PDA

Zobacz pełną wersję : Marcowego zemsta po latach



Marcowy
13-10-2006, 20:47
I stało się. Jadę w Biesy.

Wyprawa niezwykła pod co najmniej dwoma względami:
Primo - po raz pierwszy od lat jadę sam. Poprzednie wizyty były raczej grupowe i stacjonarne, więc zazwyczaj trzeba było liczyć się z preferencjami i kondycją grupy, ale teraz... hulaj dusza!
Drugie primo - postanowiłem odbyć podróż sentymentalną, szlakiem wędrówki sprzed 21 lat. Wyprawa o tyle warta uczczenia, że właśnie wtedy zostałem zainfekowany owym nieuleczalnym wirusem na "B".
W planach nie ma oryginalnych tras ani wyczynów. Bo i planów brak. Ogólne założenie jest takie, by oderwać swoje prawie 40 lat i blisko 100 kilo od biurka. Na 8 dni.
A, i umawiamy się - 21 rocznica jest okrągła, jasne?!

Czwartek, 5 października

Formalnie urlop zaczynam jutro, ale zamierzam wyruszyć już dziś o 14, pociągiem z Warszawy do Rzeszowa. Przychodzę do pracy z plecakiem i w stroju maskującym. Korzyść jest taka, że mój szef obrzuca mnie podejrzliwymi spojrzeniami i obchodzi dużym łukiem. W pracy jak zwykle młyn, więc zrezygnowany zaczynam sprawdzać nocne połączenia. Jednak o 13.30 koledzy wsadzają mnie - razem z futryną - do windy, życząc udanego urlopu.
Wskakuję do pociągu, który po chwili rusza na południe. Ale co tak będę siedział w przedziale? Ruszam do Warsu oblać początek wyprawy nielegalnym piwem. Podobnie jak 20 innych przestępców sączę sobie Tyskie i gapię się przez okno. Dwa stoliki dalej facet w garniturze dość głośno rozmawia przez komórkę. Najpierw miesza z błotem firmę X, która go wyrolowała, a potem zdradza, że sam chce wyrolować firmę Y. Znam obie, są z mojej branży. I wyjedź tu na wakacje...
W Rzeszowie wysiadam o 19 i ruszam na dworzec PKS. Jako jeden z ostatnich pasażerów wciskam się w autobus do Ustrzyk o 20. Ściśnięty jak śledź w beczce z braku lepszych zajęć gapię się bezmyślnie w okno, za którym i tak nic nie widać. Niezły początek wyprawy... Po jakiejś godzinie pasażerów nieznacznie ubywa. Doświadczam „efektu kozy”, bo gdy robi się luźno na tyle, że mogę zdjąć polar, jestem niemal szczęśliwy. A euforia ogarnia mnie, gdy zwalnia się wreszcie jakieś miejsce siedzące. Po 23 wysiadam w Lesku, które wita mnie gęstą mgłą poprzetykaną nieprzeniknioną ciemnością. Z dworca dziarsko maszeruję do schroniska PTSM. Maszeruję i maszeruję. I jeszcze trochę maszeruję. Gdy mijam tablicę z napisem „Lesko”, dociera do mnie, że chyba maszerowałem ciut za długo. Zawracam więc i każdy napotkany drogowskaz studiuję uważnie w świetle zapalniczki. Wreszcie znajduję ten właściwy i bez przeszkód docieram do budynku. Na progu spotykam parę w średnim wieku w strojach wieczorowych. Wyglądają trochę groteskowo w tym miejscu, ale mówię grzecznie „Dobry wieczór” i wchodzę do recepcji. Pani recepcjonistka oszałamia błyszczącą kreacją, kompletem biżuterii i odważnym makijażem. Sporo się zmieniło w PTSM-ach przez te 20 lat...
Gdy dopełniam formalności meldunkowych w recepcji pojawia się sympatyczny pan kierownik, który wyjaśnia, że mają zlot dyrektorów schronisk i akurat trwa bankiet. No to dzięki Bogu... Za spanko (sam w 3-osobowym pokoju) płacę 14 zł. Pani przeprasza, że mają remont części budynku, w której znajdują się toalety i kuchnia, więc warunki są partyzanckie. Faktycznie pod prysznicami natykam się hałdy piachu, ale nic to, Baśka. Schludne pokoiki i sympatyczna obsługa rekompensują niedogodności.
W pokoju rozpakowuję plecak i konstatuję dwie nieprzyjemne rzeczy. Po pierwsze zapomniałem wziąć mydła. Ale o cążkach do paznokci to pamiętałem, tak?! Grrr... Trudno, trzeba się będzie dziś wypluskać w szamponie. Drugi problem jest poważniejszy – po wewnętrznej stronie buta dostrzegam 3-centymetrowe rozdarcie materiału tuż nad podeszwą. Sześcioletnie alpinusy swoje już przeszły i miały prawo odmówić posłuszeństwa, ale dlaczego akurat teraz?! Tuż przed wyjazdem impregnowałem buty i na pewno były całe. Kurrrde... Oby wytrzymały te kilka dni.
Idę spać.

CDN

WojtekR
14-10-2006, 01:28
Zapowiada się nieźle... Lubię takie "wariackie" wyprawy! :grin:

Polej
14-10-2006, 08:32
Bardzo ciekawy początek wyprawy, czekam niecierpliwie na dalszą część relacji. :razz:

Barnaba
14-10-2006, 13:41
Wiadomo! czekamy na dalsze relacje....

Marcowy
14-10-2006, 22:50
Piątek, 6 października

Ze schroniska wychodzę po 9. W recepcji pusto. Obsługa pewnie jeszcze odsypia wczorajszy bal, więc zostawiam klucz w drzwiach i zmierzam ku dworcowi PKS. Opcje dalszej podróży są trzy - Ustrzyki Dolne, Górne albo Cisna. Jako pierwszy podjeżdża autobus do Ustrzyk Górnych. Los tak chciał. Przez szybę oglądam miejscowości o dobrze znanych nazwach, a po dwóch godzinach wysiadam w centrum Ustrzyk. Wstępuję do sklepu po mydło i film do aparatu. Starsi powinni pamiętać – niegdyś obrazy utrwalało się na takiej śmiesznej kliszy. Takowa pasuje akurat do mojej lustrzanki, zabytkowej Mamiyi, która waży ze 2 kilo. Wiedziony sentymentem postanawiam zakotwiczyć się w „Kremenarosie”. Przed schroniskiem spotykam kierownika (właściciela?), który prowadzi mnie „na ganek”, czyli do pokoju wydzielonego z barowej werandy. Warunki bardziej niż spartańskie, za to nocleg tylko 15 złotych. Zrzucam wór i idę na rekonesans po Ustrzykach. Nostalgicznym spojrzeniem obrzucam mijany „Pulpit”, pod którym zarosła wymalowana niegdyś dla mnie „koperta”. Obecne „Wilcze Echa” są zamknięte na trzy spusty, ale nad daszkiem wisi szyld „Noclegi”. Zaglądam do Lacha (knajpa „U Rzeźbiarza”), zwabiony dobiegającą z głośników muzyką The Ukrainians. W ogródku pusto, a wewnątrz pani barmanka ze łzami w oczach ogląda brazylijską telenowelę. Przerywam jej seans w momencie, gdy bohaterka dramatycznym głosem krzyczy do rywalki: „Chciałaś mi zabrać Omara!”. Zamawiam pierwszy bieszczadzki kufel Leżajska i dojadam podróżne kanapki, po czym ruszam na aklimatyzacyjny spacer. W drodze na Wołosate zbaczam w las i przez parę godzin błąkam się w absolutnej samotności po zarośniętych ścieżkach, nasiąkając słońcem, kolorami i błotem. Wracam do UG od strony Rawek i loguję się w „Kremenarosie”. Oglądam buty – rozdarcie nie powiększyło się, co napełnia mnie optymizmem. Za to przemoczone buty zafarbowały moje stopy na piękny ciemnozielony kolor, przez co wyglądam jak hobbit. Gdy zaglądam do łazienki, staję jak wryty z dziobem „na open”. Od 1985 roku zmienił się system, moda i waluta, padały rządy, koncerny i deszcze meteorów, ale syf w kremenarosowych sanitariatach pozostał niezmienny. Pleśń na suficie, poobtłukiwane kafelki i brodziki, zardzewiałe krany i prysznice, grzybicę można złapać od samego patrzenia... Wychodząc stamtąd po kąpieli mam wrażenie, że jestem bardziej brudny, niż w momencie wejścia.
Z pobudek zapewne masochistycznych postanawiam sprawdzić tutejszą kuchnię. Zamawiam placek po bieszczadzku. Jest całkiem OK, porcja solidna, więc na jego eksterminację poświęcam prawie godzinę. W trakcie konsumpcji podchodzi do mnie koleś około 30-tki. Sławek dostał łóżko w tym samym pokoju, więc daję mu klucz. Potem idziemy oblać spotkanie do Lacha na piwo. Lokal pamiętam z czasów, gdy gospodarz rezydował jedynie w małej chatynce z szyldem „Twórca ludowy”, który ktoś przerobił na „Stwórca lodówy”. W ramach hucznego oblewania spotkania Sławek wypija małe piwo („zasadniczo jestem niepijący”), za to raczy mnie pikantnymi historiami ze swojego burzliwego życia erotycznego. Wracamy do „Kremenarosa” około północy. Jutro Sławek wybiera się na Rawki, ja planuję zdobyć Tarnicę.
Dobranoc.

Barnaba
14-10-2006, 23:05
Klisza jest super nawet dzisiaj- tylko że nieco kosztowne to to, ale radość nieziemksa. Ci co mnie widzieli w akcji wiedzą że klisza daje sporo radości..... Tylko trzeźwym trzeba być- co by ostrość w analogu była :) Choć jak kto miał wcięte- to i obraz zamazany na pamiątkę zostaje....
Ciekawe czy Twoja podróż wniesie coś do innego wątku, w którym nieco mnie ponaglałeś..... choć nie spodziewam się żeby to było po dzisiejszej nocy rotfl

Derty
15-10-2006, 17:47
Hej:D
Mniamuśne opowiadanko:D Dalej, dalej...:)

Marcowy
15-10-2006, 17:48
Tylko trzeźwym trzeba być- co by ostrość w analogu była :)

Racja, w takich sytuacjach wzdycham za autofocusem :lol:



Ciekawe czy Twoja podróż wniesie coś do innego wątku, w którym nieco mnie ponaglałeś.....

Tu Cię rozczaruję... "Ten wątek" został w Warszawie :-D

Derty
15-10-2006, 17:52
Klisza jest super nawet dzisiaj- tylko że nieco kosztowne to to, ale radość nieziemksa.

Nooooo....a nocka nad powiększalnikiem, to dopiero cymes:D I czarne łapska od hydrochinonów, siarczynów, dwuchromianów itp smakowitości:D

Barnaba
15-10-2006, 20:30
Racja, w takich sytuacjach wzdycham za autofocusem
A ja w analogu mam af, i jakoś nic to nie wnosi do ostrości. Chyba sobie zrobię alkoholowy opis ostrości 1m 1,5m 2m itd - zupełnie jak Zenitach.

Marcowy
15-10-2006, 22:25
Sobota, 7 października

Rano okazuje się, że niesprawiedliwie oceniłem Sławka – to nastojaszczij wyrypiarz. Nie dość, że nie miał śpiwora i spał bez pościeli wprost pod kremenarosową kołdrą, to przyjechał w Biesy z torbą podróżną i w adidasach. Ku memu zaskoczeniu, recepcja skroiła go aż na 20 zł za nocleg. Przy śniadaniu zgodnie narzekamy na wszechobecny syf i postanawiamy po południu zmienić „miejsce stałej dyslokacji” – ja na Wetlinę, Sławek na inny lokal w UG. Z ulgą dostrzegam, że ze swej przepastnej torby mój kolega dobywa mały plecak, z którym zamierza wypuścić się na Rawki. Żegnamy się przed schroniskiem i rozchodzimy w swoje strony – ja na czerwony szlak, on na niebieski.
Sto metrów dalej natykam się na radosną ekipę kilkunastu współspaczy, z których część kojarzę ze spotkań w łazience lub na papierosie. Średnia wieku koło 50-tki, stroje mocno kurortowe, zapał bojowy. Niestety oni też mnie rozpoznają i hałaśliwie anektują do zespołu. Również wybierają się na Tarnicę. Co chwilę strzelają otwierane puszki piwa, ktoś intonuje pieśń patriotyczną. Luvly... Zanim docieramy do centrum UG, mam ich już dość. Przy kasie BdPN korzystam z okazji i urywam się po pretekstem umówionego spotkania z piękną kobietą. Oczywiście spotykam się z pełnym zrozumieniem, zyskując przy okazji opinię „bieszczadzkiego maczo”. Nawet nie mam wyrzutów sumienia z powodu kłamstwa – w końcu to taka metafora: Tarnica jest rodzaju żeńskiego i – jako taka – wymaga zdobycia.
Zanim mozolnie wdrapię się na Szeroki Wierch, spotkam mnóstwo takich „teamów”. W końcu jest sobota, więc na szlaku spory ruch. Szacunek mój budzi nobliwe małżeństwo koło 70-tki, z którym rozmawiam chwilę pod Tarniczką. Uwagę zwraca strój pana – spodnie od garnituru wpuszczone w skarpetki, a na stopach lakierki. Państwo zastanawiają się, czy nie wracać, bo są już dość zmęczeni. Żegnamy się, a oni jeszcze nie podjęli decyzji.
Na grzbiecie lodowate podmuchy przenikają mnie do szpiku kości. Polar nie chroni przed wiatrem, więc wyciągam z plecaka moją tajną broń – wojskową pelerynę. Gdy próbuję ją założyć na porywistych podmuchach, o mało nie odlatuję na Ukrainę. Mam wrażenie, że wyglądam jak skrzyżowanie coppolowego Draculi z czotowym Hrynia. Czyli malowniczo. Choć nieżyczliwi mogliby powiedzieć „głupkowato”. Ale robi mi się znacznie cieplej. Na Przełęczy Krygowskiego odpoczywam dłuższą chwilę w towarzystwie całkiem sporego tłumu. Jest wśród nich młode małżeństwo z 3-, 4-miesięcznym niemowlakiem. No sorry, ale za cholerę nie zrozumiem takich rodziców. Młody ledwo otworzył oczy i już jest wystawiany na kaprysy surowej aury, a starzy właściwie nie są w stanie robić nic innego, niż uważać, żeby dziecku nie stała się jakaś krzywda. Niby kto ma skorzystać na takich eskapadach? Chyba tylko te zastępy innych wędrowców, którzy z egzaltacją rozczulają się nad „młodym podróżnikiem”... Ech, marność nad marnościami...
Na Tarnicy spotykam grupę młodzieży z przewodnikiem. Tym ostatnim jest ładna, drobna blondynka w okularach, z błękitnym plecakiem ozdobionym naszywką „Przewodnik bieszczadzki”. Zastanawiam się, czy to czasem nie Lucyna. W zasadzie mógłbym po prostu podejść i zapytać, ale... ekhm... nigdy nie miałem śmiałości do kobiet. Wyjmuję aparat i rozglądam się w poszukiwaniu kogoś, kto zrobiłby mi pamiątkową fotkę. Swoje ofiary wybieram zazwyczaj spośród ludzi, którzy mają bardziej skomplikowany sprzęt fotograficzny. Wychodzę z założenia, że komuś takiemu nie trzeba tłumaczyć podstawowych zasad posługiwania się zoomem czy ręcznego ustawiania ostrości. Jak się okazało tydzień później, dobra dusza, która uwieczniła mnie na Tarnicy, obcięła mnie w pasie i miłościwie zagarnęła do kadru prawie wszystkich współzdobywców.
Schodzę na przełęcz i tu następuje trudny moment decyzji. Wariant optymistyczny zakładał dalsze przejście przez Bukowe Berdo do Widełek. Z jednej wszelako strony jest już po 15, więc do UG wracałbym po zmroku, a poza tym – szczerze mówiąc – czuję już w mięśniach dotychczasową trasę. Rozważywszy wszystkie „za” i „przeciw” decyduję się wracać przez Wołosate. Schodzę więc do centrum wsi, wypijam pokrzepiające piwko pod sklepem, zapalam drugiego tego dnia papierosa (co skutkuje atakiem kaszlu) i ruszam asfaltówką w stronę Ustrzyk. Gdy widzę kierowców próbujących rozpaczliwym slalomem omijać dziury w jezdni, rezygnuję z łapania „stopa” i do „Kremenarosa” wracam o zmierzchu.
W pokoju spotykam Sławka. Wrócił z trasy dużo wcześniej, ale nie znalazł w UG żadnego innego wolnego miejsca na nocleg. Ja również nie mam sił ani ochoty tłuc się do Wetliny o tej porze, więc zgodnie decydujemy się na kolejną noc w schronisku. Idziemy do baru uregulować należność i wziąć pościel dla Sławka. Przy okazji wypijamy – statystycznie – po 3 piwka. Sławek – jak zwykle – jedno małe. Wchodzą moi poranni znajomi, którym urwałem się pod pozorem randki. Pytają konfidencjonalnie, jak mi poszło spotkanie z kobietą. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że mi uległa, co zostaje skwitowane radosnym rykiem i aprobującym klepaniem po plecach. Pojawia się też owo starsze małżeństwo, które spotkałem pod Tarniczką. Pan „lakierkowy” przyznaje, że ostatecznie zawrócili przed samą Tarnicą. „Ale wie pan, ja mam 73 lata...” Szacunek do kwadratu.
Zasypiam ok. 20, natychmiast po wsunięciu się do śpiwora. Ale błogi sen nie trwa długo. O 22 moja łyżeczka zostawiona w blaszanym kubku zaczyna miarowo podzwaniać. Za ścianą z dykty rozpoczyna się dyskoteka. Prawie nie słyszę Sławka, który rzuca przekleństwa z drugiego końca pokoju. Ale OK, jest sobota, ludzie się bawią. Wyrozumiałości wystarcza mi do 3 nad ranem. Z zaciśniętymi zębami wbijam się w spodnie i idę do baru, w którym dorzyna się z 5 osób. Grzecznie mówię, że za ścianą próbują spać ludzie, którzy zapłacili za nocleg. Mistrz ceremonii bez słów, za to z kwaśną miną ścisza sprzęt. Wychodząc czuję na plecach wrogie spojrzenia. W pokoju starannie przekręcam klucz od środka i ledwo dowlekam się do wyra.

bertrand236
15-10-2006, 23:28
Sobota, 7 października

Na Tarnicy spotykam grupę młodzieży z przewodnikiem. Tym ostatnim jest ładna, drobna blondynka w okularach, z błękitnym plecakiem ozdobionym naszywką „Przewodnik bieszczadzki”. Zastanawiam się, czy to czasem nie Lucyna.

Sądząc z Twojego opisu to nie była Lucyna. Oprócz koloru włosów, okularów i prawdopodobnie koloru plecaka reszta pasuje jak ulał.:wink: :grin:

Fajna relacja. Czekam na resztę
Pozdrawiam

Derty
16-10-2006, 11:09
:D
Wiedziałem, że samotne wyprawy są najlepsze :D Kontynuujcie obywatelu, kontynuujcie:D
A co do rodziców z maleństwem - może poprzez wywołanie serii niemiłych doznań próbuja zohydzić dzieciakowi góry pomni swych udręk na szlakach?:P

banana
16-10-2006, 11:47
Ech, Marcowy.... Jak tak czytam, to sama mam ochotę na taką samotną włóczęgę, jako to drzewiej bywało.... bardzo, bardzo ciekawe.. :D

Polej
16-10-2006, 20:53
Dalej, dalej ... :razz:

Derty
17-10-2006, 12:07
sama mam ochotę na taką samotną włóczęgę, jako to drzewiej bywało...

To wór na grzbiet i w nogi:D

Marcowy
17-10-2006, 13:54
Niedziela, 8 października

Budzę się z piaskiem pod powiekami, a razem ze mną budzi się jeden imperatyw: „jak najszybciej wypier...ć z Kremenarosa!”. W drodze do łazienki spotykam wczorajszych imprezowiczów. Przez chwilę mierzymy się wrogimi spojrzeniami. Odzywają się pierwsi – przepraszają za nocne hałasy. Gadamy trochę i rozstajemy się w zgodzie. Przy śniadaniu zastanawiamy się ze Sławkiem, co dalej. Mój towarzysz ponownie chce wyruszyć na poszukiwanie noclegu w UG – jest niedziela i będzie mu łatwiej coś znaleźć – a potem wybrać się na Tarnicę. Ja zamierzam przenieść się do Wetliny. Pierwotnie chciałem przejść ambitnie z worem przez Caryńską i złapać jakiś transport z Berehów, ale nieprzespana noc i trochę obolałe mięśnie wybijają mi to z głowy. Postanawiam zawieźć plecak do Wetliny, a potem poszwendać się po okolicy. Zbieramy graty, wynosimy się z „ganku” i rozstajemy w centrum UG. Robię jakieś zakupy i zaczynam rozglądać się za transportem.
Nie wygląda to najlepiej. O PKS-ie można zapomnieć, busy jeżdżą jak raz do Wołosatego, kierowcy osobówek na widok plecaka przyśpieszają. Po dwóch godzinach bezskutecznego polowania podejmuję jedynie słuszną decyzję – idę na piwo do Lacha. A nawet na dwa piwa. Ok. 13 wyruszam ponownie na centralny ustrzycki placyk i... natychmiast łapię busa do Wetliny. Bo piwo zawsze pomaga. Pół godziny później wysiadam przy PTSM-ie. Akurat tutaj 21 lat temu zatrzymaliśmy się całą ekipą, a po głowie kołacze mi się zasłyszana gdzieś informacja, że to schronisko – choć niby sezonowe – ma też miejsca noclegowe dostępne przez cały rok. Ale nie mogę tego sprawdzić, bo szkoła zamknięta na głucho. Dzwonię, pukam, obchodzę budynek dookoła. Na parkingu stoi kilka samochodów, ale PTSM wygląda na martwy. Tuż przy drodze widzę strzałkę do schroniska PTTK i natychmiast dostaję gęsiej skórki na wspomnienie „Kremenarosa”. Pewnym krokiem ruszam do Piotrowej Polany. Ale tu sytuacja niemal identyczna. Domki zamknięte, pensjonat także, parę aut na parkingu. Ze Starego Sioła wracam do centrum. Skuszony zachęcającym szyldem „Spanko dla łazików” wspinam się pod górę i podchodzę do starego domku. Wygląda klimatycznie. Wchodzę do środka i od progu uderza mnie zapaszek stęchlizny. Robię w tył zwrot i uciekam, nie spotykając nikogo. Może coś straciłem, ale znów dopadły mnie upiory „Kremenarosa”. Chyba po powrocie będę musiał przejść jakąś terapię. Nieco niżej pukam do willi ozdobionej tablicą „noclegi”. Otwiera mi 14-letni chłopczyk. Pytam o miejsce, ale w odpowiedzi słyszę: „Pojedynczo nie przyjmujemy”. „U Rumcajsa” też zamknięte. Koniec sezonu staje się coraz boleśniej odczuwalny. Z rezygnacją drepczę do schroniska PTTK.
I tu zaskoczenie. Fajne wnętrze baru, miła obsługa, wolne miejsca. Proszę o pokazanie wspólnej łazienki. I znów szok. Światło włączają czujki ruchu, w kranach dozowniki wody, z podłogi można jeść. W życiu bym nie pomyślał, że zapach Domestosa może być tak przyjemny. Pokoje czyste i schludne, łóżko w dwójce kosztuje 25 zł. Płacę za dwie noce i z ulgą zrzucam plecak. Działa centralne ogrzewanie, więc jest przyjemnie ciepło. Podczas półgodzinnej sesji pod prysznicem zastanawiam się, co robić. Zrobiła się godz. 17, więc na trasę już za późno, postanawiam więc robić nic. W końcu jest niedziela.
Idę zakosztować klimatu polecanej „Bazy ludzi z mgły”. Na miejscu okazuje się, że jestem jedynym klientem. I jak tu poczuć klimat? Wypijam samotne piwko. Zmierzcha się, więc wracam do schroniska.
Idąc poboczem widzę przed sobą miejscowego menela... sorry, zakapiora. Wlecze się wolno na mocno chwiejnych nogach. Gdy słyszy za plecami moje kroki, odwraca się nagle, staje i patrzy groźnie spode łba. Zarost ma co prawda krótszy od mojego, ale mam wrażenie, że piwem wali od niego trochę mocniej.
- Dzień dobry – rzuca chrapliwie.
- Dzień dobry – odpowiadam niepewnie.
Facetowi twarz łagodnieje.
- Bo my tu mamy taki zwyczaj, że się witamy – wyjaśnia łaskawie. – Tu nie Zakopane.
Zapewniam, że wiem o tym doskonale i ruszamy każdy w swoją stronę. W schronisku wypijam ostatnie piwko na tarasie i ok. 20 już smacznie chrapię.

Barnaba
17-10-2006, 14:02
Heheh fajna trasa.... zupełnie jak bym zwiedzał z Bertrandem.... tu piwko, tam knajpa :) Czasem tak też trzeba!

bertrand236
17-10-2006, 14:19
Heheh fajna trasa.... zupełnie jak bym zwiedzał z Bertrandem.... tu piwko, tam knajpa :) Czasem tak też trzeba!

No Barnaba teraz przegiąłeś naprawdę!!! :twisted: Po raz pierwszy od Twojego pierwszego postu na tym Forum.:twisted: Kiedy tak razem zwiedzalismy Bieszczad? I owszem, ja piwko przed wejściem na szlak i po zejściu ze szlaku razem, ale żeby bez szlaku??? Pomyliłeś chiba towarzystwo:wink:

Doczu
17-10-2006, 18:58
Gdy zaglądam do łazienki, staję jak wryty z dziobem „na open”. Od 1985 roku zmienił się system, moda i waluta, padały rządy, koncerny i deszcze meteorów, ale syf w kremenarosowych sanitariatach pozostał niezmienny. Pleśń na suficie, poobtłukiwane kafelki i brodziki, zardzewiałe krany i prysznice, grzybicę można złapać od samego patrzenia...
Eeee tam - ja lubię to schronisko. Ale nigdy nie mówiłem ze jestem normalny :razz:
Z uwielbieniem obserwuję reakcje ludzi wchodzących do tej łazienki. Bawię się przy tym setnie. Na szczęście dzieki takiemu wygladowi raczej nie ma tam kolejek pod prysznic :-) No może w sezonie.
Jak widać taki stan rzeczy ma też swoje plusy.

WojtekR
18-10-2006, 01:59
Bo piwo zawsze pomaga.

O, święte słowa !!!! :lol:

Marcowy
19-10-2006, 12:02
Poniedziałek, 9 października

Budzę się o 5 rano. Na schroniskowym termometrze zero stopni. Po śniadaniu wyruszam żółtym szlakiem na Wetlińską. Mijam zamkniętą budkę BdPN (4 zł do przodu!) i rozpoczynam wspinaczkę na Przełęcz Orłowicza.
Jest pięknie, rześko, słonecznie, kolorowo i cicho. Byłoby absolutnie cicho, gdyby nie moje rzężenie z płuc i dudnienie z obu przedsionków. Gdzieś w połowie drogi - gdy już muszę robić postoje co 100 metrów, by złapać oddech - dopadają mnie natrętne myśli w stylu: „co ja, k..., tutaj robię?!” albo „po ch... się tak męczę?!”. Oczywiście w myślach nie używam kropek. Ale gdy wychodzę nad linię lasu, dostaję natychmiastową i zadowalającą odpowiedź. Krystaliczne powietrze, w dali widoczna Tarnica, w dolinach resztki mgieł, na połoninie nikogo. Po to tu jestem.
Na przełęczy odpoczywam dłuższą chwilę i po raz pierwszy podczas tej wyprawy wyciągam mapę. Dopiero teraz zauważam denerwujący feler mojego Copernicusa – ścieżki są zaznaczone tym samym kolorem i tą samą kreską co poziomice. Masakra dla oczu. Nie daj Boże czytać toto w świetle latarki. Ale póki co mamy piękny poranek, więc ruszam dalej.
Pierwszą żywą istotę spotykam na Osadzkim. Sympatyczny koleżka rozsiadłszy się na skałkach popija w zamyśleniu piwo. Przysiadam się i zaczynamy rozmawiać. Jest nauczycielem ze Stalowej Woli, przyjechał samochodem w nocy i wieczorem wraca. Widać, że górski wirus dopadł go stosunkowo niedawno, bo chciwie wypytuje o Bieszczady i nie tylko. Opowiadam mu o swoim lipcowym wypadzie w Karkonosze, a on nieoczekiwanie zapala się do podróży w tamten rejon. Proponuje mi piwo, ale – jak dla mnie – na piwko jest za wcześnie. Sięgam do swojego plecaka po piersiówkę z „gorzką”. Noszę ją od samego początku pobytu w Biesach, ale dotychczas jakoś nie było okazji napocząć.
Na marginesie – kupiona eksperymentalnie na wyjazd wódeczka okazuje się niezwykle zacna. Pewnie niektórzy kojarzą „Polską” z Polmosu w Zielonej Górze. W identycznych butelkach ten sam producent wypuścił ostatnio „Gorzką”, a właściwie słodko-gorzką wódkę o mocno korzennym aromacie. Miodzio! Klasyczna „gorzka żołądkowa” się nie umywa.
Ale dość o tem. Kolega idzie na Smerek, więc wkrótce się żegnamy i ruszamy każdy w swoją stronę. Zbliża się południe i na połoninie się zagęszcza. Przy „Chatce Puchatka” zebrał się już całkiem spory tłumek. By odpocząć i zjeść kanapki dosiadam się do trzech dam w wieku... ekhm... słusznym. Są sympatyczne, porządnie wyekwipowane i nader rozmowne. Przyjechały z Wybrzeża, a do Chatki wspięły się głównie po to, żeby przekazać Lutkowi Pińczukowi pozdrowienia od swojej koleżanki. Chcę to zobaczyć, więc wchodzę za nimi do schroniska. Podchodzimy do barowego okienka, w którym urzęduje gospodarz. Jedna z pań pyta nieśmiało:
- Czy zastałyśmy pana Lutka?
- Owszem, to ja.
W odpowiedzi słyszy pisk radości.
- Mamy dla pana pozdrowienia od takiej to a takiej. Pamięta pan? Tej z Gdańska.
Lutek oczywiście „pamięta” i prosi re-pozdrowić. Panie wychodzą zachwycone. Już na zewnątrz z wypiekami na twarzach dzielą się wrażeniami ze spotkania ze słynnym zakapiorem.
- Myśli pan, że chciałby zrobić sobie z nami zdjęcie? – pytają mnie.
Zapewniam, że Lutek na pewno o niczym innym nie marzy. Sielankę na tarasie przerywa wejście stuosobowej wycieczki nastolatków. Nastrój pryska, więc postanawiam się ewakuować. Żegnam się z paniami i ruszam w stronę Berehów. Schodząc w dół mijam kilka zziajanych grup w strojach niedzielnych, które najwyraźniej postanowiły zrobić sobie relaksujący spacerek do schroniska. W oczach mają moje poranne pytania.
Na krzyżówce w Berehach pusto. Chce mi się pić, więc idę do sklepu. Naprzeciwko widzę starszą kobietę w laczkach, która na mój widok zawraca. Po chwili wyprzedzam ją i docieram do budki. Zamknięta na trzy spusty. Markotnieję, ale zza pleców słyszę głos: „Otwarte, otwarte!” Oczywiście kobietą w kapciach była pani sprzedawczyni. Z butelką coli wracam na skrzyżowanie, zapalam papierosa i siadam na metalowej barierce w oczekiwaniu na transport do Wetliny. Po przeciwnej stronie drogi młoda dziewczyna z kasy BdPN-u próbuje uśpić w wózku mniej więcej rocznego chłopczyka. Młody dłuższą chwilę marudzi, ale wreszcie pada. Jego mama siada po przeciwnej stronie jezdni i też wyciąga papierosy. I tak sobie bez słów siedzimy, dymiąc i uśmiechając się do siebie. Samochody przejeżdżają sporadycznie, a kierowcy tradycyjnie nie reagują na moje machanie. Wreszcie po godzinie od strony Wetliny podjeżdża bus. Wysiada kilka osób, a szofer zawraca i wyłącza silnik na poboczu. Podchodzę i pytam, czy jedzie do Wetliny. Kierowca potakuje, ale oczywiście musimy jeszcze poczekać na jakichś pasażerów. No to czekamy. Gdy po godzinie nikt się nie pojawia, kierowca zrezygnowany mruga do mnie światłami i jako jedyny ładunek zabiera do kabiny. Wysiadam przy „Bazie ludzi z mgły”, chcąc dać osławionej knajpie jeszcze jedną szansę. Tym razem nie jestem jedynym gościem, bo na zewnątrz siedzą jeszcze dwie osoby. Wracam do schroniska.
Wieczorne piwko na tarasie zostaje zakłócone pojawieniem się czterech dużych i łysych facetów. Podjeżdżają dwiema niezłymi brykami na warszawskich numerach, więc moja pierwsza myśl jest oczywista: ONI dotarli już w Biesy! Okazuje się jednak, że panowie przyjechali po prostu na nocleg. Właścicielka idzie pokazać im pokoje. Gdy wracają, są wyraźnie niezadowoleni. Z baru-recepcji docierają do mnie pojedyncze słowa świadczące o tym, że panowie są skłonni nocować, ale za znacznie mniejsze pieniądze. Podobno „w internecie pokoje wyglądały lepiej”. Dziwne, bo pewnie oglądałem te same strony i – jak dla mnie – pokoje wyglądają o wiele lepiej w naturze. Poza tym panowie nie sprawiają wrażenia ludzi z problemami finansowymi. Drobna właścicielka (zuch-kobieta!) się nie ugina i nie chce dać upustu. Godzi się jednak oddać połowę zaliczki. Panowie są tak ucieszeni zwrotem stówy, że przed odjazdem zamawiają po piwie i z właścicielką rozstają się w zgodzie. A ja się zastanawiam, gdzie znajdą inny nocleg - o tej porze, za takie grosze, w przyzwoitym standardzie...
Idę spać. Plany na jutro są dwa: zaległa Caryńska albo Rabia Skała. Może nawet Okrąglik? Rano się okaże.

WojtekR
19-10-2006, 15:46
Byłoby absolutnie cicho, gdyby nie moje rzężenie z płuc i dudnienie z obu przedsionków. Gdzieś w połowie drogi - gdy już muszę robić postoje co 100 metrów, by złapać oddech - dopadają mnie natrętne myśli w stylu: „co ja, k..., tutaj robię?!” albo „po ch... się tak męczę?!”.

Jakże znane mi są te "natrętne" myśli... :mrgreen: , ale gdy człek wdrapie się na górę...:-D
Co do "rzężenia z płuc" ... rzucenie palenia daje tu nadzwyczajną ciszę! Wiem coś o tym...

Fiaa
19-10-2006, 21:39
Poniedziałek, 9 października

Gdzieś w połowie drogi - gdy już muszę robić postoje co 100 metrów, by złapać oddech - dopadają mnie natrętne myśli w stylu: „co ja, k..., tutaj robię?!” albo „po ch... się tak męczę?!”. Oczywiście w myślach nie używam kropek. Ale gdy wychodzę nad linię lasu, dostaję natychmiastową i zadowalającą odpowiedź. Krystaliczne powietrze, w dali widoczna Tarnica, w dolinach resztki mgieł, na połoninie nikogo. Po to tu jestem.


Pocieszasz mnie. Myślałem, że tylko ja tak mam. :)

Polej
19-10-2006, 22:34
Poniedziałek, 9 października

Naprzeciwko widzę starszą kobietę w laczkach, która na mój widok zawraca. Po chwili wyprzedzam ją i docieram do budki. Zamknięta na trzy spusty. Markotnieję, ale zza pleców słyszę głos: „Otwarte, otwarte!” Oczywiście kobietą w kapciach była pani sprzedawczyni. .

Kapesowa zawsze na "posterunku" :grin:

MF
20-10-2006, 10:01
Co do "rzężenia z płuc" ... rzucenie palenia daje tu nadzwyczajną ciszę! Wiem coś o tym...

Taaaaa... Potwierdzam, sprawdzam to zjawisko od pół roku i nawet w Tatrach nic nie rzęziło:smile:

Derty
20-10-2006, 12:39
Hej:)
No, okazuje się, że moglibyśmy założyć Podforum Rzężacych :mrgreen: Ale jakież to cudowne później wyrównywać oddech na szczycie :D

Pięknie, pięknie...jakbym sam tam był, dobrze piszecie Panie Marcowy:D Dalej....


[B]Dopiero teraz zauważam denerwujący feler mojego Copernicusa – ścieżki są zaznaczone tym samym kolorem i tą samą kreską co poziomice. Masakra dla oczu. Nie daj Boże czytać toto w świetle latarki.
O tak - prowadziłem po nocy ludków na kursie z taką mapą. W moim Petzlu na żółtą żaróweczkę widziałem jeszcz co nieco, ale gdy ktoś przyświecił diodówką...wszystko znikało:D

banana
24-10-2006, 15:21
cdn???????????????????? :D

Derty
24-10-2006, 15:57
cdn???????????????????? :D

Ty Marcowego nie poganiaj;> Napisał, że rano wybierze? To czekajmy do rana;> :)

Marcowy
25-10-2006, 13:25
Wybaczcie, ale jak się wróci do kieratu po dwóch tygodniach, to nie zawsze jest czas na pisanie. Wszak bagno wciąga ;) Ale do rzeczy.

Wtorek, 10 października

Według pierwotnych założeń miałem po południu przenosić się do Cisnej, ale rano stwierdzam, że nie chce mi się znów tracić połowy dnia na przejazd i szukanie kolejnego lokum. Zaglądam do baru-recepcji i pytam, czy mógłbym zostać w schronisku jeszcze dwa dni. Akurat są wolne miejsca, więc z ulgą dopłacam należność i zaczynam się przygotowywać do kolejnej wyprawy.
Ze schroniska wychodzę ok. 10. Przy sklepie ABC - jak na zamówienie – stoi busik do UG. Ale kierowca nie jest tak uległy, jak ten wczorajszy, i każe czekać na quorum. Stoję z pół godziny, ale żaden inny pasażer się nie pojawia. No to Jawornik! Ruszam do żółtego szlaku, po drodze machając bez przekonania na z rzadka przejeżdżające osobówki. Tuż przed zejściem z drogi zdarza się cud. Zatrzymuje się mały opel na śląskich numerach. Dwóch panów w średnim wieku z chęcią zgadza się zabrać mnie do Berehów. No to Caryńska! Panowie przyjechali na parę dni połazić. Po drodze mijamy ze 4 inne busy na poboczach. Są puste, a kierowcy w oczekiwaniu na klientów wygrzewają się na słońcu. Widomy znak, że jest już mocno po sezonie. Wysiadam w Berehach życząc podwożącym miłego pobytu i ruszam kupić bilet. W kasie BdPN siedzi ta sama sympatyczna dziewczyna, która wczoraj usypiała dziecię i z którą wspólnie popalaliśmy przy krzyżowce.
Rozpoczynam mozolną wspinaczkę przez Las Snozy. I żałuję, że nie umarłem wczoraj. Znów ta zadyszka, znów dudnienie w klatce piersiowej, znów te namolne pytania. Dochodzi do tego atrakcja w postaci parowania okularów – gdy tylko zatrzymuję się dla złapania oddechu, szkła natychmiast zachodzą mi mgłą. I to bynajmniej nie ze wzruszenia. Mam do wyboru dłuższy postój celem wyczyszczenia bryli albo dalszy marsz, bo po kolejnych kilku krokach para znika, jednak przez tę chwilę idę prawie po omacku. Ale przynajmniej nikogo nie potrącę, bo na szlaku pusto. Pierwszego człowieka spotykam powyżej linii lasu, a za chwilę pojawiają się następni.
Wreszcie zdobywam Kruhły i rozsiadam się na skałkach. Obok rezyduje młody człowiek, który wyminął mnie na podejściu. Ma profesjonalny sprzęt fotograficzny, dzięki czemu mam kolejną ofiarę! Chętnie zgadza się zrobić mi fotkę, a ja rewanżuję się mu tym samym. Leszek jest też z Warszawy, przyjechał w nocy samochodem, który zostawił na Przełęczy Wyżniańskiej. Zastanawia się, czy schodzić do UG, czy też od razu wracać zielonym szlakiem do auta. Idziemy do rozstajów, na których mój towarzysz decyduje się wędrować dalej ze mną. Gadamy z rzadka, ale sympatycznie. Okazuje się, że Leszek pracuje w dość bliskiej mi branży. Gdy rzuca nazwę firmy, parskam śmiechem - znam dobrze jednego z jego szefów. How modern...
Przy samym zejściu z Caryńskiej spotykamy odpoczywające czoło szkolnej wycieczki. Młody przewodnik tłumaczy 10-12-letnim dzieciakom, że nie mogą tak długo odpoczywać, bo czeka ich dziś jeszcze przejście Wetlińskiej. Zmordowani wycieczkowicze odpowiadają mu uprzejmym: „Ni ch...a!”, ewentualnie „K...a, zapomnij!” Nieco niżej spotykamy kolejną nieletnią grupę, którą prowadzi uśmiechnięty mężczyzna w okularach. Mówimy sobie „Cześć!”, a po chwili zza pleców dolatuje nas pytanie wydyszane przez jedną z dziewczynek: „Proszę księdza, daleko jeszcze do tej Chatki Puchatka?” Z Leszkiem patrzymy na siebie zdziwieni. Czyżby kolejna grupa wyczynowców? A może dobrodziej pomylił połoniny? Nadchodzi zamykająca stawkę pani profesor. Pytam ją, czy faktycznie idą do Chatki Puchatka. Pani w sumie nie wie, ale „na górze jest przewodnik, który wie”. Oddychamy z ulgą – państwo są ogonem tej pierwszej grupy, a trasa jest jednak pod kontrolą. Tak czy inaczej dzieciaki czeka niezła przeprawa. A może tylko takim oderwanym od biurka starym pierdzielom wydaje się, że dwie połoniny w jeden dzień to jakiś hardcore? Ale stają mi przed oczyma twarze kilku znajomych, którzy po takich traumach z dzieciństwa znienawidzili góry na zawsze... Ech...
Przez całą drogę Leszek nie odrywa oka od aparatu. Zdradza mi, że właśnie założył własną firmę i będzie wydawał kalendarze z pejzażami. Pokazuje mi w aparacie kilka fotek, które śmiało mogłyby ozdobić niejedno takie wydawnictwo. Ja po drodze robię ostatnią fotkę i kończy mi się film. Pstryknąłem 24 sztuki i chwatit. W Ustrzykach oczywiście idziemy do Lacha na piwo. Po rozmowie z gospodarzem Leszek decyduje się zostać u niego na nocleg, musi jednak zabrać samochód z Przysłupia, a potem podjechać do UD, gdzie – podobno – można zgrać zdjęcia z karty na płytę. Pośpiesznie dojadamy kanapki i ruszamy w stronę placyku w centrum. Busów nie widać, więc idziemy pieszo w stronę Wetliny. Kierowcy zwyczajowo olewają machanie, jednak – o dziwo! – za czas jakiś zatrzymuje się samochód ze starszym małżeństwem i nas zabiera. Na Przysłupie żegnam się z Leszkiem i jadę dalej. Państwo odwiedzali krewnych w Krośnie i postanowili na kilka dni wybrać się do Wetliny. Byli już rano w Wetlinie i nie mogli znaleźć kwatery. Wymieniają nazwy pechowych pensjonatów, a z pozostałych przychodzi mi do głowy jedynie „Alkowa” i PTTK. Wysadzają mnie przy samej dróżce do schroniska, do którego później już nie docierają, więc widocznie znaleźli coś innego.
Jutro ostatni dzień w Biesach, a pozostała mi z dawien dawna nie widziana Rabia Skała. Zasiadam z piwem na barowym tarasie i gapię się na zachód słońca. Słychać tylko plusk Wetlinki przerywany sporadycznie brzękiem garów z kuchni. W schronisku puściutko, na parkingu stoją ze dwa samochody. Czuję spore zmęczenie, więc dopijam piwo i idę do pokoju. Zasypiam ok. 19 kołysany błogimi wspomnieniami.
Ok. 20 zaczyna trząść się ziemia. Budynek drży rozkołysany setkami stóp i głosów. Nie ma wątpliwości – przyjechała tzw. grupa. Z wywrzaskiwanego co chwilę na korytarzu zwrotu „pani profesor!” wnioskuję, że mam okoliczność z młodzieżą licealną. O ile pamiętam, w tym wieku ceniło się już „ciche zajęcia w podgrupach”, więc może niedługo będzie spokój? Póki co, oprócz tupotu i nawoływań słyszę przedziwną kakofonię dźwięków – z każdego pokoju przez otwarte na oścież drzwi dobiega różna muzyka tworząc koszmarny misz-masz. Ale do 22 to wolny kraj. A potem... Może wreszcie mój myśliwski nóż się na coś przyda?
I tak nie zasnę, więc gramolę się ze śpiwora i – tu może niektórych zaskoczę – idę na piwo. Ale bar jest juz zamknięty. Ech... Wracam do pokoju, a na korytarzu nadal trwa fiesta. Na szczęście przypominam sobie o ledwo napoczętej piersiówce. Ta-dam! Siadam na łóżku, popijam mineralną, zagryzam „princessą” i czekam na magiczną 22.
W tym miejscu chciałbym złożyć najwyższe wyrazy uznania na ręce pani profesor, która w dn. 10-11.10.2006 opiekowała się grupą w schronisku PTTK w Wetlinie. Nie wiem, jak osoba owa wyglądała, bo słyszałem tylko jej energiczny głos, ale należałoby pomyśleć o nazwaniu jej imieniem jakiejś ulicy albo szczytu. Otóż o magicznej godzinie 22 niewytłumaczalnym sposobem w dwie minuty pani pacyfikuje całe towarzystwo. I już. Z niedowierzaniem to wpatruję się w zegarek, to wsłuchuję w absolutną ciszę za drzwiami. Doznanie na poły mistyczne.
Ale „enjoy the silence”, więc zasypiam.

lunka
25-10-2006, 18:41
Taaaaa... Potwierdzam, sprawdzam to zjawisko od pół roku i nawet w Tatrach nic nie rzęziło:smile:

NO jasne, ze nic nie rzezi ale za to tyłek tak rosnie, ze trudno go na góre wyciągnąć ... MAKABRA :lol: oczywiscie o rosniecie tyłka po rzuceniu palenia chodzi ..:)

Derty
26-10-2006, 12:22
Hej:D
No Marcowy, czyta się Ciebie z zapartym tchem :) Może dlatego, że co i rusz widzę siebie w podobnych sytuacjach, kiedyś tam, kiedyś? Wspaniała wyprawa i wspaniała opowieść, bo wywołuje masę wspomnień:) Ta grupa z księdzem - sam widziałem takich ludzi ze trzy razy:D Zaczynali od UG Carynę, spadali do Berehów i na smaczek robili Wetlińską nieświadomi tego, że można inaczej (czyt. krócej):D Dwa razy to byli 'szkolniki', a raz tzw firmowy obóz integracyjny. Co do mocy własnych - na lekko w ostatnie lato przeszliśmy z Czartem traskę Wyżnia-Chatka-Berehy-Caryńska-UG, co zważywszy na moje lata możnaby wobec tego zaliczyć do wyczynów hardcorowych <lol> Jednakże jakoś umęczony się nie czułem po wszystkim pomimo tego, że trwał okres wielkich upałów. Na górze było zacnie, jakieś 21-23 stopnie, obaliłem około 4,5 litra mineralnej, było pusto, było ślicznie...
Mam znajomą, która wręcz biega po górach. Kiedyś z córką i grupą koleżanek z pracy przemierzała Bieszczady bazując właśnie w UG, jak i ja. Któregoś dnia spotkałem ją na Wyżniańskiej tak około 10 rano. Zameldowała, że właśnie zeszły z Rawek i idą na Caryńską. Przy wieczornym winku w UG usłyszałem, że '...Chatka Puchatka ma takie ładne okna od frontu...'. O mały włos nie połknąłem kieliszka z wrażenia :P
A profesorka w PTTK-u to chyba moja dawna wychowawczyni z liceum;) Potrafiła bandę rozigranych po klilku głębszych młodzieniaszków ustawić w kilka sekund :D A spróbowałby który kosz na głowę jej nasadzać;> No, może trzeba by takim nauczycielom stawiać pomniki?
Co zaś do kieratu... gdy jeszcze w bagnie postawiony, to już jak przedsionek piekła :P Zawracaj do gór Marcowy...:)

Doczu
26-10-2006, 14:45
obaliłem około 4,5 litra mineralnej
Tfu ! Jak zwierzę* ;-)



* - tylko zwierzeta piją wodę :-P ;-)

Barnaba
26-10-2006, 15:07
Dzoczu! Koniecznie musimy się razem gdzieś wybrać. Twoje poglądy są zupełnie jak moje. Ale dalej czytamy że Derty karniaki gonił chyba...

lunka
26-10-2006, 23:27
[quote=Derty;34325]
No Marcowy, czyta się Ciebie z zapartym tchem :)quote]

Zgadzam sie ..:-)
CHcemy jeszcze !!! i to jak najpredzej ..:-)

Derty
27-10-2006, 11:20
Tfu ! Jak zwierzę* ;-)



* - tylko zwierzeta piją wodę :-P ;-)

Trudno - jestem jak zwierzę. Tobie Doczu, gdy Cię kiedy spotkam w upał na podejściu podam do popicia pół litra Wyborowej:D To Cię jeszcze bardziej uczłowieczy:P

Doczu
27-10-2006, 11:23
Tobie Doczu, gdy Cię kiedy spotkam w upał na podejściu podam do popicia pół litra Wyborowej:D
Do popicia wody ? Czemu nie :-)


P.S.
Mam nadzieję, że nie poczułeś się urażony moim żartem ?

Jabol
27-10-2006, 11:29
No to mamy już ochotników do wykonania drinka "świnki trzy" :))) znacie to? składniki: trzech wędrowców i skrzynka horyłki ;)))

Derty
27-10-2006, 11:36
:D
Hehe...Doczu...ani troszku...sam się z siebie śmieję, gdy tak wlewam w siebie mineralną i myślę 'No dziadeczku, do Krynicy czas':D
Ale że zwierzę...hoho...gdyby to jakaś piękna kobieta mi powiedziała;P

Doczu
27-10-2006, 12:43
Aby rozwiać watpliwości dotyczace mojego zartu zapraszam tutaj
http://forum.bieszczady.info.pl/showpost.php?p=29717&postcount=152
A swoją drogą kazdy by chcial zeby mu tak kobieta powiedziała. Ale to trzeba by się cofnąc jakieś 10 lat i z 10 kg wstecz :-)
P.S.
Jabol miło Cię znowu widziec na forum.

bertrand236
27-10-2006, 13:00
Ale to trzeba by się cofnąc jakieś 10 lat i z 10 kg wstecz :-)
P.S.
Jabol miło Cię znowu widziec na forum.

:? Nie wierzę, że od naszego spotkania niestety w Poznaniu aż tak utyłeś.


Jest na forum i to w jakim stylu. moja zagadka, odpowiedź na pytanie o zdjęcie..... Żeby go czymś zaskoczyć trzeba chyba pytać o Wielkopolski Park Narodowy:lol:
pozdrawiam

Doczu
27-10-2006, 13:07
Nie wierzę, że od naszego spotkania niestety w Poznaniu aż tak utyłeś
No nie, ale już wtedy miałem z 8 kg "do przodu" :-)

Marcowy pisz szybko ciag dalszy, bo schodzimy na niebezpieczne tematy :-)

Marcowy
27-10-2006, 14:48
Doczu, mówisz i masz :)
W ogóle dzięki za ciepłe słowa :)
Dziś w Biesach dzień ostatni, ale nie odchodźcie od telewizorów! W poniedziałek epilog ;)

Środa, 11 października

Około 8 budzą mnie nieletni towarzysze zza ściany. Za wczorajszą karność prawie ich polubiłem, czuję się rześko, więc przeciągam się i zrywam z wyrka. I to jest mój błąd. Przeszywa mnie ból promieniujący z lewej stopy. Z niedowierzaniem oglądam niewielkie krwawiące pęknięcie. Przysiągłbym, że wczoraj go nie było! Na pięcie skóra przecięta jak nożem na długości 2-3 centymetrów. Teoretycznie żaden dramat, ale ból nieporównywalnie duży. Ki diabeł? Nie mam opatrunków, ale nic to, Baśka - w drodze na Okrąglik zaopatrzę się w sklepie ABC. Ostrożnie zakładam skarpety. Nieszczęscia chodzą parami, więc dostrzegam, że pęknięcie na bucie też się powiększyło. Przynajmniej nie będę targał alpinusów z powrotem, a dziś wytrzymają.
Wyruszam po śniadaniu. Kupuję plastry i na ławeczce przed sklepem dokonuję operacji na otwartej pięcie. Póki idę po asfalcie, jest całkiem OK. Zapominam więc o stopie, skręcam w las, zanurzam się w zieloność i jak łódka brodzę. Zatrzymuję się pod nieczynnym wyciągiem i przez chwilę w cielęcym zachwycie gapię się na oświetlony słońcem Smerek i resztę Wetlińskiej. Sielankę mąci tylko dobiegający zewsząd jazgot pił motorowych we wsi. Nieomylny znak, że zbliża się zima. I to surowa! Mijam wypasioną hacjendę (wiecie, kto tam mieszka?!) i rozpoczynam wspinaczkę. Jest pięknie i cicho. Jednak wkrótce ciszę przerywa jęk. Mój jęk. Pięta boli coraz bardziej. Zaciskam zęby i kontynuuję. Około południa zdobywam Jawornik. Rozsiadam się na trawie i ściągam but. Skarpetka do połowy przesiąknięta jest krwią. Szfak... Zmieniam opatrunek, wyciągam piwko i robię kanapki z „tyrolską” (wiecie, skąd ta nazwa?!). Relaksuję się tak jakąś godzinkę. Ból ustaje (pisałem przecież, że piwo jest dobre na wszystko!), skarpetka przeschła, więc postanawiam dojść przynajmniej do Rabiej Skały. Ale dupa – po kilku krokach znów pięta daje znać o sobie. Wzdycham więc i zawracam. Nie ma co, mocny akcent na koniec wyprawy...
Utykając docieram do Starego Sioła. Przy parkingu, na którym zawracają busy, siadam na tarasie. Wcześniej w kilku miejscach próbowałem skosztować pierogów z jagodami, ale nie miałem szczęścia. Podobno z powodu suchego lata jagód było mało, więc knajpiarze skupili niewielkie ilości. Teraz widzę w menu naleśniki z mrocznym przedmiotem pożądania, więc zacieram ręce i zamawiam. Podnoszę do ust pierwszy kęs. Jagody są ze sklepowej konfitury. Bueee, niesportowo...
Przypominają mi się wetlińskie pierogi z jagodami sprzed 20 lat. Malutki bar w piwnicy jednorodzinnego domku, domowe ciasto, pierogi klejone na miejscu i gotowane w wielkim kotle. Każdy spust błyskawicznie lądował na talerzach zgłodniałych wędrowców, którzy na swoje 8 sztuk czekali bez szemrania po dwie godziny. Jeśli chcieli dokładkę (a zazwyczaj chcieli, bo smak był niepowtarzalny), czekali kolejne dwie.
Po przekąsce ruszam do schroniska. W pokoju biorę prysznic, zmieniam opatrunek i zaczynam się powoli pakować – autobus do Rzeszowa odchodzi jutro o 5 rano. Gdy się ogarniam, nadal jest nieprzyzwoicie wcześnie, jakaś 16. Co tu robić? Hyhy... Jak dobrze, że bar jest tak blisko. Kuśtykam więc i zamawiam piwo. Przy okazji sprawdzam stan gotówki. Ożesz ty... Duże miasto najwyraźniej stępiło moją czujność. W Biesach nie poświęcałem większej uwagi zawartości portfela, a teraz stwierdzam, że zostały mi 33 złote. Na PKS powinno starczyć, chociaż... nie jestem pewien. Do Rzeszowa jakieś 150 km. W każdym razie nie zaszaleję na pożegnanie. Z piwem schodzę nad Wetlinkę i rozsiadam się na kamieniach. Szum działa kojąco. Popijam browar i znów oddaję się wspomnieniom. Na przykład tym, jak to w szczenięcych latach szliśmy z moim kolegą Markiem z plecakami środkiem tego samego nurtu (czasem po kostki, czasem po pas w wodzie) i na całe gardło śpiewaliśmy: „Niech żyje bal!”. A dziś ledwo robię półdniowe trasy, a Marek jest poważnym managerem w poważnym banku, więc woli grać w squasha.
Wracam do baru z zamiarem zaryzykowania jeszcze jednego piwa, ale od progu wita mnie ciżba i hałas - grupa zwaliła się na kolację. Żegnam się z miłą właścicielką obiecując zostawić rano klucz w drzwiach i wracam do pokoju. Przygotowuję kanapki na jutro, nastawiam budzik na 4 i zalegam w wyrku gapiąc się bezmyślnie w sufit. No, może nie tak całkiem bezmyślnie – zastanawiam się, co zrobić ze zniszczonymi (a od dziś także zakrwawionymi) butami. Po prostu wyrzucić do kubła na śmieci? Jakoś tak... nieswojo. Rytualnie utopić w rzece lub zakopać w ładnym miejscu? Piękny gest, ale miejscowy ekosystem mógłby tego nie znieść. Chyba zapadam w drzemkę, bo w pewnym momencie otwieram gwałtownie oczy nie wiedząc, gdzie jestem. Słyszę jakieś radosne okrzyki na korytarzu. Rozumiem z nich, że Polska z kimś wygrała w piłkę kopaną. Jakoś mnie to nie rusza, więc znów zasypiam.

Derty
27-10-2006, 16:35
...Mijam wypasioną hacjendę (wiecie, kto tam mieszka?!)...

Taka za kutym ogrodzeniem? Nie wiem, kto mieszka, ale wiem, że chyba nigdy w historii tych stron osiedla tak wysoko nie sięgały. Ciekawe, kto taki ważny...

marekm
27-10-2006, 23:12
Taka za kutym ogrodzeniem? Nie wiem, kto mieszka, ale wiem, że chyba nigdy w historii tych stron osiedla tak wysoko nie sięgały. Ciekawe, kto taki ważny...

Ważny, nie ważny, ale napewno "kasiasty". Za samo ogrodzenie można wybudować już fajną chyżę, a o doprowadzeniu elektryczności już nie wspomnę. ale jak się ma główęe do interesów i w odpowiednim momencie zainwestowało trochę kasy w grunty to teraz można takie cacuszka mieć, a i foty też fajne pstrykać i cósik z tego mieć

Henek
27-10-2006, 23:25
Marcowy ?
Czy zemsta została dokonana , czy Ći się śni dokładka ?

długi
28-10-2006, 10:35
Czy wypasioną hacjędą nazywasz ten mały domek u szczytu nieczynnego wyciągu?
Jeżeli tak to pojęcie wypasu jest bardzo rozciągliwe.
Mieszka tam człowiek, który na Bieszczadach zjadł zęby. Prowadził schronisko w Jaworcu, był w GOPR, miał jednoosobowy tartak (skończył się ten eksperyment szpitalem), przez lata dorabiał się ciężką pracą i w końcu udało mu się znaleźć zajęcie przynoszące dochód. Zrealizował swoje marzenie, dom wysoko z widokiem, na uboczu. Znacie Go z pięknych zdjęć w galeriach na chyba każdym bieszczadzkim portalu. Początkowo nie chciał grodzić domu, ale prawie każdy przechodzący wchodził na teren, a połowa z nich zostawiała stertę śmieci. Kilka fotek jest w mojej starej relacji :
http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php?t=2442&page=3&highlight=d%B3ugiego
Po sąsiedzku też ktoś rozpoczął budowę, było to rok temu
Długi

Derty
29-10-2006, 15:47
Czy wypasioną hacjędą nazywasz ten mały domek u szczytu nieczynnego wyciągu?
Jeżeli tak to pojęcie wypasu jest bardzo rozciągliwe.
Mieszka tam człowiek, który na Bieszczadach zjadł zęby.

W końcu nie ustaliliśmy o co chodzi. Wyszukam fotkę i ustalimy... Zdjęcia Długiego nie chcą się jakoś załadować w mój komp. Po prostu zaskoczył mnie i wnerwił widok na wierzchowinie kutego ogrodzenia - pasującego do regionu i miejsca, jak pięćdo oka i zupełnie nie ma dla mnie znaczenia kto tam mieszka. Za kasę można zabudową upstrzyć całe góry dokolusia mawiając, że 'to moje wielkie marzenie'. Wielu to robi i nie ma znaczenia, czy zjedli na górach zęby czy tylko owsiankę;> Zawłaszczają widoki, miejsca, wszystko...bo ich stać. Dziwnym trafem w parku krajobrazowym? No cóż....
W dodatku okazuje się, że mechanizm wciąż ten sam - pierwszy przeciera szlaki, następni dołączają... Cieszę się, że choć derekcja BdPN pryncypialnie traktuje zapisy o ochronie krajobrazu;> Bo w CW Parku to już chyba nie do końca...

lucyna
29-10-2006, 18:31
Derty zajdź na ziemię. W Wetlinie ochrona krajobrazu? Czytam tę relację jednym tchem.

marekm
29-10-2006, 22:16
Po sąsiedzku też ktoś rozpoczął budowę, było to rok temu
Długi

a i w tym roku też się nic nie zmieniło. tzn budowa trwa dalej.

Derty
30-10-2006, 13:29
Derty zajdź na ziemię. W Wetlinie ochrona krajobrazu? Czytam tę relację jednym tchem.

Bo ja taki idealista jestem:P Już nie marudze. Na szczęście relacja jest super:)

Marcowy
30-10-2006, 14:12
Czwartek, 12 października

Budzę się kwadrans przed budzikiem. Zwlekam się z łóżka i idę po wrzątek do kawy. Jest godzina 4, więc w schronisku martwa cisza, a każde skrzypnięcie podłogi pod moimi stopami brzmi jak wystrzał z „Aurory”. W bladym świetle korytarzowej lampki wsypuję do kubka resztę kawy. Po pierwszym łyku oczy stają mi w słup. Całkiem spora ta reszta, pewnie nie zasnę do Gwiazdki. Ostatni rzut oka na pokój, wór na plecy, zgrzyt klucza przekręcanego od zewnątrz. W przedsionku moment zawahania – co zrobić z tymi butami? Świadomość ekologiczna jednak zwycięża. Wzdycham, całuję je w cholewki i na zewnątrz wrzucam do kontenera na śmieci. Maszeruję na przystanek gapiąc się w pięknie rozgwieżdżone niebo. Latarnie świecą z rzadka, więc nic nie mąci tego widoku. Na przystanku jestem sam, zatem ostatni raz delektuję się ciszą i wciągam w płuca krystaliczne, mroźne powietrze. Wreszcie z głębi wsi narasta pomruk silnika, a po chwili pojawiają się światła autobusu. Na wszelki wypadek macham ręką, a po chwili wrzucam plecak do luku bagażowego. Na schodkach dostaję gęsiej skórki – nie wiem, czy starczy mi na bilet. Zgrzyt autobusowej drukarki, szczęk wysuwanej szuflady i... „20,50”. Ufff... a więc mogłem jeszcze wczoraj zaszaleć! Ale wtedy mógłbym nie wstać o 4.
Stwierdzam, że jestem jedynym pasażerem, rozsiadam się więc wygodnie. Do Cisnej dosiadają się jeszcze dwie osoby o łazikowym image. Mówimy sobie „dzień dobry”, po czym każdy przykleja nos do swojej szyby, za którą i tak nic nie widać. Świt witany w okolicach Baligrodu nie przynosi poprawy, bo świat otulony jest gęstą mgłą, więc ostatni rzut oka na Biesy jest mocno zamazany. W Baligrodzie wsiada spora grupa dzieci, a w Sanoku robi się naprawdę tłoczno. Na pierwszym, „panoramicznym” siedzeniu rozsiada się starsza, elegancko ubrana para. Typ ludzi bardzo gadatliwych, ostentacyjnie kulturalnych i uprzejmych, a ponadto zorganizowanych i wszechwiedzących... Po prostu koszmar. Stojący między siedzeniami dorośli są przez staruszków życzliwie instruowani, by trzymali się poręczy, bo gdy autobus szarpnie, można upaść i złamać nogę. Wsiadające dzieci są pytane, czy ubrały się dziś ciepło i jakie mają lekcje. Kierowca jest komplementowany za czysty pojazd i fachową jazdę. Efekt jest taki, że przerażeni dorośli wycofują się gwałtownie na tył autobusu, rozszczebiotane dzieciaki nagle nabierają wody w usta i odpowiadają półsłówkami, a rozmowny początkowo kierowca milknie i zaczyna podejrzliwie przyglądać się staruszkom w lusterku. Państwo starsi wyciszają lepiej, niż wykładzina z korka. Zamykają się na moment, gdy do autobusu wsiada podpity facet w skórzanej kurtce (na marginesie – niezły gość, w głębokiej magmie o 7 rano!). Ponieważ zwolniło się miejsce obok mnie, koleżka natychmiast je zajmuje. Po chwili zaczyna mnie bełkotliwie przepraszać za coś, co – jak mu się wydaje – kiedyś mi powiedział. No ale „był pijany”. Oczywiście zapewniam go, że nie chowam urazy i wszystko jest OK. Facet wysiada po dwóch przystankach, uprzednio uścisnąwszy mi serdecznie dłoń.
Po czterech godzinach od wyjazdu z Wetliny melduję się na dworcu w Rzeszowie. Kurcgalopkiem podbiegam do bankomatu, uzupełniam braki gotówkowe i z ulgą zasiadam w „Koguciku” na ostatni kufelek. Czasu mam trochę, więc robią się z tego dwa kufelki. Na peron docieram w różowym nastroju, który jednak pryska jak bańka mydlana – na ławce dostrzegam moich staruszków z autobusu. No ale w pociągu przynajmniej jest dokąd uciec. Po chwili głośniki obwieszczają 10-minutowe spóźnienie pośpiesznego z Przemyśla do Szczecina. Niby nic wielkiego, ale państwo starsi dostają furii – cały ich misternie skonstruowany plan podróży legł w gruzach. Złorzecząc pod nosem miotają się po całym peronie. Ja też, ale zawsze w przeciwpołożną. Pojawiają się żebrzące cygańskie dzieci. Staruszek pańskim gestem rzuca im pod nogi garść drobniaków, które cyganiątka chciwie zbierają przy akompaniamencie obelg mruczanych przez hojnego darczyńcę. No co za kutas... (wybaczcie, tutaj kropki nie pasują). Wreszcie nadjeżdża pociąg i zajmuję miejsce w pustawym przedziale. Oczywiście po chwili przez korytarz przesuwają się dwa złowrogie cienie. Obrzucają mnie pogardliwym spojrzeniem i przechodzą dalej – widocznie nie przypada im do gustu mój ponad tygodniowy zarost i przybrudzony polar. I pomyśleć, że podczas całej wyprawy parę razy moja ręka sięgała już po maszynkę do golenia...
Dalsza podróż mija bez większych atrakcji. W Biesach zresetowałem się tak całkowicie, że nawet spóźnienia i przesiadki mnie nie stresują. Po szesnastu godzinach jazdy od momentu startu z Wetliny melduję się na dworcu w Zielonej Górze.

Epilog:

Niejako na własny użytek pozwolę sobie wypunktować kilka luźnych wrażeń i wniosków z tej wyprawy. Będzie toto subiektywne i naiwne, więc czytacie na własną odpowiedzialność :)
1. Przy takiej kondycji (a właściwie jej całkowitym braku) nie mam co marzyć o całodniowych trasach, tym bardziej z plecakiem. Przed następną wyprawą jakiś trening byłby nad wyraz wskazany. O rzuceniu palenia nie wspominając.
2. Po sezonie lepiej wybierać się w Biesy własnym transportem. Zbyt dużo czasu zajmują przejazdy, a raczej próby ich zorganizowania. Gdzie te czasy, gdy na machanie ręką zatrzymywał sie prawie każdy kierowca... Gdy teraz ktoś zatrzymuje się przy tobie z własnej woli, możesz byc prawie pewnym, że zechce na tobie zarobić (w sensie – będzie to kierowca busa).
3. Po sezonie trudno liczyć na tzw. bieszczadzki klimat knajpiany. Z niejakim zdziwieniem stwierdziłem, że podczas tej wyprawy ani razu nie imprezowałem, nawet skromnie. Nie liczę piwka o zachodzie słońca, bo to inna kategoria. No ale w końcu mogłem się tego spodziewać, jadąc samotnie i po sezonie.
4. Mam wniosek racjonalizatorski dla właścicieli schronisk i pensjonatów – odpłatne usługi pralnicze (nie spotkałem się z czymś takim, ale może gdzieś w Biesach istnieją). Jeśli byłyby powszechne, możnaby zabierać mniej ciuchów. Zresztą w rękach trudno wyprać porządnie taki polar czy spodnie. Cennik usługi - 5 zł za wsad, 2 zł za porcję proszku. A używaną pralkę można kupić tanio od dostawców ze sklepów AGD, którzy od niedawna mają obowiązek zabierać stary sprzęt przy dostawie nowego.
5. Nie zrozumiem, dlaczego miejscówki pod tym samym szyldem (konkretnie PTTK) mogą się tak bardzo różnić standardem. W Wetlinie można było zrobić cudeńko, a w UG – nie? Tym bardziej, że – o ile wiem – w Ustrzykach jest większy głód miejsc noclegowych...
6. Zanika zwyczaj witania się na szlaku, postępuje za to jego – nazwijmy to – dywersyfikacja. Kiedyś „cześć” było uniwersalne. Teraz trzeba najpierw obrzucić wzrokiem spotykanego człowieka i błyskawicznie zdecydować, czy powiedzieć „cześć”, „dzień dobry”, czy też trzymać dziób na kłódkę, by nie narazić się na zdziwione spojrzenia. Ale może to i dobry objaw świadczący o tym, że coraz więcej ludzi jeździ w Biesy, nawet ci niedzielni turyści, niezainfekowani (póki co) wirusem typu „B”.

Podsumowując – wyprawa była niezwykle udana i klimatyczna, a samotne łażenie po sezonie ma niepowtarzalny urok. Odnalazłem swoje ślady stóp sprzed lat, więc mogę uznać, że – metaforycznie pojęta – zemsta została dokonana.

Dziękuję za uwagę i do zobaczenia na szlaku :)

Derty
30-10-2006, 14:53
pewnie nie zasnę do Gwiazdki.
Marzyciel...


W Wetlinie można było zrobić cudeńko, a w UG – nie? Tym bardziej, że – o ile wiem – w Ustrzykach jest większy głód miejsc noclegowych...

Może właśnie dlatego? Myśmy onegdaj uciekli z Czartem po jednej nocce w Kremenarosie na prywatną kwaterkę po drugiej stronie szosy. Nie wytrzymaliśmy ogrzewania chuchem własnym i płatów pleśni sufitowej jako dodatku do szamponu;> Ale było tam bractwo, które chyba 3 czy 4 dzień okupowało pokój i nie marudzili. Gdzie indziej w UG nie dostaliby wtedy tylu łóżek na raz.


6. ....

Też to odczuwam. Dziwi mnie ta wybiórczość. W górach uczyli mnie, że każdy jest 'Ty'. Taki znak równości pomiędzy ludźmi. Ale teraz Panie inne czasy, inne czasy... Hehe...niedawno na kursie przewodnickim niektórzy młodzi krztusili się zwracając się do mnie po imieniu. A pod Tarnicą w lecie mały chłopczyk powiedział 'cześć' na moje 'cześć' po czym sczerwieniał i poprawił na 'dzień dobry':P


Dziękuję za uwagę i do zobaczenia na szlaku :)

Szkoda, że nie pojechałeś na dłużej :)

lucyna
30-10-2006, 15:31
Kiedy będziesz miał uprawnienia?

WojtekR
30-10-2006, 16:18
[B] Ale może to i dobry objaw świadczący o tym, że coraz więcej ludzi jeździ w Biesy, nawet ci niedzielni turyści, niezainfekowani (póki co) wirusem typu „B”.

Tego raczej bym się obawiał. Pozostaną nam (póki co) ukraińskie Karpaty.

bertrand236
30-10-2006, 19:29
WIELKIE DZIĘKi za wspaniałą relację. Czytałem jednym tchem.
Klika uwag do epilogu.
1. Mam to samo. Jestem w Bieszczadzie, a kondycja jeszcze w domu. Jak wracam do domu to ona chyba w drodze w Bieszczad, bo znowu jej nie ma chociaż z dumą oznajmiam, że nie palę.
2.Dzięki za tą uwagę, zwłaszcza, że wybieram sie w czwartek. Jestem zmotoryzowany, zawsze zabieram turystów i nie tylko, ale teraz mam w planie trasę podczas której będę zmuszony skorzystać z przygodnego transportu.
3.Nie zgadzam się. Bywam po sezonie często i potrafię znaleźć ten klimat.
4. Popieram wniosek
5. No koments
6. Zawsze mówię "Czesć". może dlatego, ze jestem juz w takim wieku, że niektórzy zastanawiają się, czy nie powiedzieć "Dzień Dobry".

Pozdrawiam

Doczu
31-10-2006, 09:56
Marcowy - bardzo przyjemnie się czyta Twoją relację. Dzięki za odrobine rozrywki na jesienne wieczory.
ad rem pkt 3 epilogu - nie zgodze się. Zalezy co rozumiemy pod pojęciem "klimat" Generalnie mnie w knajpach bieszczadzkich bardziej podoba się po sezonie. Obsługa ma więcej czasu i jest bardziej skora do rozmowy i opowiadań. Nie traktuje mnie jak konsumenta, tylko jak turystę.
Np. w sezonie do Lacha nie zaglądam, ale jak byłem zimą, to był zupełnie inny człowiek. Było rewelacyjnie i gdyby nie fakt ze musiałem iść, to zostałbym tam na dłużej.

Derty
31-10-2006, 17:31
Zgadzam się z przedmówcami:) Klimat w Bieszczadach zawsze jest. Może czasem stawiamy otoczeniu za duże wymagania i klimat złośliwie znika?:P Ja np bardzo sobie kiedyś upodobałem 'Piekiełko' po sezonie. No, wiele wody w Sanie upłynęło odkąd tam nie byłem, ale po sezonie klimaty tam były dla mnie akuratne: łatwo sobie było z miejscowymi ludźmi zagadać i zwyczajnie zadumać się nad piwskiem albo natknąć na tajemniczego samotnego wędrowca i ni z gruszki ni z pietruszki rozgwarzyć się o górach, polityce i innych bardzo ważnych sprawach:)

Marcowy
31-10-2006, 18:34
Klimat klimatowi nierówny :) Czasem to zatłoczona Baza, czasem miejscowy spotkany na piwie pod sklepem. Jeśli ktoś jedzie sam po sezonie, to raczej nie po to, żeby siedzieć non-stop w przepełnionych knajpach.
Ale czasami człowiek hucznie zabawić się musi. Inaczej się udusi :D

salamandra
31-10-2006, 20:20
Witam

przeglądam to forum od dwóch lat , ta relacja jest świetna
najlepsza jaką czytałam

dziękuje


też zauważyłam , że zanika zwyczaj pozdrawiania na szlaku a szkoda

Pozdrawiam

Ps
ten kolega już nie pojedzie w Bieszczady , zniszczyłby swój mistenie tkany spokój

lunka
01-11-2006, 22:15
hej !
to najlepsza relacja... az wstyd bedzie w niedziele opisac swoja wyprawe.
Ale nie ..to zart... super .. RELACJA-REWELACJA !!!:grin:

WUKA
11-06-2009, 00:35
Relacji reanimacja!
Przeczytałam jeszcze raz mając w pamięci czytanie pierwsze!
Czytało się tak,jak słucha się Beatlesów,zagląda do "Dzieci z Bullerbyn"czy ogląda "Przeminęło z wiatrem"!
Fajnie,że są takie "IPN"-y