PDA

Zobacz pełną wersję : bieszczadzkie opowiesci



Szaszka
17-05-2002, 18:00
Chyba wszystkim nam, stesknionym za Bieszczadami z przyjemnoscia czytalo sie relacje Stalego Bywalca. Mam propozycje, aby kazdy opisal swoja wyprawe w Gory. Moze to byc nawet jakas dawna wyprawa, trasa, jedna przygoda, wspomnienie. Cos, co pozwoli nam spojrzec na Bieszczady oczami innymi niz swoje wlasne.

To moze na poczatek relacja z naszego zeszlorocznego pobytu, spisana przez mojego mezczyzne. :) To bedzie tym, jak to sie z konikami po gorach hula.
A koniki byly Krzyska Szymali, starego bieszczadnika. A hulalismy ze trojke: Ania Dereszowska, moj facet i ja.

"Tak się złożyło, że z Szymalą pojechaliśmy w teren tylko raz. Ilość koni i ogólny układ ułatwił mu bowiem decyzję codziennego powierzania naszej trójce, to jest Oli, Ani i mnie, trzech koni na kilka godzin. A nie tak dawno mówił, że konia nikomu nie da samemu, bo mu ktoś kiedyś konie poobcierał. Ale jak tu ruszać w teren, jak kapliczka do zrobienia na sobotę, do tego przyjeżdżają znajomi z Lublina, to trzeba się napić, to nazajutrz kac, to się znowu nie chce. Lepiej zaryzykować, dać im te konie, niech jadą, jeżdżą wszyscy dobrze, nic się nie stanie, a on sobie popije, pośpi, posiedzi w spokoju. A oni co dzień wracają na czas i jeszcze pieniądze przynoszą... I to jakie... Układ idealny.
I nam ten układ bardzo pasował.
A zaczęło się tak, że w Wetlince odbywał się konkurs pieśni ogólnobieszczadzkiej i koncert „Starego Dobrego Małżeń-stwa”. Szymala został poproszony, żeby na tę imprezę przyjechał zrobić „klimat”. Ale, że cierpiał akurat na zespół dnia poprzedniego, szybko sam wpadł na pomysł, że da nam konie, a sam pojedzie samochodem.
Wysokie buty, czarne jeździeckie spodnie, czarna mundurowa koszula i szabla. Ola w kowbojskim kapeluszu.
Pojechaliśmy najpierw do „Biesiska”, gdzie rzekomo miała czekać większa grupa jeźdźców i dyliżans. Na miejscu nie wiedziano nic ani o zbiórce, ani o dyliżansie. Uwiązaliśmy rasowo konie do belki i poszliśmy napić się piwa. Napiliśmy się, a potem, w świetnych humorach, zaśmiewając się, wdrapaliśmy się na siodła i ruszyliśmy w kierunku Wetliny.
W Wetlinie zajechaliśmy do baru p.t. Rancho. I znowu: konie do belki, a my na piwo. W czasie kiedy my jedliśmy frytki i piliśmy rzeczone piwo, młodzież wcisnęła w nasze konie kilogram cukru, ku końskiej aprobacie, z wyjątkiem wszakże Batiara, który cukru niet.
W jeszcze lepszych humorach, ale z większym trudem, wykonaliśmy „na koń” i pojechaliśmy na koncert.
Na teren harcerskiego ośrodka zostaliśmy wpuszczeni bez opłat, mimo, że od „normalnych” gości pobierano symboliczną złotówkę. Ludności było już trochę, na scenie pod wiatą smętnie zawodzili konkursowicze, śpiewając piosenki o tema-tyce ogólnobieszczadzkiej. Szymala z Dorotą i Semenem oraz Teresa przybyli nieco przed nami samochodem i już od jakiejś chwili popijali piwo.
Konie rozsiodłaliśmy i uwiązaliśmy u płota, z wyjątkiem wszakże Batiara, który nie ucieka. Natychmiast zjawiły się ławice młodszej młodzieży w towarzystwie rodziców.
– Można pogłaskać konika?
– Nie ugryzie?
– A można zrobić zdjęcie?
– A można wsadzić dziecko na konika?
– A można dwa?
– A można dać jabłko?
– A nie odgryzie ręki?
– A czemu on ma takie coś na głowie?
– Wojtusiu, nie podchodź tak blisko!
Po jakiejś chwili postanowiliśmy zniknąć w tłumie. Konie porzucone same, szczypały trawę powoli... ale widać było, że są już nieźle wściekłe…
A my napiliśmy się piwa, zjedliśmy jakieś dziwne cóś, co serwowano w pobliżu, a to kiełbaskę paloną na grillu, a to kukurydzę z wody.
Z czasem uwaliliśmy się obok koni na trawie i leżeliśmy. Zaczepiano nas od czasu do czasu, a to o konie, a to o moją szablę, a to o strój, a to w ogóle o coś. I skłamał bym twierdząc, żeśmy nie szpanowali jak to tylko było możliwe.
Kiedy zrobiło się chłodnawo, wyłapaliśmy konie i na oklep je obsiedliśmy w celach grzewczych i tak się po terenie ośrodka szwendaliśmy.
Dobrze już po zmroku zdecydowaliśmy się wracać do domu. Zgodnie z uprzednimi uzgodnieniami, konno wracał Szymala, Teresa i Ania. Teresa, wyjeżdżając na bieszczadzką obwodnicę, zapewniła policjanta, stojącego na skrzyżowaniu, że ona jest wprawdzie pijana, ale za to koń jest trzeźwy.
My, czyli Ola, Dorota z Semenem i ja, załadowaliśmy się do samochodu Teresy i ruszyliśmy w stronę Strzebowisk. Prowadziła Ola, bo ona była najmniej wstawiona.
Grupę konną minęliśmy kawałek za Wetlinką. Szymala i Ania człapali lewą stroną po poboczu, Teresa zaś przedzierała się przez krzaki po prawej stronie.
A nam coś stukało… co? Nie mogliśmy dojść…
Dojechaliśmy do Strzebowisk koło dziewiątej, ciemno było już zupełnie. Klucze od samochodu wręczyliśmy Dorocie, a sami wróciliśmy na dół, na kwaterę.
Około jedenastej usłyszeliśmy stukot kopyt na drodze. Wyszedłem, żeby zobaczyć czy wszystko w porządku. Zaciągnięto mnie na ganek u Szymalów, bo jeszcze trzeba było flaszkę wódki dokończyć. Poszło nam szybko, bo flaszki było tylko pół, a nas czwórka.
Rano okazało się że to, co nam tak stukało to był pas bezpieczeństwa, przytrzaśnięty drzwiami przez Dorotę i powiewający klamrą na zewnątrz przez całą drogę. Łatwo się domyślić, że została z niego tylko wystrzępiona taśma. Dobrze, że tylko takie były straty.
Również rano Szymala spytał Anię, jak też wróciła z koncertu… :))
Ten dzień był kwintesencją tego, po co tam pojechaliśmy. Konie, góry, alkohol i zazdrosne spojrzenia… Dla takich dni warto żyć.
Ta wycieczka, to, że dojechaliśmy bez problemu a konie przeżyły, ułatwiła zapewne Szymali decyzję pozwalającą nam następnego dnia na pojechanie w teren bez jego skacowanego towarzystwa.
Uzgodniliśmy z nim trasę na mapie, wysłuchaliśmy pouczenia, którędy jechać, a którędy nie i pojechaliśmy. I tak było przez trzy dni. Las, strome podejścia, czasem trzeba było zsiąść z koni i prowadzić je pod górę, czasem droga zamieniała się w potok, czasem trzeba było przebyć błoto głębokie na pół metra, czasem zawrócić z drogi, która czasem rozmywała się w lesie, ale wszystko to było nagradzane sowicie. Kiedy bowiem wyjeżdżaliśmy na połoniny nad Strzebowiskami, Przysłupiem, na Okrąglik, Jasło, Fereczatą, w światło chylącego się ku zachodowi słońca, wokół nas rozpościerały się góry, na setki kilometrów. Jak okiem sięgnąć: w jedną stronę Polska, w drugą Słowacja i Ukraina, a na horyzoncie, zamglone masywy Karpat, może to już Węgry? Konie brnące przez morze chwiejących się w podmuchach wiatru traw, a serca rosną. Widoki były tak pięknie, że chciało się tam zostać… Ale słońce nieubłaganie biegło ku widnokręgowi, przypominając, że to góry, i że przed nocą trzeba być w stajni.
Ale zanim do domu, to jeszcze popędzić galopem po grzbietach gór, wpaść pędem na szczyt, przestraszyć turystów wyglądem watażki z UPA… a kto to wie co się po tych lasach jeszcze włóczy…
I w dół, stromą ścieżką, znowu czasem piechotą, podtrzymując konia, zjeżdżającego po kamieniach, czasem wieszając mu się na pysku, żeby samemu nie zjechać na pysk. I chwila grozy, kiedy i koń i jeździec ześlizgują się ze zbocza… I przez zagajniki z oczami na słupkach… nasłuchując szelestów w krzakach, w końcu tyle opowiadań o niedźwiedziach… I o zmroku powrót do stajni, zmęczeni, ale szczęśliwi…
I tak codziennie.
A potem ognisko.
I powrót do kwatery. Niebo płonące od gwiazd, Mleczna Droga, jak biała smuga, meteoryty co chwilę tną nieboskłon…
Aż czwartego razu źle obliczyłem trasę i słońce zaszło, a my w lesie. W ostatnich promieniach słońca dotarliśmy do ‘stokowki’ – drogi wijącej się serpentyną po stokach nad Strzebowiskami i Przysłupiem. Ale stokówka słabo nadaje się do jazdy konnej, bo pokryta jest zerodowanym asfaltem, a konie niepodkute, bo po co. Więc można tylko poboczem, a to jest chwilami wąskie, chwilami znika, w wielu miejscach leżą, poukładane skrupulatnie, lub rozrzucone artystycznie songi drzewa. A więc nie stokówką tylko przełajową drogą uwidocznioną całkiem wyraźnie na mapie. Szkoda, że tylko na mapie, bo rzeczywisty odpowiednik grubej kreski z mapy brnął przez coraz bardziej gęste zarośla, aż wreszcie znikł. A więc wracamy do stokówki. Jest już całkiem ciemno... jestem zły na siebie, że tego nie przewidziałem, ale powstrzymuję się od przekleństw, bo czuję jak wściekła jest Ania. A jest wściekła, bo wie, że to ją właśnie Szymala będzie sztorcował za niewłaściwe wybranie trasy i w ogóle.
W przebłysku geniuszu, przed wyjazdem wrzuciłem do raportówki latarkę, czego przedtem nie robiłem. Nie wiem co by było, gdybyśmy tej latarki nie mieli. Ale mieliśmy latarkę, nie za silną, ale umożliwiającą studiowanie mapy, bowiem okazało się, Ania, która od lat w okolicy bywa, nie ma bladego pojęcia, jak daleko jesteśmy od Strzebowisk, ani jak właściwie wracać. Siląc się na spokój, zgodnie uchwaliliśmy, że jedziemy stokówką. Tak czy tak, wiemy, że przynajmniej w dobrym kierunku zmierzamy. Ba, ale okolica nie wydaje się znajoma. Stokówka jakaś dziwnie wąska, jechać można właściwie tylko stępa, a czas leci. Wokół czarne ściany lasu, a nad głowami nabijają się z nas setki gwiazd...
Jedziemy, czasem, ryzykując, kawałek kłusem, a czas płynie. Nie wiemy jak daleko jesteśmy. Nie wiemy, szczerze mówiąc nawet tego, czy to na pewno stokówka. Co jakiś czas ktoś nieśmiało tę wątpliwość wyraża... Boimy się strasznie, jesteśmy, mówiąc krótko, załamani. Jedziemy i jedziemy, a nic się nie zmienia.
Nagle na niebie rozbłyska gwiazda sto razy jaśniejsza od innych. Supernowa? Świeci przez chwilę oślepiającym bla-skiem, a potem przygasa i ulatuje – satelita...
Ale to dobry znak chyba...
Aż tu rozwidlenie drogi. Gdzie jechać? Mapa pokazuje kilka takich rozwidleń. Na którym jesteśmy? Pytamy koni, konie skręcają w prawo. Co nam pozostaje. Liczymy, że może chociaż one znają drogę. I znowu nic. Ściany lasu, chichoczące gwiazdy i coraz większa panika w duszach.
Nagle poznaję miejsce – jesteśmy dokładnie w miejscu, w którym poprzedniego dnia wyjechaliśmy z lasu – jesteśmy na dobrej drodze! Ale czy to jeszcze daleko? Tego nikt nie wie. No może konie wiedzą, ale nie chcą powiedzieć...
Most. Porządny, betonowy...
– Ania, znasz ten most?
– Nie... nigdy takiego nie widziałam...
Wątpliwości znowu z wyciem wyskakują z lasu. Ale ja upieram się, że na pewno poznałem ten wyjazd z lasu, i że nie możemy być daleko.
Przed nami błyska światełko... Sprawdzam czy szabla wy-chodzi łatwo z pochwy (nie pierwszy raz od zmierzchu) i rzucam w ciemność: – Kto idzie?
Głosy, szum, z ciemności wyłaniają się rowerzyści. Mijają nas i znikają w ciemności za nami. A my jedziemy dalej.
Aż w końcu widzimy światła samochodu terenowego, który, widząc nas, zawraca i czeka na drodze. Szukają nas pewnie – myślimy chórem. Ale dojeżdżając do jeepa poznajemy miejsce – tu trzeba skręcić w lewo i po stu metrach lasu zaczynają się Strzebowiska. Jeszcze tylko pytanie pana nadleśniczego z jeepa, czy aby mam pozwolenie na broń, zbyte zaproszeniem do dyskusji na temat pozwoleń, broni i w ogóle, za dnia i nie w środku lasu.
I wreszcie wyjeżdżamy z lasu, i widzimy w dole wieś, a nad nią zwieszające się połoniny, a nad nimi niesamowite niebo... Tak pięknego obrazu nie widuje się często, zwłaszcza, że oznacza on, że jesteśmy uratowani.
Kawał jeszcze drogi przed stajnią dopadają nas źrebaki i z głośnym rżeniem, zręcznym wirażem zrównując prędkość, podłączają się do mleka.
Czeka na nas Dorota, raczej spokojna, ale mówi, że Krzysiek był tak wściekły, że poszedł w końcu spać. Ale co tam Krzysiek, powścieka się i mu przejdzie. Zdejmujemy koniom siodła, jedziemy na pastwisko na oklep i już nam wesoło, już zaczynamy wspominać i dowcipkować... Co by było do opowiadania, gdyby nie takie przygody!"

Stały Bywalec
18-05-2002, 15:32
Opowiadanie o konnej eskapadzie Szaszki (napisane przez Jej Faceta) naprawdę świetne !!! Szczególnie druga jego część, o podróży nocą. Opowiedziane bardzo realistycznie, znam ten ból. Ładnych parę lat temu, nie znając jeszcze dobrze okolic Zatwarnicy i Sękowca, źle odczytałem mapę i powędrowałem nie tam, gdzie trzeba. Po jakimś czasie zorientowałem się, ale właśnie zaczynało zmierzchać. A do miejsca, gdzie zozstawiliśmy samochód (Rajskie) było sporo kilometrów. I nie mieliśmy latarki. Kolega nie zabrał jej w ogóle, a moja została czymś przyciśnięta w naramiennej teczce - raportówce, włączyła się i oświetlała ją (torbę), dopóki starczyło energii w bateriach. Gdy chciałem ją wykorzystać, okazała się już bezużyteczna. Na szczęście niebo było prawie bezchmurne i tak wędrując pod gwiazdami dotarliśmy o pierwszej w nocy do Rajskiego. Przedtem, przez jakiś czas, coś lazło równolegle z nami, porykując i przeciskając się lasem obok naszej stokówki.

Stały Bywalec
20-05-2002, 12:25
Naprawdę świetne opowiadanie - przeczytałem je jeszcze raz, tym razem z mapą. Nie szedłem jeszcze nigdy tą stokówką wiodącą z Cisnej do Strzebowisk i dalej, prawie aż pod sam Smerek.
Zatem wymyśliłem już sobie (zaplanowałem) jedną z tras na wrzesień, uwzględniając ww. Waszą drogę przez mękę.
Oto ta trasa.
Samochód zostawię gdzieś w Cisnej. Cofnę się kilkaset metrów po obwodnicy w kierunku wschodnim i wejdę na ścieżkę (skrót względem obwodnicy) przez zalesione pasmo Ryczywół. Po wyjsciu (tym skrótem) na obwodnicę skręcę w lewo, a po kilkuset metrach w prawo - wejdę na stokówkę prowadzącą do Kalnicy. W Kalnicy znów obwodnica (ok. 1,5 km), a następnie, przecinając tor kolejki, wejdę na stokówkę wiodącą początkowo, jakiś czas, wzdłuż potoku Bystry. Potem cały czas będę szedł tą stokówką na północny zachód, aż wrócę do Cisnej. Myślę, że odnajdę tam swój samochód.
Jest to raczej łatwa trasa: dwie stokówki, ok. 3 km po obwodnicy, tylko jedna ścieżka (przez Ryczywół). W sam raz na sprawdzenie umiejętności szwagra, który w tym roku podjął wyzwanie i będzie mi towarzyszył.

Aleksandra
20-05-2002, 22:12
No cóż stokówka musi być ulubionym miejscem błądzoni, w czym utwierdzają mnie wyżej opisane przeżycia. Rozumiem zdarza się to wkółko jednej grupie, pewnemu typowi osób..., ale skoro wszystkim - to już napewno nie może być inaczej: Błądzoń jak nic!!!!
W swych wędrówkach po granicznym szlaku, często spotykałam ową stokówke i to jak...aż serce się wzrusza, gdy człowiek sobie przypomni...
Zaczeło się niewinnie: po"dniu dziecka", w którym nie chodziliśmy dalej jak nad strumyk / a dlaczego to opowiem innym razem/, wstaliśmy wypoczęci, gotowi do drogi etc. Śniadanko sie przeciągneło, ale calkiem jeszcze przyzwoicie wyszlismy zielonym na Rabią Skałe, to widoczek, to opalanie, to drugie śniadanie...sielanka jednym słowem. W tym gronie idziemy pierwszy raz, wiec niektórzy nie przyzwyczajenii do wolnego, ale jednostajnego tempa - marudzą, chcieliby biec...a tu umowa byla, że staramy sie iść razem.
Owe popasanie troche nam jednak zadługie wychodziło, Płasza - a tu już nie najlepiej z czasem...no bo w końcu wrzesień. Ale spokój panuje, jagódki, jeżyny...czegoż duszy więcej. "Biegacze" w liczbie dwoje denerwują.się..Na Fereczacie już ze spokojem wiadomo, że schodzić będziemy końcówke po zmierzchu...ci sie denerwują.../Powinnam dodać, że jedna osoba miała 5 dni wcześniej zdjęty gips z palca u nogi, więc łatwo sie domyślić pod koniec dnia "troche gorzej"/
I nie byłoby co opowiadać, gdyby nie nasi kochani narwańcy. Postanowili zejść szybciej i przygotować nam kolacje, i uprzedzić, że reszta znowu później wróci...
Wzieli wszystkie toboły i popędzili...Oczywiście zdrowo im to szło, jak się pożniej okazało doszli nie do Wetliny, a z powrotem pod granice, gdzies tam między Okrąglikiem a Szczawnikiem. STOKÓWKA JAK NIC. Jak się już w strumyk zamieniła przystaneli, nie bardzo wiedzieli gdzie to poszli,mape mieli, ale latarki oddali nam - tym nie spieszącym się /jeszcze bysmy sie w nocy zgubili /
Postanowili spać w lesie / tyle ich, że mieli wszystkie nasze cieple rzeczy.
AKT II
Zanim ze Smerka wesolo dostaliśmy sie do Wetliny, marząc juz o tej gorącej kolacji, zrobila sie dziesiąta, albo i póżniej. W domu cisza, w kuchni pusto, nawet najmniejszego zapaszku, na piętrze w pokoju nic nie wskazuje, że są. Kawał jak nic..., wiec planujemy kolejność jakiegoś prysznicu, ale "cisza jak nic" trwa.Dziewczyny po małym śledztwie w padają w panike, mapy w ruch, gdzież też mogli poleść. A tu STOKÓWKA z mapy nam wychodzi jak nic: tylko czy poszli na Cisną czy w las. Uznaliśmy, że w las odpada, bo wchodząc pod góre zorientowaliby sie , że źle poszli...wiec na Cisną, ale gdzie do cholery mogą z niej zejść??? Dziewczyny do kuchni, panowie w samochód i na obwodnice...
AKT III
Po godzinie panowie wrócili z tzw, niczym, dziewczyny "prawie zawal", kolacja i kolejna runda...tym razem jade z nimi, w końcu kobieca intuicja to nie byle co...,a dziewczyn i tak uspokoić nie zdolam. Podjeżdzanie na stokówka zaczynamy od nowa: w Smerku, Przysłupiu, Krzywem...przed Smerkiem wjechaliśmy dość głęboko...nawet napisy z kamieni na zjazdach ukladaliśmy /wiedzieliśmy, że oni myślą iż my tym bardziej zagubilismy sie.../ Do "domu' nie ma co wracać, dziewczyny i tak wygonia na poszukiwania, mgla po drodze chadza, łanie przeskakuja, zajace przed światlami uciekają...benzyna sie konczy...no to jeszcze raz ten Smerek proponuje...- bezsensu...- to nic spróbujmy jeszcze raz.
Druga w nocy, kierowca zasypia za kierownicą, gadac sie nie chce ,no bo o czym...a tu nagle wyskakują jakies przebierancy z drągiem, z krzaków ma sie rozumieć...jak nic nasi!!!!!!
Zrezygnowali ze spania w lesie, bo światla w dole między drzewami ponoć widzieli...nasze, nie nasze nie wiadomo kto po stokówce światłem błyska...
Nie byl to przypadek odosobniony, nie raz ludzie powiadali...

Anonymous
21-05-2002, 13:24
Witam wszystkich. Też w tym roku byłam w Bieszczadach ( w maju). Nocowaliśmy nad Soliną w pensjonacie "Paulinka" (w tamtym roku też tam nocowaliśmy). Okolica piekna, widok na Solinę i okoliczne góry, jak jest dobra widoczność, wieczorem po powrocie z bieszczadskich wypraw, spacer po oświetlonej zaporze na Solinie.
Bieszczady - b. daleko musimy tam z mężem jechać, bo mieszkamy w Zielonej Górze, ale WARTO....Połonina Wetlińska i Caryńska, Smerek, Jasło, Tarnica, Sianki, Mała i Duża Rawka - tam byliśmy w tym roku...było cudnie, gorąco, kolorowo, męcząco, ale jaka satysfakcja dla nas mieszczuchów oderwanych od pracy przy komputerze.
Bałam się tylko niedźwiedzia i żmij. Czy ktoś widział w tym roku niedźwiedzia lub żmije? Strach przed nimi trochę mnie paraliżuje....
Ale te widoki??? szum strumieni, świeża zieleń, kaczeńce, ile ich było? Tego się nie spotyka nigdzie...Kiedyś jeżdziliśmy w Pieniny (Krościenko n/Dunajcem, Sromowce...). W tym roku też tam zajechaliśmy w drodze powrotnej do domu, ale po Bieszczadach, to już nie było to...Poszliśmy na Okrąglicę o Sokolicę, ale gdzie te przestrzenie??? co z Tarnicy?
Dopiero minęlo parę dobrych dni od naszego powrotu do domu, a my juz tęsknimy..

Stały Bywalec
22-05-2002, 11:20
Bożenko, ta tęsknota to już będzie nieuleczalna. Choruję na nią od 1986 r. (1-szy pobyt w Bieszczadach). Aby choroba miała przebieg łagodny i nie wyniszczyła organizmu, panaceum jest jedno: jeździć w Bieszczady co najmniej raz w roku, na minimum 2 tygodnie.

marekm
22-05-2002, 14:59
Bożenko, witaj w klubie chorych nieuleczalnie na "bieszczady sp.'
Na tym forum są prawie wszyscy uzależnieni od tej przypadłości, jest ona zaraźliwa ale nie szkodliwa dla otoczenia, a kwarantannę należy przechodzić tylko w Bieszczadach.
pozdroowka
marekm

duszewoj
23-05-2002, 23:14
Ale bieszczdzkiego czytania!
Szaszka, przeładnie Tobie wyszła konna opowieść. Widać, że przy pomocy mężczyzny :) ( to taki bieszczadzki żart oczywiście);(no i pozdrowienia dla Niego, jakkolwiek na imię ma). Dzięki Tobie, Szaszko, chyba zacznę zbierać te "i to jakie" pieniądze, by przeżyć choc jedną przygodę na połoninach w siodle...A stokówkę nad "Zrubovisczem" z Waszych opowieści (znaczy Szaszki i Oleńki, do której opowiadania zaraz ustosunkować się sobie pozwolę) znam już tak dobrze, że żaden błądzoń, czy duchy bandy Wesołoha (szczo sia tam potworyło), nie będą mi w stanie, nawet w środku nocy bezgwiezdnej, drogi zmylić. I nawet szabelka mi nie będzie potrzebna, bo do kompanii czada jakowegoś zaciągnąć się postaram (może mego przyjaciela włochatego z Komańczy), a jak się nie uda, to zawsze biesim dialektem jakoś się z czartami rozmówię. Najbardziej z Szaszkowej opowieści chwycilo mnie za serce owo niesamowite niebo nad połoninami, które ratunek dla czwórki zagubionych przepowiedziało (i skojarzenie właśnie się w mej bieszczadzkiej pamięci pojawiło, które może jako moją opowieść za chwilę zamieszczę).
Stały Bywalec zużycie baterii w latarce jak zwykle zwala na kogoś (dobrze, że nie na biednego szwagra, który już i tak musi tyle się poświęcać dla naszego Bywalca J) Ale przyjemnie się czyta, jak zwykle, o powrocie nocnym do Rajskiego, czy może raczej Ralskiego (przepiękne są tamtejsze zakola Sanu o północy i takoż w samo południe).
Aleksandrze wreszcie się udalo coś składnie i ładnie napisać...(nie, Oleńko, to również żartowanie po bieszczadzku; każdy bowiem zdaje sobie sprawę, że już Twa sygnatura jest gwarancją przyjemnej lektury, do Bieszczadzi prześlicznie nawiązującej.) Ech, jak miło było by móc „przyzwoicie” wejść na Rabią w Twoim i Twych druhów (i druhen) towarzystwie... A o przyczynie „dnia dziecka” opowiedz nam jak najszybciej, nie każ czekać spragnionym bieszczadzkich gawęd i bajań!

#
Leży pod połoniną miejscowość zwana Wetlina. Ciągnie się ona wzdłuż potoku o nazwie tej samej, którą owa, znana każdemu bieszczadnikowi i opisywana na łamach forum bez przerwy osada, nosi. Do rzeki Wetliny wpada tuż za miejscowością Wetliną (w stronę Berehów się kierując) Górna Solinka – potok w dolnym swym biegu rwący i burzliwy. Tuz przy spotkaniu obu potoków, w miejscu gdzie tory kolejki bieszczadzkiej, biegnące do Moczarnego, przecinają starym i cicho zarośniętym mostem Górną Solinę, w miejscu, z którego piekny widok na strome, południowe stoki Połoniny Wetlińskiej każe zatrzymać się na sobie każdej parze oczu, w miejscu, które mieszkańcy Wetliny jeszcze nie nazywają Zabrodziem, przyszło mi spędzić jedną sierpniowa noc zeszłego lata, w towarzystwie brata mojego rodzonego, i przepięknej rusałki (bez wianka, jeśli by Ktoś chciał zapytać), dla której owa noc okazała się być pierwszą w Jej życiu nocą na Bieszczadzi spędzoną. I nic nie powinno być nadzwyczajnego w fakcie, że właśnie tam owej nocy nie przespaliśmy, a nie gdzie indziej, a jednak, dla nas, było... Zaczęło się owo nadzwyczajne od żądania naszej Pani, która poinformowała nas o swym zamiarze, by wieczór spędzić przy ogniu, z którego mocy magicznej nabrać by mogła siły na zwiedzanie nieznanych Jej dotychczas zakątków świata. Trudne to było zadanie do spełnienia, gdyż był to okres deszczów, które w całej Polsce powodzie powodowały i w Bieszczadach całe drewno, które mogłoby się nadawać do rozpalenia watry, właśnie w tym czasie do tego się nie nadawało. Ale znają niektórzy zapał, jaki ogarnia męzczyznę, gdy pokazać trzeba przed dziewczęciem o pięknym licu, że godny on jest bycia nazywanym następcą Adama.. Rozpaliliśmy więc, modląc się jednocześnie, by naszego wysilku nie zniweczyła nawałnica jakowaś, jedna z takich, które w owych dniach nad Bieszczadami hulały. Nie, takiego magicznego ognia żadna moc nie była by w stanie zagasić. Jak się okazało chmarnik jakowyś czuwać nad nami musiał, gdyż cały Padół Łez zalany tamtej nocy został przez lejący się z nieba wodospad, a nasz zakątek przez całą noc ani jednej kropli deszczu nie poczuł, pozwalając nam nucić melodie bliskie naszemu sercu, odgrzebywać przy świetle ogniska stare bieszczadzkie wspomnienia, snuć legendy i bajki o czadach i biesach, i wpatrywać się w rozpromienioną twarzyczkę pięknego Anioła (już wówczas bieszczadzkiego). Ale to nie koniec niespodzianek, które podarowała nam przyroda. Około drugiej godziny zaczarowany podmuch uczynił w piętrzących się dotychczas nad naszymi głowami cumulonimbusach przełom ogromny, odsłaniając konstelację byka w jej całej krasie. Na widok ów ruszyliśmy do tańca i do samego rana, na deskach starego wozu, potupywaliśmy radośnie w rytm tatanki, za co całusy od naszej Damy otrzymaliśmy i w dalszą wędrowkę bieszczadzką z ochotą ruszyliśmy.

To pisal duszewoj, kłaniający się wszystkim bieszczadziankom i bieszczadziakom. Hej.

marekm
24-05-2002, 09:34
...Dzień przywitał nas pochmurnym niebem i zapewnieniem, że nie będzie padać.
Postanawiamy pójść szlakiem wsi, po których ślad pozostał tylko na mapie i w przewodniku Stanisława Kłosa. PKS-em jedziemy do Dołżycy -Skrzyżowanie a dalej pieszo drogą na Buk .
Idziemy w milczeniu, każdy z nas zajęty swoimi myślami Otaczające nas z prawej zbocza Falowej i Kotylnicy, a z lewej Jamy, przestrzeń i cisza, która wypełnia nas wkoło, sprzyjają rozmyślaniom. Mijamy zabudowania Buka, zatrzymując się od czasu do czasu aby zaobserwować budzącą się właśnie przyrodę do życie z zimowego snu. Sielankę tą przerywa nam zaobserwowany właśnie ruch na niebie, które w między czasie wypogodziło się. Lornetki wędrują do oczu, my zastygamy w bezruchu. Nad nami majestatycznie szybuje w swoim locie patrolowym nad swoim królestwem orzeł przedni. I gdy mieliśmy zamiar ruszyć dalej, on właśnie postanowił przysiąść na upatrzonym przez siebie punkcie obserwacyjnym , umiejscowionym na łące po lewej stronie drogi. Siedział dumny, dostojny patrząc na nas a my na niego. Rozglądał się wkoło, jakby sprawdzając czy wszystko jest na swoim miejscu.
Poprawił swe królewskie lotki, raz jeszcze zlustrował przestrzeń wokół siebie i poderwał się do lotu. Rozkładając skrzydła, stał się w tym momencie jakby większy, majestatycznie , acz z pewnym trudem począł przecinać powietrze płynnymi ruchami, unosząc się do góry.
Trwało to chwilę i nie miałem wątpliwości, patrząc na niego, kto tu jest gościem a kto panem tej krainy.
Och! chwilo ulotna czym że Ty jesteś skoro tak mocno zapadasz w pamięć?
A my idziemy dalej....
AD1984 kwiecień\maj

Aleksandra
28-05-2002, 01:26
Dzień dziecka w górach może mieć różne przyczyny: bąbelki, mokre ciuchy , silny ból głowy etc.
Jednak ten , o którym chciałabym wam opowiedzieć miał swe przyczyny czysto „towarzyskie”. Nawet zastanawiam się, czy aby na pewno Wam to opisywać....Co tu ukrywać, miałam wtedy okazje poczuć jak czuje się „stonka” w oczach wytrawnych Bieszczadników. Gdy to wspominam mały rumieniec zawstydzenia wypływa, ale cóż....
Tęsknotę za tym „innym światem” znacie. Gdy ma się przyjaciół w różnych częściach Polski, to spotkanie z nimi jest równie tęsknie wyczekiwane. Tym bardziej, iż mamy razem jechać Tam...Po drodze przystanek: Krosno – tam najczęściej zjeżdżamy się , aby razem pojechać dalej. Zresztą tam też są nasi bliscy przyjaciele.
Tym razem, jedziemy na całonocny koncert „Noc chwały” / organizowany właśnie przez nich/...
Ale po kolei: najpierw pociąg Warszawa – Zagórz, stacja pierwsza wsiadamy my, Radom – wsiada Rafał z Justyną, Skarżysko Kam. – wsiadają następni, Stalowa Wola – niespodzianka miejscowi znajomi + Lublinianie... i oczywiście Polaków nocne rozmowy. Do Krosna udało nam się „trochę porozmawiać”, następnie idziemy do OTD . Ale o spaniu nie ma co marzyć, całe oratorium zapełnione uczestnikami warsztatów muzycznych i zaproszonymi gośćmi.
- Dobrze, że jesteście brakuje nam ludzi do opanowania towarzystwa, pomożecie?
- Pomożemy.
Pakują nas do busa i wywożą do wynajętego domu, gdzie mamy przyjmować i zadbać o pozostałych muzyków.
Cały dzień zleciał szybko, koncert od 18.00, dyżury... taniec, śpiew, księżyc i te cudne gwiazdy, co już w Krośnie błyszczą na niebie „bosko”...zabawa do czwartej nad ranem, teraz trzeba niektórych odprowadzić na dworzec, nie wszystkim są dane jeszcze Bieszczady na tydzień.
Siódma – najwyższy czas iść spać, muzycy śpią...więc może tak po 36-ciu godzinach wreszcie...a tu jeden prysznic...
O 8.30 przyjechał Marek zabrać nas do OTD. Śniadanie, Msza św., i koncert na nie rozkopanym jeszcze rynku krośnieńskim...taka powtórka. Wstawiony makaron na 15.30.
O drugiej „z hakiem” wiadomo, że busa na razie nie dostaniemy, bowiem trzeba dalej rozwozić sprzęt i muzyków. W polonezie zmieszczą się same bagaże, ok.
Ostatni PKS z Krosna do Ustrzyk Górnych za 30 min.
- no to biegiem, półsurowy makaron wciągamy, jakieś dokumenty, bagaż podręczny...i to co nie powinno rozwalić się wrzucone w samochód. Zdążyliśmy!
II
W autobusie pogaduszki, wrażenia: jak tam było na warsztatach....
Spać się właśnie odechciało... ktoś ma zdjęcia...
W Ustrzykach byliśmy po 20-tej. Wrzesień, wiec busów już nie ma. Świetnie, a my przecież umówieni w Wetlinie. Ale przewidzieliśmy to /haaa ha/ , dlatego też idziemy na piechotę. Przyjedzie, zostawi bagaże i ruszy po nas...Ruszyliśmy, ale co to był za pokaz:
III - NIEDZIELNI TURYŚCI:
*2 gitary
*reklamówka z 1kg. Cukru, 0,5 kg. Kawy, margaryną, paczką cukierków i chyba był jakiś chleb, ale już nie pamiętam
*na sześć osób, dwie nie mają kurtek / a właśnie zaczeło padać/.
*dwie pary miejskich butów na wysokiej podeszwie
*torebeczka na ramie
Jak wam się podoba? Najlepsze, że nadal nie zorientowaliśmy się w naszych brakach. Pada, ciemno, zimno i oczywiście nic nie jedzie...szybko nasz radosny nastrój zamienił się w zaciśnięte zęby niektórych. „Miejskie buty” poobcierały sobie nogi. „Same swetry” przemoczone...tylko na gitary wszyscy chuchają i dmuchają.
Kilometr przed Przełęczą Wyżniańską peleton staną i cisza zrobiła się namacalna. Gnać ich dalej nie miałam sumienia, pozostało zaproponować schr. Pod Rawkami. Na wiadomość, że coś tu niedaleko jest ruszyli...poczekają w schronisku /a ktoś zejdzie i poczeka na dole na naszego drogiego kierowcę i duchowego opiekuna/. Gdy weszliśmy do schroniska i zobaczyłam spojrzeniaaaaa...., dotarło do mnie jak wyglądamy. Nikt oczywiście nie uwierzył, że idziemy z Ustrzyk. Niedzielni turyści zgubili się i tak dobrze, że zeszli...Mowy nie było o wypuszczeniu na dół, aby poczekać na... dość gwałtownie zostałam zawrócona z drogi.
Nie dziwie się wcale, gdybym sama zobaczyła taka bandę nie puściłabym ich nigdzie. Jeszcze przez dwa lata później wstydziłam się tam pokazywać, nawet jeżeliby mnie by nikt nie poznał.
Mieliśmy jeszcze dwie pary kapci, 1 szczoteczkę do zębów i 2 pasty, 1 malutki ręcznik, 2 kubki, drugą kawę, cała masę niepotrzebnych rzeczy...
Nie raz śmiejemy się z tego, choć nie bardzo mogą mi wybaczyć, że obudziłam ich bladym świtem, aby pognać do Wetliny. Autobus rany nie chodził, bo to już po sezonie...tak tez zostały nogi, czymże byłby bez nich świat. Ale z nastaniem słonecznych promieni czady wzięły w nas we swe władanie...i samochody zaczęły zatrzymywać się same. Kontuzjowani dojechali szybko, reszta pojawiła się z czasem i kierowca nadjechał z porannego poszukiwania, zapomniał /ciekawe/o chacie pod Rawkami...Po takim początku cały wyjazd obfitował w ciekawe momenty...a hasłem było; brak snu to brak świadomości – nie przemęczać materiału!

Jakie różne mogą być sposoby docierania w Bieszczady, Tęsknota goni, obowiązki trzymają, dobrze chociaż, że można powspominać , gdy nowych przeżyć brak. Na nowe opowieści /duszewoju zaprzyjaźniony z chmarnikami/ trzeba jeszcze poczekać.... kto pierwszy pokona magisterską obronę, ten zacznie zapewne snuć historie od początku. A tam niebo gwiażdziste...czy ktoś jedzie TAM może na najbliższy, kolejny długi weekend?
POZDRAWIAM BIESZCZADZKIE DUSZE, BUZIAKI ŚLĘ TAKŻE.
A jak co poniektórzy będą sobie żartowali o moim pisaniu, to nie napisze juz nic i koniec....powiedziala Ola i poszła spać.

duszewoj
28-05-2002, 08:34
Dzięki, Ola!
Alem się uśmiał porannie nad Twą przepiękną przygodą z "brakiem snu i świadomości; bo materiału nie należy przemęczać..." Ładnie oczy musieli Tomki pod Rawkami wybałuszać :) na nocne obcasów stukanie... A kto rano wstaje - zjada najtłustrzego robaczka. Jam dziś wcześniej oczy przetarł, by przed obowiązkami zdążyć sprawdzić, czy nie czeka jakaś niespodzianka i się cieszę, bo Twe uśmiechnięte słowa do mnie po bieszczadzku zastukały. I juz sam nie wiem, czy czuję się jak orzeł, czy jak marekm jego cicho obserwujacy...Sciskam-
duszewoj

Stały Bywalec
28-05-2002, 11:33
Olu, wcale nie musisz wstydzić się za swoje towarzystwo. To nie była żadna stonka, lecz ... cyganeria (a to zasadnicza różnica !!!).
Twoje opowiadanie jest doskonałe. Bardzo lubię takich włóczących się artystów. Sam, niestety, nie mam talentu wokalnego. Poza tym znany mi jest tzw. "organizacyjny bałagan", przeradzający się w "twórczy nieład". Myślę, że Twoje opowiadanie spodobało się nie tylko hr. Duschewoyowi i mnie.

Natomiast co do stonki, to dam Ci krótki jej przykład (wręcz modelowy). Parę lat temu (dwa lub trzy) na parkingu w Bukowcu (tym na drodze do Sianek) zatrzymał się samochód (mercedes) chyba z warszawską rejestracją. Były w nim 2 pary. Dorobkiewicze w 1-szym pokoleniu, ok. 40-tki. Ludzie ci, zamiast być odurzeni miejscem, w którym dzięki łaskawości Najwyższego się znaleźli, byli tym miescem zdegustowani, wręcz oburzeni. "A coż to za pustkowie, żadnego kiosku, ładny mi parking ! " Grzecznie spytałem, w jakim celu tu przyjechali. "Bo to jest parking oznaczony w atlasie samochodowym, proszę pana !". Dalej nastąpiły narzekania na restaurację hotelową w Mucznem, że za późno jest otwierana (wtedy chyba dopiero od godz. 17 -tej, był to zwykły dzień wrześniowy). Mnie i kumpla szlak powoli trafiał, ale pohamowaliśmy się i (na razie) milczeliśmy. Byliśmy tam sami, tylko my i ta stonka. Następnie stonka wypiła jakiś napój typu Hoop, a butelkę plastikową po prostu, ot tak sobie, wyrzuciła. Tu już nie wytrzymałem i zwróciłem uwagę. Stanowczo, ale grzecznie, beż żadnych obraźliwych słów. Nie odpowiedziano mi, ale usłyszałem o mnie ciche , raczej złowrogie, komentarze. "Zaraz mu przy...". "Zdzisiu, daj spokój, co się będziesz szarpał, przyjechałeś tu odpocząć".
My z kolegą mieliśmy wtedy dylemat. Właśnie szykowaliśmy się do całodziennej wędrówki, zmienialiśmy buty na "bieszczadzkie", pakowaliśmy niezbędne wiktuały, itd. Jak tu odejść, zostawiając samochód przy tej hołocie ? Wtedy wpadliśmy na pomysł. Niby cały czas szykując się do wędrówki, kręcąc się paracowicie przy otwartym bagażniku, zdjęliśmy kurtki i wtedy można było bez trudu dostrzec, co nam dynda w operacyjnych kaburach pod pachami. Stonka ewakuowała się błyskawicznie, niszcząc mercedesa przy nadmiernej prędkości na wybojach (znacie tę drogę). Zakablowali nas za to w Tarnawie Niżnej (podali też numer rejestracyjny naszego samochodu), gdyż wieczorem, w drodze powrotnej, otoczyli nas panowie z SG. Daliśmy się grzecznie wylegitymować, okazaliśmy pozwolenia i wszystko było okay. Dowódca patrolu, śmiejąc się, opowiedział, że tamto towarzystwo widziało w nas bandytów i przemytników razem wziętych.

Aleksandra
30-05-2002, 18:40
Drodzy Panowie,
Bóg Wam zapłać za dobre słowa!
Duszewoju, Tomki rzeczywiście mieli "wielkie" oczy, jednak muszę zwrócić honor moim przyjaciołom: obyło się bez obcasów, jedynie płaskie 10 centymetrowe podeszwy.
Stały Bywalcu, Twój konkursowy gest mnie zaskoczył, a reszta niech będzie milczeniem. Nie obawiaj się braków wokalnych, ja jedynie radośnie fałszuje, a moja droga cyganeria /jak to ich ładnie określiłeś/ jest bardzo wyrozumiała w tym względzie i potrawi docenić dobre chęci.
Drogie Towarzystwo, co z dalszymi opowieściami? :D

Anonymous
31-05-2002, 22:15
Czytam te Wasze opowieści, a serce tęsknota mi ściska niemiłosiernie. Już poczułam te zapachy bieszczadzkie, zobaczyłam to rozgwieżdżone niebo, którego nigdzie indziej znależć nie potrafię, i poczułam już prawie to zmęczenie w nogach, dla którego rok w rok (siedem lat z rzędu) jeździłam tnąc Polskę po przekątnej (ze Świnoujścia w Bieszczady) z garstką mi podobnych... Pozdrawiam Was serdecznie - AniaW (kiedyś zarażona, podobnie jak Wy, miłością do tych miejsc, tych ludzi i klimatów, których nie można zapomnieć)