PDA

Zobacz pełną wersję : Trochę z lamusa...



sajmon
17-05-2006, 00:35
Co jakiś czas z sentymentem wspominałem moją niestety jedyną wyprawę w zimie w Bieszczady i dopiero teraz dzięki temu forum przyszło mi ją spisać i pozwolę sobie ją przedstawić.

Może nie będzie to Baśń ale na pewno stara gdyż działo się to w lutym AD 1994. Ja i dwóch moich kolegów ze studiów (Lipek i Misiek), nie pomnę już w jakich warunkach, ustaliliśmy zimowe odkrycie tych gór, w których nie raz już wcześniej dreptaliśmy szlaki i nie tylko ale w innych porach roku.

Dzień I
Przyjeżdżamy porannym pociągiem do Sanoka – milczą dzieje ile był spóźniony ( a był na pewno). Czas na PKS do Ustrzyków Dolnych. Na miejscu niewiadomo jak dalej bo tak zasypało, że żaden z kierowców nie chce jechać. Czekamy. W końcu jeden się decyduje. Dojeżdżamy do Bereżek i stąd żółtym do Koliby na Przysłupie. Jak na dziś mało drogi dużo czekania ale widoki wszystko wynagradzają. Wieczorem coś na rozgrzewkę i wariacje gitarowe. W schronisku jakaś para na podwieszanym łańcuchami łóżku leży i śpi i tak cały czas na zmianę. Jest tam też jakiś Ktoś, chyba z W-wy, który pali w piecu. A my też palimy gramy i śpiewamy Hackenbusha oraz Sisters of Mercy (to repertuar Lipka).

Dzień II
Piękna pogoda – bez okularów przeciwsłonecznych pierwsze kroki są utrudnione – nic nie widać taki blask od śniegu. Po śniadanku mały spacerek zielonym w kierunku Magury. Skrzyżowanie zielonego z niebieskim: na szlakowskazie - Pik Tkaczuka. Chwila przerwy. Dalej już niebieskim odnajdujemy duże ślady na śniegu – powoli zawracamy asekuracyjnie do Koliby. Wspomniana wyżej para nie zmienia swojej lokalizacji z krótką przerwą na posiłki na dole przy kuchni.

Dzień III
Wyruszamy rano zielonym na Caryńską. Pogoda nadal się utrzymuje. Ścieżka lekko przetarta. Ktoś chyba kilka dni temu tędy podążał. Po drodze drugie śniadanko na stole z gitary. Im wyżej tym bardziej wieje. Podchodzimy pod szczyt – ale nie wszyscy. Lipek ma „inne” podeszwy a śnieg jest mocno zlodowaciały. Schodzimy po Jego plecak – niewiele to pomaga. Góry słyszą różne, nie tak piękne jak one same, słowa. W końcu się udaje – na czterech kończynach. Na przełęczy niezapomniana widoki – zwłaszcza szlakowskaz jest wyjątkowy. Schodzimy do UG. Robi się coraz ciszej. Oprócz dobrej kobiety która dokłada do ognia nie ma tam nikogo. Schabowy w nowym hotelu PTTK. Kolacyjka i nocleg w schronisku Kremenaros.

Dzień IV
Pogoda się zmienia. Zaczyna padać i wiać. Podążamy drogą w kierunku Berehów Górnych. Zmotoryzowanych brak. Skracając drogę (ale niekoniecznie czas przejścia) ścinamy sobie serpentyny. Na Przełęczy Wyżniańskiej wieje już fest i widoczność ograniczona do 10 m. Po tyczkach wystających spod śniegu na 0,5 m trafiamy do Schroniska pod Rawkami. Rozgrzewamy się sauną, napojami i grą w karty.

Dzień V
Cel – Wetlina. Z racji „pięknej pogody” wybieramy drogę ubitą. Na parkingu na przełęczy wypychamy Goprowców zakopanych swoim Gazem. W nagrodę podwożą nas do Wetliny ale przez UG – bo mają tam jakąś sprawę. I znowu jesteśmy chwilowo w UG. Droga całkiem przejezdna jak dla pojazdu z napędem na 4 kółka, odpalanego zamiast z kluczyka ze śrubokręta i kierowanego przez „Zdzicha”. A w Wetlinie u Pietrka na sali 20-osobowej tylko nas trzech. Na drzwiach kultowe tabliczki: „God Save The Pietrek”, „Wetlina Kalifornia Ubber Alles” czy „I Wetlina”. Wieczór, kolacyjka, znowu męczenie gitary, coś na rozgrzewkę i znienacka patrol WOPu. Na początek oficjalne sprawdzanie dokumentów a po chwili jakbyśmy się znali od lat (a raczej od zim). Ponieważ kończył im się patrol poszliśmy na spacerek i my. Nocne półoficjalne zwiedzanie stanicy też robi wrażenie zwłaszcza przy „bardzo mocnej herbatce”.

Dzień VI
Dzień powrotu. Jeszcze tylko pożegnalne piwko przy sklepie koło przystanku PKS i odjazd do Sanoka. Po drodze na jednej z serpentynek przymusowa nieoczekiwana zmiana miejsc. Kierowca oznajmia, że wszyscy muszą się teraz akurat znaleźć z tyłu autobusu. Z pewnym niepokojem obserwujemy od środka poczynania pojazdu po krętej białej drodze ale w końcu jakoś się udaje wjechać. W Sanoku nasze drogi się rozjeżdżają. Ja pomykam autobusem PT „Kontry” do rodzinki do Bukowska a koledzy do Zagórza a stamtąd pociągiem do Warszawy.

Jak widać trasa nie była jakoś szczególnie niezwykłą, ale jak każdy wie liczy się klimat, widoki i ludzie (może w trochę innej kolejności).

Być może ktoś z Was był w tych okolicach w tym czasie? Może ktoś zna Zdzicha, który szarżował wówczas po białych drogach?

Dzięki olbrzymiej wyrozumiałości i poświęceniu mojej żony i dzieci miałem przyjemność wiele razy przebywać później w Bieszczadach razem z Nimi (co prawda były to jednodniowe wycieczki samochodowe ale z wejściem na szczyty z których widoki jakie są każdy wie).

A już jutro wyruszam na typową wędrówkę - pierwszą od 12 lat.
Może skrobnę parę słów po powrocie


Pozdrawiam Lipka i Miśka i wszystkich na forum.

sajmon
17-05-2006, 00:38
jeszcze parę fotek

Henek
22-05-2006, 15:06
Z ciekawością czyta się takie starocie.
W tym opowiadaniu jest niezapomniany kloimat.Klimat luzu i wolności balangi
Aby i tym razem zakwitł na wyjeżdzie.
Życzę

sajmon
25-05-2006, 14:23
Aby i tym razem zakwitł na wyjeżdzie
Ano pożyczyłeś - był i zakwitł - ino nie ma jak oddać.
Jedynie sucha relacja, bo jak obiecałem tak skrobnąłem pare linijek po powrocie.