PDA

Zobacz pełną wersję : Ambicja poskromiona



deszcz1
20-10-2006, 19:38
Witam.
O tym, że jestem idiotą przekonałem się już szukając żubra w...Lesku.
Między 6, a 9 rano 11 pażdziernika wędrowałem po mieście, to w dół, to w górę poszukując pewnego(wiadomego) banku. Jakim cudem na moich plecach wędrowało 25 do 30 kg "niezbędnego" ekwipunku, nie potrafiłem sobie wyjaśnić. Potem, chyba dla osłody, dane mi było przemiłe spotkanie z panem Naterem(" jak sądzę") u którego zgrywałem zdjęcia z ... Kanarów( nie moje, uchowaj Boże).Kompletna paranoja. Ale jako sie rzekło, spotkanie było bardzo miłe; dane mi było zerknąć do wnetrza kartonowych pudełek pełnych;mgieł, drzew, strumieni,gór, wilków i innych żyjątek, jednym słowem Biesy w pudełkach.
Na pytanie dokąd zmierzam odparłem, że min. do Sianek, a w łepetynie roiło mi się jeszcze: Tarnica, Rawki, Krywe,Tworylne, Łopienka, Dwernik, Duszatyn.
Wracać miałem mniej wiecej za tydzień-jeszcze jeden dowód, że jestem niespełna rozumu. Czas pokazał co było tylko rojeniami,a co miało sie spełnić, niekiedy z naddatkiem.Pan Nater życzył mi "pięknych mgieł", a ja ruszyłem.
I dolazłem pod Kamień Leski.Tam zacząłem pstrykać i nagle odkryłem,że na 128 MB karcie "weszło" mi 10 zdjęć.Na Biesy ciut mało choc miałem jeszcze 512.Dość samobiczowania, aż takim kretynem nie mogę przecież być, ewolucja chyba by mnie juz wyeliminowała.Jakkolwiek aparat cyfrowy skrywa dla mnie wciąż wiele tajemnic udało mi sie przywrócić właściwe proporcje.O d Kamienia ruszyłem na Uherce ze szczerym zamiarem obejżenia dworu Balów.
Skorzyzstałem z autostopu, jadąc na błotniku ciągnika i słuchając dość standardowego zestawu utyskiwań na terażniejszość i chwalby PRLu.Ale generalnie miło było, zwłaszcza,że nie polemizowałem.W Uhercach utknąłem z powodu żubra... pod sklepem.Panowie w których towarzystwie raczyłem się szlachetnym trunkiem(wiadomym) uświadomili mi, że ów dwór to kupa bali i generalnie nic ciekawego (czy tak jest w istocie?),łatwo przyszło mi sie z nimi zgodzić zwłaszcza,że pora była juz późna-15, a jeden z nich, miły skadinąd jegomość coraz usilniej namawiał mnie do noclegu u siebie.Widząc żem turysta, co się zowie(patrz - plecak)i nie kojarząc tego wyrażnie z umysłowym niedowładem,darował sobie zbędną reklamę i bez ceregieli przyznał,że warunki skromne ale gość w dom....
Całkiem serio - za dobrą wolę i miłą całkiem pogwarkę, w tym miejscu obu panom dziękuję.Dalejże więc w bardziej znajome strony.PKsem do Polańczyka ( po drodze zgubiłem laminowaną mapę Biesów, czego aż do Wetliny darować sobie nie mogłem- tam nabyłem taka samą), astamtąd do bukowca juz ostatnim autobusem.No tutaj to przynajmniej juz byłem-pomyslałem stojąc smotnie na pgrążającym sie w ciemnościach przystanku i słusznie - przynajmniej wiedziałem gdzie uderzać.Smiało wkroczyłem do pustego ośrodka...

Barnaba
20-10-2006, 21:49
A co to za bolec umiejscowił się przed autem jadącym na środkowym ujęciu?

iza
21-10-2006, 00:14
Barnabo to nie bolec ino komin traktorowy .
Deszcz fajno piszesz , czekam na wiecej .

pozdrawiam

deszcz1
22-10-2006, 17:29
Kwestia "bolca" wyjaśniona.

12 paźdiernika
Gdzie nocowałem?Zważywszy niejasne okoliczności przemilczę ten fakt dla mego dobroczyńcy może nieco niewygodny.Zapłaciłem 25 zł za pokój z łazienką, acz bez ciepłej wody.
Gdzieś ok. 8 ruszyłem w stronę Terki podziwiając poranne mgły i snując równie fantastyczne co niesprecyzowane plany.Właściwie nie wiedziałem dokąd zmierzam.Cel udało mi się sformułować dopiero w trakcie rozmowy z facetem, który gmerał coś przy takiej meteorologicznej budce.Na pytanie - dokąd odparłem, że do Łopienki.Gość popatrzył znacząco i zagadnął, że niby znam widać okolicę.Tak, z mapy- pomyślałem.Ale by nie czynić z ignorancji sztandaru myśli nie zwerbalizowałem, a jedynie postarałem sie odwzajemnić równie "porozumiewawczo-znaczącym" spojrzeniem.Krótko mówiąc; zgrywałem Bieszczadnika.Na odchodnym pan od budki pochwalił nową drogę, która jak mi się zdaje jest nawet bohaterką jednego z wątków tego forum.
Asfalt istotnie walił po oczach czernią i jeszcze te lśniące lampasy po bokach ale nie ku niemu, rzecz jasna, zwracałem wzrok.Wypatrywałem osławionych kolorków i jakkolwiek brak mi porównania( to mój pierwszy jesienny raz)napasłem oczy co niemiara.W porządku, widoczki piękne, cisza, spokój, a może by tak jakieś atrakcje- myślałem.I proszę; urwisko- w dole szum wody, nad głowa słońce wygrywa na liściach, jeśli nie symfonię to urocze preludium jesienne; wśród dzew - kamienne fundamenty czegoś- czego?-niecz szybuje wyobraźnia.Takim to estetycznym przeżyciom, ba podnieceniu- oddawałem sie na skraju urwiska sącząc "małe co nieco".Ewentualne gromy uprzedzam-puszka wyladowała na powrót w plecaku;Tam nawet pety (bo nie jestem wolny od tego przykrego nałogu)chowam do kieszeni.Boże, jak też tytoniem cuchnąć musi ta koszula- co oczywieście mnie jest oszczedzone.
Ledwom opuścił tę przydrożną samotnię, wpadłem,zupełnie zresztą nieswiadomie wprost na Matkę Boską od Szczęśliwych Powrotów.Serio;miło myśleć , że Ktos czuwa.A swoją droga, cóż za stosowne miejsce, zważywszy na piekno ale i co tu ukrywać,niebezpieczeństwo związane z podziwianiem widoku z i spod urwiska- bo przecież, zlezienia na dół darować sobie nie mogłem.



cdn(niebawem)
Pozdrawiam

deszcz1
22-10-2006, 19:59
cd 12 października
Zpaliwszy świeczkę pogrążyłem się w podnisłych rozmyślaniach i raźno ruszyłem, nastrój jednakowoż zaczął ustępowć po wpływem innych równie niemierzalnych doznań.Coś na moich plecach wyrażnie nie uległo urokowi chwili i jęło wyraznie domagać sie odpoczynku.Ja wszak przed chwilą odpoczywałem ale mój kompan był nieprzejednany.Udało mi się wynegocjować dotarcie do cerkwi.Myślicie,że dał radę?Gdzie tam, przy pierwszym mostku zwalił sie na ziemię bez ruchu. Słowo daję.Jakoś jednak doczłapaliśmy.Dziwne ale piękno objawia sie niespodziewanie;nagle wśród drzew zamajaczyła biała zjawa - rzecz niezwyczajna w okolicach poludnia.Byłem w Łopience.Przeczytałem co było do przeczytania i z żalem odkryłem zawarte wrota ( w dodatku bez klamki).Cóż robić; rozsiadłem się przy wygasłym ognisku i może niezbyt przstojnie wietrząc sobie stopy, zjadłem iście bieszczadzki obiadek:chleb ze smalcem, kabanosy i mineralka.Tak sobie siedziałem i rozważałem, czy to aby sprawiedliwe, żegościowi odmówiono gościny.Nie chowałem urazy,mógłbym za Kiemliczem powtarzać-"niegodniśmy",podniosłem się i obrzuciwszy okolicę, jeszcze raz ,spojrzeniem, podszedłem ku białym ścianom.Sam nie wiem jak to się stało,że pchnąłem drzwi, a one ustąpiły.Właściwie trudno mówić o estetycznym wrażeniu-nie tak wyobrażamy sobie i nie takie znamy wnętrza z kregu bizantyjskiej kultury.Piękno bywa nie tylko niespodziewane ale i nader często niezwykle skromne.Dobrze mi tam było.Co rzekłem Łopieńskiej Pani?Podziękowałem,że przygarnęła intruza, a co jeszcze?Nie pomnę.
Trudno o coś bardziej na swoim miejscu niż ta świątynia.
Ruszyłem dalej.Zdaje się, że jakaś duchowa przemiana dotknęła i mojego towarzysza bo nie dość, że przestał mi dokuczać to jeszcze najwyraźniej spodobała mu sie wędrówka i zasugerował kierunek- Sine Wiry.Mnie ta nazwa majaczyła jeno w głowie a i to w odniesieniudo drogi powrotnej,więc jeśli nie ja to kto?Demon z moich pleców zmienił się w anioła i to wędrownego.Jakże przewrotne bywają te byty, niby niematerialny a swoje 25 kg miał, teraz mógł uchodzić za worek pierza.

deszcz1
22-10-2006, 20:37
cd

Sine Wiry wcale nie były sine, może dlatego,że nie było też wirów.Zresztą wcale im przez to urody nie ubyło.Drażniły mnie tylko barierki i kosze na śmieci co i rusz lezące w kadr.Ale cóż, rezerwat.Szczególnie uwiodła mnie pewna pęknięta skała.Tak sobie co chwila schodziłem z drogi na ścieżkę,podziwiałem, pstrykałem, a czas płynął i nawet to coś na moich plecach wyrażnie próbowało zerknąć mi na zegarek, z każdą chwilą przyginając bardziej do ziemi.Odezwała sie rogata dusza,jeszcze nie jęczy, nie zgrzyta zębami, kłód pod nogi nie rzuca ale jeszcze trochę... .
Rozważałem, czy iść do Jaworzca, czy też do Kalnicy.Wybrałem to drugie i zaraz tego pożałowałem bo właśnie mijałem bacówkę.Solennie sobie obiecałem, że w drodze powrotnej odwiedzę to miejsce.Tymczasem, mijając nieistniejące wsie ujrzałem (wybaczcie jeśli się mylę ) Smerek.Widok tyleż piękny co zdawało mi się, zwiastujący rychłe wytchnienie.Rąbnąłem się trochę ale co tam.
W schronisku okazałem się jedynym gościem a miła kierowniczka skasowała mnie na parę groszy, zabrała dowód, wręczyła klucz i oświadczyła,że obiekt pozostawia pod moją opieką.
Wszystkie uroki (cóż za dwuznaczne słowo ) cywilizacji; ciepła woda, kuchnia, łóżko, telewizor nawet- były do mojej dyspozycji i tylko ten nieustannie skrzypiący strop...
W samotności, bo plecak drzemał pod łóżkiem, zjadłem, obejrzałem jak Lis bezskutecznie pyta o Ojczyznę, a w głowie kołatało mi : kto do diabła łazi po strychu?Czegóż ja nie rozważałem?
Męska decyzja i uzbrojony w latarkę i przekonanie,że "nie oddam ani guzika" ruszyłem na dwór ; zaraz za drzwiami zawróciłem.Jakim cudem, wchodząc do schroniska jeszcze za widoku, nie zauważyłem, że na górze jest mieszkanie, które teraz jarzyło sie blaskiem domowego ogniska tudzież telewizora i żyrandola- nie mam pojęcia.
Zawstydzony, zmęczony najedzony ale i zadowolony poszedłem spać.Jeszcze tylko kopniak dla kolegi spod łóżka- Jutro i dziemy na Dział i Rawki.
Nie wiem co jest dziwniejsze - to, że ni odpowiedział, czy to,że tam dotarliśmy.

mAAtylda
22-10-2006, 23:32
Fotografa to z CIEBIE nie będzie,ale pisarz owszem!!!

WUKA
22-10-2006, 23:58
Dzięki Deszczu,że zabrałeś mnie swoją relacją w moje ulubione miejsca.Pięknie opisane i na dokładkę sfotografowane!!!Byłam tylko(na szczęście przez chwilkę)zaskoczona zamkniętymi drzwiami łopieńskiej cerkwii.To,ze jest otwarta bez przerwy,zadziwia tych,którym o tym mówie.Na mnie jeszcze robi ogromne wrażenie figura Chrystusa Bieszczadzkiego(zawsze).Pozdrawiam.WUKA
www.kwinto.com/wuka.htm (http://www.kwinto.com/wuka.htm)

natasha
24-10-2006, 10:29
Witam.
O tym, że jestem idiotą przekonałem się już szukając żubra w...Lesku.

:mrgreen: Ultramegagrzmotojebny początek relacji:mrgreen:
Winszuję jego jak i całej relacji.

deszcz1
24-10-2006, 11:47
13 października

Dopiero teraz dotarło do mnie,że to był piątek.
Wcale nie skoro świt ruszyłem drogą do Smereka.Duża Obwodnica ma dla autostopowicza tę specyficzną, jak na Bieszczady właściwość, że jeżdżą nią samochody.Cóż, kiedy oznacza to tyleż więcej szans co i rozczarowań.
Poranne mgły wcale się nie rozwiewały, one tylko "przegrupowywały siły", rozpełzały się szerzej i wyżej, traciły na intensywności, zyskiwały w terenie.Ani aparat, ani ja nijak nie mogliśmy wyłowić znajomych zarysów gór.
W Wetlinie znalazłem się chba ok. 10.Przed sklepikiem chwilę pogawędziłem z panem ze schroniska pod Rawką i jego towarzyszem.Ten drugi okazał się ewenementem; udeżające było, że nie narzekał.Zagadnąłem o pracę, ot tak żeby nie siedzieć z zmkniętą gębą i jednocześnie z obawą, że teraz nie powstrzymam potoku skarg.On tymczasem stwierdził,że pracy jest aż nadto, a to ścinka,a to wypał, to runo leśne; a ludzi coraz mniej.Cieniem kładły się jeno warunki, nie tyle fizyczne co formalne - brak świadczeń, rejestracji itp. .
W Wetlinie odkupiłem zgubioną mapę wybrzydzając pezy tym wręcz nieprzyzwoicie; a to rogi zagięte, ato folia popękana; poza tym nabyłem pocztówki.Z tymi kartkami to jest tak; część leżała w plecaku, a ja wciąż dokupywałem nowe i nijak nie potrafiłem określić którą już mam bo kontakty z plecakiem postanowiłem ograniczyć do minimum.Niewykluczone wię, że ktoś z moich korespondentów ma 2 albo nie daj Boże 3 Caryńskie czy coś tam innego.
Ruszyłem na Dział.

banana
24-10-2006, 12:11
13 października

Poranne mgły wcale się nie rozwiewały, one tylko "przegrupowywały siły", rozpełzały się szerzej i wyżej, traciły na intensywności, zyskiwały w terenie.Ani aparat, ani ja nijak nie mogliśmy wyłowić znajomych zarysów gór.

Moja czteroletnia córka twierdzi, że mgły to są chmury, które wieczorem zmęczone kładą się spać na ziemi i zaspały..... Ty jako deszcz z chmurami powinieneś być za pan brat:wink:...
Fajna relacja, czekam na dalszy ciąg...:smile:

Barnaba
24-10-2006, 12:21
Moja czteroletnia córka twierdzi
Powaliłaś mnie! Jest jakiś urok w tych dziecięcych mądrościach....

deszcz1
24-10-2006, 12:21
cd 13 października

Krótkie etapy, krótkie odpoczynki to mój ówczesny patent na nie tak przeciż strome podejście.Prócz mnie na szlaku nikogo - to lubię.Spotkałem nawet tamtejszą zwierynę co oczywiście uwieczniłem.
Cudowne są te bukowe lasy, te nizinne sosnowe plantacje są potwornie nudne, a tu co i rusz drzewo, które nijak nie chce się pionowym rygorom podpożądkować.Przypomniało mi sie jak to profesor ASP w Petersburgu miał rzec oburzony do Riepina - Ilia, ależ pan maluje zupełnie po swojemu.
Rosną sobie buki jak chcą, psłuszne jeno prawom natury, rosną i umierają wciąż na tych samych podstawach, zmieniają się i nie zmieniają.Puszcza bukowa trwa.Gdy tak szedłem przez las, jakkolwiek nie znudzony, wciąż tęsknie wpatrywałem się w kolumnadę pni, chciałem jak najszybciej spojrzeć szeroko na Bieszczad.Właściwie to nie wiem kiedy wyszedłem na pierwszą z szeregu polan które gwarantowały mi widok i na połoniny i na Moczarne i Puszczę Bukową.Strona płn. wabiła znajomymi widokami; Smerek, Wetlina, Caryńska - obotografowałem je na całej chyba długości pasma, choć efekt wielce psuło zamglone powietrze, od czasu do czasu pstryknąłem ścieżkę wijącą się wśród traw i zakończona w leśnym tunelu dlej znów wybiegającą na łąkę; gdzies przede mną majaczyły Rawki.Wcale nie przeszkadzało mi, że nie zdawały sie przybliżać.
Bardziej nęcił jednak widok po prawej, niby mniej efektowny, a mimo to niepokojący.Zieleń nie zmącona cywilizacyjnymi plamami wzywała; chciało mi sie zbiec po zboczu i zapaść w jej łono.Trza będzie obejść ja i z drugiej strony; nie wiem jak wygląda tamten szlak( na maoie średnio zachęcający)ale niech czeka cierpliwie.
Moje stosunki z plecakiem układały si e poprawnie; postanowiłem, że nie zdoła zdominować naszego tandemu, a tym bardziej odwrócić moją uwagę od tego ku czemu ją kierowałem; on zaś wyraźnie zdeprymowany moim uporem, poza chwilami niwmrawego buntu,pogrążył sie w kontemplacji własnego wnetrza.
Rawki jednak sie zbliżały.Koopot w tym, że i zmierzch się zbliżał.

deszcz1
24-10-2006, 12:58
cd
Nie zszedłem z Małej bo na mapę od dawna nie zerkałem, wszak wiodła mnie wyrażna ścieżka, a i o moim porannym rozmówcy zapomniałem.Rano, zreszta też zawiodła mnie pamieć; bo z kolei facet z Uherec, w mocno nieforumowych słowach, prosił by właśnie jego pozdrowić.Wlazłem więc na Wielką Rawkę gdzieś przed 18.Tam też pierwszych, od wejścia na szlak , ludzi ujrzałem; jakaś para wpadła tu miedzy podwieczorkiem, a kolacją i juz w dół pędziła( przez Małą)a więc do zapomnianego przeze mnie schroniska albo samochodu.Był tam jeszcze młody gość, Który szczerze mówiac, też trochę sprawiał wrażenie spóźnionego imprezowicza, w dodatku niezbyt stosownie ubranego( krótkie spodnie i kurteczka).Zjednał mnie tym, że postanowił pozostać na szczycie gdy tamci zeszli( chyba sie znali) i znieść jakoś nieprzyjemne chłodne podmuchy,podczas gdy ja przywdziewałem kurtkę, a nawet czapkę.Chwile nawet pogawędzilismy - tak o niczym. Widać było z góry imponującą iluminacje jakiegoś obiektu w UG.Nie kryje, że cieszył mnie ten widok, wieszczył, tam na górze,że gdzieś czeka łóżko.Nim zszedłem do granicy lasu zrobiło sie ciemno.To czego starałem sie uniknąć na prostej drodze do Kalnicy stało sie na kretymleśnym szlaku.Zdążyłem nawet podjechać ku drzewom, bynajmniej nie na nogach.Las nie był ani troche straszny; całą uwage zogniskowałem na odnalezieniu znaków na drzewach i ścieżki pod nogami.Strzygi, wiedźmy, upiory i inne tałatajstwomusiałoby siąść mi na karku, by zmusić do dekoncentracji.Znaki na szlaku.Kto na przykład wymyślił żeby w lesie umieścić zielone( nie lepsze są czarne, czy niebieskie- może pomyśleć o fluorescencyjnej farbie?)Szybko mi mijała ta droga.Gdy już nie mogłem dostrzec znaku, gasiłem latarke, odczekiwałem chwilę by oczy przywykły i próbowowałem odnaleźć ścieżkę.To działało.Dłużył mi sie nieco etap po drewnianych pomostach;każdy zdawał się zwiastowaćbliskość wytchnienia.W końcu dotarłem do budki i wyszedłem na drogę.Ruszyłem ku Ustrzykom;mineły mnie może ze 3 samochody; mrugałem im latarką po trosze żeby sie zatrzymali, po cześci bym nie znalazł sie pod kołami(szedłem przepisowo- ale co z zasadą ograniczonego zaufania)To co świeciło okazało sie być strażnicą SG, a nie lunaparkiem ale i tak było niebrzydkie.Wlazłem do Kremenarosa i zdobyłem miejsce.Ludzie wciąż dojeżdżali; jacyś dzwonili, że są pod Kielcami.Weekend.Zasiadłem w przedsionku dla palących, zjadłem żurek i frytki(specyficzny zestaw)Uśmiechnąłem się parę razy do uroczej piegowatej dziewczyny i poszedłem spać.

Derty
24-10-2006, 17:41
Moja czteroletnia córka twierdzi, że mgły to są chmury, które wieczorem zmęczone kładą się spać na ziemi i zaspały.....

Dzieci mają ładne skojarzenia :)

Derty
24-10-2006, 18:00
cd
...To co świeciło okazało sie być strażnicą SG, a nie lunaparkiem ale i tak było niebrzydkie...

Tak...troszkę tylko za małe..:)

deszcz1
28-10-2006, 12:42
14 października

Sala w schronisku była prawie pełna.Irytujący był ten brak intymności.To, że byłem na tej wyprawie sam, doskwierało dopiero w takim miejscu, na szczęście nie za bardzo i niezbyt długo.Raniutko ruszyłem na krzyżówkę.Było juz po 7, a nieliczni podróżnicy snuli się poboczami, trochę jak zjawy; tyleż z powodu nieśpiesznego kroku co i wszechobecnej mgły.
Zakupiłem conieco by plecak poczuł, że ma , mimo wszystko nie tylko ciężkie ale i bogate wnętrze.Przez chwile pogawędziłem z panem, który sprzadaje pamiątki w sklepie za przystankiem; spytałem o prasę codzienną i wyraźnie go tym rozbawiłem.Miała być o 10, a ja aż tak złakniony wieści ze świata nie byłem.
Kierunek Tarnica.Przy budce BPN weszło nas na szlak kilka osób, dość szybko rozciągnęliśmy sie na tyle by sobie nie przeszkadzać.
Hasło dnia okazało się brzmieć: krótkie etapy-długie odpoczynki.
Po prostu musiałem; z nogami było ok ale plecak chciał wracać.Parłem jednak naprzód.
Na jedny z kolejnych postojów, względnie raźno, minęła mnie stonoga jakichś rekonwalescentów, rencistów etc.. O takim pochodzeniu krocionoga dobitnie świadczyły strzępy rozmów, które do mnie docierały.Nawet nie było mi głupio- wyeksponowałem przyczynę mojego zmęczenia pod drzewem, a sam wygodnie rozparty na pieńku, popalałem i spoglądałem na przepełzającego obok mnie stwora.Na innym znów przystanku usiadłem na zwalonym pniu, którego drugi koniec zwalił sie na ścieżkę-nieliczni to dostrzegali i oszczędzali mi podskoków; nawet mnie ta huśtawka bawiła.tarnica miała mnie kosztować wiele potu.Postoje stawały się coraz częstsze; zwłaszcza odkąd wyszedłem z lasu.Na pierwszym stromym podejściu co chwila stawałem i spoglądałem za siebie; Caryńska, a jakże, zamglona ale mimo to imponująca, dominowała w tym krajobrazie.Na ile stawałem, by podziwiać widoki, a na ile by taki pozór stworzyc i chwilę odetchnąć, nie umiem powiedzieć. W każdym razie, okazje dla obu tych celów wykorzystywałem skwapliwie.

P.S.
CD Jutro
Pozdrawiam.

deszcz1
29-10-2006, 15:20
Cd 14 października

Na pierwszym, znacznym już wzniesieniu Szerokiego Wierchu, skąd doskonale widziałem cel, rozbiłem regularny obóz; rozwaliłem się na trawie, tym razem tak by żadnych krajobrazów nie podziwiać, a więc horyzontalnie, coś tam zjadłem coś wypiłem, ćmiłem papierosa i pozwoliłem by słonko igrało mi po twarzy.Wciąż biłem sie z myślami, czy pójść do Wołosatego przez Krzemień i Halicz, czy też odpuścić i zejść po "zaliczeniu Tarnicy.Ostateczną decyzję odłożyłem, choć plecak wyraźnie sugerował rozwiązanie.
Na razie leżałem opierając nań głowę i gotów byłem tak usnąć ale sobotnia wycieczka na Tarnicę przy takiej aurze ma widać swoje prawidła, które wykluczają tego rodzaju indywidulistyczne ekscesy.Szeroki Wierch, co i rusz przyjmował na swój grzbiet, to z jednej, to z drugiej strony,rzesze turystów.
I tak sie jakoś składało, że wszyscy uznawali moją " wieżę z kości słoniowej" za doskonały punkt odnowy biologicznej.Wkrótce odpoczywała nas tam już może z dziesiątka; samowtór, samotrzeć, itd.; istna samotnia.
To było nawet interesujące;rozmowy jakich byłem mimowolnym świadkiem to bawiły, to irytowały w końcu jednak po prostu męczyły.
Przyznaję; widok Tarnicy trochę mnie przerażał;podejście na nią zasłaniała mi Tarniczka, a ukształtowanie grzbietów sugerowało, że czekają mnie dwa "siodła' przed i za Tarniczką, charakteru podejść i zejść trudno się było domyśleć ale to co widziałem ujemnie wpływało na moje morale... .
A cóż dopiero mówić o plecaku; jęknął żałośnie gdy go zarzucałem na grzbiet.Wszystkie wątpliwości rekompensował mi widok Bukowgo Berda i Krzemienia, bardzo malowniczo prezentowały się te, oszańcowane postrzępionymi skałami, wzniesienia, zwłaszcza Krzemień, który wabił w dodatku perspektywą dalszej wędrówki.Pewien niepokój wzbudzały tylko liczne ruchome punkciki.
Nim dotarłem na Tarnicę zrobiłem jeszcze jeden postój; towarzyszył mi jakis nieobjuczony niczym, prócz poważnie wyglądającego aparatu, turysta.Jak zauważono już na tym forum; o zrobienie fotki, najlepiej prosic właśnie kogos takiego - istnieje spore prawdopodobieństwo, że będzie wiedział, gdzie nacisnąć.Ów turysta nie dość, że pstryknął mi zdjątko to jeszcze wspaniałomyślnie zaoferował, że ulży memu plecakowi o ile w grę weszłoby piwko.Właściwie to chętnie bym na to przystał, cóż kiedy ustrzycki zapas już
osuszyłem, pzostało nam pkrzepuić sie pogawędką.Pokrzepić..., to nie jest właściwe słowo; nie dość,że zawstydził mnie nieco, informując, że od rana już hasa po Bukowym, Krzemieniu i Tarnicy i zamierza proceder ten kontynuować do zachodu słońca; to jeszcze nastraszył rzekomymi tłumami w Wołosatym i brakiem miejsc noclegowych.Co do pierwszej kwestii; nic nie wyjaśniałem znacząco jeno zerkając na plecak, bezwstydnie zwalając nań całą winę za nasze tempo.Dla porządku dodam,że nie protestował. Przy okazji; ja i ten gość stanowiliśmy świetny przykład, odpowiednio; turystyki kwalifikowanej i wykwalifikowanej.Co do drugiej sprawy; pożegnałem się i pognałem na Tarnicę.

CDN

deszcz1
29-10-2006, 18:15
CD

Słowo: "pognałem" stanowi przykład tzw."semantycznego nadużycia", miałem na myśli raczej zamiar i determinacje niźli rzeczywiste tempo przemieszczania się.
Tarnica .... Nie do końca tak wobrażałem sobie nasze spotkanie; myślałem o romantycznym sam na sam, tymczsem była to randka w McDonaldzie.
Szczyty w Bieszczadach i jak mniemam gdzie indziej również, obwiedzione są barierką za nia zaś rozciągnięte są siatki mające chronic roślinność; ze wstydem wyznaję, że przypomniałem sobie o tym po drugiej stronie barierki, gdy już bezmyślnie wlazłem dalej.Na swoje usprawiedliwienie nie mam nic.Po prostu wszędzie wokół leżeli, siedzieli, stali ludzie; ja zwyczjnie polazłem za stadem, a wielu spośród nich zrobiło zapewne podobnie.
Nie barierki tam trzeba ale zasieków z drutu kolczastego i to pod napięciem; moze zresztą wystarczyłoby tylko pole minowe i tabliczki z ostrzeżeniem(mniej szpecące krajobraz).
Dość na tym, że by robić z Tarnicy zdjęcie i nie umieścić na nim przynajmniej 2 turystycznych łebków, trzeba było z Tarnicy zejść.Krzyż, owszem sfotografowałem ale gdzieś tak od wysokości 2 m, tak, że widać jeno ramiona i niebo.Koszmar.J co gorsza, dla kogoś kto wszedł tam w takiej jak ja ,nieinwazyjnej intencji, ja też stałem się tego koszmaru składnikiem.Na szczęście, widok, o ile nie zawierał jakimś cudem nieznanej persony, choć po części rekompensował niedogodności.
Tęsknie wpatrywałem się w dal, tam gdzie Sianki; już nie miałem właściwie złudzeń, że tym razem tam zawitam.Gdy schodziłem wbijałem wzrok w ziemię; tyleż by uniknąć bolesnego, a niespdziewanego z nią zetkniecia, co i uciec przed spojrzeniami ludzi którzy z trudem, na własnych plecach taszczyli na górę paletki z roślinami, które ja przed momentem bezwstydnie tratowałem.
Na Tarnicy spotkała mnie jeszcze ta niespodzianka, że baterie aparatu odmówiły dalszej współpracy; ustawiałem więc obiektyw na cel, włączałem, pstrykałem i wyłączałem; metody tej nie starczyło n azbyt długo i musiałem poprzestać na rejestrowaniu obrazów w pamięci.Mój aparacik ma tę uroczą właściwość, że stan baterii skromnie ukrywa, a radośnie, na
czerwono sygnalizuje ich rozładowanie.Na Tarnicy zapadła też decyzja- schodzę do Wołosatego; było już dobrze po 14 a perspektywa braku noclegu wcale mi się nie uśmiechała.W razie czego dotrę do Ustrzyk albo i gdzie indziej- myślałem.

deszcz1
29-10-2006, 19:53
CD

Zszedłem. Zstąpiłem w ostatni krąg piekieł.Zaraz przy zejściu ze szlaku stały dwa budynki - Są noclegi? -
- Nie ma.Proszę pytać w sklepie-
W sklepie:- Są noclegi?-
-Nie ma.Proszę pytać obok.Ale wątpię.-
Patrząc na to wszystko, każdy by zwątpił:przelewające się istne tłumy, samochody, busy, autokary.Przede mną, w kolejce do lady gość pyta o nocleg dla kilku osób, dziewczyna odpowiada, że i owszem ale na zasadzie dokwaterownia.Facet postanawia spróbować gdzie indziej ale zastrzega, że wróci w razie niepowodzenia.Odchodzi.A ja bez skrupułów rzucam -biorę.
Ona wtedy przypomina sobie o jeszcze jednym pokoju w krórym też znajdzie się wolne łóżko ale w nim też są dwaj panowie.
W kwesti formalnej ;trzej ale o tym później.
Dobra też biorę.I tak zakwaterowałem się w Hoteliku pod Tarnicą.Klucz do pokoju wziąłem od faceta, który przy stole na tyłach rozwiązywał krzyżówkę.
Wróciłem do sklepu; zakupiłem złocistego pocieszyciela i pogrążyłem się w lekturze, przeglądaniu map, wypełnianiu pocztówek tudzież w bezmyślnym gapieniu się na przelewające się rzesze ludzkie, a nawet końskie.Siedziałem tak dość długo, na tyle przynajmniej, żebym zaczął odczuwać przedwieczorny chłodek i co ważniejsze-głód.Bar otwarty;hulaj więc dusza;jak zwykle oryginalny zestaw, tym razem bigos i pierogi z mięsem.Na temat jakości dań nie wypowiadam się, nic nie zarejestrowałem.Wchłonąłem wszystko bez ceregieli i uznałem,że czas udać się na spoczynek.
Na miejscu niespodzianka- jest nas czterech; ja, obywatel od krzyżówki i dwóch sympatycznych gości w ciut więcej, niż średnim wieku.Rozwaliłem się na łóżku i tak jakoś wyszło,że zaczęliśmy rozmawiać.
Facet od krzyżówki był inspektorem budowlanym, dwóch pozostałych to weterynarze.Wszyscy okazali się nader interesującymi kompanami.Jeden z weterynarzy zwracał się do drugiego per - panie hrabio.Robił to zresztą w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości,że sam jest co najmniej baronem.
Obaj, jako sie rzekło, przesympatyczni, trzeci nasz towarzysz okazał się może nieco mniej przystępny( książę jakiś, czy co?) i nawet trochę apodyktyczny, niemniej - szacunek: i za styl bycia, i za wiedzę o górach i za erudycję.Fajnie było- ja im smalczyk mamuni, oni mi naleweczkę( pyszota)- rozmowa potoczyła się więc raźno i jakkolwiek nie obyło się bez gwałtownych starć poglądów, to było nader ciekawie.Ot, wieczorne Polaków rozmowy, rozmowy z gatunku tych co to wszystko naprawią; i stosunek do przyrody i nasze pogmatwane dzieje ( ze szczególnym uwzględnieniem kozaczczyzny).Cóż, tym razem nic jednak naprawić się nie udało, za to spedziliśmy miły wieczór.Przy okazji wyjaśniło się dlaczego jeden z moich towarzyszy w tak pięknym dniu oddawał się jedynie intelektualnym rozrywkom.Wyjaśnienie znajdowało się na Tarnicy, właściwie wszędzie wokół, rozpełzało się po wszystkich szlakach i miejscowościach wysokich Bieszczad;
gwarnie, radośnie, niekidy wręcz bezczelnie właziło w każdy zakamarek.Sensowniej, w przekonaniu mego rozmówcy przeczekać tę weekendową nawałę, a na szlak wyruszyć w poniedziałek.Kupuję ten patent; jak i następny.
Rzecz w ambicji, czy wręcz zachłanności z jaką rzucamy się w góry.
Zaliczyć jak najwiecej, wszystko bez mała- takie zdaje się przyświecać motto wielu,choć oczywiście nie wszystkim górołazom.
-Jest czas.- mówił
Nie dziś to jutro.
Nie teraz to za rok.
Ciężko przestawić się na taki tryb myślenia, zwłaszcza gdy nie do końca włada się własnym czasem.
Jednak odrzucenie, śmiesznej przecież ambicji by: -wszystko, teraz; daje pogodny spokój niezbędny by cieszyć się tym pięknym zakątkiem.
Poczekajcie więc Sianki, poczakajcie wszystkie nieodkryte miejsca, poczekajcie miejsca odkryte i pokochane - przecież wrócę.
Nazajutrz miał być nowy dzień.

PS

Pozdrawiam Pana hrabiego i jego towarzysza, zwiazanych zdaje się z Klubem Otryckim.Mam nadzieję skorzystać z zaproszenia i również tam kiedyś zawitać.

Derty
30-10-2006, 13:38
Hej:)
Dzięki. Konkurujesz z Marcowym bez zarzutu:)

deszcz1
31-10-2006, 17:19
15 października

Obudziłem się pierwszy.Starałem zachowywać sie cicho ale znacie te skrzypiące podłogi i szeleszczące części wyposażenia.Każdy dźwięk, w takich chwilach, urasta do rozmiarów gromu.W sumie udało mi się nie zerwać na nogi całego schroniska.Poszedłem do kuchni; miałem jednak pożytek z gazety zakupionej w piątek :dołączono do niej próbki kawy, a moja już się skończyła.
Uzbrojony w parujący kubek i papierosa podreptałem na zewnątrz.Poranek wydawał się niczym szczególnym nie wyróżniać; zimno, wilgotno i mgliście,a jednak po raz pierwszy odkąd się zjawiłem, niebo było szare, ani śladu radosnego błękitu, który witał mnie codzień.
Może się wyklaruje- bredziłem.
Gdy wróciłem do pokoju,pozostali byli już w rozmaitych stadiach przebudzenia.Spakowałem się, pożegnałem i ruszyłem w stronę Ustrzyk.Wcale mi się ta wędrówka asfaltem nie podobała, chciałem też zaoszczędzić na czasie, gorliwie więc machałem łapą gdy tylko dźwięk jakiś sygnalizował zbliżający się pojazd.Dość szybko znalazł się dobryczłowiek, który podrzucił mnie do krzyżówki w UG.Dopiero na tej drodze widać do czego służy w samochodzie kierownica; ileż ten gość się nakręcił by ominąć dziury w nawierzchni.Deszcz meteorów, czy nalot dywanowy?
W Ustrzykach zakwaterowałem się przed sklepem i pogrążyłem w rozważaniach; w którą udać się stronę.Myślałem o Berehach, stamtąd mógłbym dotrzeć do Nasicznego i może na Dwernik Kamień, a nawet i do Krywego.Gdybym dalej tak spędzał czas; miałbym problem z dotarciem przed zmierzchem do Kremenarosa.Na szczęście, z kontemplacji mapy wyrwało mnie pytanie:Podrzucić cię gdzieś?- to kolega pana hrabiego zaiteresował się, w drodze ze sklepu do auta, losem pogubionego wagabundy.Nie spytałem dokąd jadą.I słusznie ; droga sama powiedzie.Zapakowałem się do smochodu z myślą: byle do przodu.Okazało się,że do Chmielu.Powoli w otumanionym mgłami, bo przcież nie nalewką , umyśle krystalizował się cel; Krywe.
W Chmielu właśnie zbliżał się czas mszy, przed cerkiew, z wolna schodzili ludzie, pierwsza była starsza kobieta z którą wymieniłem standardowe pozdrowienia: źle się dzieje, kiedyś było lepiej.Odpuściłem sobie mszę i cerkiew, obfotografowaną zresztą w czerwcu,Ruszyłem do Zatwarnicy.
J znów szczęście mi sprzyjało.W samochodzie: dziewczyna i facet,nie do końca zdecydowani co chcą zobaczyć, w dodatku zdawali się być bardzo przywiązani do środka lokomocji, nie mieli też najlepszej mapy(jakaś samochodowa).Pytali o radę.Ogromnie dowartościowany- nie chcąc ich z autkiem na zbyt długo rozdzielać, zasugerowałem, nieco może monotematycznie, wodospad na Hylatym, a w dalszej kolejności, na Hulskim.Zdaje się, że z rady skorzystali, bo dużo później i dużo dalej, znajoma blacha błysnęła mi wśród drzew.
Tam gdzie dotarłem, sklep zastałem zamknięty ale jak na idealnego klienta przystało, to co chciałem kupić miałem ze sobą.Do ideału brakowało tylko, żebym zapłacił.Wypiłem więc piwo pod wiatą,podziwiając przy tym oryginalne naścienne rysunki.Zastanawiały mnie, ich, że się tak wyrażę: indiańskie treści.
Widziałem kiedyś taki film o wojnie wietnamskiej; w dżungli amerykański patrol pada ofiarą ataku jakiegoś tubylczego plemienia,które miast tradycyjnie grzać z "kałaszy", używa łuków.Jeden z żołnierzy, gapiąc się na strzałę wbitą w pień ,ni to zaskoczony, ni przerażony, rzuca - Indianie!!!
Strasznie mnie to ubawiło.Teraz ja rozdziawiałem, ze zdziwieniem, gębę, miała mi szczęka jeszcze niżej opaść.
CD Dziś

lucyna
31-10-2006, 17:32
Nie wolno tak postępować. To kwalifikuje się jako perfidne znęcanie się nad czytelnikami. Później też coś. Ja chcę już.

deszcz1
31-10-2006, 18:23
Robi się.Ja tylko chwilkę; na papierosa.

CD

Poszedłem znaną mi, z czerwca,drogą, w końcu uznałem jednak, że dość wygodnictwa i zszedłem ku potokowi.Przkroczyłem go po zwalonym pniu; bardziej z przekory niż konieczności, znów zanużyłem się w zarośla i stanąłem jak wtyty... .
Celowo pomijałem, przed chwilą, szczegóły przebytej trasy.Wielu z Was , wie zapewne co ujrzałem.Ja natomiast nie jestem pewien, czy ujawniać lokalizacje gościa , który najwyraźniej trochę stroni od ludzi.Niech, więc tak pozostanie.
Wśód drzew i krzków stało przede mną tipi.Tak sie składa, że nie jest mi obca ta konstrukcja, zdażyło mi się bowiem, w nieco już zamierzchłych czasach, uczestniczyć w zlotach Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian i generalnie uznać można, że znam się tochę na rzeczy.
Powinienem napisa coś w konwencji indiańskich powieści; jak to zacząłem sie skradać, najlepiej pod wiatr.Nic z tego.Jakkolwiek nieco osłupiały, ruszyłem tratując suche gałęzie, szeleszcząc i chyba nawet pochrząkując.Jeśli tam ktoś jest - zwieje, w przekonaniu, że zaatakowało go stado żubrów - pomyślałem i nieco stonowałem fonię.Próżny trud.W tipi nie było nikogo.Klapa odsłonięta, "uszy" też, jakoś nieskoro było mi zagłądać do wnętrza; w końcu to czyjś dom.Przysiadłem więc na jakimś pniu, starjąc się zachowywać na tyle głośno , na ile uchodzi to człowiekowi w lesie.Postanowiłem poczekać na gospodarza.I tu koolejna dygresja.W Małym Wielkim Człowieku(książce, nie filmie jest) jest scena , gdy młody bohater trafia po raz pierwszy wśród Czejenów i w myślach komentuje to, mniej więcej, tak:W porządku - Zobaczyłem Wasz śmietnik, teraz pokażcie mi obóz.
To nie jest żaden przytyk wobec mieszkańca tipi, takie są pio prostu zasady rządzące tego typu miejscami zamieszkania.Próbowaliście kiedyś znaleźć coś we własnym namiocie?Zresztą wrażenie nieładu, dotyczyło tylko najbliższej okolicy domostwa.Po tygodniu od przeprowadzki, nie byłoby po nim prawie śladu.Byle "turysta" pozostawia po sobie więcej po kwadransie popasu.
Gospodarz nie zjawił się, a w każdym razie nie ujawnił.Pozostawiłem mu numer czasopisma "indianistycznego", które zabrałem ze sobą do poczytania(lekkie i ciekawe,prócz tego miałem jeszcze Wzory Kultury i Legendy Bieszczadzkie - to rzuca nowe światło na kwestię plecaka)Jakkolwiek w PRPI od lat już nie działam to etnologia, ze szczególnym uwzględnieniem indian pozostała moją pasją, stąd teeż sięgam niekiedy po takie publikacje.
Czekało mnie jeszcze tylko małe podejście, niby drobiazg,a jednak... .
Niecierpliwie i co tu gadać; nie bez trudu, wspinałem się po trawiastym zboczu, gdzieś tam na górze czekał na mnie znajomy widok.
Krywe nie było spowite mgłami, raczej nimi otoczone, troszkę zamazane, jakby nierzeczywiste; dolina stanowiła odrębny świat: grzbiety Otrytu we mgle, Wierszek, Magurka, Stoły i Tworylczyk we mgle, wiosną z tego samego miejsca widziałem na południu Smerek( i potem ze Smereka To Miejsce), a na północnym zachodzie drogę ze Studennego do Terki, teraz nie było tam nic.Świat przestał istnieć, a mnie wcale źle z tym nie było.Znajoma okolica dawała poczucie bezpieczeństwa i spokoju, góry i mgły odcięły mnie od zgiełku i pośpiechu, których jeszcze rano byłem świadkiem.
Przez chwilę rozważałem marsz przez Tworylne do Rajskiego ale postanowiłem dać sobie spokój.Chciałem się trochę powłóczyć tu na miejscu.
Nie dziś to jutro.

lucyna
31-10-2006, 18:29
Dziękuję i ... czekam.

joorg
31-10-2006, 18:54
Nic nie mówię, tylko z zainteresowaniem czytam (obydwie relacje) - a kilka dni temu też sobie tak pomyślałem jak Derty...,


Hej:)
Dzięki. Konkurujesz z Marcowym bez zarzutu:)

obydwie relacje są w "oryginalny" , zabawny i interesujący sposób pisane.Dzięki

deszcz1
31-10-2006, 19:21
Powoli zszedłem do Tosi( przepraszam za poufałość)
Szczerze mówiąc dotąd tam nie byłem; w czerwcu, wszystkie zabudowania na Krywem, ominąłem szerokim łukiem.
Niewielki, otoczony ogrodem domek przyjął mnie psim ujadaniem, zapukałem i nie otrzymawszy odpowiedzi wszedłem do środka.Zjawił sie pan, który oświadczył, że nocleg i owszem wchodzi w grę ale załatwić mam to z jego żoną, w tej chwili nieobecną; pozwolił mi się rozgościć, wskazał czjnik, kawę i zniknął.Usiadłem z kawą na ławce przed domem i grzecznie czekałem na gospodynię.Wkrótce zajechała, z samochodu wyciągnęła jakieś siatki z zakupami.
- Może pomogę- wyrwałem się.
Mój entuzjazm szybko zgasł;- Nie trzeba-odparowała.
Cóż, nie oczekuję,że wszędzie witać mnie będzie orkiestra i kwiaty, a każdy ma prawo mieć gorszy dzień i dawać temu wyraz.Powiem więcej; uznaję prawo każdego do znielubienia mnie od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza,że moja gęba i na codzień nie najpiękniejsza, teraz okolona, po prostu, brodą, nie wzbudzała zaufania; myślę, że wydawała się wręcz należeć do bandyty.
Piszę o tym tyle, bo jakiś kontrast stanowiło dla mnie piękno miejsca i nieprzystępność gospodyni.I wierzcie mi nie chodzi o to, że była niemiła, bo nie była.
Ano trudno.Przy okazji; czy ja tych państwa nie oszukałem?
Spytałem czy moglibyśmy się od razu rozliczyć.
-Proszę zostawić na stole 10 zł- usłyszałem,a moja "rozmówczyni" zniknęła za drzwiami.Nie będąc pewien, czy aby dobrze usłyszałem postanowiłem spytać jeszcze raz; nieśmiało zpukałem.Z miną kretyna próbowałem wyjaśnić :- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem...
- 10 zł na stole-
Drzwi się zamknęły.Rany Boskie, taniej było już tylko na przystanku w Zatwarnicy.
Mając w pamięci spojrzenie towarzyszące mi w tej wymianie zdań musiałem wykrzesać z siebie całe pokłady odwagi by zaoukać jeszcze raz i poprosić o przedłużacz.
Nie ruszyłem wprost do cerkwi; poszedłem najpierw na brzeg rzeki.Stanąlem na niewysokiej skarpie w miejscu gdzie strumień wpada do Sanu, zacząłem pstrykać zdjecia, gapić się, płoszyć jelenie, pstrykać zdjęcia.Zszedłem na dół zanużyć dłoń w wodzie, chyba każdy ma taki odruch.
Powędrowałem w stronę przeciwną, znów niecierpliwie przebierałem nogami,
spiesząc na spotkanie z przyjaciółką.
Co tu dużo pisać.Mógłbym jej powiedzieć: Cześć, nić się nie zmieniłaś.Może tylko ta fryzura.Zmieniłaś kolor?Naprawdę tylko łaziłem wokół murów, dotykałem ich,myślałem o tych wszystkich ludziach- nie żadnych zjawach przeszłości- ludziach, którzy tu się kochali, żenili się, umierali, robili świństwa i spowiadali z nich. Jak tu musiało by gwarnie i jak swojsko.Na zdjęciach jestem jednak tylko ja ,żadnych cieni, a może... .
Wróciłem nad San, tym razem w innym miejscu, zdaje się,że przy brodzie.Postalem na kamieniach, próbowałem wyżyć się artystycznie fotografując min. liście we wodzie.Ja to widziałem, aparat nie. Cóż za nieczułe urządzenie.
Powoli trzeba było zmierzać na spoczynek.Mrzyło i robiło sie ciemniej i ciemniej, co nie znaczy,że ciemno.Mninąłem bazę AM, byli tam ponoć studenci ale jacyś tacy nieżywi.Ufam,że tylko metaforycznie.
Szybko zjadłem i położyłem się ale usnąć długo nie mogłem.To był właściwie ostatni dzień tej wyprawy.

pieter
01-11-2006, 00:30
Spytałem czy moglibyśmy się od razu rozliczyć.
-Proszę zostawić na stole 10 zł- usłyszałem,a moja "rozmówczyni" zniknęła za drzwiami.Nie będąc pewien, czy aby dobrze usłyszałem postanowiłem spytać jeszcze raz; nieśmiało zpukałem.Z miną kretyna próbowałem wyjaśnić :- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem...

- 10 zł na stole-
Drzwi się zamknęły.Rany Boskie, taniej było już tylko na przystanku w Zatwarnicy.

Również przebywałem na terenie Krywego, lecz na wakacjach. Spotkanie z panią Majsterek wspominam bardzo dobrze i nadal w głębi duszy dziękuję Jej za udzieloną pomoc.
A było to tak:
Nad Rylim dopadło nas (mnie i moich współtowarzyszy) załamanie pogody, a mianowicie grad. Gdy przyspieszyliśmy kroku by czym prędzej zejść do dolinki, ujrzeliśmy nadjeżdżający biały samochód i jak się później okazało kierowcą była właśnie pani Majsterek. Zaproponowała nam abyśmy schronili się w pobliskim domku letniskowym i tak też uczyniliśmy. Wkrótce grad przestał "bić" ,ale nadal za oknem było słychać trzaski błyskawic wraz z ulewą , więc postanowiliśmy poczekać do jutra by pogoda się poprawiła. Nazajutrz (trochę się obijając) postanowiliśmy ruszyć dalej do Rajskiego , jednakże wcześniej chcieliśmy się „rozliczyć” za udzielony nam nocleg. Lecz obawialiśmy się, że cena jaką będziemy musieli zapłacić będzie spora i mocno nadweręży nasze fundusze.
Myliliśmy się. Pani Majsterek nie żądała żadnych pieniędzy za nocleg, jedynie życzyła nam powodzenia w dalszej drodze. Postanowiliśmy się jakoś zrehabilitować za nocleg i pomóc Jej choćby w jakiś pracach przy gospodarstwie. Zgodziła się abyśmy skosili kosami część łąki. I tak też z uśmiechem uczyniliśmy:-D.

długi
01-11-2006, 13:55
Cała Tosia. Jak pierwszy raz zawitałem do Krywego zrugała mnie, że głaszczę Obywatela. Ale pod czasami ujawnianą szorstkością serce złote. Może to nienajlepsze usposobienie przy prowadzeniu agroturystyki... Ala ja Ją lubię i darzę dużą serdecznością.
Dziękuję za piękną relację i zdjęcia. To moje ukochane miejsca.
Jak bobry obok Tosinej obory? podniosły tamę?
Długi

deszcz1
01-11-2006, 19:14
Co do bobrów.Wybacz ale nie wiem; ich nie odwiedziłem.Może dlatego, że nie
wiedziałem, że tam są.Jedyne moje znajome bobry, to te z Tworylnego.
Ja na ich miejscu, czułbym się świetnie.

16 października

Miło było ale...,czas wracać.Kasa się kończy, tęskniący bliscy(Najbliższa) ślą smsy.Ciężko,oj ciężko się rozstać.Lepiej takich chwil nie przciągać.
Zerwałem się o 5; kawa,papieros na schodkach przed domem.
No, ten ranek był już zupełnie niepodobny do innych.Pada.Wieje.
Nie miałem pojęcia jaki dystans czasowy dzieli mnie od przystanku PKS.
Poprzednim razem,zaraz po wyjściu na drogę załapałem się na samochód z drewnem, teraz idąc tutaj skróciłem drogę przez chaszcze.
Obawiałem się, że idąc drogą padnę ofiarą syndromu wijącego się asfaltu( zupełnie stracę poczucie czsu i odległości)- o ile można w tym wypadku mówić o asfalcie.Postanowiłem wrócić więc tak jak przyszedłem.
Ubrałem się jak na Spitsbergen - takie wrażenie zrobiła na mnie wizyta na dworze.Zostawiłem na stoliku dychę,popatrzyłem na przytulne wnętrze jeszcze raz i wyruszyłem.Jak dotarłem na szczyt Rylego,pora była najwyższa by się rozebrać; lało się ze mnie strumieniami; nie deszcz lecz pot -
po raz kolejny zabłysnąłem.Z dołu, ze skraju lasu dobiegały mnie przejmujące krzyki jakiegoś ptactwa.Pomyślałem, że nie tylko mnie jest smutno.
Dość ponuro prezentowała sie okolica; smagana wiatrem i momentami wręcz strugami deszczu, mgła postrzępiona snuła się wśród niewyraźnych kształtów.
Autobus miałem o 8.20 ; wyszedłem po 6.Nie sposób było nie zdążyć więc zdążyłem.Trochę żałowałem, że odrzuciłem myśl o pójściu przez Tworylne, trochę żałowałem wszystkiego czego nie zobaczyłem.Wierszek pożegnał mnie
radosnym pląsem kolorów, gdy na chwilę oświetliło go słońce.
Nie dziś to jutro.
Zapakowałem sie do autobusu do Ustrzyk Dolnych; po drodze gapiłem się na mijane cerkwie- Boże, ileż tego jest.A wszystko czeka.Zdążę na pewno, muszę.W Ustrzykach miałem trochę czasu, posiliłem się więc w Niedźwiadku, niczego sobie jedzonko.Zabrałem ulotkę o jedzeniu na wynos - ciekawe ile by wzięli za dojazd do Łodzi.Odtąd już raczej nie spoglądałem za okno, wolałem zachować choćby nasmutniejsze ale bieszczadzkie widoki.
A ambicja? Nim zdołała, mną zawładnąć udało się ją okiełznać( nie bez udziału mojego mądrego rozmówcy z Wołosatrgo).
Chociaż..., gdy wróciłem póżnym wieczorem do domu sięgnąłem po mapę, nie żeby wspominać, ale planować...

deszcz1
01-11-2006, 19:41
PS

Kilka uwag dotyczących mojej opowieści;
-wybaczcie formę i krótkie "odcinki" ale pisałem na bieżąco, w dodatku komputer który udostępniła mi siostra (gorące dzięki)wciąż kryje przede mną wiele tajemnic.
- przepraszam za liczne literówki( starałem się je poprawiać)ale patrz wyżej
-Marcowego serdecznie pozdrawiam,jakkolwiek powodowały nami, chyba podobne nieco egoistyczne ( chęć powrotu w ukochane miejsca i zabrania tam jeszcze kogoś) motywy, to obca chyba nam była myśl o konkurencji.Jego opowieść świetna.
Ostatnio byłem w Biesach dwa razy; raz sam ( z Wami )i raz z Marcowym ( z Wami.
-aha, przepraszam miłośników wątków romansowych; mój ogrniczył się naprawdę tylko do piegów.;-)

Astra:)
18-11-2006, 23:51
:) Poczytałam z uśmiechem- barwnie opowiadasz:) Przyjemna relacja :) Pozdrawiam

Henek
25-11-2006, 18:25
Zasiadłem do kompa aby skończyć swoją relację , aż tu natknąłem się na to opowiadanie. Umknęło mi wcześniej.
Tak się zaczytałem że skończył się mój czas dostępu.
Po prostu wciąga na amen . Fajowa relacja.

Zombie
01-12-2006, 19:21
Mi też podoba się ;-)

Henku,
kopę lat :-) Serdecznie pozdrawiam z drogi do Zamościa.

Marcin Ząbek

deszcz1
15-04-2007, 11:44
Uwaga!
Schron na Negrylowym nieczynny
zarządzenie dyrekcji
Nie wiem czy ta informacja już jest, bo piszę per prokura.

deszcz1
17-04-2007, 18:13
Oczywiście :" per procura". Przepraszam, jako się rzekło nie moja to robota.
Ale teraz serio, jestem w Komańczy i piszę osobiście.Postaram się jakoś, kiedyś - zrelacjonować tę wyprawę.
Schronisko w Komańczy ma internet.I trudno; znaki czasu.

deszcz1
02-05-2007, 19:36
Środa 11 kwietnia

Szczerze mówiąc to chciałem w Biesy pojechać, a uciekałem. Jakoś tak splotły się ważne dla mnie rzeczy, że obumarły; i ambicja i entuzjazm.
Chociaż, czułem też; jakbym po prostu wracał. Zabawne, że kiedyś na forum czytałem o tym jak niebezpieczne bywają właśnie te góry: ja wracałem po poczucie bezpieczeństwa, do połonin z nieogarnionym widokiem, do gęstwy nie przepatrzonej …, zresztą; sami wiecie.
Wylądowałem w Ustrzykach Dolnych ale jakoś tam się jeszcze, jak w domu, nie poczułem. Było ok. 19 gdy wsiadałem do ostatniego autobusu jadącego do Ustrzyk Górnych.
Wymyśliłem sobie, że nawiedzę „worek”, który jak dotąd, wymykał się moim zapędom.
Zanocować postanowiłem w Lutowiskach. Zgłosiłem się w placówce Parku; zastałem tam pana pochłoniętego ustawianiem ludzi do punktów kasowych, na sezon. Gdy już wysłuchałem telefonicznych pogwarek, zapewniających prawidłowe funkcjonowanie instytucji Parku Narodowego, sympatyczny skądinąd, umundurowany jegomość spisał moje dane i poprowadził do pokoju. Schludne i ciepłe wnętrze zmieniło się wraz z moim pojawieniem w mały Sajgon. I tu pewna dygresja; nim wyjechałem poczyniłem pewne zakupy, zadłużając się przy tym niemiłosiernie. Ale stałem się właścicielem: plecaka, śpiwora, jeszcze jednej, awaryjnej a zarazem codziennej pary butów, kurtki, karimaty, która się nijak wzdłuż plecaka przypiąć nie dała i w każdym wąskim przejściu przypominała mi, że jestem kretynem, tudzież płachty biwakowej i ślicznej czołówki, która dopiero teraz znalazła zastosowanie; gdy późno wracam z pracy i chcę poczytać w zaciemnionym busie.
Krótko mówiąc, czułem się gotowy przyjąć każde wyzwanie, może prócz opanowania chaosu, który wypełzł z plecaka. Nim udałem się na spoczynek nie omieszkałem pokrzepić się w, o dziwo, czynnym barze, który wedle powszechnie znanych miastowych zwyczajów nawiedziła miejscowa młodzież. Ani mi się śniło spędzić wieczór z nimi, niczego im, oczywiście, nie ujmując. Usiadłem na ławeczce, na parkingu przy kościele i oddałem się kontemplacji zupełnie nie miastowego nieba. Nagle, skądś od strony Ustrzyk G. dobiegły mnie, zrazu ciche, odgłosy szybkich kroków, by nie rzec biegu i jakieś niewyraźne złorzeczenia. Z czasem słowa stały się na tyle wyraźne bym nie mógł ich tu cytować, a dotyczyły jakiegoś lisa. Po przeciwnej stronie ulicy pojawił się tupiący facet, a przed nim istotnie pomykał spłoszony rudzielec. Znudziła go już widać zabawa z człowiekiem bo przeciął jezdnię i zniknął poza obrębem świateł, tuż obok mnie.
Pora spać – pomyślałem. Coś niemile pohukiwało na kościelnej wieży ale niebo było piękne i nawet nieźle z owymi dźwiękami współgrało.

Czwartek 12 kwietnia

Raniutko, na ile organizm pozwolił, zszedłem uregulować należność i nie bez przyjemności odkryłem, że tęgawy jegomość w khaki zmienił się ładna blondynkę. Tak ładną, że aż kupiłem u niej jeszcze jedną, zresztą, dobrą mapę ( W. Krukara )
Spokojnie ruszyłem drogą na południe. Zupełnie nie miałem pomysłu jak dostać się do Tarnawy.
Na moście w Prościanem postanowiłem odkurzyć aparat; w samą porę by na tym procederze przyłapała mnie Straż Graniczna w osobach dwóch funkcjonariuszy, zdaje się na hondach.
Konwersacja przebiegała, jak sądzę, bo nie bywam zbyt często legitymowany, standardowo.
Rzeczowo i krótko; skąd dokąd, po co, co fotografuje. Właściwie to nie poczuwałem się do obowiązku udzielania wyjaśnień, uważałem, że wyglądam dostatecznie wyraziście, że „ turystę kwalifikowanego” można we mnie wyczuć, grzecznie jednak odpowiadałem na pytania jednego i próbowałem wyłowić, co też przez krótkofalówkę mówi i słyszy drugi, wertujący mój staromodny dowód osobisty. Na koniec, ten „ przesłuchujący” rzucił: - Zawiózłbym pana do tej Tarnawy ale …, - powodów nie dosłyszałem i choć nie łudziłem się, uznałem, że to miły gest; takie zhumanizowanie stosunków państwo – obywatel. Facet nigdzie mnie nie podwiózł, a ja byłem mu, przez moment, autentycznie wdzięczny – niewiele potrzeba by życie uczynić przyjemniejszym.
Postanowiłem kontynuować ten styl nawiązując rozmowę z listonoszem spotkanym nieopodal – myślałem, że może podrzuci mnie swoim „ maluszkiem”; okazało się, że i owszem do Tarnawy zawita ale, gdzieś tam, kiedyś. No, tyle to ja czasu nie miałem. Poradził mi bym poczekał na szkolny autobus. I tak też zrobiłem. Długo nie czekałem. Było już koło południa, gdy zapakowałem się do czerwonego busa, przywitany gromkim: „ dzień dobry” kilkorga nieletnich. Podróż kosztowała mnie 5 ale mogła i nic, ot miałem gest, zasoby finansowe zacząłem, wszak, dopiero naruszać.
W Tarnawie, tradycyjnie, okazałem się jedynym gościem; miło mi się gawędziło z wąsatym szefem interesu. Miał facet marketingowe zacięcie: na tle mapy opowiadał mi o okolicy, niewiele z naszej rozmowy pamiętam, a szkoda; coś tam było o ograniczeniach ruchu turystycznego, on podkreślał spowodowane tym straty, ja nie bacząc na mój status, zyski. Oczywiście osiągnęliśmy kompromis pt.: „turystyka zrównoważona” – cokolwiek to znaczy. Jak już uporządkowaliśmy kwestie Parku, udałem się naprzeciwko do leśniczego, zapytać o schron nad Negrylowym. Leśniczy, Tomasz jak się później dowiedziałem, oznajmił, że obiekt jest nieczynny i przeznaczony do likwidacji; obaj wyraziliśmy żal z tego powodu i pożegnaliśmy się wymieniając kurtuazyjne uśmiechy.
Niesyty wrażeń ruszyłem na penetrację okolicy. Moją uwagę zwróciły zabudowania stadniny. Jakiś diabeł kusił mnie do zawarcia bliższej znajomości z kimś kto nie będzie miał nic do powiedzenia, za to przyjaźnie parsknie. Najbezczelniej w świecie sforsowałem ogrodzenie i co tu dużo mówić; zakradłem się do stajni. Na co dzień, rzadko zdarza mi się obcować z organizmem większym niż ja; hucuły były więc egzotyką co się zowie. Pogadaliśmy pogłaskałem pulsujące chrapy.
Na zewnątrz zauważyłem dwóch ludzi, łazili po terenie żywo dyskutując i coś tam sobie notując. Moja obecność oderwała ich o tych zajęć; zagadnęli co tu robię. Nieśmiało ujawniłem ułańskie pragnienia. Niestety, nic z tego.
Dobra , sam dam sobie radę.
Nie dałem.
Nad potokiem spotkałem dwa koniki, które ot tak sobie spacerowały. Uznałem, że przyda się im towarzystwo i dalej poszliśmy razem. Kozacka dusza rwała się na grzbiet ale postanowiłem negocjować i nie robić niczego pochopnie. Głaskałem koniki, dziady im z grzyw wydłubywałem, gadałem do nich. Lazłem tak z nimi, aż sprowadziły mnie w pobliże młodej miejscowej niewiasty, miały widać więcej rozumu niż ja i szukały tłumacza.
Czy to wspomniana mołojecka dusza, czy obecność płci przeciwnej ( choć jedno drugiego nie wyklucza ), dość, że się w tych kontaktach rozzuchwaliłem i uznałem koniki za starych znajomych.
A ostrzegała mnie.
Wyszły na drogę, my z nimi.
Nie podchodź do niego – mówiła – kopie i gryzie. Do tej pory ani jedno, ani drugie mnie nie spotkało więc,przekonany o szczególnej więzi łączącej mnie i konie, nie reagowałem.
Nawet nie wiem kiedy i jak ( jak? No, kopytem i mocno); zarobiłem w lewe udo jak z armaty, nie upadłem, nawet próbowałem zrobić dobrą minę ale ból był taki, że musiałem znaleźć oparcie. Pokuśtykałem do parkanu.Bolało jak diabli.
- A nie mówiłam? –
Jezu, jakbym miał żonę.
No mówiła, ostrzegała…
Ale wiecie co? Ja się cieszę, że mnie kopnął, nie żebym drugi raz tam stanął, jak do fotografii ale to jest coś – koń mnie kopnął. Szkoda, że nie w głowę.
Zaniepokojonych uspokajam; koń ma się dobrze, choć wątpię by szybko odzyskał przekonanie o intelektualnej wyższości naszego gatunku.
Uznałem, że już najwyższa pora udać się na spoczynek; póki jakiś kolejny plan nie narodzi się w mojej głowie. Cyknąłem nad potokiem kilka fotek, cudownie ocalałym aparatem i poszedłem spać obiecując sobie,że nogę obejrzę jak już się zdecyduje w jakim jest stanie.


P.S.
Wiem, że to drugie zdjęcie jest fatalne.Ale jego wartość sentymentalna jest nie do przecenienia.
A poza tym nie ja je robiłem.To tak tytułem usprawiedliwienia.


CDN

WUKA
02-05-2007, 22:47
Pięknie piszesz!Dzięki,że mogłam z Tobą "powędrować"w ten wyjątkowo nudny.miejski weekend!Dalej,dalej....
Pozddrawiam.WUKA

Juliana
02-05-2007, 23:15
Witam! Jestem tutaj pierwszy raz i bardzo mi sie podobają te Wasze opisy!

deszcz1
03-05-2007, 17:15
Piątek 13 kwietnia


W sumie wcześnie poszedłem spać, więc i z pobudką nie miałem problemów. Fajnie jest gdy słońce dyktuje rytm dnia.
Noga spuchła i bolała. Stwierdziłem jednak, że działa ( dowlokłem się do łazienki), więc, z grubsza, wszystko ok..
Zameldowałem się u szefostwa interesu i oświadczyłem, że zostaję na kolejną noc, a teraz wyruszam do Sianek. Jako, że jestem całkowicie wyzuty z przesądów pokrzepiłem się wcześniej piwem.
Zaraz za zakrętem drogi, nieopodal krzyża, spotkałem ofiary moich wczorajszych prześladowań pasące się na nieprzyzwoicie piękny tle zaśnieżonych szczytów. Musiałem to uwiecznić; nie zbliżyłem się jednak na długość końskiej nogi.
Wędrowałem sobie nużącym asfaltem, aż skusiło mnie zejście do Sanu ( na mapie miejsce to nazywa się Zawadka )
No nie sposób odmówić sobie fotografii słupka granicznego z drugiej strony.Na stromym wzniesieniu, pośród chaszczy, widoczny był słupek ukraiński. Poczułem się jak w domu. Bezpaństwowiec.
Usiadłem na brzegu. Paliłem papierosa, gapiłem na wodę, przeciwległy brzeg, na odległe szczyty; było ciepło i słonecznie. Inny San dotąd znałem, nawet ten w Prościanem wyglądał dużo poważniej, a tu rzeczułka. Słońce leniwie wznosiło się nad Ukrainą, a mnie zupełnie odechciało się wędrówki; suche, słomowate trawy szeleściły cicho, rzeka Grala równie dyskretnie. Jezu, po co komu, coś więcej?
Obłoki tylko pędziły. Ponaglały.
Torfowiska; jedno, że się tak wyrażę: nieczynne – wegetacja, jak sądzę, trwała ale nie mogłem tego sprawdzić bo kładka się rozsypała, następne dopiero zaczynało, właściwie to nawet nie, po prostu było potencjalnie piękne.
Oczywiście pochylałem się nad każdym objawem życia flory ale spektakularne to nie było.
Droga, jako się rzekło była nieco nużąca ale mnie udało się znaczny jej odcinek, dzięki uprzejmości pewnych państwa, przebyć w tempie ekspresowym. Podrzucili mnie do Bukowca. Nawet zmówiliśmy się na drogę powrotną ale niezobowiązująco. Oni ruszyli w prawo, ja w lewo i słusznie bo Beniowa okazała się być zupełnie zjawiskowa. Lipa nieopodal bacówki; jednocześnie pomnik i znak orientacyjny, wspaniale samotna ale przyjazna.
Szczerze mówiąc, to miałem, w czasie tej wędrówki, trochę przytępione zmysły i nie był to skutek końskiego, a raczej „ żubrzego” kopnięcia. Chłonąłem wszystko ale chyba nie do końca świadomie; pierwszy raz tam byłem, a tyle tego wszystkiego: tam widoczek, tam granica, tu krzaczek, tam znów drzewo, o i nawet pociąg po ukraińskiej stronie.
Wszystko wymagało uwagi, a mnie znów się zdawało, że mam za mało czasu ( cywilizacyjna choroba ). Nasiąkałem atmosferą; teraz wiem, że po to by wrócić i rozpoznawać to co widziałem, nazywać i podziwiać.
Stały punkt wypraw w Biesy: cmentarz i cerkwisko. Nie można tych miejsc ominąć. To znaczy, ja nie mogę, nie umiem. Coś tam ciągnie. Duchy wołają? Piękny słoneczny dzień, nic w nim z atmosfery „Dziadów”; za to cicha nostalgia, nie krzyki i wołania ale spokojne szepty, samotna zbryzgana światłem „łódź”, a na niej ryba. Stłuczony garnek. Tego trzeba dotknąć.
Krzyże. Znaki zmartwychwstania tam gdzie odradza się już tylko przyroda, niech trwają; jakieś znaki są w życiu potrzebne, te krzyże, przed którymi nikt już nie szepce modlitw, mocno mi się wryły w pamięć.
Nie zaszedłem do schronu nad Negrylowym, nikogo w pobliżu nie widziałem; choć budynek był otwarty ( wietrzył się przed rozbiórką? ) jakoś nieskoro było mi wchodzić, nie żeby przerażały mnie koślawe ściany, najwyraźniej sugerujące rychły upadek, szczerze mówiąc wyobrażałem to sobie dużo gorzej, po prostu chciałem już dotrzeć do „ grobu hrabiny” ( a hrabia to co ?). Gnała mnie tam osobista intencja ale i zwyczajna chęć dotarcia jak najdalej.
Wędrowałem sobie, w nieco niefrasobliwym poczuciu, że idę niemal granicą; zszedłem niespodziewaną łąką, ku czemuś co zdaje się było folwarkiem Stroińskich. Pokręciłem się trochę bez sensu, chyba w nadziei, że pan Franciszek wyjdzie nagle zza drzewa i objaśni mi wszystko, jak to możliwe; gdzie te siedem restauracji, gdzie goście, gdzie mieszkańcy. Ja naprawdę nie rozumiem. Najbardziej przeraża mnie myśl, która pojawia się czasami; tak jest lepiej, piękniej, ciszej, spokojniej. Do szczętu skretyniałem.
Dotarłem do grobu. Usiadłem naprzeciw. Miałem poczucie pewnej niestosowności fotografowania się na takim tle ale i tak wyjąłem statyw i pstryknąłem zdjęcie. Musiałem tam spędzić chwilę.
Przez moment myślałem by pójść dalej ale zupełnie nie miałem ochoty całej drogi powrotnej odbyć pieszo. Żałuje ale trzeba na to patrzeć inaczej, zostało jeszcze cos do odkrycia. Zresztą, jako się rzekło: wrócę i tak.
Spokojnie ruszyłem przed siebie. Minąłem rodzinę, która podrzuciła mnie do Bukowca.
Starsza latorośl uznała za stosowne zagadnąć – Jak tam, fajnie?-
Poczułem się w obowiązku ukierunkować myśli młodzieńca: - Nie wiem, czy groby bywają fajne. Sam zobaczysz.-
Chyba pożałował swojej otwartości. Jakoś nie miałem wyrzutów sumienia. Zastrzegłem, żeby na mnie nie czekali: jak będę, to będę.
Tym razem poszedłem drogą nad Beniową . Jak już dotarłem do łąk otwierających widok na wschód aż mi się chciało zbiec ku samotnej lipie.
W Bukowcu odkryłem, że jest tam coś jeszcze; prócz wiaty, ogrodzenia, bramy i kadzi.
Zaszedłem do drewnianej chatki, przed którą na ławie, spokojnie czytała jakaś niewiasta w barwach ochronnych. Poprosiłem o wodę; zaoferowała mi herbatę ale podziękowałem, ciało domagało się płynu w możliwie najprostszej postaci. Byłem taki wyschnięty bowiem w swojej olśniewającej wszechwiedzy nie uwzględniłem standardowego 1, 5 litra.
Chwilkę pogawędziliśmy; jeszcze raz potwierdziłem informacje o schronie i w intencji nie burzenia komuś tak uroczego spokoju oddaliłem się pośpiesznie.
Po drodze spotkałem ( zatrzymałem), zapowiedziany przez pracowników leśnych samochód.
Oni sami nie wydawali się być pochłonięci pracą, cos tam pogryzali i najwyraźniej zmierzali tak spędzić czas do 19, o której; „może się zbiorą”, dodatkowo, mieli też zabrać jakąś tajemniczą, jak zrozumiałem – uszkodzoną część sprzętu. Gabaryty wyżej wymienionej, w połączeniu z późna porą ewentualnego odjazdu wykluczyły mnie z tego towarzystwa.
Na szczęście spotkałem wspomniane już auto.
W drodze do Tarnawy odbyłem jedną z ciekawszych pogawędek, a właściwie wysłuchałem, ledwie sprowokowanych, opowieści; jak to Ukraińcy wypalają łąki, a nasi siedzą w krzakach i pilnują by ogień nie przedostał się na tę stronę. Wydał mi się ten obrazek wcale zabawny, zwłaszcza owo: „siedzenie w krzakach” ale gdy pomyślałem o torfowiskach, w ogóle o skutkach pożaru, uśmieszek mi zgasł i pozostaje z uznaniem dla „naszych” w krzakach.
A, i jeszcze o misiu. Nie mogłem nie zagadnąć o miodojada.
Są i owszem. Ponoć, w zeszłym roku jeden poturbował, na szczęście niegroźnie, turystę, który zeskoczył ze skarpy wprost na misiowy grzbiet. Znów się obśmiałem – wybacz anonimowy turysto ale już mi się zdaje, że widzę i Twoją i jego minę.
Prawda to , czy jeno marketingowe bajania? Jak zrozumiałem, rzecz miała mieć miejsce w okolicy Tarnawy Niżnej, a może to ja, dostosowałem sobie opowieść do sugestywnego otoczenia - wszak dzień wcześniej łaziłem w okolicach potoku,
Dotarłem do schroniska długo przed zmrokiem, nie przeszkodziło mi to niemal zaraz zasnąć.

katarzynowosc
04-05-2007, 12:18
Pisz, pisz, drogi Deszczu :)
Mają rację i Astra, i Juliana, i WUKA; dobrze się czyta te pełne sympatycznego zdziwienia (vide: koń;) ), miłe, zielone - i żółto-niebieskie - relacje.
Pozdrawiam ciepło!
K.

Juliana
05-05-2007, 19:10
Witam, Ty "Deszczu" powinieneś książki pisać masz talent do pisania i taki fajny sposób śmiania się ze swojej naiwności, mam tu na myśli osobisty kontakt z koniem. Poza tym Twoje opowieści wciągają nie tylko mnie zresztą! Czekam na ciąg dalszy, pozdrawiam.

deszcz1
05-05-2007, 20:06
Sobota 14 kwietnia

Wcześnie poszedłem spać to i wstałem wcześnie. Powiem tak; musiałem odczekać ze 3 godziny nim zjawiła się pani, przemiła zresztą, u której mogłem się rozliczyć za pobyt.
Czas ten, częściowo, umiliła mi rozmowa z kobietą z sąsiedztwa ( to jej córka ostrzegała mnie przed koniem ).Nic dziwnego, że tematem wiodącym okazał się ten incydent. Podzieliliśmy się anegdotami z dzieciństwa, które miały potwierdzić tezę – człowiek, szczególnie bardzo młody , uczy się na błędach i nie sposób go przed wszystkim ostrzec, ani przewidzieć rozmiarów twórczej inwencji.
Pozostawało mi się uśmiechać i pocieszać, że dusza moja jest nie tylko kozacka ale i, najwyraźniej bardzo młoda by nie rzec dziecinna.
Przy okazji dowiedziałem się o pewnym detalu. Rzeczony koń, miał przy uchu czerwoną wstążkę, ona znamionować ma niespokojne końskie duchy i stanowić alibi dla właściciela zwierzaka.
Cóż, zbyt dyskretny, jak dla mnie, znak. Ja, zresztą, widziałem w nim raczej ozdobę i nie przypisywałem żadnego znaczenia, poza estetycznym. Uznałem, że koń ma fantazję… i tak właściwie to się nie pomyliłem. Praktycznych wniosków nie wyciągnąłem; zresztą nawet gdyby osobiście do mnie przemówił z ostrzeżeniem, też bym to zlekceważył, upatrując w tym raczej dowodu wyjątkowej więzi, łączącej mnie z przyrodą.
Mea culpa.
Ruszyłem do Mucznego, po drodze obfotografowałem filary mostowe nad potokiem Roztoki, a po niedługiej chwili udało mi się złapać okazję. Obejrzałem pewien znany, kulinarny i nie tylko przybytek i spałaszowałem tam, niczego sobie, jajecznicę. Śniadanie było smaczne; lokal miły ale coś mi w nim nie grało – trochę za wysoki standard, jak na moje potrzeby. Ja wiem, fotografie na ścianach dobitnie świadczyły, jak różne i znane osoby czuły się tam dobrze ( sadząc z uśmiechów na zdjęciach ) ale, pomijając żarcie, nie tego szukałem. Taka, bieszczadzka cepeliada; doskonale wykonana ale…
Zaopatrzyłem się w sklepie, wrzuciłem kartki do skrzynki i ruszyłem na Bukowe Berdo.
Plecak, jak dotąd, sprawiał się bez zarzutu, głównie dlatego, że nie miał się gdzie wykazać.
Nadszedł jego czas, a dla mnie „dzień sądu”.
Mając w pamięci, październikowe, nieustające konflikty z poprzednikiem, postanowiłem jak najmniej go obciążyć; liczyłem każdy gram i udało się…; wziąłem więcej, a ważyło to tyle samo. Po kiego licha taszczyłem termos – zazwyczaj pusty, książkę ( w PKSie czytałem prasę, a Wołosatym zakupiłem drugą ), do której nie zajrzałem ale dodam, że już raz czytaną, i tym podobne pierdoły. W sumie; znów 20 kg + /- 1,5 kg wody, czy żarcia.
Za to plecak był nowiutki, olśniewał pakownością(sic!) i umiejętnością przystosowania (system pozwalający przenosić środek ciężkości, który, tak na marginesie, jakkolwiek wielce, użyteczny, objawił mi się ostatniego dnia wyprawy. Nie żebym o nim nie wiedział. Po prostu myślałem, że źle, musi być. Mam, widać taką konserwatywną, chłopska naturę, którą pewien znawca kultury ludowej zawarł w słowach: „ jest jak ma być, ma być jak jest” – czy jakoś tak.) No, a poza tym, plecaczek był mój, a nie pożyczony.
Myślałem, że się dogadamy. I rzeczywiście. Przyjęliśmy formułę, że on tu rządzi i tyle.
Nie zżymałem się na częste przystanki tym bardziej, że na szlaku, pomimo soboty, nie było nikogo, nie czułem się zobowiązany do popisywania „niewątpliwą” tężyzną, a prócz tego, przystając co kilkanaście, czy kilkadziesiąt ( myślę, że nie miałem porywów do kilkuset, a jeżeli nawet, skromność każe je przemilczeć) metrów miałem okazje by się rozejrzeć.
Te obserwacje nie zaowocowały, żadnymi oryginalnymi spostrzeżeniami ale dały mi możliwość chłonięcia uroków bukowego lasu, które nie są o tej porze wcale widowiskowe ale cóż, ja to po prostu lubię.

deszcz1
05-05-2007, 20:09
Niezbyt nawet długo trwało dotarcie do granicy lasu, najpierw jednak przeżyłem wzruszające chwile, odkrywając śnieg w kwietniu.
Mam nawet, nieco może mgliste wspomnienia „ zimy stulecia” ale przyznacie chyba, że śnieg od pewnego czasu, zaczyna stanowić egzotykę nawet zimą.
Wiem, wiem mieszczuch jestem. Byłem nawet raz w Krynicy w marcu, a w Tatrach też coś koło tego. Ale to były szkolne wycieczki, więc wyparłem te wspomnienia, a poza tym taki kontrast zawsze działa; śnieg – kwiaty, śnieg – ciepło, śnieg – brak śniegu. Zabawne. Cieszyło mnie to. Gdyby nie to, że dwa bałwany na szlaku to za dużo; ulepiłbym jednego.
Zawsze lubię tę chwilę, gdy wychodzę ponad las, otwierają się widoki, robi się jasno, rześko, biec się chce. Ilekroć jest mi to dane, sprawia mi radość; odwracam się wtedy i patrzę wstecz – szukam punktu wyjścia i ogromnie bawi mnie to, że taki on malutki i tak daleko.
Potem spoglądam przed siebie i myślę: nie no, znów pod górę, wracam.
Jeszcze nigdy nie zawróciłem, w życiu bywa różnie ale tu naprawdę chcę zobaczyć, co będzie za następnym wzniesieniem, słowo daję, jak trzeba będzie to się i poczołgam.
Nikogo na Bukowym nie było, wzrok sięgał daleko, aż po grzbiety ukraińskich połonin, których śpiewne nazwy, niewyraźnie brzmią mi w uszach ale których nijak uporządkować i przypisać nie umiem, bom nowicjusz , co tu dużo gadać. Zresztą i nasze szczyty wprawiają mnie niekiedy w zakłopotanie, z grubsza wiem, który jest który ale gdy posługuję się zwykłą mapą turystyczną ( 1: 50 000 ), a nie Krukarem, byle kamień, wzniesienie, czy obniżenie powoduje zanik wiary w siebie.
Nawet i z tej mniej dokładnej mapy, bez szczególnej trudności da się wyczytać, że Bukowe od Krzemienia dzielą dwie przełęczki ale ja oczywiście tylko zerknąłem i już myślałem, że wszystko wiem ( to samo miałem w szkole, z matmą), a potem byłem zdziwiony. Przy takim zerkaniu, zwraca się uwagę na poziomice? Ktoś, w ogóle patrzy na poziomice? Tu 1300, tam 1300 , a że między nimi dołek… Pycha gubi człowieka, jak tylko wyściubi nos poza swoje codzienne, oklepane, po omacku znane środowisko.
Szukałem jakichś śladów wegetacji na połoninach ale czy to nie byłem dość spostrzegawczy, czy leniwy ( pochylać się nad źdźbłem trawki i ryzykować ostateczne zwycięstwo plecaka, nie mówiąc o przemieszczaniu się, że tak powiem; „nie linearnym”, czyli bieganiu to tu, to tam, wydawało się ponad moje siły ) dość że gdy spostrzegłem jakiś rachityczny krzewik kwitnący na fioletowo rzuciłem się ku niemu z aparatem jakbym odkrył nowy gatunek. Między Tarnicą, a Tarniczką wałęsały się jakieś ludziki ale ja postanowiłem, tym razem, iść przez Halicz i Rozsypaniec. Może trudno uwierzyć ale tam dotąd nie byłem. Niektóre podejścia wprawiały mnie w osłupienie, właściwie nie wiem dlaczego, czyżbym spodziewał się, że ktoś uprząta śnieg ze szlaku? Czasem trochę się zapadałem w śniegowa skorupę ale to nic w porównaniu z Jasłem ( o czym później). Generalnie, daliśmy radę.
Tak na marginesie, gdy się po raz nie wiedzieć który odwracałem ( wcześniej robiłem to głównie ze względu na Caryńską – tej we wszystkim ładnie), tym razem by popatrzeć na z lekkością pokonany Halicz, spostrzegłem na jego grani , tuż przy ścieżce regularny „szlaczek”, jak z zeszytu pierwszoklasisty. Cóż to? Linia okopów? Nie wyjaśnił mi tego nikt, zresztą pytałem tylko w schronisku w Komańczy. Jakoś nie natknąłem się wcześniej na nikogo kompetentnego, lub co bardziej prawdopodobne błędnie oceniałem kompetencje napotkanych ludzi. Na skompresowanym zdjęciu tego nie widać, a szkoda.
Po drodze, jeszcze przed Haliczem, spotkałem jednak jakąś formę życia; młoda, dwuosobowa, zróżnicowana płciowo grupa ( sorry, próbowałem uniknąć określenia : „ młoda para”) spytała czy mają iść na Tarnicę, czy do Ustrzyk, gdzie mają bazę. Zastanawiali się nad tym czy zdążą przed zmrokiem.
Przepraszam, nie pierwszy raz, ktoś nabrał się na mój poważny wizerunek – nie zdążyli. Spotkałem ich potem w Wołosatym, ja sączyłem od dobrej godziny piwo, a oni mieli przed sobą pasjonujący odcinek drogi do Ustrzyk. Nie chowali urazy, a jeśli tak, to głęboko.
Zresztą, ja lojalnie ostrzegłem, że jeśli nawet zamarudzą to i zejście z Tarnicy dość szybkie i droga do Ustrzyk prosta i łatwa ( nie mylić z przyjemna), a tak w ogóle to nie wiem przecież co oni tam po drodze wyczyniali. Spotkałem się kiedyś w Biesach z takim zjawiskiem: pewna bardzo mi bliska Osoba, na jej usprawiedliwienie powiem, że biolog; z taką pasją i szczegółowością dokumentowała fotograficznie bieszczadzką florę, że nie tylko, zmieniła naszą wędrówkę z Rajskiego do Sękowca ( stokówką) w „długi marsz” (całodzienny, latem !!!), walnie przyczyniła się, do tego że zastała nas w drodze letnia burza, a my nie mieliśmy się gdzie schronić, bo do celu nawet nie dobrnęliśmy, to jeszcze wypstrykała na to zielsko całą kartę i wspomnienia z Caryńskiej musze przechowywać we własnej pamięci.
Wracając na szlak; droga z Rozsypańca niestety kończy się, tam gdzie się kończy, a cudnie byłoby iść dalej i jakże ( tak mi się przynajmniej zdaje) lekko, cóż kiedy trzeba skręcić i brnąć do Wołosatego. To nie jest odcinek wart szczególnej uwagi, tak przynajmniej mówią przewodniki ale w gruncie rzeczy idzie się przyjemnie i co ważne w dół.
Przed Wołosatym spotkałem jeszcze senny patrol SG, a dalej to już tylko modliłem się by knajpa była otwarta. Była. Ale jeść już nie dawali, a cóż to ja jeść przyszedłem – dwa piwa i książkę poproszę. „ Bieszczadzkie losy”. Zakup ucieszył mnie w obu wymiarach; cielesnym i duchowym. Przeglądałem książkę, sączyłem piwo, podsłuchiwałem rozmowy „ globtrotera”, jego towarzyszki, miejscowej pani i pana, co już z rozmową miał niejakie kłopoty. Nie włączyłem bo mnie onieśmielał facet co zjeździł pół świata, a przynajmniej połowę jego gór, a był młodszy ode mnie. Spytałem jeno o nocleg. Skierowali mnie do prywatnej kwatery, bo jak się okazało schronisko nieczynne, jak na całoroczne, spora osobliwość.
Pokoik okazał się przytulny, ciepły, miał łazienkę i ciepłą wodę. Ze wszystkich wygód skwapliwie skorzystałem, posuwając się nawet do małego pranka. Poczytałem i poszedłem spać. Następny dzień obfitować miał w ciekawe wydarzenia ( nic szczególnego ) i znajomości. Niewiele to miało wszystko wspólnego z turystyką ale i tak opowiem, jeśli pozwolicie.

Henek
05-05-2007, 22:52
Deszczu pisze

Nikogo na Bukowym nie było, wzrok sięgał daleko, aż po grzbiety ukraińskich połonin, których śpiewne nazwy, niewyraźnie brzmią mi w uszach ale których nijak uporządkować i przypisać nie umiem,
... no i dobrze. Tak duzo jasnosci przed tobą.
W ostatnim grudniu gdy samotnie przemieszczalem się przez Bukowe , z nostalgią patrzylem na wschodnią stronę. Na miejsca nazwane i zaliczone.
Wspomnienia odgrzewane mialy dwa oblicza. Jedno sympatyczne , to co bylo, drugie smutniejsze - tego czego nie będzie.
Przed tobą tylko ta radosna strona : strona odkrywania wschodu.

deszcz1
08-05-2007, 17:03
Niedziela 15 kwietnia

W zeszłym roku, Wołosate objawiło mi się jako ostatni krąg piekieł,; tyle tam było zgiełku i wrzeszczących potępieńców. Wtedy, z w.w. względów ominąłem cmentarz, tym razem , w sobotę, również nań nie zaszedłem – bo nogi mnie bolały.
Za to, raniutko, zaraz po przebudzeniu, poczłapałem na cerkwisko.
Żywego ducha – nieprzystojnie to brzmi ale to fakt.
Wiele już napisałem, nie tyle może o bieszczadzkich cmentarzach, co o wrażeniu, jakie na mnie wywierają ale ani ryba z Beniowej, ani nagrobki z Berehów G., czy innych miejsc, i nawet kirkut w Lesku; nie były powodem tak przejmujących uczuć, jak ten mały kamień z krzyżem, czy nieobrobione płyty.
I znów ten zarys fundamentów, na to i chce się patrzeć i nie można, zarazem.
Czas był już na mnie. Wróciłem do domu i znów objawił się mój niebosiężny fart; zabrałem się z gospodarzami do Ustrzyk G., była to wszak pora niedzielnej mszy.
Nie odczuwałem konieczności uczestniczenia w liturgii, za to żołądek zaczął sygnalizować bardziej prozaiczne potrzeby. Odkryłem też inną dolegliwość; skóra na głowie dziwnie piekła, a że już nie chroni jej, jak niegdyś, wcale bujna czupryna, odpowiedź była oczywista: spaliłem łeb. Miałem czapkę ale zimową; nie mogłem w domu znaleźć letniej, z daszkiem, co mi w zeszły roku służyła, ta zaś okazała się zbyt ciepła, nawet na górskie szczyty. W sklepie, gdzie jakieś czapki znalazłem, wybrzydzałem nieprzyzwoicie, w dodatku miałem ograniczone fundusze, koniec końców nic nie kupiłem.
Za to żołądek doczekał się. Zaszedłem do Lacha. Trochę wbrew sobie, bo dudniło tam straszliwie choć pora była jeszcze wczesna. Ta muzyka naprawdę mi przeszkadzała ale o dziwo tylko przez jakiś kwadrans, potem zacząłem wybijać nogami rytm.
Pierwej jednak spotkałem szefa interesu i jego dwóch pomocników; siedzących nad tacą z piętrzącymi się kanapkami.
- W góry, czy z gór?- spytał okrągły facet, w sam raz ubrany jak kucharz na statku, którym ponoć był niegdyś w istocie; jasny sweter- golf i spiętrzona nieco ku górze, wełniana czapka.
Niezbyt precyzyjnie odparłem, że „z”. Nie do końca zgodnie z prawdą ale mogłem zawsze dodać: „Wołosatego”, poza tym, pytanie miało chyba szersze znaczenie. Chyba nie przypuszczał, że nocowałem na Tarnicy?
-Acha, to trzeba; dobrze i tanio –
Bez wahania zgodziłem się z nim w całej rozciągłości. Gość, w pełni, przejmował inicjatywę.
- Czarcie żarcie polecam-
Nawet wytłumaczył mi co to takiego. Czekałem na owo danie, mimo wyjaśnień, trochę dla mnie tajemnicze, sączyłem piwo i coraz bardziej dawałem się porwać zupełnie mi nieznanym rytmom. Jako, że proces przygotowania miał nieco potrwać, gospodarz poczęstował mnie kanapkami. Ja nienawidzę salcesonu, a on na nich dominował, wypatrzyłem jakąś z serem, był na niej jednak włos niewiadomego pochodzenia, coś jakby gruba, ciemna szczecina. Albo włos, albo salceson. Z opisu wynika, że włos dał się łatwo namierzyć i zdjąć co też, dyskretnie ( ładna mi dyskrecja – zwłaszcza teraz )uczyniłem, niech to będzie miara mej nienawiści do wspomnianej wędliny. Ale co zrobić gdy tak przekonujący facet, z miną zatroskanej mamy, proponuje jeszcze. Ratuj się człowieku! – myślałem sięgając po następną… Całkiem znośna rzecz, ten salceson.
Wjechała na blat duża wydrążona wewnątrz buła. Zgodnie z instrukcją, zdjąłem wierzch i począłem chłeptać parująca zawartość; grzyby, mięso, jakaś wędlina, ser, no i oczywiście sos.
Obsługa tego dania była, jak to się mówi; intuicyjna. I intuicja mówi mi, że wpadnę jeszcze go skosztować. Wytarłem bułą talerzyk i chyba nawet, o zgrozo, językiem usta. I dopiero się zaczęło.
Coś dla ciała, coś dla ducha. Najpierw zmiana nagrania. Teraz w stylu „piosenka turystyczna” , a na deser solowy popis właściciela w cygańskiej, z kolei, manierze. Naprawdę musiałem uciekać, bo jeszcze chwila i zacząłbym tańczyć, a tego też nie lubię. W sumie, mogę tylko powiedzieć, że było naprawdę miło ale facet dysponuje potężną bronią w postaci: szczerego uśmiechu i spojrzenia, męskiego uścisku dłoni, duszy z fantazją, wcale niezłego głosu, umiejętności gry na gitarze i radości w sercu. To się nazywa Gość.
Przy okazji; może ktoś z łódzkiego Zapiecka zechce przyjąć pozdrowienia od mego gospodarza.
Jak wspomniałem, kurczyły mi się finansowe środki, u Lacha też je nadwyrężyłem; pozostało mi udać się do najbliższego bankomatu. Nie chciałem wracać do Ustrzyk D.
Ja chyba gdzieś na forum wyczytałem coś o bankomacie w Cisnej albo nie doczytałem. Jak zwykle – prawdziwa okazać miała się ta druga opcja.
Tymczasem, należało dostać się do Cisnej. Metodą, żabich skoków, do Berehów, do Wetliny, do celu, dotarłem. Tak przy okazji, autostop w Biesach to niekiedy olbrzymia pomoc, mnie się często udawało z niej korzystać; tak i od turystów jak i od miejscowych. Wiele samochodów nie zatrzymuje się i trudno, tym bardziej chwała tym co pomagają i dzięki. Nikt, chyba z nudów nie macha łapą. Przez ten autostop znów musiałem wiać; podwiozła mnie kawałek pewna pani, która jechała do pracy w Wetlinie (no, w Starym Siole) i kiedy już wysiedliśmy szczerze jej podziękowałem ruszając w soją stronę. Zza pleców dobiegło mnie gromkie: - a całus?! Odwróciłem się i ujrzałem na tarasie pensjonatu faceta, autora tych słów. Niewiele myśląc posłałem całusa dla miłej pani. – nie mnie! – zawołał mężczyzna. Nie no, naprawdę pora wiać.
Im bliżej Cisnej, tym precyzyjniejsze były informacje o rzekomym bankomacie, który jeszcze w Ustrzykach uchodził za fakt.
Na miejscu, rzecz jasna okazało się, że o żadnym bankomacie nie ma mowy, nie ma nawet terminalu, a wszystko to i tak bezprzedmiotowe rozważania bo bank, mieszczący się w UG i tak jest nieczynny. Mogiła. Miałem, słownie na jedno piwo. Poszedłem do schroniska „ Pod Honem” i wyjaśniwszy swoją sytuację, zostawiłem rzeczy, rozwiesiłem nie doschnięte pranie i udałem się do centrum przepić zaskórniaka. Tak mnie pochłonęła ta czynność, połączona z wodzeniem palcem po mapie, że harmider w knajpie zupełnie mi nie przeszkadzał. Panią przy barze spytałem tylko czy aby na pewno nie przewiduje jutro kłopotów z bankiem. Nie. Czyli balujemy.
Prócz mnie w lokalu było jeszcze trzech, w porywach czterech mężczyzn; dwóch do trzech, wyraźnie, miejscowych, jeden zaś, co rej wodził, jakoś do towarzystwa nie pasował. Ustawicznie spierali się o to kto stawia i o „dopłaty bezpośrednie”. Do głowy mi nie przyszło, że ta ostatnia kwestia może w przyszłości mnie dotyczyć. A jednak.
Dość atletyczny facet, ze wspomnianego grona, co nijak mi doń nie pasował, zapytał skąd jestem. Wyjawiłem swoje pochodzenie i pogrążyłem w wędrówce po mapie.
-Ja też-
Pogawędka na temat szczegółów topograficznych naszego miasta trwała tylko chwilę i przebiegała ponad głowami nowoprzybyłych gości.
Zaproponował bym się dosiadł. Okazało się, że do Cisnej sprowadziło go to co i mnie, choć trudno zrozumieć dlaczego, patrząc jaki użytek robił z tego co miał. Postawił mi piwo; przez chwilę kurtuazyjnie się wzbraniałem, a potem już nie miałem sił na protesty, zresztą były natychmiast i bezwzględnie pacyfikowane.Poza tym, jak wspomniałem, na samym wstępie, nie byłem w najlepszym nastroju.

P.S. Ta strzałka wskazuje miejsce gdzie widoczny powinien być "zygzak" o którym pisałem.

Cd wkrótce

deszcz1
08-05-2007, 18:33
Ciąg dalszy niedzieli, czyli – film się nie urwał.

Daniel, bo tak miał na imię ów tajemniczy gość, okazał się ciekawym i miłym kompanem; ze swadą opowiadał o interesach, które prowadził od Francji po Rosję, a ja, wyznaję ze skruchą, zachodziłem w głowę; biznesmen, gangster, czy mitoman?
W gruncie rzeczy nieważne, bo bez względu na stan faktyczny, był po prostu serdecznym, interesującym człowiekiem.
Ze sporą, jak na mój gust, lekkością traktował pieniądze ale jednocześnie czynił to w sposób absolutnie naturalny. Poił i ( później ) żywił; kilku ludzi, którzy prócz zwykłej wdzięczności, byli najwyraźniej zafascynowani jego osobowością. Miał w sobie coś z feudalnego barona, nawet fizyczną tężyznę, był i otwarty i paternalistycznie opiekuńczy; gdy podnosiła się temperatura historycznych, czy innych sporów, gasił w zarzewiu ewentualne kontrowersje ucinając krótko i w sposób, który wykluczał sprzeciw.
Z jego towarzyszami gawędziło się równie przyjemnie, choć jakby trudniej było o naturalny, wspólny temat. Jakiś diabeł podkusił mnie żeby spytać jednego, skąd jest. Odparł, że stąd; mama Ukrainka, tata Polak. -Toś ty Bojko( a czemu nie Łemko?- do Komańczy nie było daleko)- wyrwało mi się, chyba nazbyt familiarnie. Zupełnie mnie zaćmiło; pomijając już
pejoratywną etymologię tego określenia, to było zwyczajnie niezręczne. Wszyscy, z których opiniami się spotkałem, podkreślali archaizm bojkowskiej kultury , a ja tu wyjeżdżam…
To tak ( pamiętając o proporcjach) jakbym buszmena nazwał buszmenem; nieliczne jednostki w takich społecznościach zachowują dumę z pochodzenia. Ja mogę sobie chcieć być; buszmenem, aborygenem, Indianinem, czy pigmejem ale w tym świecie, regułą jest raczej, że oni sobą być nie chcą. Ot, pogmatwane ścieżki etnogenezy i los ludów, które nim stały się narodami, zaginęły.
Nie dosłyszał, nie zrozumiał, przemilczał – nie wiem. Zresztą może, a nawet raczej koloryzował.
Obgadałem z nimi kwestię UPA, w której , moje jak mniemałem, wyważone zdanie, ściągnęło mi niegdyś na głowę forumowe gromy i obelgi, w najlepszym wypadku – pouczenia. Tym razem się upiekło. Nie sądzę jednak bym kogoś przekonał ale dyskusja była gorąca i objęła swoim zasięgiem nawet nieco więcej niż nasz stolik.
Daniła, tak go zacząłem nazywać, w ślad za jednym z towarzystwa ( raz mu się zdarzyło – za to ja uczyniłem z tego regułę), zarządził dyslokacje sił. To imię w powyższej formie, nieco irytowało pozostały ale jego chyba bawiło, poza tym, ja uważałem je za wysoce stosowne.
Ruszyliśmy na drugą stronę ulicy. Obiad zadysponował, oczywiście Daniła; nie było kompotu.
Obgadaliśmy nawet kwestie pracy w Biesach ( ewentualnej – mojej ) – finansowo mi się to nie kalkuluje.
Po obiadokolacji radośnie defilowaliśmy ku Dołżycy i w drodze bez zbędnych ceregieli nastąpiło pożegnanie. Cokolwiek o tym myślicie, to był naprawdę miły dzionek i wcale nie dlatego, że nic mnie prawie biesiadowanie nie kosztowało. Ot, spotkałem, fajnych ludzi, czasem się zdarza. Dziękuję, Daniła, głownie za serdeczność i za to, że miałem z kim pogadać, lepiej może nie jest ale taka chwila wytchnienia była mi potrzebna. Powędrowałem do schroniska. Po drodze zabawiałem się czołówką, ta jak dotąd nie znajdowała zatrudnienia, świeciła pięknie, próbowałem też fotografować gwiazdy, na jedną uwziąwszy się szczególnie ale ona nijak nie chciała ustać w miejscu. W schronisku popełniłem pewną gafę, która mam nadzieję została mi wybaczona, tym bardziej, że w błąd nie brnąłem, nawet nie powinienem o tym wspominać więc już zamilknę, powiem tylko, że nie było to nic szczególnego; po prostu wyszedłem na osła co się zowie. Nawet udało mi się poczytać przed zaśnięciem; litery były mniej niesforne niż ciała niebieskie. Nazajutrz były znów góry.

deszcz1
10-05-2007, 20:28
Poniedziałek 16 kwietnia

Obudziłem się w krystalicznym stanie duszy i o dziwo; ciała. Pakowanie przebiegło gładko i na długo przed ósmą byłem gotowy. Magiczna godzina otwarcia banku zbliżała się jednak bardzo opieszale , na tyle bym zdążył odbyć miłą pogawędkę, o niczym, z sympatycznym wąsaczem ( przepraszam, to był zapewne ktoś ważny; i w schronisku, a może i GOPRze ale jako się rzekło, była to raczej zdawkowa wymiana zdań). Moja wczorajsza otwartość prysła niczym sen; nie każdy spotkany człowiek musi być jak Daniła. A, mogłem u niego nocować ( tylko, nic sobie nie myślcie ); na odchodnym zaproponował mi nocleg, widząc żem golec, wręcz nalegał bym zatrzymał się w ośrodku, którego jest współwłaścicielem. Zwie się to „ Nad Solinką”, czy jakoś tak i mieści w Dołżycy. Domki, te sprawy. Jak powiedziałem, nie byłem, w necie też nie znalazłem ale otwarcie miało być, i to huczne, na początku maja i w zaufaniu wyznam, że wiem że było, więc teraz żałuję, bo jakoś tak sobie myślę, że ten facet nie może prowadzić byle jakiego interesu.
Bank otworzył podwoje, nieco może nieśpiesznie ale darowanemu koniowi…
Zapłaciłem w schronisku. Ano właśnie, gdzie to ja nocowałem? „Pod Honem” oczywiście. I oczywiście sam w pokoju. Miłe miejsce, niedrogie, a ludzie nader wyrozumiali. Ari prezentował się znakomicie. I też był wyrozumiały. Wyruszyłem, przed dziewiątą ale po drodze zamarudziłem na poczcie, przez moment dałem się też uwieść nadziei, że kupię gdzieś czapkę. Gdy już pogrzebałem wszelkie dziwaczne pomysły( w rodzaju nabycia czapki)
zacząłem zastanawiać się gdzie mógłby się udać nie narażając jednocześnie na wędrówkę po zmroku. Zupełnie spontanicznie postanowiłem odwiedzić Jasło. Chwilę jeszcze zamarudziłem na moście kolejki, właściwie nie wiedzieć dlaczego, bo nie jest to szczególnie urokliwe miejsce, przynajmniej jak na Biesy.
Zaczęło mi być ciężko, jednak nie wdawałem się z plecakiem, w zbędne, dyskusje, chciał to stawałem. Minąłem pomnik policjantów, a zdawało mi się, że Bóg wie ile już zlazłem. Jasło. Dla mnie, do tej pory nie odkryte. Szczerze mówiąc;nie jawiło mi się dotąd nawet jako wariant awaryjny. Jakieś takie, z boku. Ale bardziej niźli ono frapowała mnie Hyrlata, no i na razie pozostanie w sferze frapowania. Tymczasem, moja wspinaczka poczęła przybierać nieoczekiwany obrót; owszem śnieg już mi w tej wędrówce towarzyszył, bywało, że i sprawiał niejakie kłopoty, nade wszystko był jednak powodem dziecięcej radości, a tu było go ciut za dużo. W dodatku uparł się utrzymywać właśnie na ścieżce ale już nie w krzaczorach tuż obok. Twarda skorupa czasem wytrzymywała, a czasem, nie wiedzieć czemu, z chrzęstem zapadała się pod nogami, które lądowały w grząskim czymś pod spodem. Przez moment było to nawet zabawne, taki London dla ubogich, no ale ile można, zacząłem schodzić ze ścieżki byle ominąć czasochłonną grząskość ale narażałem się przy tym na krzaczastą zaczepność. Dotarłem na Małe Jasło ale jakoś pominąłem je w swoich kalkulacjach, nie miałem więc pojęcia, że na nim jestem. W dodatku wyczytałem gdzieś, że na szczycie Jasła ( tego właściwego ) jest trójnóg geodezyjny, tutaj był; żeby ujrzeć zapowiadaną piękną panoramę musiałem ominąć jakieś zarośla, i to też mnie nie zastanowiło.
Dostosowałem widok do mapy i patrząc na Jasło widziałem Fereczatą. Krótko mówiąc, nie zbaczając ze szlaku pobłądziłem; miejcie jednak na względzie, że byłem sam i nie miał mi kto ścieżek prostować i że byłem tam pierwszy raz. Oczywiście gdy, po krótkim popasie, brnąć zacząłem dalej, gdzieś pośród śniegowej skorupy w zaroślach, zdałem sobie sprawę ze swojej pomyłki, właściwie to świadomość błędu, docierała do mnie powoli, z każdym, zapadającym się, krokiem. Jak już wszystko do mnie dotarło, uznałem, że jakkolwiek pozbawiony jestem traperskich kwalifikacji, to przecież nieustępliwie brnąc przez chaszcze zasługuję na odrobinę uznania; przynajmniej z własnej strony, toteż gdy wreszcie dotarłem do właściwego trójnogu dumny byłem niesłychanie. Panorama, istotnie piękna i jakkolwiek, nieco zamglone powietrze rozmazywało najdalsze plany dostrzegłem nawet taflę zalewu. Ale tak naprawdę

Fiaa
11-05-2007, 22:07
Poniedziałek 16 kwietnia
Panorama, istotnie piękna i jakkolwiek, nieco zamglone powietrze rozmazywało najdalsze plany dostrzegłem nawet taflę zalewu. Ale tak naprawdę
A ja głupi zastanawiałem się, czy to Zalew z Jasła widzę, czy to tylko jakieś omamy. :shock:

sir Bazyl
22-05-2007, 00:16
Poniedziałek 16 kwietnia

...zasługuję na odrobinę uznania...
Zasługujesz na dużo więcej niż odrobinę. Pisz Deszczu, pisz i pozwól nam z tobą wędrować. Pisz, pisz i nie kończ!

deszcz1
22-05-2007, 18:28
CD
Przepraszam, zupełnie nie wiem jak i gdzie zapodziała sie końcówka tego dnia. Oto ona. Postaram sie wkrótce kontynuować, ale wciąż korzystam z gościnności siostruni.

...najokazalej prezentował się Łopiennik ( tak mniemam ale jak wynika z powyższego, mógłbym się srodze zawieść, dając za to głowę ). Póki jednak; nikt mnie z ewentualnego błędu nie wyprowadził, w tej rozłożystej górze, wabiącej zakamarkami, widzę Łopiennik właśnie. Jakoś nie wabiły mnie połoniny, czytelne i rozpoznane, owszem piękne ( widział kto brzydka Caryńską?), nie wzywały Rawki, ani niewyraźna Tarnica, kusił ten cholerny Łopiennik, dlaczego?
Tuż za Jasłem miała, wedle mapy, odchodzić leśna droga do Roztok, ja jednak tak pochłonięty byłem swoją wędrówką śladami Londona, a może Curwooda, że mi pośród drzew umknęła, brudną pierzyna pokryta. I w ten sposób, niepostrzeżenie, przede wszystkim dla siebie, dotarłem na Okrąglik, bez wahania skręciłem w prawo. Zejście do Roztok, pomijając oczywiście asfaltowy odcinek, od przejścia granicznego, okazało się nader karkołomne. Te spiętrzone szańce, którymi biegnie ścieżka, jakkolwiek bardzo malownicze, wydawały się zupełnie bez sensu, po kiego licha one tutaj; żeby dostarczyć mi niewesołych refleksji na temat naszego gatunku, czy po to bym złamał nogę. Słowacja prezentowała się malowniczo, aczkolwiek , chyba ze względu na porę, trochę niewyraźnie.
Zaszedłem do „ Cichej Doliny” i nikogo nie zastałem. Snułem się jakiś czas dookoła nim zdecydowałem się na radykalne kroki; w poczuciu świętokradztwa zapukałem do drzwi od zaplecza. I o dziwo otworzono mi. Gospodarz przyjął mnie gościnnie; zjadłem, wypiłem, a potem, już późnym wieczorem wyszedłem zerknąć na niebo. Jest gdzie takie piękne?

joorg
22-05-2007, 22:00
...najokazalej prezentował się Łopiennik .... w tej rozłożystej górze, wabiącej zakamarkami, widzę Łopiennik właśnie........

Bardzo "obrazowo" piszesz i z zainteresowaniem czytam Twoją relację.Przepraszam ,że wchodzę w temat, ale pozwól że dla potwierdzenia Twych słów załączę kilka zdjęć Łopinnika z tej samej "trasy" którą opisujesz.
Łopiennik - Łopieninka --widok ze szlaku przed Małym Jasłem , z Jasła i ze szlaku z Okrąglika na Foreczat i Łopiennik z innego ujęcia - gdzieś ze szlaku Kremenaros - Riaba Skała .

deszcz1
01-07-2007, 17:28
Nim skończyłem tę relację znów pojawiłem się w Biesach, co skutecznie uniemożliwiło mi kontynuację. Niniejszym – powracam.


Wtorek 17 kwietnia

„ Cicha Dolina była „jak makiem zasiał”, przyjęła mnie gościnnie i wygodnie. Jak teraz ku niej spoglądam, znów, jak wielokroć, żałuje, że tam nie spędziłem więcej czasu.
Cóż, przeznaczenie nomady.
Nawet nie wiem o której wstałem, było jednak na tyle wcześnie bym po drodze mijał „ leśnych ludzi” śpieszących do pracy. Wędrowałem szosą, co i rusz schodząc ku Roztoczce, to znów tęsknie spoglądając w stronę Rosochy. Naprawdę żałowałem swojej decyzji, by ją i Hyrlatą ominąć; jawiły mi się tajemnicze i niedostępne ( przewodnik mówi o orientacyjnych kłopotach i mateczniku niedźwiedzi ), czyli cos w sam raz dla poszukiwacza kłopotów. Póki co; postanowiłem szukać ich gdzie indziej.
Gdy zbliżałem się do Lisznej, po drodze zawierając niezobowiązująca znajomość z dzikiem zamieszkującym zagrodę przy leśniczówce, słońce wspięło się już na tyle wysoko by mój łepek prażyć niemiłosiernie. Wspominałem już o tum; moja głowa, niczym prócz rachitycznej szczeciny, nie chroniona – najzwyczajniej w świecie bolała; w przeddzień odkryłem naniej, z niejaka konsternacją, pęcherze. Żarty się skończyły. Teraz próbowałem zasłaniać czaszkę dłonią – musiałem się prezentować niczym salutujący NRD-owski pionier.
Dotarłem do Majdanu. Przez chwilę rozważałem ewentualność sfotografowania się z wiklinowymi postaciami przy miejscowym barze; uznając jednak, że to turyście nie przystoi zapakowałem się do PKSu , do Komańczy
Jako się rzekło; okazałem się specem od robienia kółek: wyszedłem z Cisnej a wsiadałem do autobusu, któremu dojazd a w.w. zajął 5 min..
Miała ta moja nowa specjalność znaleźć jeszcze jedno potwierdzenie.
Smutno mi się zdążało do Komańczy; droga wiodła wśród rozległych pagórkowatych i owszem ale nagich widoków; gdzież te leśne serpentyny. Serio, bardzo mi ten brak leśnej ściany przeszkadzał.
Podróż umilało mi jeno dwóch wesołków z przodu; popijając piwko uroczo droczyli się o jego resztki i nikomu z wsiadających nie przepuszczali, a już wprost nie mogli się powstrzymać by nie pogwarzyć z młodą, atrakcyjną; jak zrozumiałem, pracownica pobliskiego sklepu; na ile owa atrakcyjność, a na ile miejsce pracy, miały tu znaczenie – waham się wyrokować.
Dość „prowincjonalnie” objawiła mi się Komańcza. Odnoszę wrażenie, jakby była nieco zaniedbana i chaotyczna; brak wyraźnego centrum jak w Cisnej, powodował, że się „rozłaziła”
Macie pojęcie jakie ploty krążą po mieście, w związku z pożarem cerkwi. Na pewno tak.
Jako, że to ploty – zmilczę. Ale nie dam sobie zamknąć ust w kwestii zagrożeń dla bieszczadzkiej przyrody – nie zdzierżę – otóż; komuś zwiały świnie i to nie byle jakie ale wietnamskie. Wg relacji zmierzały w stronę Wysokiego Działu. Czy to coś krzyżuje się z dzikami? Będzie „dziki Vietkong” na stokach Chryszczatej?
Powędrowałem oczywiście do klasztoru; tym bardziej zrozumiałe, że po drodze miałem schronisko. Przyznaję, nie odpowiada mi estetyka „ stacji” ale OK. Chciałem tam zwyczajnie być. Pooddychałem przez chwilę tym smym tchnieniem co ksiądz Prymas, telefonicznie poinformowałem o tym Babcię i zwiałem.
Przez jakiś czas błądziłem po okolicy w poszukiwaniu czapki; kto narzeka na oznaczenia szlaków ( czyli min. ja ) , w pełni zasługuje na nauczkę korzystania z informacji reklamowych umieszczonych przy głównej drodze. Kawał „ Francji” zlazłem w poszukiwaniu nieistniejącego „ ciucholandu”. Trza było od razu uciec się do starożytnej metody: koniec języka za przewodnika. Gdy tylko to uczyniłem, komańczańskie tekstylne mroki rozświetlił blask; nie wiem: nadziei czy pstrokacizny i cekinów. Nic to. Łepetyna zyskała wreszcie ochronę w postaci eleganckiej czapki „ made in China”. Powędrowałem od stacji, bo tam mieścił się mody przybytek, ku cerkwiom.
Bardzo mnie ubawił widok „ fundamentów” tej greckokatolickiej. Iście PRLowska farsa. Ważne, że obchodząc administracyjne i polityczne absurdy, miejscowi zyskali świątynię. Ileż było (jest?) w kraju takich manipulacji, by tylko coś dobrego zrobić.
Wesołość nie mogła trwać długo; nigdy wcześniej w Komańczy nie byłem; gdy obiegała media wiadomość o pożarze odczułem to jako osobistą stratę; ubyło czegoś ważnego, pięknego, czegoś do odkrycia, poznania, zrozumienia, czegoś starego co mogło trwać.
Powiedziano: „ śpieszmy się kochać ludzi…”
Tu w Biesach ludzkie dzieła doświadczyły niewiarygodnego barbarzyństwa; nie tak, znów dawno oburzaliśmy się na Talików, którzy z czołgów ostrzeliwali posągi Buddy, a tu ; w nie tak przecież zamierzchłej przeszłości nasi ojcowie i dziadkowie postąpili tak samo. Szkoda. Tym bardziej cieszą miejsca jak Łopienka; to nie kwestia pokuty.
Raczej szacunku i estetyki. Taka „ Herbertowska” – „kwestia smaku”. Było smutno. Podszedłem do osmolonych fundamentów; zawsze zwracam uwagę na to co jest przed wejściem do świątyni; zawsze wpatruję się w choćby najgładsze kamienie próbując odczytać kto po nich stąpał. Stałem tak i w kamień patrzyłem, a gdy wzrok podniosłem, spoczął na stercie spalonych belek za ogrodzeniem. Długo to trwać nie mogło bo bym się rozbeczał. Czas mi było wracać.
W schronisku przez chwilę pobuszowałem po necie; potem zaś, bose stopy bezwstydnie eksponując zasiadłem na werandzie. Na swoje usprawiedliwienie zaznaczam – nie miałem kogo się wstydzić- znów byłem sam. Nocowało mi się arcyprzyjemnie i z trudem zwlokłem się z łóżka. Pożegnawszy się, nie bez żalu opuściłem pielesze schroniska. Ruszyłem ku Prełukom.

deszcz1
16-03-2008, 18:21
Ciężko mi się do tego zabrać ale skończyć trzeba. Mam tu wszystko na „ brudno” więc mnie pamięć nie zawiedzie. Byłem potem w górach jeszcze cztery razy; nie wszystkie te wyprawy zasługują na opis, niektóre choć zasługują nie dostąpią tego, bo nie wszystkim chcę się dzielić.
Tymczasem, jako się rzekło; czas kończyć…


18 kwietnia 2007

Przystanek na pierwszej polanie; pień drzewa, później – zdaje się w czerwcu widziałem na pobliskim drzewie wycięty grecki krzyż, z kwietnia jakoś go nie pamiętam. Parę łyków wody i w drogę, dalej błotnistą ścieżką.
Nie najtragiczniejsze, przecież, podejście trochę mnie wkurzyło ( zmęczyło ), z radością więc przywitałem ten płaski odcinek.
Stromiznę miałem dopiero zobaczyć; na szczęście przy zejściu.
Było wcześnie, no nie świt wprawdzie ale zawszeć to poranek lecz jakoś mi się „ na uszy nie rzucał” żaden szczególny dźwięk, w rodzaju intensywnego ptasiego świergotu. Dopadł mnie za to, na wspomnianym zejściu, jakiś wrzask. Nie bardzo wiem jak ów dźwięk określić, nie używając powyższego słowa; był wysoki ale nie na tyle by pochodzić z ptasiej gardzieli ( tak sądzę ) i taki chropowaty; bez melodii i tempa. Rozlegało się to coś kilkakrotnie i trochę nieswojo poczułem się w „ głuszy”. Prełuki były nieopodal. No, ale czy mogą one uchodzić za ostoję cywilizacji – może forpocztę. Minąłem stacyjkę o architekturze… Jezu, jakiej architekturze. Minąłem po prostu budę, która niegdyś była stacją wąskotorówki; nawet troszkę nęciło mnie torowisko ale jako nowicjusz uznałem za stosowne trzymać się szlaku. Dziś, chętnie i bez obaw, pochaszczowałbym po okolicy. Wystarczyło skręcić w prawo by po chwili odnaleźć cerkwisko, sterczące kikuty krzyży, zwykłą bieszczadzką nostalgię, jakże rozdzierającą ale i kojącą ciszę. Wlokłem się prze te Prełuki i dalej, aż do mostu. Tu popełniłem straszliwy błąd ( dwukrotnie już naprawiony ); nie wlazłem nań – bo tablica przy drodze informowała, że to rezerwat przyrody. Legalizm zwyciężył, a ja zrekompensowałem sobie wyrzeczenie podziwiając okolicę z przeciwległego „urwiska”. Betonowa, śmiała klamra wśród drzew.
Raźno ruszyłem dalej, ku Duszatynowi. Inaczej wyobrażałem sobie to miejsce; cóż mapy zawsze „kłamią”- sklep jest ale sezonowy, zabudowania są ale tak rozproszone, że trudno mówić o jakiejś integralności. Przysiadłem pod krzyżem; coś tam przegryzłem, sztachąłem lepkim od mgły powietrzem i cały czas niechętnie zerkałem na lepką błotnistą drogę…Nie znajdując alternatywy ciężko się podniosłem, ktoś z nas dwóch na pewno stęknął ( wiecie kogo mam na myśli ).Minąłem, grzecznie się witając, pracowników leśnych ( jest jakiś elegantszy eufemizm? ) w jakimś kołowym monstrum, a ich psiak, co nijak za potwora uchodzić nie mógł, choć się starał, obsobaczył mnie głośno i obelżywie, w niejaką konsternacje wprawiając. Do diaska, autentycznie przeraziła mnie wizja zdobywania Chryszczatej z kundelkiem u nogawki. Niechęć do obcych, bo ufam, że nie miał do mnie nic osobistego, przegrała w psim umyśle z miłością do swoich, a ja błogosławiąc kundelkową wierność i przeklinając rozmemłaną drogę, ruszyłem przed siebie. Postanowiłem porzucić trakt i iść oznaczonym szlakiem. Miewa się kretyńskie pomysły. Ścieżka nijak nie chciała pozbawić mnie uroków podziwiania księżycowych kolein, cały czas biegła niemal ich skrajem. Szlak przegrał z koleinami, które jakkolwiek upstrzone burymi kałużami, miewały i względnie wygodne, stabilne i suche odcinki, na tyle liczne, by gwarantowały większe tempo i wygodę. Potem znów, w nieco karkołomny sposób, wędrowałem wąskim brzegiem głęboko werżniętej zrywkowej drogi. Wydawało mi się, że czas goni niemiłosiernie. Było ponuro; po lesie snuły się strzępy mgły, a coś co waham się nazwać deszczem siąpiło z nieba, a właściwie zewsząd. Tak sobie szedłem i w żaden konflikt z którymkolwiek z elementów wyposażenia nie wchodząc; pośród brudnej , zgniłej, przeuroczej wiosennej zieleni dotarłem do bajorka, które w moim przekonaniu było pozostałością najmniejszego z jeziorek, pozostawiłem je za sobą, okazując, symboliczne jeno zainteresowanie.

CDN

sir Bazyl
16-03-2008, 20:00
Wykorzystując stałe fragmenty wypowiedzi znanego Wetlińskiego Niedźwiedzia powiem krótko: "psia krew" Deszczu, cieszę się, że wróciłeś "w mordę jeża" na forum.

deszcz1
19-03-2008, 20:08
18 kwietnia Cd

Ścieżka biegła ( sami wiecie jak – szlakiem ); Olchowego miałem po prawej, po lewej dość stromy stok…, przed sobą dwa, albo i trzy potężne buczyska, które zwaliły się centralnie w poprzek mojej drogi. Byłem oburzony. Spróbowałem się przedrzeć przez gałęzie korony ( koron) i jakoś mi nie poszło – wszystko śliskie od wilgoci, zresztą nijak się między konarami przecisnąć nie mogłem. Stałem przed tą przeszkodą bezsilny i zły. Wydawałoby się nic prostszego jak pokonać ją choćby i górą; wyznaję nawet nie próbowałem. Nie jestem ani ułomkiem, ani niedojdą ale na nic były moje przymioty ( tu wymienione w formie zaprzeczeń negatywu – dodam, że w liczbie dalekiej od wyczerpania ) – oceniałem sytuację jako beznadziejną; byłem zmęczony, nieco już przemoknięty i objuczony. Nie mogłem tak wiecznie kontemplować swego położenia, trzeba było podjąć decyzję; tak więc, klnąc pod nosem, na czworaka ( no, podpierając się od czasu do czasu rękoma ) począłem wspinać się po stoku grzęznąc w mokrym listowiu. Gdy dotarłem do korzeni pierwszego drzewa, ze wściekłością odkryłem, że … następny rósł powyżej. Znów drapałem ściółkę w poszukiwaniu oparcia, znów pociłem się próbując zachować równowagę gdy nogi się rozjeżdżały, a plecak próbował sprytnie pociągnąć to jedną, to w drugą stronę. Do tyłu nie dałem się pociągnąć – łażąc na czterech kończynach to byłaby nawet dla mnie sztuka nie lada ale podłoże, raz po raz, znajdowało się na tyle blisko mojego nosa bym poczuł woń mokrych liści i ujrzał widmo klęski.
Dałem radę. W poczuciu tryumfu nawet udokumentowałem zdradzieckie buki ale wyszły tak jakoś niepozornie. Wkrótce otrzymałem nagrodę.
Nie żebym szczególnie uważnie obserwował podłoże ( z wyjątkiem powyższej sytuacji ); ot zwyczajnie cos plamistego przyciągnęło moja uwagę. Na skraju ścieżki wylegiwała się salamandra. Nie spotkałem wilka, rysia czy żubra, misie przezornie schodzą mi z drogi, czasem jeno pozostawiając odcisk łap; ale ta śliczność wynagradzała mi ten ostentacyjny ostracyzm fauny bieszczadzkiej. Czarno – pomarańczowa mordka wdzięcznie mi pozowała i tylko mej fotograficznej nieudolności i podnieceniu, zawdzięczam taka, a nie inna jakość zdjęć
Usatysfakcjonowany jako łowca czule pożegnałem „ogniotrwałego” zwierzaka i ruszyłem.
Wypatrywałem wśród drzew tafli wody; uprzedziła mnie tablica: „Rezerwat…”. Istotnie krajobraz już od dawna mówił co tu się wydarzyło ale jak wiadomo – podróże kształcą ale jeno wykształconych. Próbowałem odnaleźć ślady katastrofy sprzed 100 lat i nawet niby je widziałem ale, że się tak wyrażę; nie stało czasu i chęci na dogłębną analizę.
Za to, gdy mi się już objawiło dolne jeziorko, byłem autentycznie Zachwycony…, zziajany, zmoczony, zziębnięty i Zachwycony. Oczarowany tonią o, której marzyłem, wpatrywałem się w kikuty sterczące pośród deszczowych kręgów. Wiem, że spotkania to ważny element, nie tylko moich, również naszych peregrynacji po Biesach; spotykałem tam i wcześniej, i wtedy, i potem wspaniałych ludzi ale dobrze jest się spotkać ze sobą, przejrzeć w tafli górskiego jeziorka. Nie żeby można było dojrzeć coś szczególnego, zresztą - może ale w takich chwilach: w lesie, na dnie cienistej doliny, na jasnej polanie, w strugach deszczu, oparach mgły, czy na nagrzanej słońcem skale, pachnącej łące przez chwilę czuje się jak „syn marnotrawny” – przyjęty choć odszedł. Takie tam dyrdymały.
Byłem w mocno refleksyjnym nastroju. Strawa duchowa, nieco zresztą jałowa, na razie wystarczył; parę łyków wody, bynajmniej nie z jeziorka i kilka dymków nieinwazyjnie wtapiających się w mgłę pokrzepiło mnie na tyle bym mógł brnąć dalej.

deszcz1
21-03-2008, 20:06
18 kwietnia Cd
Drugie jeziorko też mnie zauroczyło. Jak można, dać się tak wkręcać przyrodzie? Próbując patrzeć na to obiektywnie ( by nie rzec – cynicznie ) miałem do czynienia z „ malowniczą glinianką” ;trochę trzcin, jakieś inne rodzaje zielska, obumarłe kikuty, rozmazany obraz żab w toni, cichy las wokół. Ja k byłem mały, byle bajoro dostarczało mi takich wrażeń.
Nie zrozumcie mnie źle, ja tylko próbuje zrozumieć jakaż to magiczna siła czyni takie miejsca cudownymi. Myślę, że część odpowiedzi tkwi w każdym z nas. Nie żebym był nosicielem cudowności, już raczej jestem jej złakniony.
Zresztą uroda tego miejsca nie tkwi w spektakularności, a raczej w czymś co można by określić jako sentymentalny czar. Znów bajdurzę ale wrócę tam z pewnością ( już to zrobiłem ) i to nie raz jeden, znów dam się uwieść, znów będę szczę…
Szedłem cały czas szlakiem. Z prawej, widoczność ograniczał wyraźny wał; nie bardzo chciało ale przemogłem się by zrobić te kilkanaście kroków i zerknąć na druga stronę. I znowu nic powalającego, żaden tam „Wielki Kanion” – przede mną była niecka osuwiska, chciałoby się powiedzieć; las jak las tylko w dołku. Czytałem, że drzewa tam są młodsze niż wokół, to nawet dość oczywiste ale ta informacja wówczas, jakoś nie zrobiła furory w mojej mózgownicy: „las jak las” – tak, jakoś niezbyt subtelnie to postrzegałem, jak zresztą mogłem inaczej skoro o wieku drzew wiem tylko tyle, że oszacować można go po słojach ( miałem ciąć? ) albo, co już chyba jest ewidentną ignorancją, po wzroście. Gdzieś już napisałem: podróże kształcą… Po prostu nie myślałem o tym wszystkim( o ile, o czymkolwiek ), trudno nawet powiedzieć, że patrzyłem, raczej chłonąłem.
Zaczęło się robić nieswojo; cos nadal siąpiło, a mgła gęstniała. Właściwie to podniecała mnie perspektywa zagubienia się. Co to takiego ta Chryszczata? „ Brewiarz” mówił coś o „wycinkowych widokach na wschodnim stoku”. A gdzie jest wschodni stok, gdzie jest Chryszczata? Znalazłem. Guzik dało. Mgła. Wszędzie mgła. Jakaś kupka śniegu w dole: ot i wszystko. A ja szczęśliwy jak diabli: ten kawał betonu na szczycie był jak znak wtajemniczenia, kolejny stopień.
Tymczasem, pora zadecydować co dalej; kusiło mnie Rabe ale chciałem też wracać do wąsko ( możliwie najwęziej ) pojętej cywilizacji. Dziś na niebiesko – uznałem. Mgła gęstniała i o dziwo sprawiała tym większą radość. Jakoś dziwnie dobrze się w niej czułem, w ty nieustannym siąpieniu. Doświadczyłem później czegoś podobnego – na Obnodze tam było to zwielokrotnione, wokół nie było żadnych konturów niczego, tylko ścieżka która po paru metrach rozpływała się. Nadspodziewanie szybko mi ta droga dół minęła; Ktoś ze świata wyrwał mnie i pogrążył z i w tym zachwycie. Na Suliłę patrzyłem jak noworodek, mgliło mi się iść w prawo ale skręciłem do Turzańska.

I oczywiście wszystkim forumowiczom życzę Wesołych Świąt

WUKA
15-03-2009, 17:29
To była świetna OPOWIEŚĆ ! Może znów coś przeczytamy?

deszcz1
16-03-2009, 11:34
To może, troszkę potrwać. Nie byłem, w Biesach, już prawie rok. Najbliżej znalazłem się będąc w Nowej Wsi, w B.Niskim.
Tam też, gdym zszedł od pustelni św. Jana, po raz ostatni, widziałem drogowskaz na Cisną. A było to w czerwcu ubiegłego roku.
Dlaczego tak? Ano dlatego, że na stare lata, zachciało mi się nauki i od kwietnia (rok już prawie ) jestem na kursie przewodników beskidzkich SKPB Łódź.
Ot, taka okrężna ( czyli w moim stylu ) droga, by wrócić w Biesy bardziej świadomym.

Może uda mi się coś popełnić w wolnej chwili: jak to nocowałem na ambonie na Hyrlatej, albo jak mnie na Bukowym powaliło.

PS Właśnie mam egzamin połówkowy; jak się uda, to dla uczczenia może się wybiorę w Bieszczady, a jak nie, to żeby przemyśleć to i owo, też nadadzą się jak mało które miejsce.

WUKA
16-03-2009, 14:44
No to powodzenia i CZEKAMY!

deszcz1
22-01-2011, 23:17
Witam.
Ciągle na forum zaglądam ale na dłuższe pisanie jakoś czasu nie staje.
Mogę się pochwalić ?
Pochwalę się - od kwietnia 2010 jestem przewodnikiem SKPB Łódź - może należałoby popełnić relację z " przejścia letniego", które tradycyjnie miało miejsce w Beskidzie Niskim i Bieszczadach, o "manewrach" - powiedzmy - między Terką, a Cisną. Mogłoby być ciekawe. A i Czarnohora była po drodze. Kiedyś spróbuję. Na razie, zbyt absorbują bieżące sprawy. A forumowiczom dziękuję, że można tu zajrzeć i choć na chwilę wrócić w ukochane miejsca i wciąż się nowych rzeczy dowiadywać.

WUKA
22-01-2011, 23:40
Gratulacje! I jak miło znajomy nick zobaczyć, co może wróżyć ciekawą relację. Oby!

dziabka1
23-01-2011, 12:28
Gratulacje! Witam bratnie Koło z Warszawy :) Może się na YAPIe ujrzymy.

Daj relację - jestem ciekawa, jak to wyglada u was.