PDA

Zobacz pełną wersję : "Wyprawa na kres jesieni",Szlak Graniczny, listopa



Ezechiel
31-10-2005, 23:19
Z granicznym sprawa miała się różnie. Poza ambitnymi planami miałem jeszcze próby. Mówiąc Graniczny nie mam na mysli tylko legalnej końcówki z Rabiej na Krzemieniec. Ma być "full wypas" i "firanki takie". Chyba przy namiocie?

Jeśli już uczta to na całego, w końcu życie zaczyna się w Nowym Łupkowie. A kończy ? Tam, gdzie kończy się jesień.

Kiedyśtam (patrz Rzeczywiście tak jak księżyc) już z Granicznym brałem się za bary, ale bez specjalnych efektów. Za to z rozwalonymi nogami. Wtedy właśnie Graniczny wlazł mi na ambicję i nie dał oddechu.

Głupio za to zapłaciłem w grudniu. Mało nie zdechłem pod Krzemieńcem, co gorsza zabierając ze sobą dwóch przyjaciół. (patrz "Sześć Błota Stóp")

Jeśli Graniczny bez nart , to bez śniegu. Jeśli z namiotem (nielegalnie,raczej nie powtarzać, chyba, że chowanie się przed SG ktoś uznaje za pasjonujące ) to tylko w jakiejś egzotycznej porze.

Wrzesień. Siedzę, bo załatwiam sprawy związane z praktykami i kołem naukowym. Niedosyt pozostał. Karmił się zdjęciami, poił relacjami, aż w końcu zjadł mnie i przetrawił.

W lipcu miesiąc z nogą w gipsie. Białe szaleństwo.

Poniedziałek. Laboratorium z mechaniki płynów. Kumpel: Marcin co się tak trzęsiesz ? Jedziesz w góry? Marcin: .... Tak. Chyba tego mi brakuje.

Zakupy. Gaz (duży P-B do campgaza),, Sznurówki, Jedzenie. Pierwszy błąd : ryż, zamiast makaronu. Drugi: za mało mięcha na śniadania. Plusy: dobra, trwała kiełbasa i masło.

Teraz pieniądze. Stypednium dadzą (albo i nie) w grudniu. Póki co kicha. Siostra wściekła (bo jadę bez niej), mama zła (bo jadę w ogóle), tylko tata trzyma po cichu moją stronę ("Gdybym był 30 lat młodszy ..., Jedź, bo musisz"). Makabryczne pożyczki. Jeśli nie chcę eksmisji z domu muszę jechać pociągiem przez Kraków. Stop odpada. Zostaje makabrycznie droga kolej i PKSy.

[W rzeczywistości najpierw były pieniądze, potem zakupy, a wyjazd zaraz po zakupach)

Namiot. Krucha sprawa. Namiot jest u pewnej dziewczyny. Tzn. jak do niej trafiał to była kanydatką na żonę, ale obecnie już nie jest. Dziewczyna, nie namiot.

Namiot trafia do mnie, ale z bonusem. O nim później.

Ostatnie poprawki, łapię dyktafon, zgrywam WGB i jadę. W plecaku prowiant na 5 dni, gaz, namiot, 2 koszulki, 2 pary getrów, 2 pary skarpet. Śniegowce i kapelusz. Moskitiera w namiocie. W sumie koło 15 kg.

Powolne 8 godzin do Krakowa. Spory problem egzystencjalny. Czy gapić się na nogi pani z naprzeciwka, czy na jesień za oknem. Taką ładną, kaszubską jesień, aperitiff przed Bieszczadzką. Dzięki Bogu jestem szczęśliwym posiadaczem zeza, tak więc przyjemność z jazdy była zupełna. A gdy zasnąłem i tak śniłem jesień. Jak się obudziłem pani nie było, na szczęście portfel mój był na miejscu.

Problem był ciekawy. Listopad. Jesień, czy przedzimie? W zeszłym roku, we wreśniu przyjechałem za wcześnie. Na forum piszą o jesieni. Niby wszędzie jest, ale najpewniej znajdę ją chyba u Tuwima. Legendarna, spowita mistyką jesień. Feeria kolorów, zapachów, odczuć.

Kraków, remont dworca PKS. Rozkopy. Trafiam do dziadka, tam śpię.

Z dziadkiem też jest ciekawa rzecz. Zawsze śpię u niego w mieszkaniu, przy czym zawsze marudzi na moje towarzystwo. Gdy kiedyś jednak przespałem w PTSMie na Oleandrach obraził się prawie śmiertelnie.

Rano PKS do Sanoka (25,50). Miła niespodzianka, ulga studencka. Z Sanoka do Nowego Łupkowa.

Tam zaczęło się naprawdę.

Anyczka20
01-11-2005, 08:52
:mrgreen: :lol: :mrgreen: ...już mi się podoba

AniaWu
01-11-2005, 11:33
Przebieram niecierpliwie nóżkami w oczekiwaniu na równie zajmujący, nasz ulubiony, dalszy ciąg... ;)

Jabol
08-11-2005, 08:46
A ja czekam i nie poganiam :lol: Wiem jak jest :wink: Na wszelki wypadek nastawie sie że czytam ciekawy tygodnik 8)

KAHA
08-11-2005, 08:50
że czytam ciekawy tygodnik

dobrze ze nie miesiecznik... hihihihi

Szaszka
08-11-2005, 11:47
Albo rocznik, haha. Tak jak moja relacja z Czarnohory, nie chce mi sie napisac ostatniego odcinka, bo to tak jakbym zamknela ostatni rozdzial ksiazki, ktora jest tak fajne ze nie chce sie jej konczyc....

bertrand236
08-11-2005, 12:29
ktora jest tak fajne ze nie chce sie jej konczyc....

Nie szkodzi poczekamy, byle nie za długo.
pozdrawiam

Zosia samosia
10-11-2005, 17:34
To tylko maleńka dygresja, ale...
Podpisałeś fotkę "Sanok bez p. Beksinskiego itd."
Być może, zabrzmi to nieco paradoksalnie, ale własnie po śmierci, Beksiński jest bardziej obecny w Sanoku, niż za życia. Przy czym nie mam na myśli cmentarza; obecność artysty możesz dostrzec od razu, np. przy wjeździe.
Nie wiem czy wiesz, że rodzina Beksińskich, której członkom Sanok tak wiele zawdzięcza (nie mam tu na mysli tylko Zdzisława, ale np. Mateusza - założyciela Sanockiej Fabryki Wagonów - dzisiejszy Autosan) niejako zmuszona była do opuszczenia miasta.
Zdzisław Beksiński z żoną i synem od wielu lat nie mieszkali w Sanoku.
Chyba wiadomo czym było to spowodowane.
Ale Sanok za życia artysty nie mógł się poszczycić taką kolekcją dzieł malarza, jaką posiada teraz.
"Wszystko dla Sanoka".
To sanocki cmentarz jest miejscem spoczynku całej rodziny.
Wydaje mi się, że dopiero teraz sanoczanie zdają sobie sprawę z tego, kim był Zdzisław Beksiński i inni członkowie rodu.
Ale nie musisz zawracać sobie tym głowy - to tylko tak, na marginesie.
Temat wydaje mi sie bardziej odpowiedni na oftopic, ale skoro wspomniałeś...

Doczu
10-11-2005, 17:49
Albo rocznik, haha. Tak jak moja relacja z Czarnohory, nie chce mi sie napisac ostatniego odcinka,
No taaaa... A ja sobie mogę czekać ;-) 8) 8)

Ezechiel
10-11-2005, 21:34
PKS stanowi osobny świat. Nie mówię tu o zaduchu, tłoku i tym podobnych ozdobach, ale o samym nastroju jazdy.

Gdy patrzę przez okno PKSa na krajobrazy mijane po drodze stanowią dla mnie przystawkę do podróży właściwej. Gdy wsiadam do PKSa w drodze powrotnej, patrząc się na te same góry, czuję się jakbym spożywał deser.

Dopóki byłem w PKSie towarzyszyli mi ludzie, a ja byłem przedmiotem podróży. Do momentu opuszczenia autobusu moja wola była podporządkowana celowi, a ja nie byłem jej panem.

Wszystkie te myśli opadły w jednej chwili, gdy wysiadłem z autobusu. Wkrótce podróż zmieniła się w fakt dokonany a ja musiałem założyć polar, bo od myślenia przemarzłem. A może to ostatnie jesienne słońce nie świeciło dość mocno?

Rzucam wór na ławeczkę i wyciągam polar i mapę. Dopijam łyk wody i powoli rozprostowuję nogi, zdrętwiałe po podrózy. Wyciągam kije i powoli spaceruję.

Wreszcie dość, idę na serio.

Krajobraz dookoła jest dość turpistyczny. Z jednej strony nienajładniejsza wieś z drugiej jesień, ubrana w zachodzące promienie słońca.

Idę powoli, martwię się o kolano. Nie wiem jak zniesie 20 kg plecak, połączony z kawałkiem twardej szosy. Mój cynizm wymiękł po 5 minutach w pejzażu.

Czuję się, jakbym wrócił do domu, choć nie byłem tu nigdy. Powoli odpadają ode mnie sentymenty poprzednich wypraw, myśli stapiają się z drogą - buty nie, bo ciągle jest dość zimno.

Celem jest dojście jak najdalej pod granicę. Chcę wyzyskać światło, żeby nie iść po nocach.

Mija mnie PGR, mijają mnie pogranicznicy, gdzieś przy głównej drodze słychać jakieś samochody. Mieszkańcy, skupieni przy ganku machają do mnie. A może po prostu stukają się w czoło?

Mijam mostek i wypatruję torów wąskotorówki. Dochodzę do zakrętu i raczę się nim, podobnie jak krajobrazami przede mną. Ani drogi, ani krajobrazów syty nigdy nie będę.
Miejscami błoto, miejscami żwir, obok szmer strumyka i pejzaż.

Wędrowanie samemu jest dla mnie odświeżające, bo pozwala zapomnieć o istnieniu i skupić się na marszu, oddechu, pejzażu, plecaku i drodze. Dokonuje się rozpad świata, pozostawiam za sobą "miejskiego Ezechiela" a staję się "Prorokiem polnym, pospolitym". Jest w tej drodze jakaś nierealność, a może właśnie jakaś realność prawdziwa.

Prawie rownie prawdziwa, jak gleba, która właśnie mknie w moje ramiona. Zapomniałem o BHP filzofowania i teraz zamiast katharsis mam kolano stłuczone.

Mijam jakąś altankę i znaki ku schronisku. Toczę ze sobą dyskusję. Z jednej strony schronisko, gdzie można nieco odpocząć po podróży, z drugiej upragnione, twarde namiotowanie. Rozważam drogę, a problem rozważa się w tle.

Wreszcie decyzja. Wybieram polną drogę w kierunku granicy, żegnam się z wizją schroniska i ludzi. Wybieram samotność. A może to ona wybiera mnie ?

Wędrówka zaczyna wieść w górę drogi zrywkowej, a raczej rzeki, sądząć z ilości błota.

Droga przypomina mi Beskid Niski, który jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko sięgnąć horyzontu. Nogami. Rozległe widoki, kępki drzew, raczej czuję, niż widzę ślady po ludziach, którzy odeszli. Ten wieczór zapamiętam, jako najpiękniejszy w całej podróży.

Wreszcie koniec, zmierzcha a czuję nieodparty pociąg do małej kępki traw, na uboczu całego świata. Jeszcze trochę pociągnę, jutro będzie krócej.

Trawy, wilgoć, błoto ... Już!

Najpierw rozłożyć namiot. Czuję się nieco niezręcznie, namiot zapewne też. Niby wymieniliśmy już pierwsze uściski po kupnie, ale dopiero dzisiaj będziemy musili spędzić ze sobą dość dużo czasu. Niemniej namiot, okazuję się całkiem sympatycznym bytem i nasza współpraca będzie przebiegać bez zarzutu.

Gotuję herbatę i zjadam mielonkę. Zagryzam serem i masłem. Potem idę się myć.

Strumyk szemrze zachęcająco. Myję się przy czołówce, staram się nie przyzwyczaić do nadmiaru czystości i wody.

Granica biegnie granicą zlewisk, znalezienie źródła, tryskającego ze zbocza wymaga sporo szczęścia. Zwłaszcza, że wszystko świadczy o tym, że od dawna nie padało. (błoto po kostki, a nie po kolana) Na wszelki wypadek 1,5 l wody będę niósł na grzbiecie.

Sprzątam, wrzucam graty do namiotu. Kuchenka się nieco piekliła, więc musiała ochłonąć.

W proroczym odruchu ubieram czapkę, rękwiczki, kalesony i koszulkę. Dla zasady zaciągam kaptur.Kładę się spać, ogarnia mnie powoli ciepło.

Odpływam.

Ezechiel
10-11-2005, 21:48
Uwaga:Dla zainteresowanych mogę, po kontakcie emailowym, wysłać dziennik bieszczadzki w mp3, nagrywany dyktafonem w trakcie podróży. Dziennik ma sumie koło 15 MB, jest podzielony na kwanty o średniej wielkości 1,5 MB. Alternatywą jest wskazanie/ załatwienie jakiegoś ftpa.

PS. Bardzo chciałbym, aby opóźnienia w moich relacjach pwostawały za sprawą mojej wrażliwości. Niestety najbardziej wrażliwą cześcią mojej osoby jest moje lenistwo, i to ono ponosi odpowiedzialność za opóźnienia.

Dygresja. Być może Beksiński po spoczynku jest bardziej obecny w Sanoku. Dla mnie, wraz z jego odejściem zamknął się pewien rozdział w historii miasta. Być może rozdział tylko sentymentalny, ale w moim odczuciu dzieło życia artysty na zawsze pozostanie niedokończone.

Henek
14-11-2005, 19:49
... no tak Ezechiel pisze

Mijam jakąś altankę i znaki ku schronisku. Toczę ze sobą dyskusję

szkoda że te dyskusje ze sobą prowadzone w Zubieńsku nie powiodły Cię do schroniska. Wiedziałbym przynajmniej czy ono funguje czy nie ?

A tak swoją drogą to czekamy czy dojdziesz do Balnicy jeszcze w tym tygodniu ?
Ty dotykasz każde drzewo po koleji - a tu bractwo czeka w napięciu na kolejną odsłonę : co dalej

Ezechiel
14-11-2005, 22:12
Nigdzie nie dojdę, bo zakwitnę przy buczynie na zimę. Piszę jak mam wenę a nie jak czytelnicy mają chcicę. :-) Na okrasę cytat o moim zakwitaniu.

"A jeśli mnie dom buczyną spięty
tej nocy przyjmie w swoje progi
zapalę gwiazdy w nocy głębi
a sam zakwitnę górskim głogiem"
W. Bellon, WGB

Ezechiel
24-11-2005, 23:54
Spanie w pewnych przedziałach tempreatur ma w sobie coś z perwersji. Niby człowiek przygotowany na zimno, niby obeznany a za każdym razem noc przebiga inaczej.

Tym razem było koszmarnie. Noc ciągnęła się jak droga w czasie deszczu, kolejne zaś godziny znaczonye były utratą czucia w kolejnych kończynach. Nie wiem ile spałem a ile majaczyłem. Letarg.

Co najśmiejszniejsze letarg poszukiwany i wyczekiwany, a więc w jakimś sensie pozytywny.

Niemniej nastał świt. Wbrew pozorom świt oznacza, że będzie zimno jeszcze tak do 7, bądź 8. Niemniej można normalnie przespać dwie godziny, bez filozofowania.

Wreszcie pobudka właściwa. Wychodzę z namiotu, wzuwam buty i składam mój dobytek. W robocie akompaniuje mi palnik i chleb z mielonką.

Wychodzę.

Do granicy idzie się drogą zrywkową, raz po raz tonącą w buczynach. Co najciekwawsze jesień nie zbrzydnie mi do końca wyjazdu. Metr po metrze robi się coraz cieplej. Zdejmuję kalesony, czapkę i rękawiczki. Wkrótce będę szedł w samej koszulce. 300 m. różnicy poziomów, przy dużej wilgotności powietrza wyrywa mi oddech z piersi.

Błoto, na przemian z koleinami i mokrą trawą. Stuptuty okazują się równie niezbędne, co w zimie. Szlak meandruje, tak więc nie mam drogi na rozważania. Z tego fragementu marszu pamiętam tylko zdziwienie, w momencie gdy spojrzałem za siebie.

Dochodzę do granicy, małe święto. Jeszcze 48 godzin temu byłem niedaleko granicy północnej, teraz zaglądam do Słowaków za miedzę. Globalizacja, czy tęsknota.

Jem chałwę i świątecznie piję herbatę. Drętwienie dłoni ostatecznie ustępuje.

Wreszcie jest Wysoki Groń. Ostro w dół, wszystko z górami w tle. Granica wygląda jak cudowny park, tonący w słońcu. Zimno z nocy stało się wspomnieniem. Jest nierealnie, raz po raz droga wychodzi na polany i znika w lasach. Skrawki panoram idealnie komponują się z lasem. Na którymś z zakrętów granicy widzę drogę dnia dzisiejszego.

Idę dalej, zatrzymując się, by uczynić kilka zdjęć i spostrzeżeń.

W pewnej chwili widzę mroczki i czuję kłucie w mostku. Zatrzymuję się, dojadam chałwę i dopijam herbatę. Po chwili poprawia mi się. Kiedyś takie kłucie miałem, na połoninie w środku śnieżycy.

W pewnej chwili słyszę hałas przed sobą. Zamieram i widzę stado jeleni, przenoszących się przez zieloną (biorąc pod uwagę tło raczej czerwono-rudą) granicę.

Idzie mi się świetnie. Łykam słupki i wrażenia, tak jak łykam pejzaże. Bez czkwaki, albo niestrawności.

Wreszcie okolice Balnicy. Spotykam leśniczego i biorę od niego wodę. Koty jak zwykle strają się uciec w moim plecaku.Myślę powoli nad obiadem.

Świat zaczyna się robić prosty i klarowny. Jest droga, jestem ja i nie ma nic ważnego ponadto. Wszystko inne jest dekoracją, ułudą.

Wychodzę bez obiadu, jednak po kilku strawersowanych wąwozikach opuszczają mnie siły i staję.

Piję herbatę i dojadam chlebem z kiełabsą i serem. Na deser kisiel. Świat nieco się zaokrągla, z górki jakby łatwiej się toczyć.

Kolejne polany, pachnące trawami i ciepłem. Już za kilka godzin będę marzł w śpiworze a teraz muszę znaleźć jakieś mazidło, żeby nie mieć jednocześnie odmrożeń i spalonej skóry.

Dogania mnie nieprzyjemny hałas. Czyżby rzeczywistość, tudzież inna kochanka mnie tu znalazła?

Straż Graniczna.

Tak wiem, że nocleg tutaj jest niezgodny z przepisami. Paaanie, ale ten namiot to ja dla kolegi niosę. Nieeenooo, tylko idota by spał przy minusach w namiocie. Miłego dnia życzę!

Wreszczie zaczynam rozglądać się za noclegiem. Czuję, że od niego zależy, czy pójdę dalej czy zawrocę. Nie w smak mi kolejna noc z ryzykiem odmrożenia, zwłaszcza teraz, gdy jestem nieco zmęczony.

Widzę drobne żebro, daję się skusić i odbijam. Rozstawiam namiot w "Domu Wiatrów". Choć wieje dookoła strasznie, to jednak namiot jest niewidoczny od strony granicy. Nie muszę się obawiać, że ktoś mi po snach przejedzie butami.

Kolacja. Woda po ryżu idzie na sos. Tylko wody na herbatę musi mi wystarczyć. Nie chce mi się schodzić w półmroku i szukać źródeł. Ryż był kolejną błędną decyzją, jaką podjąłem. Niby sos z kiełabchą, a zgłodniałem jeszcze zanim odłożyłęm łychę.

Bety rozkładam na karimacie, nawet NRCa psiakrew nie wziąłęm. Gdyby nie to zimno ciągnące od ziemii dałoby się nawet nieźle spać. W pewnej chwili uświadamiam sobie, że to moja ostatnia noc na granicznym. Idzie Zima!

Byleby mnie nie zadeptała.

Ezechiel
29-11-2005, 20:38
Wczoraj miałem wrażenie, że zamarzam. Dzisiejsza noc pokazała mi, że byłem w błędzie.
Temperatura zeszła z gór w doliny i chyba tam została. W nocy budzę się, by rozcierać zgrabiałe nogi i ręce. W tle noclegu akompaniuje wicher, urozmaicając letarg wizjami wiatrołomów spocyzwających na małym, zielonym namiocie.

Co ciekawe, w środku wichury, przeplatanej mrozem czuję się swobodnie. Nie ma nikogo, nie muszę przed nikim zgrywać twardziela. (No chyba, że przed butami, one są najmniej tolerancyjne) Sytuacja jest klarowna i jasna.

Rano budzę się i widzę szron i odrobinę śniegu. Czerwone liście, przybrane w białe szmaty straszą mnie, niby duchy zamarzniętych turystów. Gotuję herbatę, jem kisielek, zagryzam kiełabsą, chlebem i serem. Na dokładkę chałwa i trochę czekolady.

Szacuję, że w nocy było koło -3 / -5 stopni, bo szron nie stopniał od razu po pierwszych dawkach słońca, ale trzymał się aż do ok. 10.

Decyzję o celu wędrówki odkładam na później, póki co trzeba dotrzeć do Roztoków. Pakuję namiot, odgrzebuję spod liści kijki i idę.

Dzisiaj jest inaczej. Nieco zmarznięte nogi wolniej reagują na teren, a jesień pięknieje w miarę, jak słońce ogrzewa Ziemię. Jakoś czerwień liści wydaje się bardziej ognista, gdy człowiek nie ma odmrożonych nóg.

Droga wiedzie przez wysokie leśne polany. Niegdyś pastwiska, dziś takie mikropołoniny, Pachnące sianem i ziołami stanowią miłą odmianę pośród "krain buczynowych".

Wbrew pozorom Graniczny nie jest całkiem płaski. Raz po raz schodzę i wchodzę na kolejne wzniesienia, pokonując w ciągu dnia około 600 m. różnicy poziomów. Co ciekawe strona słowacka jest cieplejsza i więcej liści wisi na drzewach.

W pewnej chwili słyszę szelest gałęzi. Co gorsza dobiega ze strony ostrego zbocza słowackiego. Zatrzymuję się i czekam na rezultat.

Ludzie. Dwie sztuki. Turyści - zawodowcy. Plecaki, namiot i kijki. Ruchy spokojne, ale twarze nieco zdyszane. Zapewne od podejścia w kierunku słowackiego piwa.

Rozmowa przebiegała w radosnym nastroju. Językiem obowiązującym była mieszanina słowackiego, anigleiskiego, polskiego i niemieckiego. Chcą mapę i kierunek do wody. Wskazuję im szlak na Balnicę i opowiadam po angielsku o znacznie bliżych Roztokach. Wspominam o źródełkach zboczowych. Słowacy decydują się na Balnicę, wyjmują aparat, ja przybieram bohaterski i odkrywczy wyraz twarzy, gdy nagle robią oni zdjęcie ... mapie.

Trudno, wiem, że Bieszczady są piękne nawet na mapie. (1:60 000 Krukar, Bieszczady )

Idę dalej, zejście do Roztoków. Ostre, łatwe do przyziemienia i nieco melancholijne. To chyba koniec granicznego. 3 noc w namiocie, przy temperaturze minusowej i kiepskiej odeń izolacji mogłaby się skończyć niesmerfnie. Schodzę do Roztoków, niemal tak samo, jak ponad rok temu.

Na przełęczy oddycham chwilę i żegnam się z Okrąglikiem. Jego "bałuchowaty" kształt zawsze pozostanie dla mnie symbolem Bieszczadu.

Schodzę przez Roztoki i Liszną w kierunku Cisnej. Po drodze łapię stopa i spotykam leśniczego. Wymieniamy uwagi o jesieni. Robię zdjęcia. Czuję ulgę, koniec ryzkowania tyłkiem, można odsapnąć.

Żyję. Idę do Cisnej i na Wetlinę. Pora na deser i epilog.

joorg
29-11-2005, 20:51
" A ja mam dziewczynę po słowackiej stronie ..."
...wyjdę na wyżynę i zawołam do niej ...hej Hanno .....
to je dobre...

Ezechiel
12-12-2005, 21:45
Cisna. Siedzę przy skrzyżowaniu i gapię się w mapę. Nie chce mi się iść "Pod Hona", nie chce mi się iść po jedzenie, nic mi się nie chce. Gdy minął graniczny jakoś sflaczałem, choć pogoda śliczna, to ja mam jakąś burzę w oczach. Łykam zawód, podobnie jak końcówkę wody z potoku.

W sklepie kupuję trochę jedzenia i jogurt. Witamin mi nieco brakowało, jogurt zdziałał cuda. Znowu czuję, że żyję.

Stop do Wetliny, jacyś miejscowi. Po drodze pauza na rozmowę przez komórkę. Ze Smereka do W. idę piechotą, jest mi jakoś dziwnie. Niby dookoła jesień, a jednak człowieka kłują troche własne błędy. Z drugiej strony tak jest lepiej : lepszy niedosyt od przesytu i lepsze marudzenie od znoszenia (przez goprowców).

PTSM zajęty. Nici z własnej kuchni i Nienackiego. Idę do PTTKu. Zbiorówka na jeden dzień potem własny pokój. Trochę mnie kusi namiot, ale wolę moje szczęście zostawić na później. Gotuję sobie obiad na campgazie, przybywa współspacz. Obiad smakuje nieźle. Kuskus, zaprawiony kiełbasą i serem z sosem myśliwskim. Kawalerskie życie.

Czeka mnie trochę napraw. Najpierw rozwieszam namiot, potem rozkręcam czołówkę. Spaceruję po okolicy. Taki dzień odpoczynku.

Pomimo pustek, w schronisku czuję się dziwnie. Jakoś tak nie mogę znaleźć sposobu na te góry. Chyba przez to namiotowanie zdziczałem do reszty. W Wetlinie trochę ludzi, jakaś senna atmosfera rodem z "Przystanku Alaska".

Jutro skoczę na lekko, na Wetlińską. Tak zupełnie bez zobowiązań, czyste bieganie po górkach. Chcę się nieco zmęczyć, bo odpoczynek daje się mi trochę we znaki. Goście schroniskowi dziwni. Nie mogę się z nimi dogadać, ani chybi czegoś innego szukają w Wetlinie. Może ładnego widoku sponad kufli piwa ?

Idę spać

Ezechiel
12-12-2005, 22:07
Z rana wyprowadzam się ze zmarzniętej sypialni. Przypominam sobie jak w środku nocy zacząłem żałować, że nie spałem w namiocie.

Jem jajecznicę w PTTKu. Chyba największy plus tego lokalu. Choć schronisko czyste i zadbane, to jakieś takie nie moje. W sam raz na nocleg, ale nie na pobyt. Jeszcze tylko wrzątek na herbatę i mogę iść. Proroczym odruchem wrzucam do plecaka kapelusz.

W drodze na stołówkę widzę szron. Białość jest wszechobecna. Idzie zima. Ubieram się szybko w wariant szturmowy. Getry, spodnie, stuptuty, czapka i rękawiczki.

Idę na Orłowicza, żółtym szlakiem. Po drodze mijam piękny widok. Mgły podnoszące się znad dolin i połoniny w słońcu. Czym prędzej przebieram się w wariant nieco bardziej letni, tak, aby uniknąć przegrzania.

Droga mija mi zgrabnie. W miarę zagłębiania się w las, słońce rozświetla buczynowe katedry coraz to npowymi barwami. Dokonuje się misterium drogi. Na szlaku jestem sam.

Wędrówkę przerywają mi głosy ludzi. Wyrwany z medytacji jestem nieco zawiedziony. Ludzie siedzą na skałkach, na małym wzniesieniu i gorączkowo myślą co dalej. Mijam ich godnym krokiem, aserkurując się kijkami. Nie odpowiadają na moje pozdrowienie. Ludzie, bo z kijkami już od dawna nie umiem się dogadać.

Wreszcie połoniny. Podchodzę na Orłowicza i wyjmuję kapelusz. Troczę polar, zostając w kurtce. Wkrótce i ona dołączy do polara. Na ławeczkach opala się jakaś istota. Ciało zakryte kurtką i czapką, pozwala tylko domniemywać płci zjawiska. Dopiero głos miazmatu pozwala stwierdzić jego kobiecość.

Udało mi się uciec z Orlowicza, zanim nostalgia zżarła mnie doszczętnie.

Idę spokojnie Orłowiczem i sycę się słońcem. Mało brakowało a wędrowcy łaziliby po mnie. Pomimo upału, czuję dreszcze na wspomnienie grudniowej śnieżycy. Nie przypuszczam nawet, że po miesiącu zacznę planować następną zimową wyprawę.

Gawędzę z jakimś człowiekiem, który wyrósł mi w międzyczasie zza skały. Parę słów z obcym facetem, odrobina porad z mojej strony i rozchodzimy się.

Dochodzę do Puchatka. Tłok i gwar psują mi nieco nastrój chwili. Widzę Lutka układającego drewno na opał. Nieco z nudów, nieco dla zagajenia rozmowy, zaczynam mu pomagać. Idzie nam nieźle, choć drewna wcale nie chce ubywać. Schodzę do źródełka, po świeżą wodę i widzę sopelki. Układam się nieco ponad nimi i sycę się listopadowym słońcem.

Po krotkiej chwili schdozę na dół. Żegnam się z Lutkiem, podobnie jak żegnam się z górami. W zimie, gdy znowu tu będę nie będzie czasu ni sił na sentymenta.

Schodzę do pomnika Harasymowicza. Zatrzymuję się na chwilę i wspominam, po czym idę łapać stopa do Wetliny. Mijają mnie zmotoryzowani, gdy uświadamiam sobie, że kije sterczące z łap są średnim stopowabem.

Niedługo po schowaniu kijów łapię stopa i ląduję znowu w schronisku. 20 zł za noc w samotności i cieple to nieco wygórowana cena. W międzyczasie do schroniska dotarli moi bracia. Dokładniej koło 20 sztuk. Dokładniej harcerze z bratniej organizacji.

Dogaduję się z nimi bez kłopotów i noc kończę, jako gość na świecowisku. Moi harcerze są 1000 km stąd, ale pomimo to nie czuję się sam.

[/b]