PDA

Zobacz pełną wersję : Grzbietem ukraińskich Karpat... [relacja]



WojtekR
28-07-2006, 02:16
Grzbietem ukraińskich Karpat

Pomysł przejścia grzbietem Ukraińskich Karpat powstał jeszcze przed 2004 rokiem, kiedy przeczytałem relację z wyprawy Łukasza Supergana Łukiem Karpat „Pustka wielkich cisz” http://www.karpaty2004.republika.pl/opis%20wyprawy.htm . 2200 km za „jednym zamachem" to trochę za dużo, ale dla mnie, 50-latka, przejście ukraińskich Karpat wydawało się możliwe, nawet gdyby to miało się odbyć w kilku etapach. A może by tak przejść przedwojenną granicą Polski?
Rok 2005 przyniósł przejście pasma Czarnohorskiego od Popa Iwana po Howerlę i Jasinię a rok 2006 poświęcony miał być przejściu od Jasini do Użoka. Poddać się miały: Świdowiec, Gorgany i Bieszczady Wschodnie zaplanowane na 3 tygodnie. Termin może nie najszczęśliwszy na łażenie po górach: lipiec to niestabilna pogoda, burze i deszcze, ale cóż, inny nie wchodził w rachubę. Trzeba się więc zmierzyć z tym wyzwaniem…
Przygotowania trwały w zasadzie od początku roku. Wymiana sprzętu, dokupienie niezbędnych rzeczy no i podniesienie kondycji na poziom pozwalający spokojnie przejść zaplanowaną trasę. Były więc „męki” na siłowni, trochę biegania i jazda na rowerze a także mały sprawdzian w Bieszczadach. Ostatnie dni to zakupy jedzenia: zupy w proszku, konserwy (głównie pasztety), dżemy, czekolada, napoje izotoniczne i trochę energetycznych. Resztę mieliśmy dokupić we Lwowie. Ubranie: dobra kurtka z polarem, kilka koszulek, skarpety trekkingowe (najlepsze Roenery), spodnie nieprzemakalne, sandały (do odpoczynku i mycia) i dobre sprawdzone buty (moje to Campus Oregon). Do tego mapy, kijki, kompas(!), toporek, dobry nóż i sprzęt biwakowy, lornetka, aparat foto…Uzbierało się tego więcej niż 25 kg! Jeszcze dokumenty, „kasa” (dolary + trochę złotówek) i można wyruszać w drogę…
Plan zakładał dojazd do Przemyśla i spotkanie „gwiaździste” uczestników. Miało być nas kilkoro…Właśnie, miało być…

Dzień pierwszy: 5.07.
Wyjeżdżam do Przemyśla około 5.00. Jest dobra pogoda więc i jedzie się przyjemnie. W Przemyślu zostawiam samochód (jak to dobrze mieć przyjaciół w różnych miejscach Polski!) i udaję się na spotkanie. Są wszyscy, którzy mają jechać. Kupujemy bilety do Lwowa (20 PLN) i o godz. 11.00 ruszamy. Na granicy są jakieś jaja… Sterczymy prawie 2 godz.! A żar leje się z nieba niemiłosiernie. Przejście zawalone różnego autoramentu pojazdami: przeważają starsze roczniki opli, volkswagenów, ład…Większość ludzi ma nadzieję coś zarobić na przemycanych papierosach, alkoholu, drobnym sprzęcie elektronicznym…Dziś jednak królują …taczki! Zresztą w naszym autobusie znajduje się ich kilkanaście! Kierowcy coś kombinują więc lądujemy na bocznym torze co oznacza dodatkowe czekanie… Na pytanie, kiedy wreszcie pojedziemy odpowiadają: za 10 minut. Z tych „10 minut” uzbierała się dodatkowa godzina! Dojeżdżamy do Lwowa około 17.30. Trzeba teraz dojechać do dworca głównego, kupić bilety na pociąg do Czerniowców (34 hrywny) no i połazić po tym przepięknym mieście… Trafiamy oczywiście do „Złotego Dzika” by coś przekąsić…Za 31 hrywien zamawiamy: soliankę, cielęcinę ze śliwkami, sałatkę z ogórków, pomidorów i papryki oraz piwo, a jakże. Tak dobrego jedzonka nie będziemy widzieć dość długo, chociaż…
Tu trzeba wyjaśnić naszą podróż do Czerniowców…Otóż postanawiamy zwiedzić Chocim i Kamieniec Podolski i dopiero stamtąd ruszyć w góry. Jak trafna była to decyzja, przekonaliśmy się wkrótce, podziwiając wspaniałości tych miejsc.
Do 22-giej spacerujemy po uliczkach Lwowa, przypominamy sobie miejsca, które zwiedziliśmy w zeszłym roku. Ulica Ruska rozkopana – remontują nawierzchnię i wymieniają torowisko tramwajowe. Rynek wokół Ratusza w remoncie, ulica Halicka także…Dużo się tu dzieje i dobrze, bo przecież trzeba zachować te perełki dla przyszłości…

262725872586

Przed wyjazdem wymieniamy jeszcze dolary na hrywny (kurs 1$ = 4,97 hrywny) i zaopatrzeni w „napoje” wsiadamy do „kupejnoho”. Jakoś nie chce mi się „pić”, zmęczenie daje o sobie znać…Zasypiam chociaż inni podróżnicy balują jeszcze z godzinę. W końcu słychać tylko chrapanie i okropnie tłukące się wagony.
W Czerniowcach jesteśmy około 4-tej. Okazuje się, że autobusy odjeżdżają z drugiego końca miasta, więc z „gestem”, za 15 hrywien, bierzemy taksówkę. Dworzec autobusowy nie sprawia dobrego wrażenia, zresztą, jak się później okaże, także większość pozostałych…
2588
To już drugi nasz dzień…

Dzień drugi: 06.07.
Z Czerniowców wyjeżdżamy o godz. 7.00. Przed nami około 2-godzinna droga do Chocimia (cena biletu 11 hrywien). Jestem ciekawy co zobaczę; jak wygląda ten sławny Chocim, kojarzony z polskimi zwycięstwami hetmanów Karola Chodkiewicza i Jana Sobieskiego i gdzie łączyły się losy wielu narodów…
Do twierdzy chocimskiej dojeżdżamy, z konieczności, taksówką (sam zamek oddalony jest od przystanku autobusowego ok. 2,5 km) zostawiając u przemiłej kasjerki nasze plecaki. Pełne (miłe) zaskoczenie…Teren przedzamcza zadbany, z dużym parkingiem. W kasie kupujemy (4 hrywny) bilety wstępu na zamek, foldery, mapę kresowych zamków…Przed nami widnieje…wielki pomnik hetmana Petra Konaszewicza - Sahajdacznego.
Po przejściu przez Benderską bramę ukazuje się twierdza-cacuszko. Wrażenia są niesamowite...

25892590

Wokół fragmenty murów, baszt, różnego typu umocnień…Wszystko faluje i zieleni się soczystością traw…Główne zabudowania twierdzy stoją na wysokim brzegu Dniestru…

2591

Do głównych zabudowań twierdzy dochodzi się drogą w dół a następnie przez drewniany most nad głęboką suchą fosą wchodzi się przez Basztę wjazdową na dziedziniec. Wyłaniają się potężne budynki: baszta wschodnia, koszary i pałac komendanta. Pięknie prezentuje się kościół zamkowy. Na dziedzińcu i poza murami twierdzy trwają prace konserwatorskie i archeologiczne.
Stają przed oczami obrazy sienkiewiczowskiej trylogii i coś dziwnie ściska za serce…
(cdn...)

Doczu
28-07-2006, 10:58
No Wojtek, czekamy, czekamy z niecierpliwością.
Jak wrócę z wczasów, to będe miał do Ciebie pytanie logistyczne, o połączenia ze Lwowa, itp. na wypadek gdyby przyszło mi jechac pociągiem.
P.S.
A tym Obołoniem na stoliku, to tylko smaka narobiłes :-)
Po ile tam mają Obołonia ?

Henek
28-07-2006, 20:59
Smaka narobiłeś. Nie tylko tym piwem.

Lech06
29-07-2006, 09:39
Bardzo ciekawa fotorelacja, czekamy na dalszy ciąg.

WojtekR
31-07-2006, 03:55
Wstępujemy do wzniesionej w 1832 roku cerkwi św. Aleksandra Newskiego i budynku Szkoły Wojskowej (z 1825 r.), w którym, zgodnie z duchem czasu, rozkręca się teraz interes kawiarniano-barowy. Od przewodnika polskiej wycieczki dowiadujemy się, że w twierdzy chocimskiej kręcono zdjęcia do wielu filmów, m.in.: „Żmija”, „Trzech muszkieterów”, „Strzały Robin Hooda”, „Ballada o dzielnym rycerzu Ivanhoe”.

2611

Do przystanku autobusowego wracamy piechotą mijając po drodze i targ i budowle z różnych okresów historii Chocimia (z przewagą tych z soc-u). Po niespełna godzinie dzięki marszrutce docieramy do Kamieńca Podolskiego.
Wysiadamy w centrum miasta i szukamy jakiegoś lokum do spania, mycia i zostawienia swoich „garbów”. Nie szukamy długo, więc „popadamy” w „objęcia” opisywanego w przewodniku „Ukraina zachodnia. Tam szum Prutu, Czeremoszu…” hotelu „Ukraina”. Za 30 hrywien dostajemy „nomiery” z brudnymi umywalkami, rozwalającymi się tapczanami, toaletą (tu żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia tegoż „specyjału” i osiągnięć techniki sowieckiej) na korytarzu…, ale przecież w założeniu miały być spartańskie warunki…Szybko myjemy się w zimnej (a jakże) wodzie i rzucamy się w miasto. Przekraczamy tzw. Nowy Most nad Smotryczem i wchodzimy do starej części miasta.
Ulicą Troicką przechodzimy do Polskiego Rynku i zostawiając po lewej stronie Rynek Ormiański, następnie kościół Trynitarzy pw. św. Trójcy ulicą Zamkową wychodzimy na Most Turecki skąd rozpościera się chyba najpiękniejszy widok na fortecę kamieniecką.

26122613

Forteca jest tak imponująca, że aż dech zapiera… Ukazują się potężne mury, baszty, fortyfikacje... Powtarzając za H. Sienkiewiczem („Pan Wołodyjowski” -cóż za zbieg okoliczności!):„(…) drugiego dnia, również po południu, ujrzeli już wyniosłe skały kamienieckie. Na ich widok, a także na widok baszt i rondeli fortecznych zdobiących szczyty skał wielka otucha wstąpiła im zaraz w serca. Albowiem wydawało się niepodobnym, aby jaka inna ręka prócz boskiej mogła zburzyć to orle gniazdo na szczycie otoczonych pętłicą rzeki wiszarów uwite. Dzień był letni i cudny; wieże kościołów i cerkwi wyglądające spoza wiszarów świeciły jak olbrzymie świecie…” A przecież H. Sienkiewicz nigdy w Kamieńcu nie był…
Za pozostałością bastionu św. Anny w budce kupujemy bilety wstępu, pozwolenie na robienie zdjęć (w sumie chyba 8 hrywien) i na miękkich kolanach wchodzimy na dziedziniec twierdzy.

2614

Trudno opisać wrażenia i emocje, które spotęgowane obrazami sienkiewiczowskimi zaczęły wirować w umyśle, targać i miotać już to wyobraźnią, już to rzeczywistością potężną… Przechodzimy przez kolejne baszty: Nową Wschodnią, Lanckorońską, Komendancką, Różankę (na 4 m grube mury), Wielką Basztę Zachodnią, Denną (także zwaną Dzienną), Lacką, Tęczyńską, Kołpak i Papieską (ufundowaną w latach 1503-1515 przez papieża Juliusza II – najwyższą, 28 metrowej wysokości). Także w twierdzy widoczne są współczesne (kawiarnia i bar wraz ze sklepikiem z pamiątkami) lub nowo-historyczne (w jednym z budynków koszar znajduje się muzeum wojny ojczyźnianej i współczesności Ukrainy) akcenty. W dole w jarze Smotrycza stoi doskonale widoczna z murów twierdzy drewniana z 1799 r. cerkiew Wozdwiżeńska.

2617

Wędrując jarem Smotrycza można wrócić do Starego Miasta zwiedzając po drodze tzw. Ruskie Folwarki i dochodząc do Bramy Ruskiej. To kluczowy element obrony miasta składający się z 8 baszt (zachowało się 5), barbakan, forty, mur przecinający rzekę (służył też jako tama spiętrzająca do 90 m szerokości wody rzeki). Idąc dalej jarem można dojść pod gmach koszar de Wittego i dzielnicy ormiańskiej.

2615

My wracamy przez most Turecki i zwiedzamy zabytkowe budowle Starego Miasta. Chcemy „połknąć” jak najwięcej, choć zmęczenie i upał dają się we znaki. Zwiedzamy cerkiew ormiańską św. Mikołaja z XVI w., przechodzimy przez Rynek Ormiański, następnie wstępujemy do odnawianego kościoła i klasztoru Dominikanów. Oglądamy też katolicką katedrę św. św. Piotra i Pawła, cerkiew św. Grzegorza i cerkiew mołdawską św. św. Piotra i Pawła, Starą Prochownię, Turecki Bastion, basztę Batorego i Bramę Polską. Na każdym kroku obcujemy z historią tego kresowego grodu i zarazem Polski. Aż trudno uwierzyć, że te budowle wzniosła kiedyś Rzeczpospolita, że każda nacja tu mieszkająca miała w tym budowaniu swój udział, że tak udało się razem, wspólnie...A dziś?

2616

Spóźniony obiad jemy w rekomendowanym przez cyt. przewodnik „Gościnnym Dworze” przy ul. Troickiej 1. Miła obsługa, dobre jedzonko, tanio…Wracamy do „hotelu”, bo jutro czeka nas poranny wyjazd do Jasini. A to prawie 10 godzin jazdy autobusem…
(cdn)

Doczu
31-07-2006, 07:05
O taaaak. Kamieniec to jest coś co musze zobaczyć. Jak masz więcej fotek to zapodaj

Gar
31-07-2006, 23:19
Szczerze mówiąc Chocim zrobił akurat na mnie o wiele większe wrażenie niż Kamieniec Podolski.
Przelicznik walutowy z 26.07.2006 r. ze Lwowa: 100 PLN = 158 UAH (oczywiście są miejsca że dają tylko 120, więszość proponuje 150, ale jak się dobrze rozejrzeć to da się dojść do podanej powyżej kwoty)
Czekam na dalszą relację z wyprawy
Pozdro
J.P

WojtekR
01-08-2006, 02:16
Dzień trzeci: 07.07
Pobudka o 8.00, skorzystanie z urządzeń „made in USSR”, pakowanie „dobytku” i wędrówka na dworzec autobusowy. Kupujemy bilety na autobus do Rachowa na godz. 9.40 i rozglądamy się po „dworcu”… Jakże to inne dworce niż kolejowe! „Avtowokzały” to miejsca zaniedbane, zaśmiecone, z dziurami w nawierzchni i pojazdami pamiętającymi chyba wczesne lata 60-te, choć „marszrutki” wyglądają całkiem przyzwoicie… W zwykłej budce – kiosku kupujemy ciepłe jeszcze bułeczki, kawę (znakomita!), trochę słodyczy, wodę (niezłe to „Truskawiecka” i „Dobra woda”). Zbliża się godzina odjazdu a tu żadnego autobusu. Zaciekawiony przechodzę obok stanowisk i… widzę forda transita z napisem Kamieniec Pod.- Rachów.

2618262026262622


Pytam kierowcy pokazując bilety czy to nasz pojazd i w odpowiedzi słyszę, że to ten właśnie, ale miejsc już nie ma! Jak to nie ma – mówię, przecież mam bilety… Kierowca na to, że pójdziemy do kasy i zwrócą nam pieniądze. Tego było już za wiele! Krótka ostra wymiana zdań na temat porządków na Ukrainie i… lądujemy wewnątrz pojazdu! Przekonałem się, że w tak niedużym w sumie busie może jechać ponad 20 osób! I to jak jechać…! Do Czerniowców przyjeżdżamy z godzinnym a do Kołomyi … z 50 min. wyprzedzeniem, nie mówiąc już o Jasini, gdzie zdecydowaliśmy się wysiąść. Kierowca, nawiasem mówiąc wielki „luzak”, ostro gonił nie zważając na znaki, ograniczenia prędkości itp. W każdym bądź razie była to niezła jazda…

2619

W Jasini (postanowiliśmy rozpocząć akcję w górach tu, gdzie zakończyliśmy ją w zeszłym roku), szukamy miejsca na nocleg i trafiamy do bardzo fajnego hoteliku z ciepła wodą (wspaniale urządzona łazienka), przedpokoikiem z lodówką, balkonem, TV-sat za jedyne 50 hrywien. Mamy więc jeszcze jeden dzień z prawdziwym stałym dachem nad głową. Wyko-rzystujemy tę okazję do porządnej kąpieli (od jutra będziemy ją często wspominać!) i prania. Właściciel na pytanie o słynną cerkiew Strukowską proponuje swoim samochodem obwieźć nas po zabytkach Jasini a nawet pojechać na Przeł. Jabłonicką by pokazać, gdzie przebiegała dawna granica II Rzeczpospolitej i skąd w 1914 roku wyruszyły oddziały Legionów…

2625

W drodze opowiada o swoim życiu, rodzinie sukcesach zawodowych. Wskazuje ciekawsze miejsca…

2623

Po blisko godzinnej jeździe dowozi nas na miejsce najstarszej cerkwi w Jasini. Postanawiamy zrobić sobie spacer i wrócić piechotą. Dziękujemy więc za uprzejmość naszemu Cicerone i przez wiszącą kładkę przedostajemy się na drugi brzeg Cisy, gdzie na niewielkim wzgórzu stoi ta słynna cerkiew.

2624

Według legendy, w tym miejscu przed 500 laty pierwszą świątynię pobudował bogaty pasterz Iwan Struk. Pewnej zimy spadł nagle wielki śnieg, który zmusił pasterza do pozostawienia swojego stada owiec bez opieki. Kiedy postanowił wiosną wrócić po nie, myślał, że z powodu mrozów i wilków niewiele mu owiec pozostało. Okazało się jednak, że stado jest całe a każda z owiec miała jeszcze po trzy młode. Ludzie uznali te lasy za błogosławione i dobre na osiedlenie się a Iwan Struk w podzięce Bogu pobudował kaplicę pw. Podniesienia Pańskiego.
Obecną cerkiew pobudowano w 1824 r. Posiada piękny oryginalny ikonostas a obok świątyni znajduje się zabytkowa drewniana dzwonnica z 1813 r. Stąd też prowadzi szlak do schroniska Drahobrat, ale nam nie będzie dane jutro tędy wędrować…Po powrocie do hoteliku za 25 hrywien jemy dwudaniową + Obołon + herbata obiadokolację i pakujemy się do łóżek. Jutro rano wreszcie wyruszamy w góry!

(cdn)

WojtekR
02-08-2006, 01:31
Dzień czwarty: 08.07
Decydujemy się dojechać terenówką do schroniska Drahobrat. Cena jaką udaje się wynegocjować to 100 hrywien i…warto było. Dojście zabrałoby nam około 4-5 godzin drogą niezbyt ciekawą po wertepach, koleinach i błocie…Jedynie początkowy odcinek biegnący doliną Świdowca warty jest wspomnienia.

2628

Jedziemy więc uaz-em miejscami zanikająca drogą, miejscami przez koleiny wyżłobione przez ciężki sprzęt, który służy na budowach na polanie Drahobrat oraz do podwiezienia turystów na wierzchołki Świdowca! My wysiadamy pod dolną stacją wyciągu na Stih. Dalej już tylko piechotą…Polana powoli zabudowywana jest różnorakimi budowlami w większości podobnymi do Gargamelowego zamku. Obok też stoją stare pamiętające jeszcze „dobre” czasy sowieckie. Wszystko sprawia wrażenie tymczasowości, braku harmonii z przyrodą, bałaganu połączonego z brakiem gustu. Szybko opuszczamy to miejsce z niewesołymi minami…

26292630

Powoli wspinamy się na przełęcz pod Bliźnicą. Po drodze, na szlaku mijają nas terenowe lexusy, land cruisery, pajero i zwykłe „gruzawiki” z pełną paką turystów…Nagle słyszymy okropny ryk: to dwaj miłośnicy motorów crossowych, którzy w szaleńczym pędzie wjeżdżają na sam wierzchołek Stiha (1707 m)!!! Niestety z takimi zjawiskami spotykać się będziemy jeszcze kilka razy…Na przełęczy pod Bliźnicą robimy krótki odpoczynek. Wokół zieleni się Świdowiec… Jesteśmy zachwyceni widokami, choć od czasu do czasu ciszę lub wesołe granie na piszczałce huculskich pasterzy przerywa warkot silnika…

26312632

Wędrówka na Bliźnicę zajmuje nam trochę czasu. Jest to wynik braku aklimatyzacji jak również samego profilu tych gór: ostre miejscami podejścia i równie ostre zejścia. Czarnohora była pod tym względem łaskawsza choć wysokości o blisko 200 m większe. Nic to, trzeba przywyknąć!
Na Bliźnicy spotykamy miłych Ukraińców (zresztą sam szczyt oblegany jest jak Tarnica), z którymi wymieniamy się adresami mailowymi (trzeba przesłać zdjęcia!) a ja daję Sergijowi foliowaną mapę Ukraińskich Karpat, z której nie spuszczał wzroku, ciągle ją zachwalając, że taka porządna, że u nich takich nie ma… W zamian dostaję ich „setkę” sięgającą Sywuli i Końca Gorganu… Rozmawiamy o turystyce na Ukrainie, znakowaniu szlaków, wędrowaniu przez parki narodowe…Okazuje się, ze Sergij jest dziennikarzem i organizatorem konferencji zachęcającej młodych Ukraińców do wędrowania po górach „bez pomocy moto-techniki”. Na moją odpowiedź, że w Polsce w każdym parku narodowym można jedynie wędrować szlakami reaguje zdziwieniem i stwierdzeniem, że „całe szczęście na Ukrainie jeszcze tego nie ma!” i dodaje: „oby jak najdłużej”!!!…Kręcimy się z nimi jeszcze trochę po szczycie, odnajdujemy przy pomocy kompasu(!!!) okalające Bliźnicę wierzchołki gór. Było bardzo miło a jak brzemienne w skutki będzie to spotkanie dowiem się, niestety, następnego dnia! Zbliża się godz. 13-ta a to oznacza, że coraz bliżej słychać pomruki nadchodzącej burzy. Przez kilka dni będzie to prawidłowość.

26332634

Szybko więc schodzimy ze szczytu na przeł. Pod Bliźnicą, trochę odpoczywamy a następnie wydłużając coraz bardziej kroki (burza coraz bliżej) trawersujemy Stiha i kolejne wierzchołki. Niestety nie dane nam dziś dojść do jeziorka pod Todiaską. Zaczyna padać i już całkiem blisko grzmieć… Postanawiamy zejść trochę niżej w kocioł z widocznym z góry strumykiem. To dobre miejsce na biwak.

2635

Otrzymuję sms, że reszta ekipy, która atakowała Bliźnicę z Kwasów wycofuje się, bo już u nich ulewa i burza. Okazało się, że wyszli za późno i nawet nie doszli do szczytu. Jesteśmy więc forpocztą wyprawy i tak niestety pozostanie do końca…Część się wycofa z powodu chorób (głównie zatrucia pokarmowe), część po prostu nie da rady...Trochę nam przykro, że nie wszyscy serio potraktowali te góry. Duże odległości, braki kondycyjne i brak w pobliżu siedzib ludzkich (do świdowieckich wsi należałoby schodzić kilka godzin) a także niemożność pokonania tzw. „kryzysu woli” to główne powody wykruszenia się ekipy.
Wyłączamy komórki, bo burza jest już nad nami. Błyskawicznie rozkładamy namioty i chowamy się przed drobnym deszczem. Po godzinie burza mija i wychodzi słońce. Jest dopiero 16-ta i można jeszcze iść dalej, ale postanawiamy pierwszą noc w górach spędzić właśnie tu. Jemy szybką kolację: jakieś kanapki, zupka „chińska pikantna”… Wokół robi się cicho; gdzieniegdzie tylko pobekują owce i słychać delikatne dźwięki piszczałek…Jest pięknie… Przypominają mi się fragmenty Vincenzowkiej epopei "Na wysokiej połoninie"... Nie wiem kiedy zasypiam…

(cdn)

WojtekR
02-08-2006, 03:02
Dzień piąty: 09.07
Ranek jest przepiękny. Mgły ścielą się nad dolinami sprawiając wrażenie, że to nie góry lecz archipelag. Słońce obija się o szczyty malując impresjonistyczne krajobrazy… Chce się powiedzieć: „chwilo trwaj…”

26372636

Trzeba się jednak zwijać by do 13-tej przejść więcej niż poprzedniego dnia. Pakujemy plecaki. Chcę jeszcze sprawdzić trasę i… nie mogę znaleźć kompasu! Nigdzie go nie ma! Powoli, odtwarzając wczorajsze wydarzenia uświadamiam sobie, że ZOSTAŁ NA BLIŹNICY!!! Byłem tak zakręcony wejściem na szczyt, pięknymi widokami, wreszcie wymianą „paciorków”, że zostawiłem go na kępie trawy.
Nogi uginają się pode mną. Teraz jesteśmy w kropce. Co dalej? Wyprawa jeszcze na dobre się nie zaczęła a my, z mojej winy, tracimy urządzenie, bez którego poruszanie się po Gorganach jest praktycznie niemożliwe. Przeszukuję jeszcze raz swój plecak. Bez zmian: KOMPASU NIE MA!!! Naradzamy się i decydujemy na zmianę trasy: idziemy dalej przez Świdowiec, który można przejść bez kompasu, zejdziemy do którejś z wiosek i tam może kupimy…Z konieczności więc musimy ominąć Przeł. Okole i Bratkowską.
Wyruszamy w dalszą drogę z 2 godzinnym opóźnieniem niż zakładał plan. Idziemy w milczeniu…Jakoś powoli tak, bez zwykłego animuszu, pokonujemy kolejne wzniesienia.

2638

Jest ich coraz więcej i jak na złość wyłaniają się zza każdego zakrętu, po każdym podejściu... Idziemy według mapy i słońca. Ja tracę poczucie odległości i czasu. Wydaje mi się, że dawno powinniśmy dojść do pierwszego krzyża a tu go nie ma i nie ma. Droga się nam coraz bardziej dłuży. Nie rozweselają nawet miłe spotkania z dziko pasącymi się końmi i nie dziwi płonąca w dali połonina…

26392640

Niektórzy mieszkańcy tych gór twierdzą, że połoniny podpalają konkurujący o pastwiska pasterze (nie chce mi się w to wierzyć), inni, że połonina pali się od uderzenia pioruna a jeszcze inni, że samoistnie zapala się ulatniający z ziemi gaz…W sumie to niczego do końca tak nie wiadomo…
Ospale nas idących ponaglają odgłosy zbliżającej się (a jakże) burzy. Szukamy więc miejsca na biwak. Znów stromo schodzimy do niewielkiej dolinki ze źródliskiem, rozkładamy namiot i przeczekujemy „hrozu”. Po kilkudziesięciu minutach robi się znów piękna pogoda. Namioty niestety są mokre, więc nie bardzo nadają się do zwinięcia a dolinka zachęca do biwakowania…

2641

Myjemy się w lodowatej wodzie, robimy obiad (tym razem zupkę pomidorową i gulasz). Po obiedzie postanawiamy dobrze wypocząć. Mijają nam złe humory… Zza wierzchołka wyłania się jednak mała chmurka, z której spada ulewny deszcz i uderzają pioruny i to całkiem blisko. Leżę więc plackiem w namiocie i odliczam od kolejnego błysku do grzmotu. Często się zdarza, że nie zdążam powiedzieć „raz, dwa”. Odgłos burzy wzmacnia jeszcze echo więc wydaje się, że ona nas otacza ze wszystkich stron. Zaczynam się trochę bać… Całe szczęście, że kanonada trwa niecałą godzinę. Jest pewne, że nie ruszymy się z tego miejsca do jutra… Spoglądam na otaczające nas ściany…Jak my się stąd wydostaniemy? Toż to prawie pionowo…! To zmartwienie zostawiam jednak na później…Przypomina mi się kompas…
Noc okazuje się bardzo zimna. Wkładam spodnie i kurtkę polarową, skarpety i mocno na nos wciągam wełnianą czapkę. Zasuwam swój śpiwór do końca. To wreszcie pomaga… Śpię jednak jak zając pod miedzą…

(cdn)

joorg
02-08-2006, 13:58
czytam to dziś juz po raz drugi , nie wykluczone że poczytam raz trzeci.Dzieki za szczegółową relację, czekam niecierpliwie na dalszy ciąg.

WojtekR
03-08-2006, 02:37
Dzień szósty: 10.07
Rankiem drapiemy się na górę…Trwa to kilkanaście minut, ale mam serdecznie dość, zresztą nie tylko ja. Gramolimy się na wierzchołek i po dalszych kilkunastu minutach dochodzimy wreszcie do rozstaju dróg z krzyżem.

2643

Orientuję mapę i ruszamy w kierunku Podpuli (1634 m). Do Uść-Czornej, a tam właśnie postanowiliśmy iść mamy około 11,5 godz. marszu. Kurcze, to sporo, zwłaszcza, że droga rozjeżdżona i ostro „faluje” (tak na oko jakieś 8-10 st. w skali Beauforta).

264426452646

Na Podpuli robimy odpoczynek i jemy śniadanko. Jest piękna pogoda, a widoki "przecudnej urody", jak by to ujął Piotr Bałtroczyk. Każdemu co chwila wyrywa się: „o popatrz tam”, „zobacz”, „spójrz”. Świdowiec jest inny niż nasze Bieszczady. Przede wszystkim dominuje tu soczysta zieleń rozległych, jak okiem sięgnąć, połonin z rzadka porośniętych krzewami borówek i czarnej jagody. Niestety, podobnie jak w Czarnohorze, trudno dostrzec na niebie jakiegoś drapieżnika. Z rzadka przeleci nad głową kruk, albo w trawie odezwie się jakiś „śpiewak”. Wczoraj tylko przez kilkadziesiąt minut „prowadził” nas gołąb. Podfruwał, gdy zbliżaliśmy się do niego a następnie przysiadał na ścieżce… Mam nawet podejrzenia co do pochodzenia Tego Ptaka… Co do innych dzikich zwierząt: nie widziałem przez cały pobyt w górach żadnego „poważnego” osobnika. W drodze powrotnej z Sywuli wystraszyliśmy jedynie dwa jarząbki. To wszystko!

2642

Schodzimy z tej pięknej górki i idziemy wyraźną, szutrową drogą. Po kolejnym zakręcie wpadamy na „śniadających” Słowaków: Petra i Michała, którzy z Koszyc jadą rowerami po górskich szczytach i dolinach.

2648

Gadamy z nimi prawie godzinę, dzielimy się informacjami o pogodzie, ciekawych miejscach, pokazujemy zdjęcia. Widok Chocimia i Kamieńca zatyka ich i postanawiają tam dojechać.
Takie spotkania budzą smutną refleksję, że oto „Wielki Brat” nakazywał przyjaźń między bratnimi narodami a skutecznie odgradzał je od siebie stwarzając okazję do powstawania stereotypów, wzajemnej niechęci i fobii. Aby tego uniknąć wystarczy przecież spotykać się na szlakach, rozmawiać, pomagać sobie a wszelkie uprzedzenia, fobie, obawy znikają. Ukraińcy jawią się jako wspaniali, otwarci, gościnni ludzie, Słowacy, jak żartuje Peter „nie jedzą bonbonów, tylko kiełbasę i słoninę, czym różnią się od Czechów a całują się na powitanie dwa razy czym z kolei różnią się od Polaków” a tak poważnie: również są otwarci, przyjaźni, chętni do pomocy…i lubią piwo. Wystarczy się jedynie bliżej poznać…
Robimy sobie wspólne zdjęcia, wymieniamy adresami mailowymi i zobowiązujemy się do przekazania informacji o zakończeniu swoich wypraw. Życząc sobie wzajemnie powodzenia i szczęśliwej drogi wyruszamy dalej. Nadal droga szutrowa trochę męczy. Co kilkanaście minut to wchodzimy to znowu schodzimy…Podczas kolejnego odpoczynku zza zakrętu wychodzi młody człowiek.

26492650

Pytamy go o dalszą drogę do Uść-Czornej. Iwan, bo tak ma na imię twierdzi, że dobrze idziemy, ale przed nocą nie mamy szans na dotarcie do celu. To nas trochę podłamuje… Iwan proponuje byśmy poszli z nim do Łopuchowa – „to dużo bliżej” – dodaje. A i pójdziemy na skróty…
Wędrujemy więc razem. Dużo rozmawiamy… Dowiadujemy się, że ma 29 lat i pracuje jako leśnik (raczej drwal) w górach. Dwa razy w tygodniu chodzi na zrąb około 15 km. Ma żonę Marinę, córeczkę Lubow, matkę, małego brata, ciotkę i babcię. Wybudował sobie drewniany dom i zarabia 200 hrywien na miesiąc (!). Opowiadamy o sobie, o naszych krajach i sytuacji politycznej. W tej ostatniej kwestii nie jest zbytnio zorientowany i twierdzi, że za „ruskich” było lepiej bo każdy miał pracę (!). To nie odosobniona opinia. Zostawiamy „śliskie” tematy a skupiamy się na rodzinach, pracy, życiu w górach…Przekraczamy drogę do Uść – Czarnej, która mieliśmy zamiar iść. Idziemy do Iwana w gościnę i na nocleg!

2651

Po minięciu Świdowej docieramy do typowego szałasu pasterskiego. Tu poznajemy Jurija Kraiło, który z córką i małym wnuczkiem prowadzi wypas krów. Codziennie także doi krowy a po mleko zlane do baniek przyjeżdża samochód. Siedzi tu od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Na pytanie czy się nie boi tak tu siedzieć bez prądu, wśród głuszy odpowiada z wielką ufnością: „Nie – przecież wszystko zależy od Boga”. Takie słowa nie wymagają komentarza…
Jurij częstuje nas świeżym mlekiem. Jest schłodzone i pyszne. Za jego zgodą robimy zdjęcia a ja trochę bawię się z jego małym wnuczkiem, też Jurijem. Mały jest zachwycony, zwłaszcza zabawą w konie… śmieje się od ucha do ucha.
Ale czas na nas… Iwan mówi, że już niedaleko, jeszcze tylko godzina marszu! Idziemy schodząc coraz niżej. Miejscami jest bardzo stromo tak, że nogi uginają się i zaczynają wysiadać kolana. Mijamy kolejne saraje, jakieś zabudowania, na wpół rozlatujące się szopy, stodółki, szałasy aż wreszcie ukazuje się pod nami rzeczka Jabłonica a Iwan sprowadza nas na podwórko swojej matki. Siadamy na ławce i odpoczywamy. Matka Iwana zaprowadza nas do pokoju, w którym, jak się okaże, spędzimy 3 noce. Chcemy się umyć bo już muchy nas zaczęły bardzo lubić. Iwan zaprowadza nas nad rzekę. Akurat przy jego domu utworzyła się na rzece naturalna zastawka wobec czego mamy mały basenik. Istny raj… Kąpiemy się, pluskamy i pierzemy swoje przepocone ciuchy. Iwan prowadzi nas do tutejszego „pubu” na piwo. Mam więc następne mocne przeżycie, bo piwa nie piłem od kilku dni…
Robimy tez drobne zakupy dla córeczki Iwana i dla siebie. Iwan zaprasza nas na „kolację”, którą jemy ze smakiem (ryż z mięsem + kotlety + coś mocniejszego). Zapoznajemy się z żoną Iwana i jego babcią. Staram się mówić cały czas po ukraińsku co zyskuje uznanie. Babcia Iwana stwierdza nawet, że bardzo dobrze mówię po ukraińsku, co z kolei napawa mnie dumą.
Robię kilkanaście zdjęć wszystkim z jego rodziny. Obiecuję (już wykonałem!), że wyślę im te zdjęcia. Iwan co chwila przynosi jakieś rekwizyty, z którymi chcą być fotografowani. A to wypchana kuna, jakieś ptaki drapieżne (chyba myszołowy), duży hibiskus… Wieczór upływa w fajnej, przyjacielskiej atmosferze. Matka Iwana oddaje nam do dyspozycji cały dom a na propozycję zapłaty stwierdza: „wy przecież ciężko pracujecie, abyście mogli tu przyjechać i chodzić po górach. Jak więc ja mogłabym od was brać jeszcze jakieś hrywny? Toż to nieludzkie!” (!!!). Daje nam klucz, byśmy się mogli zamknąć od środka. Wskakuję do łóżka i szybko zasypiam. Przeszliśmy przez ten dzień ok. 25 km i należy się nam trochę dłuższy wypoczynek…coby znów polubić góry niekoniecznie płaskie!

cdn)

WojtekR
03-08-2006, 03:13
Dołączam jeszcze kilka fotek, które się nie zmieściły...

2659 2660
Tu warzą sery Mały Jurij z szałasu

2652 2653

2654 2655
Iwan z rodziną

2656265726582661

WojtekR
05-08-2006, 00:39
Dzień siódmy i dzień ósmy: 11.07 i 12.07

Pierwszy dzień pobytu w Łopuchowie wykorzystujemy na odpoczynek, zwiedzanie wioski i rozmowy z mieszkańcami.

2667 2668

Najlepiej czyni się to przy sklepie, gdyż zawsze jest grupka mężczyzn, którzy wpadają na „setkę” a alkohol pije się tu, na Ukrainie, nie po to (i nie tylko) „by sponiewierało”, ale by miło spędzić czas i kwitło życie towarzyskie. Sklep jest więc takim nieformalnym barem i towarzyskim centrum. Z chęcią opowiadają o swoim życiu, o trudnościach, nadziejach… Młodzi i starzy podkreślają, że za sowietów było lepiej: „była praca i było komu się poskarżyć”. Większość mieszkańców to ludzie biedni, ale serdeczni, przyjacielscy, gościnni…Tu też dowiadujemy się, że następny dzień to święto Piotra i Pawła (wg kalendarza juliańskiego) i nikt nie pracuje, co burzy nasze plany dojechania samochodem do Przełęczy Legionów razem z robotnikami leśnymi. Na wyrąb dowożą ich ciężarówki podobne do naszych dawnych „osinobusów” lub zwykłe i wtedy jadą „na pace”. Postanawiamy więc zostać w gościnnym domu Iwana jeszcze jeden dzień. Przy sklepie spotykamy grupę Czechów, którzy idą do Uść – Czarnej i dalej na Połoninę Krasną. Wymieniamy informacje a ja pytam o kompas. Mają, ale tylko jeden, więc nadal jesteśmy pozbawieni kierunkowskazu”!

2669

W Łopuchowie jest nowa cerkiew, którą mamy zamiar w to święto odwiedzić. Tymczasem wędrujemy wzdłuż doliny Jabłonicy i Brusturanki. Domostwa różne. Jedne to typowe góralskie chaty, drewniane z różnymi przybudówkami: komórkami, chlewikami, obórkami, gdzie trudno doszukać się jakiegoś porządku.

2670 2672 2671

Inne już nowe, nieraz bogate z typową miejscową estetyką: jaskrawą kolorystyką, bogactwem gipsowych detali i jako takim ładem... Przy drodze, nad potokami pełno bawiących się dzieci…

2673

Iwan zaprasza nas na obiad…Niestety nie udaje się nam z tego wykręcić. Przychodzimy, aby gospodarzom nie robić przykrości. Częstują nas tym samym jedzeniem co wczoraj, no i gorzałka obowiązkowo. Nie jesteśmy przygotowani, aby w czas upałów jeść tak tłusto i dużo jak oni. Iwan zapewnia nas, że jutro „na drogę” dostaniemy kotlety i „tuszonkę”. Dobrze, że nie widzi naszych min… To naprawdę serdeczni, mili, gościnni ludzie…
Drugi dzień schodzi nam na wędrówce po Łopuchowie i Brusturach. Chcemy zwiedzić cerkwie, ale okazuje się, że zarówno ta w Łopuchowie i ta w Brusturach są zamknięte, bo popi pojechali na „chram” do Dubowa. Postanawiamy odnaleźć kolejkę, którą można wraz z drewnem dojechać do Uść – Czarnej (tak przynajmniej „stoi” na mapach). Okazuje się, że nie ma torów, gdyż w 1999 r. zostały zmyte przez „nawodnienije” – powódź. Kolejka do tej tragedii zwoziła drewno z wyrębów a przy okazji była środkiem komunikacji dla miejscowej i nie tylko ludności. Nic praktycznie z niej nie pozostało! Szkoda…
W Brusturach odkrywamy wiejską kawiarnię „Prestige”. Sam budynek i jego otoczenie nawet w najmniejszym ułamku nie przystaje do tej nazwy. Często jednak, nawet w najmniejszych miejscowościach zagubionych w górach, można spotkać „lokale” o tak wyszukanych nazwach: „Aretuza”, „Leda”, „Calypso”, „Apollo”…

2674

Dowiadujemy się, że samochód wiozący ludzi do pracy w lesie wyjeżdża ze skrzyżowania w Łopuchowie o godz. 5.00 i nie będzie problemu z zabraniem się aż na wyrąb pod Gorganem. Uspokojeni wracamy do MSZ (miejsce stałego zakwaterowania) i postanawiamy wcześniej iść spać.

2675

Żegnamy się z przemiłymi gospodarzami: matką, Iwanem i jego żoną. O zapłacie za nocleg nawet nie chcą słyszeć. My, by uszanować ich gościnność, postanawiamy nie zostawiać żadnych pieniędzy… Obiecuję Iwanowi, że napiszę o nim i jego rodzinie w Internecie, co niniejszym czynię. Spełniam też jego prośbę, by zaprosić wszystkich przybywających w te strony do jego domu. Podaję adres: IWAN PETROWICZ BURSA, ŁOPUCHÓW, UL. POŁONIŃSKA 51. W ten sposób chcę mu podziękować…

(cdn)

Rolling Stoncs
05-08-2006, 23:33
Z niecierpliwością czekamy na następną część fotoopowiadania. Proponuję wysłać do Iwana na w/w adres pocztówki z różnych stron Polski. Niech się chłop zadziwi i posmakuje medialnej sławy. Nie czekając na innych w poniedziałek wysyłam mu pocztóweczkę, bo swojak z niego jest, a i ucieszy się pewnie...

WojtekR
06-08-2006, 00:26
Właśnie kończę opis wydarzeń dnia następnego. Dzięki za świetny pomysł z pocztówkami. Ucieszy się bardzo. Warto to zrobić, bo jest facet super i chętnie ugości każdego, kto się u niego pojawi. (Łopuchów może być dobrą bazą wypadową zarówno w Gorgany jak i Świdowiec)

WojtekR
06-08-2006, 01:10
Dzień dziewiąty: 13.07

Pobudka o godz. 4.00, szybko ubieramy się i wyruszamy na skrzyżowanie. To około 1,5 km wędrówki. Jest chłodno i pochmurnie. Na skrzyżowaniu już są pierwsi mężczyźni. Upewniamy się czy jadą „na Gorgan” i czekamy na pojazd. Pojawia się około 5.30… Jest to ciężarówka na potężnych kołach z blaszaną budą (podobny do naszego „osinobusa”).

2681

Kierowca bez problemu wskazuje miejsce, gdzie mamy usiąść. Ponieważ jedziemy najdalej siadamy zaraz za szoferką. Powoli ruszamy, ale zatrzymujemy się dość często by zabrać ludzi jadących do pracy. Robi się tłoczno, ale też i wesoło. Mężczyźni pytają skąd jesteśmy i gdzie idziemy. Kiwają tajemniczo głowami. Podróż trwa już prawie 2 godz. Aż wreszcie zatrzymujemy się i wszyscy wysiadają. Okazuje się, że „na Gorgan” jedzie inny samochód – ciężarówa ze zwykłą „paką”. Trudno, trzeba się przesiąść… Teraz dopiero zaczyna się prawdziwa jazda!

2682

Samochodem telepie na wszystkie strony. Poruszamy się wąską, stromą dróżką. W dole jakieś 50 metrów niżej snuje się potok Płajska. Po kilku minutach zjeżdżamy własnie w jego kierunku by przeprawić się na jego drugą stronę i znów w górę. Trzęsie niemiłosiernie a my trzymamy się jedynie burty. Plecaki podskakują i są już potwornie brudne. Co chwila trzeba się schylać by nie otrzymać ciosu od zwisającej gałęzi. Samochód aż jęczy, gdy wspina się mozolnie na kolejne podjazdy, ale nie poddaje się.
Dolina potoku Płajska podchodzi prawie pod samą Ruszczynę. Jeszcze kilka lat temu jeździła tędy kolejka wąskotorowa wożąca w górę drwali a z powrotem drewno. Teraz z konieczności muszą to robić samochody. Jadąc „na pace” dobrze widać dziki charakter tej doliny. Dookoła nie ma nikogo, co potęguje jeszcze bardziej poczucie dzikości tego miejsca. Wokół, wśród mchów, rosną potężne świerki i limby. Wydaje się, że zza zakrętu zaraz wyłoni się jakiś „grizzly” albo przemknie stado jeleni. Nic z tego, trudno dostrzec jakiekolwiek zwierzę, nawet ptaki gdzieś się pochowały. Jednak niesamowitość tego miejsca, jego piękno, dzikość, potęga gór, powala na kolana…
Mijamy resztki starej klauzy Płajska i po 30 minutach dojeżdżamy wreszcie „na Gorgan”. A więc „dobre” się skończyło. Wysiadamy…

2683

Drwale wskazują nam drogę wzdłuż potoku – „eto wojenna doroha” – mówią. Okazuje się, że jest to zarastająca ścieżka przecinana co chwila jakimiś mikro – strumykami, wyłożona miejscami drewnianymi balami. Trzeba bardzo uważać, bo jest ślisko a miejscami wychodzimy dość wysoko. Po pół godzinie marszu dochodzimy do miejsca dawnego wyrębu, gdzie wg drwali mamy przejść na drugą stronę potoku i wspiąć się na położony na północnym-wschodzie grzbiet (przynajmniej tak wynika z mapy). Znajdujemy się w urokliwym miejscu i tu, na wielkim świerkowym pniu, postanawiamy zjeść śniadanie. Trzeba się wzmocnić przed dalszą drogą...
Mija godz. 9 -ta. Ruszamy w górę… Na początku trudno znaleźć właściwą ścieżkę; jest ich kilka, niektóre zarośnięte (widać, że kiedyś tu były), niektóre rozjeżdżone przez ciężki sprzęt… Trochę zaczynamy się miotać… aż wreszcie postanawiamy po prostu wejść na ten grzbiet. Pniemy się więc w górę aż wychodzimy na niewielką polankę wśród wyrębu… Za plecami mamy szczyt Końca Gorganu. To mnie uspokaja – idziemy we właściwym kierunku. Postanawiamy trochę strawersować wyłaniający się szczyt i … wchodzimy w 2 metrowej wysokości paprocie. Nie zmieniamy kierunku – musimy wejść na ten szczyt. Pokonujemy kolejne metry wysokości i zwalone potężne świerki. Wreszcie po 1,5 godzinnej wspinaczce, nagle, wychodzimy na ścieżkę, na której, ku naszej uciesze, stoi graniczny słupek 17.

2684

Jesteśmy na przedwojennej granicy II Rzeczpospolitej. Nawet niebo czci nasze „osiągnięcie” – spada rzęsisty deszcz. Chronimy się w gęstwinie świerkowych gałęzi, ale to niewiele pomaga. Na dodatek znów zaczyna grzmieć. Wszystko trwa około 15 minut. Idziemy dalej…
W samo południe, pokonując kolejne wzniesienia i „dołki”, mijając urwisko skalne „Piekło”, stajemy przy ruinach dawnej polskiej strażnicy i schroniska na Ruszczynie. To dobre miejsce na biwak (jest źródło Bystrzycy Sołotwińskiej i kilka innych źródełek z doskonałą wodą) a także skrzyżowanie wielu gorgańskich szlaków. My postanawiamy wejść na Sywulę.

2685

Idziemy czerwono oznakowanym szlakiem na Małą Sywulę by po 30 minutach (tak jak opisuje to przewodnik) przy niewielkim kopczyku z kamieni skręcić w lewo na ścieżkę trawersującą Małą Sywulę w kierunku przełęczy między oboma Sywulami. Ścieżka prowadzi przez coraz większe gołoborza i miejscami kosówkę. Obawiałem się tej części naszej trasy właśnie z uwagi na to „morze kamiorów”, ale niepotrzebnie. Idzie się nieźle, choć należy uważać, wzajemnie się ostrzegać i ubezpieczać.

2686

Wielka Sywula na razie tonie we mgle choć Mała oświetlona jest przez słońce. Mijamy dobrze zachowane okopy z I wojny światowej i wkrótce wychodzimy na przełęcz. Oczom naszym ukazuje się wreszcie Wielka Sywula.

26872688

To już naprawdę niedaleko, ale przez potężne bloki skalne. Tu należy zachować szczególną ostrożność! Na szczycie spotykamy, a jakże, rodaków. Kilka uwag o trasie, pytanie skąd i dokąd idą, pozdrowienia…

26902689

Znów zaczyna grzmieć, więc schodzimy w dół…by po drodze znów natknąć się na Polaków. Tym razem to ratownicy GOPR-u (przynajmniej takie mają polary), jak się okazuje na krótkim wypoczynku w Gorganach. Zejście też nie jest takie złe. Większe kamienie nie pozwalają na osunięcie się, gorzej na szutrze w dolnej partii ścieżki. Przy wyjściu z lasu spostrzegamy jarząbki, które niestety uciekają zanim mogłem je sfotografować. Znów stajemy przy ruinach schroniska. Ponieważ jest dopiero godz. 14.30 postanawiamy iść w kierunku Przeł. Legionów. W tej decyzji dodatkowo utwierdzają nas spotkani jeszcze przed wejściem na Sywulę Ukraińcy. Nie ma sensu pchać się w nieciekawy szlak i w dodatku bez kompasu!
Wędrujemy więc w odwrotnym kierunku. Chcemy zobaczyć Przeł. Legionów (nazywaną też, zwłaszcza przez miejscowych, Rogodze Wielkie) a także Rafajłową (Bystrzyca) tak związaną z Legionami. Ścieżka cały czas prowadzi przez wycięty pas graniczny, miejscami przez wiatrołom, ciągle wznosząc się i opadając. Niektóre podejścia są bardzo męczące (omijanie powalonych drzew lub przełażenie przez nie). Ważne, że nie sposób się zgubić – idzie się od słupka do słupka. Mijają kolejne godziny wędrówki i zaczynamy mieć powoli dość. Po około 12 godz. marszu wychodzimy na przełęcz pod Taupiszem, gdzie zamierzamy zanocować (tu w dolinie po lewej stronie widoczny szałas pasterski i źródło). Cieszy nas widok rozłożonego obozowiska przez spotkanych na Ruszczynie Ukraińców. Wskazują nam źródło, które trudno byłoby nam znaleźć, ale najważniejsze - będzie nam raźniej spać na tym odludziu. Rozbijamy namioty, robimy kolację, trochę gaworzymy z sąsiadami…Zmęczenie zarówno ich jak i nas szybko usypia...

(cdn)

WojtekR
06-08-2006, 01:17
Fotki, które nie zmieściły sie w poprzednim poście...

269426912692269626932695

WojtekR
07-08-2006, 02:42
Dzień dziesiąty: 14.07
Po śniadaniu i spakowaniu plecaków wyruszamy w drogę do Przełęczy Legionów. Pogoda wymarzona do wędrówki: słońce, lekki wiatr i ciepło. Ukraińscy wędrowcy ruszyli przed nami a więc wypada nam ich „gonić”. Idziemy od razu pod górę…Przed nami Taupisz. Zajmuje nam to kilkanaście minut. Szlak dalej biegnie grzbietem, z którego roztaczają się przepiękne widoki na cały masyw Sywuli i grzbiet Negrowej-Maksymca. Gdzieś w dolinie znajduje się cel naszej wędrówki – Rafajłowa (od 1946 r. nazwana Bystrzycą). Ścieżka biegnie szerokim pasem granicznym raz wznosząc się raz opadając; miejscami trzeba wdrapywać się po okazałym rumowisku skalnym.

271327062705

Po 2 godzinach marszu dochodzimy do słupka nr 10. Na ścieżce usypany jest też okazały kamienny kopiec więc nie można przeoczyć skrętu w prawo. Chwilę odpoczywamy i podziwiamy daleki już masywy Sywuli. Wchodzimy w gęstą kosówkę i bardzo stromą ścieżką schodzimy w dół. Tu trzeba bardzo uważać na wystające korzenie, gałęzie i ruchome kamienie. Po kilkunastu minutach dochodzimy do małej polany. Podziwiamy pojedyncze limby i znów wchodzimy w gęsty las. Ścieżka staje się tak stroma, że kolejne sto metrów przewyższenia pokonujemy prawie 25 minut! Idziemy od drzewa do drzewa… W głowie jest jedna tylko myśl: kiedy to się skończy…bo kolana już wysiadają. Po następnych 30 minutach wychodzimy wreszcie na przełęcz z widocznym miejscem na biwak. Tu robimy dłuższy odpoczynek.
Z przeciwnej strony dochodzą nas jakieś głosy. Okazuje się, że to grupa harcerzy z ZHR-u z Krakowa, którzy idą na Taupisz. Dowiadujemy się od nich, że do Przełęczy jeszcze około 40 minut z dwoma podejściami i długim, ale już łagodnym zejściem. Rozstajemy się życząc sobie nawzajem powodzenia. Ruszamy dalej…
Rzeczywiście droga jest już łatwiejsza i po 30 minutach schodzimy na obszerną przełęcz z widocznym dużym, metalowym krzyżem. Jesteśmy na Przełęczy Legionów. To tędy w 1914 roku przemaszerowała II Brygada Legionów Polskich, która pobudowała również drogę z Uść-Czornej do Rafajłowej zaledwie w kilka dni. Krzyż i kamienna tablica z napisem:
Młodzieży polska, patrz na ten krzyż!
Legjony polskie dźwignęły go wzwyż,
Przechodząc góry, lasy i wały
Do Ciebie Polsko, i dla Twej chwały
stojący na Przełęczy od 1931 roku upamiętnia to wydarzenie. Przetrwał wojnę i cały okres ZSRR. Wzruszenie ściska gardło.

27072708

Na Przełęczy stado krów pasie mała dziewczynka Wasylena. Towarzyszą jej psy, które ochoczo nas obszczekują. Opowiada o swojej rodzinie a my częstujemy ją naszymi kabanosami i słodyczami. Z Przełęczy patrzę na południe skąd mieliśmy przyjść…Widać Durnią… Ech, gdybym nie zgubił kompasu...

27102709

Przed nami 2,5 godzinny marsz Drogą Legionów do Rafajłowej. Tym razem nie ma już żadnych podejść a droga wije się brzegiem Rafajłowca. Szybko mijamy kolejne zakręty, przydrożne saraje i kiedy dochodzimy do pierwszych zabudowań zaczyna grzmieć i spada deszcz.

27042711

Chcemy schronić się do niewielkiego sklepu i na pytanie: czy możemy? Pada odpowiedź, że nie!!! Pełne zaskoczenie. Po raz pierwszy zdarza się nam na Ukrainie, że nie chcą nam pomóc! Trudno, idziemy dalej. Zmoknięci zatrzymujemy się w następnym sklepie, skąd nikt już nas nie wygania…Deszcz ustaje, pytamy o hotel „U Wiktora”. Okazuje się, że to blisko. Idziemy tam wiedząc z przewodnika, że jest tam restauracyjka i tanie noclegi.

2712

Hotelik znajduje się przy skrzyżowaniu naprzeciwko popadającego w ruinę kościółka i obelisku poświęconego Legionom. W restauracji spotykamy rodaków z Łodzi, którzy przyjechali by „tylko trochę połazić po górach”. My i oni to jedyni klienci tegoż lokalu. To od nich dowiaduję się, że Włosi wygrali Mundial. Przekazują nam też najnowsze informacje polityczne z Polski… Udaje się nam zjeść obiad (17 hrywien) i…zostajemy wyproszeni z restauracji, bo jesteśmy z plecakami!
Zaczyna mi się to nie podobać. Coś tu jest nie tak a w tej opinii utwierdza mnie jeszcze zachowanie właścicielki hoteliku: za spanie w 4 – osobowym pokoju z łazienką na korytarzu chce 45 hrywien od osoby, każe zostawić buty w korytarzyku przy restauracji (drzwi nie zamykane!) oraz…kijki!!! Na pytanie: dlaczego? – pada odpowiedź: ona nie będzie po nas sprzątać a kijki są zabłocone!!! Zresztą bywają tu Francuzi i Niemcy i nie pytają, dlaczego. Tego było dla mnie już za wiele; wychodzę! Przyrzekam sobie, że więcej noga moja tu nie stanie. Idę do pierwszej z brzegu chałupy i pytam o nocleg. Starsi ludzie z chęcią zgadzają się nas przenocować za 10 hrywien od osoby (!) informują o której jest autobus do Nadwornej i są bardzo mili. W nocy jest potężna burza i wrażenie, że Rafajłowa nas nie chciała…

(cdn)

WojtekR
07-08-2006, 02:56
W tym hoteliku nie spotkaliśmy się z gościnnością...

2714

Rafajłowa

271527162717

WojtekR
07-08-2006, 04:58
Dzień jedenasty: 15.07
O godz. 6.40 opuszczamy Rafajłową i marszrutką (4 hrywny) jedziemy do Nadwirnej. Znów przekonuję się, że pojazdy na Ukrainie są z gumy…W busie jedzie na pewno więcej niż 25 osób. Jadą do pracy w górach (wysiadają po drodze i kierowca musi wychodzić na zewnątrz by zamknąć drzwi!), na targ (różne pakunki) lub do pracy w Nadwirnej. Mimo okropnego ścisku, nikt się nie kłóci, nie narzeka…
W Nadwirnej szybko przesiadamy się do marszrutki (4,80 hrywny) do Iwano-Frankiwska by po 45 minutach siedzieć już w autobusie Iwano-Frankiwsk – Użgorod. Bilet do Niżnych Worot kosztuje każdego z nas 28 hrywien. Jedziemy przez Kałusz i Stryj, gdzie mamy dłuższy postój.

271827192720

Wykorzystujemy go na szybkie zwiedzanie okolic dworca kolejowego i autobusowego oraz zakupy jedzenia. Stryj to typowe ukraińskie miasto z „nutką” wschodnią. Mam wrażenie, że za chwilę na ulicy zobaczę przedwojennych Żydów i Ormian, że zaczepiać mnie będą umorusane dzieci proszące o cukierek. Z tymi ostatnimi, ale cygańskimi, rzeczywiście można się spotkać prawie na każdym dworcu…
Podróż mija dość szybko zwłaszcza, że jedziemy dobrze utrzymaną, szeroką drogą wiodącą ku granicy…niestety z tego konsekwencjami. Mijamy dwa poważne wypadki, w których uczestniczyły TIR-y. Mijamy kolejne miasteczka i wsie; wjeżdżamy w Beskidy Skolskie…Droga staje się kręta, za oknami pojawiają się coraz wyższe góry… Nagle wyjeżdżamy na przełęcz i w oknie zauważam napis Latirca…To stąd zaczynalibyśmy ostatni etap naszej wędrówki do Użoka…Za chwilę miga mi napis Biłaszowice. To stąd można najszybciej wejść na Pikuj. Szybko podchodzę do kierowcy i proszę by się zatrzymał. Wysiadamy… Dobrze, że zauważyłem tablicę bo tak musielibyśmy się wracać z Niżnych Worot. Skręcamy w boczną drogę, z której widać pokaźną górę. Nieśmiało pytam mijanych mężczyzn, czy to Pikuj. Pada twierdząca odpowiedź. No to jesteśmy „w domu”! Idziemy jeszcze kilkaset metrów i znajdujemy turbazę "Pikuj". Wchodzimy na teren, gdzie szykowane jest chyba jakieś weselne przyjęcie. Pod zadaszeniem leci muzyka a za drzwiami z napisem „jadalnia” sala zastawiona stołami z niezłym na oko jedzeniem! Idziemy do budynku wyglądającego na hotel. Drzwi otwarte a w środku nie ma nikogo… Kręcimy się kilkanaście minut po budynku aż wreszcie przychodzi jakiś facet. Okazuje się, że to „gospodarz obiektu”. Pytam czy możemy przenocować. Odpowiedź twierdząca całkowicie nas zadowala. Pan prowadzi nas do pokoju z łazienką (wanna) i ciepłą wodą (wieczorem) za 30 hrywien od osoby. Płacimy z góry, bo nasz „gospodarz” też wybiera się na to wesele…Nie pojawia się już wcale (za naszej bytności )… A może by tak zabawić się w Zagłobę? Delikatne chrapanie z sąsiedniego łóżka studzi mój pomysł i odbiera nadzieję... W nocy zaczyna lać!!!

Dzień dwunasty: 16.07
Rano leje nadal a góry toną w chmurach ograniczając widoczność do 10-20 metrów. Pikuja w ogóle nie widać.... Siedzimy w pokoju i zastanawiamy się co robić. Czekać do jutra, bo szykuje się na pewno zmiana pogody – taki sms otrzymuję od swojego kolegi Grzegorza – kapitana żeglugi wielkiej z Polski. Komu jak kumu, ale jemu trzeba zaufać!
Żeby ni rozleniwić się za bardzo i utrzymać w formie postanawiamy w przerwie ulewy iść na spacer i zwiedzić wioskę. Oglądamy cerkiew i dowiadujemy się którędy iść na Pikuj.

27212722

Wioska sprawia wrażenie innej niż te widziane przez nas do tej pory. Panuje tu ogólny ład i porządek, co trudno dostrzec np. w Łopuchowie. Porąbane drzewo poukładane, cegły do budowy również a przed domami czysto, pozamiatane…Byłby na pewno lepszy widok, gdyby nie ten deszcz…Wracamy do swojego pokoju, skręcając jeszcze do „kawiarni”, gdzie jemy obiad razem z wycieczką młodzieży ukraińskiej. Oni byli na Pikuju wczoraj a dziś wyjeżdżają. Miłe panie z „kawiarni” sprzedają nam chleb, bo sklep dziś nieczynny (niedziela). W budynku turbazy nadal nie ma „gospodarza” więc nie ma komu zapłacić za następny nocleg. W nocy ustaje bębnienie deszczu ...
(cdn)

Seba
07-08-2006, 11:51
Wspaniała relacja! Ale w tym miejscu muszę się pochwalić że też wchodziłem na Pikuj z Biłaszowicy (m.in.). Chyba miałem wtedy słabszy dzień bo na szczyt wlazłem ledwo żywy. Ciekawe jak się szło tej ekipie... Pozdrawiam i czekam niecierpliwie na ciąg dalszy.

banana
07-08-2006, 14:14
Hejka!!! Wojtku, masz "przecudnej urody" dar opowiadania. Czyta się to jednym tchem, jak dobrze napisaną książkę (prawie jak bym tam z Wami była), a te fotki.... miodzio. Czekam niecierpliwie na dalszy ciąg opowieści... zresztą nie ja jedna jak widać. Głowę bym dała, że takich opowiadań mógłbyś wysnuć jeszcze....... i jeszcze więcej. :-P . Do następnej relacji....

MichałW
07-08-2006, 15:03
Świetna relacja!
Też bym się kiedyś tam wybrał, ale nie wiem czy znajdę jakiegoś kompana do podróży, a samemu to tak jakoś nie za bardzo chcę się chodzić. Coś ciężko namówić moich znajomych na jakikolwiek wyjazd :( Może kiedyś mi się uda i coś zorganizujemy.

Pozdrawiam
Michał

WojtekR
08-08-2006, 02:30
Dzień trzynasty: 17.07
Wychodzimy o godz. 5.30. Przed nami Pikuj i Bieszczady Wschodnie aż po Użok. Przykro nam, że nie zapłaciliśmy za ostatni nocleg, ale nadal nie było „gospodarza”. Chyba nadal „weseli się”… Przechodzimy przez śpiącą jeszcze wieś. Nie pada, ale mgła ogranicza widoczność, co przy braku kompasu staje się powodem lekkiego stresu. Całe szczęście, że wczoraj zdobyliśmy „punkt zaczepienia” (miejsce wyjścia na szlak) i teraz możemy powoli próbować zdobyć tę górę…
Przechodzimy przez żelazny mostek i od razu wdrapujemy się na kolejne wzniesienia. Mijamy łąki, pola ziemniaków i owsa. Miejscami ścieżka się rozgałęzia i trzeba wybierać którą iść. Całe szczęście, że po przejściu kilkuset metrów znów się łączą. Staramy się trzymać „prawej strony” często spoglądając na mapę. Niestety w wyższych partiach wędrówce zaczyna towarzyszyć mżawka. Nie ma to większego znaczenia, bo i tak jesteśmy przemoczeni. 36 godzinny deszcz sprawił, że trawy są dosłownie oblepione kroplami wody i nie pomaga nawet strząsanie ich kijkami, ani ochraniacze, ani też spodnie nieprzemakalne.
Mozolnie pniemy się w górę. Momentami szlak podobny jest do tego z Nasicznego na Dwernik Kamień w naszych Bieszczadach. To mobilizuje nas i sprawia, że mamy nadzieję dziś stanąć o „rzut beretem” od polskiej granicy. Mgła trochę rzednie odsłaniając widok na Biłaszowice coraz bardziej oświetlone słońcem. Może i my też doczekamy się słoneczka…Na razie do mgły, ale chyba bardziej do niskich chmur, dołącza coraz większy wiatr. Co chwila wpadamy w tuman, ale teraz mam już pewność, że będziemy mieli pogodę i dobrą widoczność!
Wychodzimy z lasu na dużą polanę i ścieżką skrajem podążamy do następnej, gdzie ścieżka skręca ostro w lewo. Wiatr na chwilę odsłania górę…To chyba zemsta Pikuja za nieopatrzne nazwanie go przedwczoraj „Pikusiem”! Ujrzeliśmy przez chwilę to co nas czeka…Toż to będzie wspinaczka! Idzie się nam coraz trudniej, bo wiatr „duje” aż strach. Momentami przytrzymujemy się kosówki i krzewów podobnych do cyprysików by nas nie zwiało. Przez kilkadziesiąt metrów idziemy po kamiorach aż wreszcie stajemy na trawiasto – kamiennej półce. Pikuj znów na chwilę odsłonił swoje oblicze. To jeszcze kilkaset metrów, ale już tylko ostro wznoszącą się połoniną.

27242725

Kilka minut przed godz. 9-tą stajemy wreszcie na szczycie. Łatwo teraz powiedzieć, stajemy! W istocie od razy dopadamy do betonowego słupa i mocno się go trzymamy by nas nie zwiało! W chwilach, gdy wiatr trochę „zwalnia” trzaskamy zdjęcia i szybko schodzimy niżej i chowamy się za skalny grzebień. Jest mi okropnie zimno więc zmieniam przepoconą koszulkę, zakładam polar, zasuwam suwak „pod oczy”… Teraz możemy napić się gorącej herbaty! Wybuchamy śmiechem, kiedy zęby dzwonią o kubek. Jeszcze poprawiamy wszelkie paski i w drogę…

2726 27272728
Idziemy teraz ścieżką wśród połoninnych traw, które kładą się tak jakby się kłaniały na powitanie. Ale to tylko wiatr, który powoli przegania chmury. Jeszcze prze kwadrans wędrujemy we mgle i nagle przed nami ukazuje się cały masyw Bieszczadów Wschodnich aż po polskie: Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec. Jest piękny, mieniący się różnymi odcieniami zieleni traw i drzew. Najpierw widoczny Ostry Wierch, później Wielki Wierch… Po lewej stronie za doliną (biegnie tędy droga Niżne Worota – Wołosianka) piękna Połonina Równa, po prawej wszystkie pasma Beskidów Skolskich, nieco na prawo-w tył w oddali Gorgany…

2732 2729

Widok polskich Bieszczadów daje nam lepszego „kopa” niż red bull. Świadomość bliskiego końca wędrówki jest świetnym dopingiem… ale nadal przed nami jeszcze kilka godzin marszu. Za Wielkim Wierchem spotykamy dwóch polskich wędrowców. Którzy idą w przeciwnym kierunku. Standardowa wymiana informacji: skąd, dokąd oraz co u celu. Na połoninach coraz więcej krzewinek jagodzin i borówek i… coraz więcej zbieraczy. Głównie to kobiety, które w ten sposób wspomagają domowy budżet.
Pokonujemy kolejne wzniesienia (niektóre z wychodniami skałek piaskowcowych), ale jakoś nie możemy zauważyć przedwojennych słupków granicznych…Pogoda robi się coraz lepsza, nawet wiatr trochę cichnie. Staramy się wędrować sprawnie robiąc odpoczynki co godzinę. Kładziemy się wtedy na trawie, patrzymy w czyste już, błękitne niebo i jest nam naprawdę dobrze…
Na przełęczy Ruska Put’ robimy sobie obiad, chwilę odpoczywamy, podziwiamy panoramę Połoniny Równej i bliskich już polskich Bieszczadów. Zbieramy się coraz wolniej, ale głównym powodem tegoż jest uświadamianie sobie, że wyprawa się kończy, że przeżyliśmy coś wspaniałego, przeszliśmy wiele, wiele kilometrów górskich szlaków, spotkaliśmy wspaniałych ludzi. Ech! - ….

27302731

Wspinamy się na Starostynę a następnie na Kińczyk Hnylski (w niektórych przewodnikach nazywany Kańczykiem Hnylskim). Teraz już cały czas w dół. Żegnamy się z połoniną i wchodzimy w las. Odtąd będziemy mijać jedynie śródleśne polany porośnięte kopkami jagodzin (podobnie jak na punkcie widokowym w Siankach po stronie polskiej). Ścieżka raz zanika to znów pojawia się. Na jednej z polan rozgałęzia się… idziemy w lewo… Jak się okaże będzie nas to kosztować wędrówkę około 3 km dalej. Na razie schodzimy do widocznych w dole zabudowań. Okazuje się, że wyszliśmy w przysiółku Gusnyj.
Widok chaty sprawił, że przez moment myślałem, iż jestem w XIX w. To prawie pół kurna chata, przed którą biegają na wpół gołe dzieci. Przy obórce siedzi starowinka… Ogólny bałagan, rozgardiasz; świat zwierząt miesza się ze światem ludzi… Prosimy o wodę i pytamy o drogę… Znów spotykamy się z miłym przyjęciem. Ludzie bardzo biedni, ale uczynni, gościnni. Żal mi ich… przecież kilka kilometrów na północny zachód i mieszkaliby w Polsce. Ale czy byliby tacy sami?
Dalej wędrujemy już bitą drogą licząc na jakiś pojazd, który dowiózłby nas do Użoka. Niestety, całe 3 kilometry odbębniamy z buta… Wreszcie ukazuje się Użok i drogowskaz; w lewo Użgorod w prawo Lwów. Cieszymy się jak dzieci tańcząc taniec zwycięstwa! Przeszliśmy!

2734

Pytam o sklep. Okazuje się, że już jest zamknięty, ale poproszą by nam otworzono. Super! Co za ludzie! Nie czekamy długo… Przemiła pani sprzedaje nam piwo, wodę, jakieś konserwy, czekoladę, pomidory…Chleba nie ma, ale z domu przynosi „kusoczek”. Przysyła córkę by nas zaprowadziła na stację kolejową, która znajduje się kilkadziesiąt metrów powyżej drogi, bo za kilkanaście minut odjeżdża pociąg do Sianek i dalej do Sambora. „Szczyro wam d’akujemo za wse” !
Spotyka nas jednak przygoda... Po drodze zatrzymują nas pogranicznicy…i zaczyna się cyrk! Skąd idziecie, dokąd, a dlaczego tam i … nie macie stempla! Jakiegoż stempla do diabła? Okazuje się, że nie ma go na karcie imigracyjnej! (Ponoć powinien być!) Zaczyna się straszenie, że pójdziemy „na komendanturę”. Tłumaczymy, że jest przecież „stempel” wjazdu w paszporcie… ten ich nie interesuje. Chcą pieczęci na kartce i koniec! Staram się spokojnie tłumaczyć: przecież ich koledzy zapieprzyli sprawę, a my skąd mamy wiedzieć, że trzeba mieć tę pieczątkę. Chyba argument (albo i nie), że pociąg już jedzie rozwiązuje problem. Oficer konfidencjonalnie mówi, „w razie czego to mnie nie widzieliście”! Ale i tak wieszczy nam kłopoty na granicy…Żegnamy się z przemiłą dziewczyną i włazimy do wagonu.
Do Sianek (z Użoka elektriczka wyjeżdża ok. 20.00 i kosztuje ok.2 hrywien) jedziemy fragmentem tej ciekawej trasy Wołosianka – Sianki z tunelami. Przejeżdżamy ich co prawda kilka, ale i tak jest to wrażenie… w dodatku spotęgowane widokiem żołnierza z bronią przy każdym z nich! Czy pilnują tych tuneli przed kradzieżą…??? Podróż do Sianek trwa ok. 30 minut. Tam przesiadamy się w inną elektriczkę, która jedzie do Sambora.
Teraz już przy zachodzącym słońcu jedziemy wzdłuż Sanu aż do Sokolik. Widać w dali Kińczyk Bukowski oraz dawną „systiemę”, która miała chronić ZSRR od komunistycznych towarzyszy i przyjaciół z Polski. W Sokolikach odbijamy od naszej granicy i powoli zmierzamy do Sambora, który osiągamy po 2,5 godz.
Tu też nas spotyka przygoda z „mundurowymi”… Ponieważ toaleta na dworcu jest nieczynna, postanawiam zapytać dwóch „gienierałów” stojących na peronie. Oczywiście pomagają nam zaprowadzając do ich „służbowej” (szkoda, że nie zrobiłem zdjęcia – była „przecudnej urody” ), po czym jeden zapytał: „a w ogóle to ty masz jakieś dokumenty?” Kiedy zacząłem ściągać plecak mówi: „nie, nie trzeba, ale dokumenty noś na piersi”!
Poczekalnia dworcowa pierwszej klasy: czyściutko, z wygodnymi fotelami i ławkami…Przyjdzie nam spędzić tu 5 godzin do czasu odjazdu pociągu do Lwowa… Na poczekalni kilka osób z różnymi pakunkami, w kącie jakiś bezdomny…Nagle wpada jeden z „gienierałów” i mówi do nas: „jeden śpi, drugi nie!” Nie wie, biedak, że jesteśmy już 19 godzin na nogach… Drzemiemy ściskając dobytek…O 4.40 wsiadamy do pociągu do Lwowa…
W wagonie dużo ludzi z wielkimi worami ziemniaków, ogórków, kapusty… Część podróżujących jedzie do pracy do Lwowa. Całą podróż przesypiamy…

(cdn)

WojtekR
08-08-2006, 02:50
Dodatkowe fotki z Bieszczadów Wschodnich

274027412742
273927382737
27352736

WojtekR
08-08-2006, 04:10
Dzień czternasty: 18.07
Znów jesteśmy we Lwowie… Postanawiamy odpocząć i jeszcze trochę pobyć w tym przeuroczym mieście. Zatrzymujemy się u p. Mariana Ławriszi. Odpoczywamy i w południe wyruszamy w miasto. Dużo się we Lwowie zmienia…remontowane są ulice, kamienice…
Wstępujemy również do Lwowskiego Muzeum Historycznego – warto zobaczyć tu grafiki przedstawiające Lwów z różnych okresów historii, przedmioty i akcesoria związane z administrowaniem miastem w dawnych czasach a także m.in. portrety prezydentów Lwowa.
Dzień kończymy wysłuchaniem koncertu ulicznego dwóch gitarzystów. Jutro powrót do Polski...

274327442745
274627472748
274927502751
2752

Dzień piętnasty: 19.07

Do Polski wracamy pociągiem. Tak jest wygodniej i jest więcej czasu na wspominanie dni, które tak szybko minęły... Na granicy nie było żadnych kłopotów! A więc stempel nie był taki ważny... W drodze planujemy już następna wyprawę za rok... Ukraina ma swój urok, który przyciąga...

Na koniec wydatki: to jest naprawdę śmieszna kwota...800 PLN
(Jeżeli ktoś zechce mieć bardziej szczegółowe informacje na temat pobytu na Ukrainie - jeżeli będę potrafił odpowiedzieć, proszę o kontakt na prive)

W tym miejscu chcę podziękować mojemu "towarzyszowi wyprawy", na którego w każdej chwili mogłem liczyć a i ja chyba trochę mu pomogłem (nie licząc zgubionego kompasu). Dzięki wielkie!

NIESTETY TO JUŻ KONIEC :sad:

Rolling Stoncs
08-08-2006, 11:49
Przecudnej urody relacja, gdyby nie to, że mam juz plany na przyszły rok wybrałbym się na Ukrainę...

joorg
08-08-2006, 11:54
[QUOTE=WojtekR]Dzień czternasty: 18.07
... jest więcej czasu na wspominanie dni, które tak szybko minęły...

Dzięki Wojtek za relacje -- czytając je, miałem zawsze rozłożoną mapę i "szedłem" z Wami ,szkoda że to już koniec.
ps.Pikuj chyba tak ma b.często z taką mglistą (delikatnie mówiąc) pogodą.

banana
08-08-2006, 12:26
Wiem co masz na myśli, mówiąc, że Ukraina ma swój urok. I Ci ludzie... To jest coś o czym trudno zapomnieć i wpada w serce. Prawda? Takie inne, a takie nasze - słowiańskie. Dzięki za chwile wzruszeń, które przeżyłam czytając Twoją relację (od razu przypomnieli mi się moi ukraińscy przyjaciele). Powinieneś pisać pamiętniki. A może istnieje już jakiś Twój blog? Jeśli tak , proszę o adres. Aha dzisiaj idę na pocztę, aby wysłać kartkę do Iwana Pietrowicza. Niestety mój ukraiński jest kiepski. I tak zastanawiam się: pisać po polsku, czy po rosyjsku? Serdeczności wszelkie

Henek
08-08-2006, 21:13
Świetna wyprawa. Widzę że powieksza się grono miłośników wschodnich górek.
Gwoli uzupełnienia. W relacji z dnia 13-stego jest zdjęcie opatrzone tytułem "a w dole wioski"(zał2728) Tak naprawdę przedstawia ono masyw Ostrej Hory (byłem na niej dwa tygodnie wcześniej)
U jej podnóża biegnie droga z Niżnych Worot nie do Wołosianki -jak napisałeś - tylko właśnie do Użoka. To jest ta droga do której doszliście we wsi Gusnyj.
I jeszcze jedno co polecam wszystkim chcącym iść śladami Wojtka po paśmie Pikuja. Warto w okolicy Ostrego Wierchu zejść odrobine na północną część połoniny i odszukać ruiny polskiego przedwojennego schroniska.
To tak dla poszukiwaczy dawnych czasów.
Jeszcze raz . Świetna wyprawa i gorąca relacja.
Dziękujemy i zazdrościmy.

buba
11-08-2006, 21:09
super relacja :) czekam niecierpliwie na ciag dalszy! a juz za 8 dni wyruszam w twoje slady! rowniez swidowiec i gorgany :D

WojtekR
11-08-2006, 22:19
super relacja :) czekam niecierpliwie na ciag dalszy! a juz za 8 dni wyruszam w twoje slady! rowniez swidowiec i gorgany :D

Hej, dzięki, ale niestety to koniec mojej relacji. Tyle udało mi się "złapać" z bogactwa tych gór. :grin: Teraz ja ci zazdroszczę, bo znów tam chciałbym być... Może za rok? :?:

Dziękuję również wszystkim za miłe słowa dotyczące opisu tej wyprawy a także inicjatywę wysyłania pocztówek do Iwana. Będzie mu na pewno miło...

buba
12-08-2006, 17:20
no wlasnie ja bym tez wyslala pocztowke :D fajny pomysl :) i dolaczam sie do pytania z wczesniejszego posta- pisac po polsku czy rosyjsku??

WojtekR
12-08-2006, 23:26
Po rosyjsku...