się zasadą "mniej pchania, więcej jechania".
Szkoła w Wisloku była bardzo ładna, niestety, studnia głębinowa dostarczała wodę tylko na parter. Nie powstrzymało to jednak nikogo od korzystania z toalet, no cóż, zew natury okazał się silniejszy. Rano klapy od sedesów już się nie domykały... ;-P Zjedliśmy pyszną kolację, przywiezioną przez zonę Bogdana, jednego z członków "P12". Na wieczornej odprawie czekała nas natomiast mila niespodzianka: za pomoc udzieloną Halinie zostaliśmy z Piotrkiem publicznie uhonorowani nagrodą "fair play" – żółtymi opaskami fundacji Lance’a Armstronga. Po czymś takim nawet kolejna noc na korytarzu nie była już tak uciążliwa.
Ponieważ podczas kolejnych dni akcja nie rozgrywa sie juz w Bieszczadach, zainteresowanych sledzeniem naszych losow az do Zakopanego odsylam na strone:
http://rowery.trojmiasto.pl/news.phtml?id_news=17068&id_opinie=307108%23opinie307108
Pozdrawiam,
Szaszka