Szaszka
17-05-2002, 18:00
Chyba wszystkim nam, stesknionym za Bieszczadami z przyjemnoscia czytalo sie relacje Stalego Bywalca. Mam propozycje, aby kazdy opisal swoja wyprawe w Gory. Moze to byc nawet jakas dawna wyprawa, trasa, jedna przygoda, wspomnienie. Cos, co pozwoli nam spojrzec na Bieszczady oczami innymi niz swoje wlasne.
To moze na poczatek relacja z naszego zeszlorocznego pobytu, spisana przez mojego mezczyzne. :) To bedzie tym, jak to sie z konikami po gorach hula.
A koniki byly Krzyska Szymali, starego bieszczadnika. A hulalismy ze trojke: Ania Dereszowska, moj facet i ja.
"Tak się złożyło, że z Szymalą pojechaliśmy w teren tylko raz. Ilość koni i ogólny układ ułatwił mu bowiem decyzję codziennego powierzania naszej trójce, to jest Oli, Ani i mnie, trzech koni na kilka godzin. A nie tak dawno mówił, że konia nikomu nie da samemu, bo mu ktoś kiedyś konie poobcierał. Ale jak tu ruszać w teren, jak kapliczka do zrobienia na sobotę, do tego przyjeżdżają znajomi z Lublina, to trzeba się napić, to nazajutrz kac, to się znowu nie chce. Lepiej zaryzykować, dać im te konie, niech jadą, jeżdżą wszyscy dobrze, nic się nie stanie, a on sobie popije, pośpi, posiedzi w spokoju. A oni co dzień wracają na czas i jeszcze pieniądze przynoszą... I to jakie... Układ idealny.
I nam ten układ bardzo pasował.
A zaczęło się tak, że w Wetlince odbywał się konkurs pieśni ogólnobieszczadzkiej i koncert „Starego Dobrego Małżeń-stwa”. Szymala został poproszony, żeby na tę imprezę przyjechał zrobić „klimat”. Ale, że cierpiał akurat na zespół dnia poprzedniego, szybko sam wpadł na pomysł, że da nam konie, a sam pojedzie samochodem.
Wysokie buty, czarne jeździeckie spodnie, czarna mundurowa koszula i szabla. Ola w kowbojskim kapeluszu.
Pojechaliśmy najpierw do „Biesiska”, gdzie rzekomo miała czekać większa grupa jeźdźców i dyliżans. Na miejscu nie wiedziano nic ani o zbiórce, ani o dyliżansie. Uwiązaliśmy rasowo konie do belki i poszliśmy napić się piwa. Napiliśmy się, a potem, w świetnych humorach, zaśmiewając się, wdrapaliśmy się na siodła i ruszyliśmy w kierunku Wetliny.
W Wetlinie zajechaliśmy do baru p.t. Rancho. I znowu: konie do belki, a my na piwo. W czasie kiedy my jedliśmy frytki i piliśmy rzeczone piwo, młodzież wcisnęła w nasze konie kilogram cukru, ku końskiej aprobacie, z wyjątkiem wszakże Batiara, który cukru niet.
W jeszcze lepszych humorach, ale z większym trudem, wykonaliśmy „na koń” i pojechaliśmy na koncert.
Na teren harcerskiego ośrodka zostaliśmy wpuszczeni bez opłat, mimo, że od „normalnych” gości pobierano symboliczną złotówkę. Ludności było już trochę, na scenie pod wiatą smętnie zawodzili konkursowicze, śpiewając piosenki o tema-tyce ogólnobieszczadzkiej. Szymala z Dorotą i Semenem oraz Teresa przybyli nieco przed nami samochodem i już od jakiejś chwili popijali piwo.
Konie rozsiodłaliśmy i uwiązaliśmy u płota, z wyjątkiem wszakże Batiara, który nie ucieka. Natychmiast zjawiły się ławice młodszej młodzieży w towarzystwie rodziców.
– Można pogłaskać konika?
– Nie ugryzie?
– A można zrobić zdjęcie?
– A można wsadzić dziecko na konika?
– A można dwa?
– A można dać jabłko?
– A nie odgryzie ręki?
– A czemu on ma takie coś na głowie?
– Wojtusiu, nie podchodź tak blisko!
Po jakiejś chwili postanowiliśmy zniknąć w tłumie. Konie porzucone same, szczypały trawę powoli... ale widać było, że są już nieźle wściekłe…
A my napiliśmy się piwa, zjedliśmy jakieś dziwne cóś, co serwowano w pobliżu, a to kiełbaskę paloną na grillu, a to kukurydzę z wody.
Z czasem uwaliliśmy się obok koni na trawie i leżeliśmy. Zaczepiano nas od czasu do czasu, a to o konie, a to o moją szablę, a to o strój, a to w ogóle o coś. I skłamał bym twierdząc, żeśmy nie szpanowali jak to tylko było możliwe.
Kiedy zrobiło się chłodnawo, wyłapaliśmy konie i na oklep je obsiedliśmy w celach grzewczych i tak się po terenie ośrodka szwendaliśmy.
Dobrze już po zmroku zdecydowaliśmy się wracać do domu. Zgodnie z uprzednimi uzgodnieniami, konno wracał Szymala, Teresa i Ania. Teresa, wyjeżdżając na bieszczadzką obwodnicę, zapewniła policjanta, stojącego na skrzyżowaniu, że ona jest wprawdzie pijana, ale za to koń jest trzeźwy.
My, czyli Ola, Dorota z Semenem i ja, załadowaliśmy się do samochodu Teresy i ruszyliśmy w stronę Strzebowisk. Prowadziła Ola, bo ona była najmniej wstawiona.
Grupę konną minęliśmy kawałek za Wetlinką. Szymala i Ania człapali lewą stroną po poboczu, Teresa zaś przedzierała się przez krzaki po prawej stronie.
A nam coś stukało… co? Nie mogliśmy dojść…
Dojechaliśmy do Strzebowisk koło dziewiątej, ciemno było już zupełnie. Klucze od samochodu wręczyliśmy Dorocie, a sami wróciliśmy na dół, na kwaterę.
Około jedenastej usłyszeliśmy stukot kopyt na drodze. Wyszedłem, żeby zobaczyć czy wszystko w porządku. Zaciągnięto mnie na ganek u Szymalów, bo jeszcze trzeba było flaszkę wódki dokończyć. Poszło nam szybko, bo flaszki było tylko pół, a nas czwórka.
Rano okazało się że to, co nam tak stukało to był pas bezpieczeństwa, przytrzaśnięty drzwiami przez Dorotę i powiewający klamrą na zewnątrz przez całą drogę. Łatwo się domyślić, że została z niego tylko wystrzępiona taśma. Dobrze, że tylko takie były straty.
Również rano Szymala spytał Anię, jak też wróciła z koncertu… :))
Ten dzień był kwintesencją tego, po co tam pojechaliśmy. Konie, góry, alkohol i zazdrosne spojrzenia… Dla takich dni warto żyć.
Ta wycieczka, to, że dojechaliśmy bez problemu a konie przeżyły, ułatwiła zapewne Szymali decyzję pozwalającą nam następnego dnia na pojechanie w teren bez jego skacowanego towarzystwa.
Uzgodniliśmy z nim trasę na mapie, wysłuchaliśmy pouczenia, którędy jechać, a którędy nie i pojechaliśmy. I tak było przez trzy dni. Las, strome podejścia, czasem trzeba było zsiąść z koni i prowadzić je pod górę, czasem droga zamieniała się w potok, czasem trzeba było przebyć błoto głębokie na pół metra, czasem zawrócić z drogi, która czasem rozmywała się w lesie, ale wszystko to było nagradzane sowicie. Kiedy bowiem wyjeżdżaliśmy na połoniny nad Strzebowiskami, Przysłupiem, na Okrąglik, Jasło, Fereczatą, w światło chylącego się ku zachodowi słońca, wokół nas rozpościerały się góry, na setki kilometrów. Jak okiem sięgnąć: w jedną stronę Polska, w drugą Słowacja i Ukraina, a na horyzoncie, zamglone masywy Karpat, może to już Węgry? Konie brnące przez morze chwiejących się w podmuchach wiatru traw, a serca rosną. Widoki były tak pięknie, że chciało się tam zostać… Ale słońce nieubłaganie biegło ku widnokręgowi, przypominając, że to góry, i że przed nocą trzeba być w stajni.
Ale zanim do domu, to jeszcze popędzić galopem po grzbietach gór, wpaść pędem na szczyt, przestraszyć turystów wyglądem watażki z UPA… a kto to wie co się po tych lasach jeszcze włóczy…
I w dół, stromą ścieżką, znowu czasem piechotą, podtrzymując konia, zjeżdżającego po kamieniach, czasem wieszając mu się na pysku, żeby samemu nie zjechać na pysk. I chwila grozy, kiedy i koń i jeździec ześlizgują się ze zbocza… I przez zagajniki z oczami na słupkach… nasłuchując szelestów w krzakach, w końcu tyle opowiadań o niedźwiedziach… I o zmroku powrót do stajni, zmęczeni, ale szczęśliwi…
I tak codziennie.
A potem ognisko.
I powrót do kwatery. Niebo płonące od gwiazd, Mleczna Droga, jak biała smuga, meteoryty co chwilę tną nieboskłon…
Aż czwartego razu źle obliczyłem trasę i słońce zaszło, a my w lesie. W ostatnich promieniach słońca dotarliśmy do ‘stokowki’ – drogi wijącej się serpentyną po stokach nad Strzebowiskami i Przysłupiem. Ale stokówka słabo nadaje się do jazdy konnej, bo pokryta jest zerodowanym asfaltem, a konie niepodkute, bo po co. Więc można tylko poboczem, a to jest chwilami wąskie, chwilami znika, w wielu miejscach leżą, poukładane skrupulatnie, lub rozrzucone artystycznie songi drzewa. A więc nie stokówką tylko przełajową drogą uwidocznioną całkiem wyraźnie na mapie. Szkoda, że tylko na mapie, bo rzeczywisty odpowiednik grubej kreski z mapy brnął przez coraz bardziej gęste zarośla, aż wreszcie znikł. A więc wracamy do stokówki. Jest już całkiem ciemno... jestem zły na siebie, że tego nie przewidziałem, ale powstrzymuję się od przekleństw, bo czuję jak wściekła jest Ania. A jest wściekła, bo wie, że to ją właśnie Szymala będzie sztorcował za niewłaściwe wybranie trasy i w ogóle.
W przebłysku geniuszu, przed wyjazdem wrzuciłem do raportówki latarkę, czego przedtem nie robiłem. Nie wiem co by było, gdybyśmy tej latarki nie mieli. Ale mieliśmy latarkę, nie za silną, ale umożliwiającą studiowanie mapy, bowiem okazało się, Ania, która od lat w okolicy bywa, nie ma bladego pojęcia, jak daleko jesteśmy od Strzebowisk, ani jak właściwie wracać. Siląc się na spokój, zgodnie uchwaliliśmy, że jedziemy stokówką. Tak czy tak, wiemy, że przynajmniej w dobrym kierunku zmierzamy. Ba, ale okolica nie wydaje się znajoma. Stokówka jakaś dziwnie wąska, jechać można właściwie tylko stępa, a czas leci. Wokół czarne ściany lasu, a nad głowami nabijają się z nas setki gwiazd...
Jedziemy, czasem, ryzykując, kawałek kłusem, a czas płynie. Nie wiemy jak daleko jesteśmy. Nie wiemy, szczerze mówiąc nawet tego, czy to na pewno stokówka. Co jakiś czas ktoś nieśmiało tę wątpliwość wyraża... Boimy się strasznie, jesteśmy, mówiąc krótko, załamani. Jedziemy i jedziemy, a nic się nie zmienia.
Nagle na niebie rozbłyska gwiazda sto razy jaśniejsza od innych. Supernowa? Świeci przez chwilę oślepiającym bla-skiem, a potem przygasa i ulatuje – satelita...
Ale to dobry znak chyba...
Aż tu rozwidlenie drogi. Gdzie jechać? Mapa pokazuje kilka takich rozwidleń. Na którym jesteśmy? Pytamy koni, konie skręcają w prawo. Co nam pozostaje. Liczymy, że może chociaż one znają drogę. I znowu nic. Ściany lasu, chichoczące gwiazdy i coraz większa panika w duszach.
Nagle poznaję miejsce – jesteśmy dokładnie w miejscu, w którym poprzedniego dnia wyjechaliśmy z lasu – jesteśmy na dobrej drodze! Ale czy to jeszcze daleko? Tego nikt nie wie. No może konie wiedzą, ale nie chcą powiedzieć...
Most. Porządny, betonowy...
– Ania, znasz ten most?
– Nie... nigdy takiego nie widziałam...
Wątpliwości znowu z wyciem wyskakują z lasu. Ale ja upieram się, że na pewno poznałem ten wyjazd z lasu, i że nie możemy być daleko.
Przed nami błyska światełko... Sprawdzam czy szabla wy-chodzi łatwo z pochwy (nie pierwszy raz od zmierzchu) i rzucam w ciemność: – Kto idzie?
Głosy, szum, z ciemności wyłaniają się rowerzyści. Mijają nas i znikają w ciemności za nami. A my jedziemy dalej.
Aż w końcu widzimy światła samochodu terenowego, który, widząc nas, zawraca i czeka na drodze. Szukają nas pewnie – myślimy chórem. Ale dojeżdżając do jeepa poznajemy miejsce – tu trzeba skręcić w lewo i po stu metrach lasu zaczynają się Strzebowiska. Jeszcze tylko pytanie pana nadleśniczego z jeepa, czy aby mam pozwolenie na broń, zbyte zaproszeniem do dyskusji na temat pozwoleń, broni i w ogóle, za dnia i nie w środku lasu.
I wreszcie wyjeżdżamy z lasu, i widzimy w dole wieś, a nad nią zwieszające się połoniny, a nad nimi niesamowite niebo... Tak pięknego obrazu nie widuje się często, zwłaszcza, że oznacza on, że jesteśmy uratowani.
Kawał jeszcze drogi przed stajnią dopadają nas źrebaki i z głośnym rżeniem, zręcznym wirażem zrównując prędkość, podłączają się do mleka.
Czeka na nas Dorota, raczej spokojna, ale mówi, że Krzysiek był tak wściekły, że poszedł w końcu spać. Ale co tam Krzysiek, powścieka się i mu przejdzie. Zdejmujemy koniom siodła, jedziemy na pastwisko na oklep i już nam wesoło, już zaczynamy wspominać i dowcipkować... Co by było do opowiadania, gdyby nie takie przygody!"
To moze na poczatek relacja z naszego zeszlorocznego pobytu, spisana przez mojego mezczyzne. :) To bedzie tym, jak to sie z konikami po gorach hula.
A koniki byly Krzyska Szymali, starego bieszczadnika. A hulalismy ze trojke: Ania Dereszowska, moj facet i ja.
"Tak się złożyło, że z Szymalą pojechaliśmy w teren tylko raz. Ilość koni i ogólny układ ułatwił mu bowiem decyzję codziennego powierzania naszej trójce, to jest Oli, Ani i mnie, trzech koni na kilka godzin. A nie tak dawno mówił, że konia nikomu nie da samemu, bo mu ktoś kiedyś konie poobcierał. Ale jak tu ruszać w teren, jak kapliczka do zrobienia na sobotę, do tego przyjeżdżają znajomi z Lublina, to trzeba się napić, to nazajutrz kac, to się znowu nie chce. Lepiej zaryzykować, dać im te konie, niech jadą, jeżdżą wszyscy dobrze, nic się nie stanie, a on sobie popije, pośpi, posiedzi w spokoju. A oni co dzień wracają na czas i jeszcze pieniądze przynoszą... I to jakie... Układ idealny.
I nam ten układ bardzo pasował.
A zaczęło się tak, że w Wetlince odbywał się konkurs pieśni ogólnobieszczadzkiej i koncert „Starego Dobrego Małżeń-stwa”. Szymala został poproszony, żeby na tę imprezę przyjechał zrobić „klimat”. Ale, że cierpiał akurat na zespół dnia poprzedniego, szybko sam wpadł na pomysł, że da nam konie, a sam pojedzie samochodem.
Wysokie buty, czarne jeździeckie spodnie, czarna mundurowa koszula i szabla. Ola w kowbojskim kapeluszu.
Pojechaliśmy najpierw do „Biesiska”, gdzie rzekomo miała czekać większa grupa jeźdźców i dyliżans. Na miejscu nie wiedziano nic ani o zbiórce, ani o dyliżansie. Uwiązaliśmy rasowo konie do belki i poszliśmy napić się piwa. Napiliśmy się, a potem, w świetnych humorach, zaśmiewając się, wdrapaliśmy się na siodła i ruszyliśmy w kierunku Wetliny.
W Wetlinie zajechaliśmy do baru p.t. Rancho. I znowu: konie do belki, a my na piwo. W czasie kiedy my jedliśmy frytki i piliśmy rzeczone piwo, młodzież wcisnęła w nasze konie kilogram cukru, ku końskiej aprobacie, z wyjątkiem wszakże Batiara, który cukru niet.
W jeszcze lepszych humorach, ale z większym trudem, wykonaliśmy „na koń” i pojechaliśmy na koncert.
Na teren harcerskiego ośrodka zostaliśmy wpuszczeni bez opłat, mimo, że od „normalnych” gości pobierano symboliczną złotówkę. Ludności było już trochę, na scenie pod wiatą smętnie zawodzili konkursowicze, śpiewając piosenki o tema-tyce ogólnobieszczadzkiej. Szymala z Dorotą i Semenem oraz Teresa przybyli nieco przed nami samochodem i już od jakiejś chwili popijali piwo.
Konie rozsiodłaliśmy i uwiązaliśmy u płota, z wyjątkiem wszakże Batiara, który nie ucieka. Natychmiast zjawiły się ławice młodszej młodzieży w towarzystwie rodziców.
– Można pogłaskać konika?
– Nie ugryzie?
– A można zrobić zdjęcie?
– A można wsadzić dziecko na konika?
– A można dwa?
– A można dać jabłko?
– A nie odgryzie ręki?
– A czemu on ma takie coś na głowie?
– Wojtusiu, nie podchodź tak blisko!
Po jakiejś chwili postanowiliśmy zniknąć w tłumie. Konie porzucone same, szczypały trawę powoli... ale widać było, że są już nieźle wściekłe…
A my napiliśmy się piwa, zjedliśmy jakieś dziwne cóś, co serwowano w pobliżu, a to kiełbaskę paloną na grillu, a to kukurydzę z wody.
Z czasem uwaliliśmy się obok koni na trawie i leżeliśmy. Zaczepiano nas od czasu do czasu, a to o konie, a to o moją szablę, a to o strój, a to w ogóle o coś. I skłamał bym twierdząc, żeśmy nie szpanowali jak to tylko było możliwe.
Kiedy zrobiło się chłodnawo, wyłapaliśmy konie i na oklep je obsiedliśmy w celach grzewczych i tak się po terenie ośrodka szwendaliśmy.
Dobrze już po zmroku zdecydowaliśmy się wracać do domu. Zgodnie z uprzednimi uzgodnieniami, konno wracał Szymala, Teresa i Ania. Teresa, wyjeżdżając na bieszczadzką obwodnicę, zapewniła policjanta, stojącego na skrzyżowaniu, że ona jest wprawdzie pijana, ale za to koń jest trzeźwy.
My, czyli Ola, Dorota z Semenem i ja, załadowaliśmy się do samochodu Teresy i ruszyliśmy w stronę Strzebowisk. Prowadziła Ola, bo ona była najmniej wstawiona.
Grupę konną minęliśmy kawałek za Wetlinką. Szymala i Ania człapali lewą stroną po poboczu, Teresa zaś przedzierała się przez krzaki po prawej stronie.
A nam coś stukało… co? Nie mogliśmy dojść…
Dojechaliśmy do Strzebowisk koło dziewiątej, ciemno było już zupełnie. Klucze od samochodu wręczyliśmy Dorocie, a sami wróciliśmy na dół, na kwaterę.
Około jedenastej usłyszeliśmy stukot kopyt na drodze. Wyszedłem, żeby zobaczyć czy wszystko w porządku. Zaciągnięto mnie na ganek u Szymalów, bo jeszcze trzeba było flaszkę wódki dokończyć. Poszło nam szybko, bo flaszki było tylko pół, a nas czwórka.
Rano okazało się że to, co nam tak stukało to był pas bezpieczeństwa, przytrzaśnięty drzwiami przez Dorotę i powiewający klamrą na zewnątrz przez całą drogę. Łatwo się domyślić, że została z niego tylko wystrzępiona taśma. Dobrze, że tylko takie były straty.
Również rano Szymala spytał Anię, jak też wróciła z koncertu… :))
Ten dzień był kwintesencją tego, po co tam pojechaliśmy. Konie, góry, alkohol i zazdrosne spojrzenia… Dla takich dni warto żyć.
Ta wycieczka, to, że dojechaliśmy bez problemu a konie przeżyły, ułatwiła zapewne Szymali decyzję pozwalającą nam następnego dnia na pojechanie w teren bez jego skacowanego towarzystwa.
Uzgodniliśmy z nim trasę na mapie, wysłuchaliśmy pouczenia, którędy jechać, a którędy nie i pojechaliśmy. I tak było przez trzy dni. Las, strome podejścia, czasem trzeba było zsiąść z koni i prowadzić je pod górę, czasem droga zamieniała się w potok, czasem trzeba było przebyć błoto głębokie na pół metra, czasem zawrócić z drogi, która czasem rozmywała się w lesie, ale wszystko to było nagradzane sowicie. Kiedy bowiem wyjeżdżaliśmy na połoniny nad Strzebowiskami, Przysłupiem, na Okrąglik, Jasło, Fereczatą, w światło chylącego się ku zachodowi słońca, wokół nas rozpościerały się góry, na setki kilometrów. Jak okiem sięgnąć: w jedną stronę Polska, w drugą Słowacja i Ukraina, a na horyzoncie, zamglone masywy Karpat, może to już Węgry? Konie brnące przez morze chwiejących się w podmuchach wiatru traw, a serca rosną. Widoki były tak pięknie, że chciało się tam zostać… Ale słońce nieubłaganie biegło ku widnokręgowi, przypominając, że to góry, i że przed nocą trzeba być w stajni.
Ale zanim do domu, to jeszcze popędzić galopem po grzbietach gór, wpaść pędem na szczyt, przestraszyć turystów wyglądem watażki z UPA… a kto to wie co się po tych lasach jeszcze włóczy…
I w dół, stromą ścieżką, znowu czasem piechotą, podtrzymując konia, zjeżdżającego po kamieniach, czasem wieszając mu się na pysku, żeby samemu nie zjechać na pysk. I chwila grozy, kiedy i koń i jeździec ześlizgują się ze zbocza… I przez zagajniki z oczami na słupkach… nasłuchując szelestów w krzakach, w końcu tyle opowiadań o niedźwiedziach… I o zmroku powrót do stajni, zmęczeni, ale szczęśliwi…
I tak codziennie.
A potem ognisko.
I powrót do kwatery. Niebo płonące od gwiazd, Mleczna Droga, jak biała smuga, meteoryty co chwilę tną nieboskłon…
Aż czwartego razu źle obliczyłem trasę i słońce zaszło, a my w lesie. W ostatnich promieniach słońca dotarliśmy do ‘stokowki’ – drogi wijącej się serpentyną po stokach nad Strzebowiskami i Przysłupiem. Ale stokówka słabo nadaje się do jazdy konnej, bo pokryta jest zerodowanym asfaltem, a konie niepodkute, bo po co. Więc można tylko poboczem, a to jest chwilami wąskie, chwilami znika, w wielu miejscach leżą, poukładane skrupulatnie, lub rozrzucone artystycznie songi drzewa. A więc nie stokówką tylko przełajową drogą uwidocznioną całkiem wyraźnie na mapie. Szkoda, że tylko na mapie, bo rzeczywisty odpowiednik grubej kreski z mapy brnął przez coraz bardziej gęste zarośla, aż wreszcie znikł. A więc wracamy do stokówki. Jest już całkiem ciemno... jestem zły na siebie, że tego nie przewidziałem, ale powstrzymuję się od przekleństw, bo czuję jak wściekła jest Ania. A jest wściekła, bo wie, że to ją właśnie Szymala będzie sztorcował za niewłaściwe wybranie trasy i w ogóle.
W przebłysku geniuszu, przed wyjazdem wrzuciłem do raportówki latarkę, czego przedtem nie robiłem. Nie wiem co by było, gdybyśmy tej latarki nie mieli. Ale mieliśmy latarkę, nie za silną, ale umożliwiającą studiowanie mapy, bowiem okazało się, Ania, która od lat w okolicy bywa, nie ma bladego pojęcia, jak daleko jesteśmy od Strzebowisk, ani jak właściwie wracać. Siląc się na spokój, zgodnie uchwaliliśmy, że jedziemy stokówką. Tak czy tak, wiemy, że przynajmniej w dobrym kierunku zmierzamy. Ba, ale okolica nie wydaje się znajoma. Stokówka jakaś dziwnie wąska, jechać można właściwie tylko stępa, a czas leci. Wokół czarne ściany lasu, a nad głowami nabijają się z nas setki gwiazd...
Jedziemy, czasem, ryzykując, kawałek kłusem, a czas płynie. Nie wiemy jak daleko jesteśmy. Nie wiemy, szczerze mówiąc nawet tego, czy to na pewno stokówka. Co jakiś czas ktoś nieśmiało tę wątpliwość wyraża... Boimy się strasznie, jesteśmy, mówiąc krótko, załamani. Jedziemy i jedziemy, a nic się nie zmienia.
Nagle na niebie rozbłyska gwiazda sto razy jaśniejsza od innych. Supernowa? Świeci przez chwilę oślepiającym bla-skiem, a potem przygasa i ulatuje – satelita...
Ale to dobry znak chyba...
Aż tu rozwidlenie drogi. Gdzie jechać? Mapa pokazuje kilka takich rozwidleń. Na którym jesteśmy? Pytamy koni, konie skręcają w prawo. Co nam pozostaje. Liczymy, że może chociaż one znają drogę. I znowu nic. Ściany lasu, chichoczące gwiazdy i coraz większa panika w duszach.
Nagle poznaję miejsce – jesteśmy dokładnie w miejscu, w którym poprzedniego dnia wyjechaliśmy z lasu – jesteśmy na dobrej drodze! Ale czy to jeszcze daleko? Tego nikt nie wie. No może konie wiedzą, ale nie chcą powiedzieć...
Most. Porządny, betonowy...
– Ania, znasz ten most?
– Nie... nigdy takiego nie widziałam...
Wątpliwości znowu z wyciem wyskakują z lasu. Ale ja upieram się, że na pewno poznałem ten wyjazd z lasu, i że nie możemy być daleko.
Przed nami błyska światełko... Sprawdzam czy szabla wy-chodzi łatwo z pochwy (nie pierwszy raz od zmierzchu) i rzucam w ciemność: – Kto idzie?
Głosy, szum, z ciemności wyłaniają się rowerzyści. Mijają nas i znikają w ciemności za nami. A my jedziemy dalej.
Aż w końcu widzimy światła samochodu terenowego, który, widząc nas, zawraca i czeka na drodze. Szukają nas pewnie – myślimy chórem. Ale dojeżdżając do jeepa poznajemy miejsce – tu trzeba skręcić w lewo i po stu metrach lasu zaczynają się Strzebowiska. Jeszcze tylko pytanie pana nadleśniczego z jeepa, czy aby mam pozwolenie na broń, zbyte zaproszeniem do dyskusji na temat pozwoleń, broni i w ogóle, za dnia i nie w środku lasu.
I wreszcie wyjeżdżamy z lasu, i widzimy w dole wieś, a nad nią zwieszające się połoniny, a nad nimi niesamowite niebo... Tak pięknego obrazu nie widuje się często, zwłaszcza, że oznacza on, że jesteśmy uratowani.
Kawał jeszcze drogi przed stajnią dopadają nas źrebaki i z głośnym rżeniem, zręcznym wirażem zrównując prędkość, podłączają się do mleka.
Czeka na nas Dorota, raczej spokojna, ale mówi, że Krzysiek był tak wściekły, że poszedł w końcu spać. Ale co tam Krzysiek, powścieka się i mu przejdzie. Zdejmujemy koniom siodła, jedziemy na pastwisko na oklep i już nam wesoło, już zaczynamy wspominać i dowcipkować... Co by było do opowiadania, gdyby nie takie przygody!"