PDA

Zobacz pełną wersję : Wspomnienie z Soliny i okolic z lat pięćdziesiątych cz. 1.



dziabka1
18-05-2007, 13:35
Cześć.
Za pozwoleniem autorki, Ewy Beynar - Czeczott wrzucam opowieść z czasów budowania zapory, pierwszych turystycznych czasów, i w ogóle życia z lat pięćdziesiątych.
Pozdrawiam

madziaba

Ewa Beynar – Czeczott

49 lat z Bieszczadami w tle.


Najpierw parę danych technicznych. Przede wszystkim co najważniejsze lokalizacja w rejonie Bieszczadów 325,4 km rzeki San. A co tam miało powstawać? Jedna z większych budów socjalizmu, budowla hydrotechniczna, czyli odpowiadająca mojemu wykształceniu. Zaczynała się budowa zapory i elektrowni wodnej w Solinie. Zapora miała być betonowa t. zw. „ciężka” czyli o przekroju trójkątnym. Ściana odwodna niemal pionowa, odpowietrzna o nachyleniu 1: 0,75. Na lewym brzegu poniżej zapory zaprojektowano elektrownię przewidzianą do pracy w szczytach poboru energii, wyposażoną w cztery turbiny (z czego dwie są rewersyjne czyli przepompowujące również wodę do góry). Początkowo moc elektrowni była obliczone na 120 MW obecnie po modernizacji moc ta została zwiększona do ok. 140 MW. Zapora o długości 664,8 m i maksymalnej wysokości (mierząc od poziomu fundowania) 82 m piętrzy wodę do wysokości 60 m i tworzy zbiornik o powierzchni zalewu 2105 ha o całkowitej pojemności 474 000 000 m 3. Zbiornik obejmuje dorzecze Sanu i Solinki, tworząc liczne zatoczki na dopływających do niego potokach. Poniżej zapory w Solinie już przed wojną (drugą światową) rozpoczęto budowę znacznie niższej zapory ziemnej w Myczkowcach tworzącej zbiornik mający być „zbiornikiem dolnym” dla Soliny. Ze zbiornika tego w godzinach małego zapotrzebowania na energię elektryczną woda jest przepompowywana do „zbiornika górnego” czyli solińskiego. Wydaje się to niezbyt logiczne, ale biorąc pod uwagę różnicę cen energii w różnych godzinach w ciągu doby, okazuje się bardzo korzystnym rozwiązaniem. Budową zapory w Myczkowcach zakończono praktycznie w 1960 roku i wtedy rozpoczęło się przygotowywanie placu budowy pod zaporę w Solinie.
No i właśnie w tym czasie, jako młody inżynier, zamiast nudzić się w godzinach 8 do 16 w biurach Instytutu Gospodarki Wodnej w Warszawie wyruszyłam w bardziej interesujące mnie rejony kraju. Najpierw stanowiłam samodzielną placówkę naukową mojego Instytutu w laboratorium w Myczkowcach, gdzie kończono opracowywanie materiałów z budowy, a następnie zatrudniłam się jako inspektor w nadzorze inwestycyjnym na Solinie. Budowę finansował resort Górnictwa i Energetyki, jeden z bogatszych w kraju.
Bieszczady były mi nieobce już od paru lat to znaczy od roku 1958 kiedy na kursie na prawo jazdy poznałam pewną panienkę Aśkę Kotowicz (studiującą w Szkole Służby Zagranicznej, była kiedyś taka), która uświadomiła mnie, że istnieje koło przewodników, co to nie dość, że sami chodzą po górach, to jeszcze innych studentów prowadzają. Chodzenie po górach nie było wtedy moją specjalnością. Zajmowałam się żeglarstwem (w tym również regatowym) i wydawało mi się, że góry nadają się raczej do wykorzystania zimą do poruszania się na nartach. Koleżanka Aśka zaproponowała mi wspólną wyprawę Wielkanocną na Halę Gąsienicową celem zweryfikowanie poglądów. Podchodziłyśmy pod Jaworzynkę i przysięgałam sobie, że już nigdy w życiu na taka poniewierką się nie dam namówić. Ale jak już wlazłyśmy i zakotwiczyły w schronisku u Bustryckiej (już go nie ma) zaczęło mi się trochę podobać. Szczególnie, że w tymże lokalu, w narciarni na werandzie biwakowało Krakowskie Koło przewodników z Adamusem czyli Ryśkiem Głowackim oraz Zdzichem Rynem na czele. Było śpiewanie, wygłupianie, oblewanie, krokusy. Trasę Hala – Zakopane i z powrotem pokonałam wtedy jeszcze kilkakrotnie i zapomniałam o postanowieniu, że już nigdy.
Po chwalebnym zdobyciu prawa jazdy na motocykl, a przy okazji ale bez żadnego przekonania o celowości na samochód, trzymałam się dalej razem z Aśką. Zostałyśmy do dziś przyjaciółkami. Więc logiczne było, że czasie wakacji udałam się autostopem w Bieszczady, by zawaletować na turnusie u Zbyszka Jawora, czyli przedmiotu uczuć Aśki. Na turnusie było fajne towarzystwo, poznałam wtedy moją kolejną przyjaciółkę Verę Lechtman – studentkę medycyny. Była tam też słynna Blablacja o której mało kto wiedział, że nazywa się Elżbieta Kostrzyńska. Przygody zdarzały się przeróżne. Najbardziej utkwiła mi w pamięci noc, którą z powodu deszczu postanowiliśmy spędzić w baraku robotniczym w Dołżycy. I jak tylko zalegliśmy w ścianie oddzielającej nas od sąsiedniego pomieszczenia zrobiła się dziura, przez którą klasa robotnicza w stanie wskazującym chciała nas obejrzeć przewidując zapewne „momenta” i ewentualne w nich uczestnictwo. Niestety nie spełniliśmy oczekiwań tylko zwinęliśmy byle jak dobytek i nawialiśmy w deszczowy plener.
Po turnusie u Zbyszka i paru innych imprezach zaczęłam się pojawiać na Krakowskim w Radzie Okręgowej, gdzie się przewodnicy gromadzili no i zapisałam się na kurs, który odbywał się w Wiśle Malince. Zjechały tam takie osobistości jak Andrzej Harski, Heniek Supronowicz, Verka, wspomniany już Ryn i inni znakomici Krakowianie oraz moja skromna osoba. Wykłady były nudnawe z przewagą opowieści o socjalistycznej turystyce. W kadrze pojawiały się osoby stanowiące prototyp obecnego ugrupowania „Ordynacka”. Zajęć terenowych nie było zbyt wiele. Krakowianie umilali sobie wieczory uczestnicząc w posiedzeniach Kółka Rolniczego „Jasna Przyszłość’. Kółko zajmowało się dyskusją nad referatami, które były przedstawiane w szklanych opakowaniach. Przed rozpoczęciem dyskusji Adamus podawał przewodniczącemu – Niechwiejowi Łaskawcy- główne tezy to znaczy „PP” czyli przezroczystość płynu i „ZŻ” czyli zdolność żygania. Po zatwierdzeniu tez odbywała się „dyskusja”. Pewnego wieczoru przedstawiono skromne opakowanie, które miał jak zwykle zaprezentować Adamus. Przyjrzał się dokładnie i zawyrokował: „Uryna Ryna”. I rzeczywiście miał racje. Do dyskusji nie doszło. Kurs się skończył a nawiązane wówczas przyjaźnie pozostały. Niestety niektóre trwały krótko. Koledzy jak Harski czy Andrzej Kamienobrodzki uczestniczą bezpłatnie w 50 leciu Koła przyglądając się imprezie z niebieskich połonin.
Po kursie jak to bywa w zwyczaju wiosną odbyło się „przejście”. Nasze prowadził Antek Osuch. Nie należało do tych wyryp obrosłych legendą. No i zaczęło się przewodnickie życie. Organizacja rajdów, turnusy, baza w Zagórzu. Najśmieszniejszy był zimowy Rajd Świętokrzyski, który niezwykle starannie i autorytatywnie organizował Michał Ziębiński. Dopracowana w szczegółach impreza z przyczyn obiektywnych (kompletny brak śniegu) musiała zmienić charakter, ale plan został wykonany i stosowne trasy przebyte. Po tym rajdzie odbyło się Pierwsze Zimowe Akademickie Przejście Bieszczadów. Też z odpowiednią podbudową teoretyczną przygotowaniem dietetycznym (racje dzienne żywnościowe) oraz doborem odpowiedniego wyposażenia. Namioty Himalaya o wadze 8 kg każdy miały zabezpieczać zdrowy sen na wysokości, materace dmuchane wagi ok. 1,5 kg, i td. W rezultacie przypadało po 29 kg na osobę mienia wspólnego plus własne rzeczy osobiste. W przejściu uczestniczyło 7 osób. Ja byłam jedyną osobą płci pięknej, a że akurat Dzień kobiet wypadał, kiedy byliśmy w pobliżu sklepu koledzy obdarowali mnie półkilogramowym prezentem. Ale za to spałam w trzyosobowym namiocie z Luckiem Siporskim i Krzysiem „Laleczką” (Dumałą). Trasa miała wieść z Komańczy na Halicz i jeszcze dalej. Z powodów znów obiektywnych mogła się jako narciarska rozpocząć w Smereku. Na górę Smerek jakoś wleźliśmy, ale pierwsze zjazdy spowodowały całkowitą awarię prawie wszystkich plecaków. Wtedy obowiązywały „tarnowskie” pierwsze znane nam modele ze stelażem. Niestety obliczone były na nieco mniejsze obciążenia zwłaszcza te dynamiczne, spowodowane nagłymi upadkami. Późną nocą dowlekliśmy się do chatki na Połoninie Wetlińskiej. Tam staraliśmy się maksymalnie zlikwidować obciążenie zjadając co się dało. Plecaki odrestaurowano za pomocą sznurków tak, że następnego dnia zjazd do Berehów nie spowodował awarii. Do Ustrzyk dowlekliśmy się starą drogą. Asfaltowej obwodnicy nikt wtedy nawet nie wyobrażał. Wiosenne wezbrane potoczki nie ułatwiały tej podróży. Nie pamiętam czy założyliśmy bazę wysuniętą w Ustrzykach, ale na przełęcz pod Tarnicą dotarliśmy chyba w dwóch etapach. Zabiwakowaliśmy tam w naszych wspaniałych Himalayach i czyniliśmy wypady na lekko po okolicy. A że była to akurat niedziela z Ustrzyk koło południa przybyli bez obciążenia na wycieczkę narciarską nasi znajomi już zasiedziali w Bieszczadach Oldek Czeczott i Remek Opacki. Nie zachwycili się naszą wyprawą w sposób oczekiwany i spadli szybko na dół, aby w poniedziałek zameldować się w robocie. Nam powrót do Ustrzyk zajął trochę czasu, ale się obyło bez większych przygód. Nie licząc sporów ideologicznych prowadzonych przez kierownictwo, czyli Michała i Andrzeja Smirnowa - „Czarnego”.
Potem był jeszcze Rajd wiosenny też bardzo starannie przygotowany. Poprzedzony prelekcjami na tematy historyczne z dziedziny stosunków polsko – ukraińskich. Ślady po tych prelekcjach znajdują się w aktach IPN i świadczą o wszechstronnych zainteresowaniach niektórych uczestników. Rajd był dużym sukcesem organizacyjnym, przybył liczny tłumek z całego kraju. Dyplomy uczestnictwa stanowiły rysunki wykonane przez dzieci ze szkoły w Cisnej. Odbyła się akcja letnia, baza w Zagórzu, turnusy bazowe i wędrowne. No i jesienią przeniosłam się na stałe w Bieszczady na 7 lat.


cdn w następnym poście - bo się nie zmieściła cała opowieść :)

dziabka1
18-05-2007, 13:37
Cześć druga opowieści Ewy Beynar - Czeczott:

Początkowo mieszkałam w „Casablance” czyli obecnym Hotelu Energetyk w Myczkowcach, następnie dostałam mieszkanie w osiedlu eksploatacyjnym w Solinie. Wolne soboty wtedy jeszcze nie były znane więc na chodzenie po górach zostawało czasu niewiele. Wyruszało się w sobotę po robocie, a w poniedziałek na siódmą rano należało podpisywać listę obecności. Autobus dojeżdżał najdalej do Cisnej od strony Leska i do Czarnej od strony Ustrzyk Dolnych. Mieliśmy ciężkie życie. My to znaczy mnóstwo młodych ludzi, których w Bieszczady wygnało z Warszawy i innych nizinnych okolic. Nikt nie umiał sprecyzować o co chodziło, wszyscy mieli dość miejskiej nudy. Zainteresowania zawodowe były drugorzędne. A mieszkaliśmy dość od siebie daleko. Od Turaszówki – Miśka, po Teleśnicę Oszwarową (tam nauczycielką był Aśka Sielska z Lublina). W Sanoku sprzęt rolniczy badał w chwilach wolnych od zajmowania się nowopowstałym GOPRem Oldek, w Lutowiskach zamieszkiwała słynna rodzina Osieckich i Woj Wojciechowski. Później za budowę obwodnicy zabrał się Bronek Bremer z Wieśkiem Dziarmagą. W Lipiu uczyła Monika Godyńska, a w Ustianowej Remek Opacki. No a schronisko w Ustrzykach Górnych prowadzili Marysia i Kazio Hartmanowie i tam na ogół pojawialiśmy się co niedziela. Widywaliśmy się co najmniej raz na tydzień pokonując w różny sposób dzielące nas odległości. Po niedługim czasie prawie wszyscy nabyliśmy jednośladowe pojazdy, głównie marki WFM, a co ambitniejsi SHL. Parę dni temu byłam z wnukiem w Muzeum Motoryzacji i miałam okazję odświeżyć sobie wspomnienia o tych wspaniałych maszynach. Niestety zimą korzystaliśmy z firmy PKS, co w przypadku powrotu od Hartmanów wymagało wyjścia ze schroniska około godziny 23 , aby dotrzeć na autobus do Czarnej odchodzący o 5 rano. I tą metodą każdy do swego miejsca pracy na 7 z trudem docierał. Stosunki w robocie miewaliśmy dość egzotyczne. Koledzy nie bardzo rozumieli po co się z tymi worami włóczymy jak nam za to nie płacą. A my znów nie bardzo rozumieliśmy jak można tego nie robić. Nad każdym z nas czuwało oko siły przewodniej, co w przypadku mojej budowy nawet było wyobrażone. Mianowicie na fundamencie dźwigu linowego górującego nad placem budowy był wyobrażony słynny afisz z młodzieńcem za kołem sterowym. Pod nim widniał napis „Wysiłkiem klasy robotniczej zamienimy siłę wody Sanu w energię elektryczną”.
Budowa początkowo rozkręcała się z dużymi oporami. Zmodernizowano najpierw stację kolejową w Uhercach, a robotnicy nazwali ją Wygnanka i tak chyba do dziś się nazywa. Tam odbywał się przeładunek cementu z wagonów do silosów i rozładunek wszystkich materiałów budowlanych. Z Wygnanki wybudowano drogę do Soliny przez Orelec i Bóbrkę. Powstało osiedle robotnicze i biurowce w pobliżu wsi Solina i osiedle eksploatacyjne w dole nad Łobozewką. Po zbadaniu możliwości wykorzystania miejscowych złóż kruszywa okazało się że nie jest ono zbyt odpowiadające normom przewidzianym dla betonów hydrotechnicznych. Należało żwir płukać przed dostarczeniem go do betoniarni, a piasek dowożono z Huty Komorowskiej aż z okolic Rzeszowa. Uruchomiono też kamieniołom w Bóbrce. Po tych czynnościach wstępnych i po wybudowaniu sieci dróg w rejonie przyszłej zapory przystąpiono do pierwszych wyłomów pod zaporę. Uruchomiono betoniarnię, powstało laboratorium betonów, zainstalowali się inżynierowie w biurach i powoli z ziemi zaczął się wyłaniać masyw zapory. Sama budowla jest posadowiona na ławicy piaskowca wyjątkowo akurat w tym miejscu mocnego i mało spękanego. Ławica ta jest nieznacznie załamana , co spowodowało konieczność załamania w planie osi zapory. Zapora składa się z 43 pionowych sekcji, z których większość ma szerokość 15 metrów. W betonowym masywie znajdują się cztery galerie kontrolne, usytuowane od siebie w pionie co ok. 20 m. Z najniższej galerii były wykonywane iniekcje mające na celu zespolenie podłoża z korpusem. Komunikacja między galeriami odbywa się za pomocą schodów i dźwigów towarowych. Do przepuszczania wody przez zaporę służą dwa denne upusty oraz cztery przelewy powierzchniowe. W sekcjach zapory w rejonie elektrowni zamontowano stalowe rurociągi doprowadzające wodę do turbin.
Bardzo powoli powstawała ta budowla, ale jak na tamte czasy specjalnych opóźnień nie było. Dla dostawy wyposażenia elektrowni produkcji czeskiej (wówczas czechosłowackiej) należało przystosować drogi dojazdowe. Mosty miały za małą nośność, wystąpiła konieczność wykonania specjalnego przejazdu przez San w rejonie Postołowa. Wybetonowano tam drogę i przeprawę przez rzekę koło mostu. Wszystkie elementy oraz beton były transportowane dźwigiem linowym obejmującym swoim zasięgiem całość budowy zapory i elektrowni. Było to duże przedsięwzięcie i wymagało sprawnej organizacji. Kadra inżynierska była na ogół niezbyt leciwa, kierownictwo na ogół miało staż na innych budowach. Należy przyznać, że do roboty podchodziliśmy z niemałym zaangażowaniem i zainteresowaniem, czując przy tym pewną odpowiedzialność za własne decyzje. Kluczowe etapy w trakcie budowy takie jak przełożenie koryta Sanu czy rozpoczęcie piętrzenia przeżywaliśmy wspólnie bez przymusu. Nie mogło się w tamtych czasach obyć bez zakończenia jakichś etapów robót dla uczczenia np. 22 lipca, ale niezbyt się akurat tym wzruszaliśmy. Większość kadry inżynierskiej była oczywiście partyjna, co skutkowało koniecznością uczestniczenia w zebraniach, ale również dawało możliwość dostania talonów na nieosiągalne dobra głównie samochody.
Osobna kasta to byli robotnicy. W tym socjalistycznym ustroju nie dawało się zauważyć aby byli zbyt rozpieszczani. Mieszkali w wieloosobowych pokojach w oddzielnych blokach lub barakach. Na plac budowy dowożono ich ciężarówkami, podczas gdy panów inżynierów przewoził autobus. Budowa trwała nieprzerwanie cały rok na trzy zmiany. Betonowanie zimową nocą nie było bardzo przyjemne. Inżynier mógł sobie w biurze posiedzieć nie musiał przez 8 godzin tkwić na mrozie rozprowadzając beton. Przed każdymi świętami odbywało się ich „odpracowywanie” czyli nieprzerwana robota przez kilka tygodni również w niedziele. Po to by między Wigilią Nowym Rokiem mieć wolne. Wtedy odczuwało się jak ważnym jest obowiązkowe świętowanie jednego dnia w tygodniu. Pod koniec okresu odpracowywania” chodziliśmy wszyscy niezbyt przytomni i otępiali.
Mniej więcej równolegle z powstawaniem zapory w Sanoku powstawała Grupa Bieszczadzka GOPR. Organizowali ją ratownicy zakopiańscy Krzysztof Berbeka, Gienek Strzeboński, Jerzy Szubert, Władek Roj, Józek Uznański i inne górskie znakomitości. Grupa tworzyła się z miejscowych zapaleńców pod dowództwem Karola Dziubana, do których dołączali się przyjezdni. Z warszawskich kręgów pierwszy był Czeczott, później wkręciłam się ja, następnie Bremerowie: Miśka i Bronek. Ale my byliśmy też już miejscowi. Po paru latach nastąpiła inwazja SKPB i tak się jakoś porobiło, że przepis o konieczności zamieszkiwania w rejonie działania grupy został pominięty. Na dyżurkach pojawiali się Jurek Korejwo, Wileńko Orsetti, Zośka Szajuk, Wiesiek Skubisz, Andrzej Matias, Witek Michałowski, Krzysiek Wojtas i pewnie jeszcze inni których nie bardzo pamiętam. Grupa się zaktywizowała, warszawiacy się zaznaczyli, nie wszyscy potrafili się zaaklimatyzować i większość po pewnym czasie zanikła. Niezłomny Wileńko trwa do dziś aktywnie uczestnicząc w pracach Zarządu Grupy. Ostatnio zyskał tytuł Członka Honorowego. Inni się kręcą jako weterani w stanie spoczynku.
Budowę zapory zakończono w 1968 roku mniej więcej równolegle ze niesławnymi wydarzeniami marcowymi. Nie dotrwałam do zakończenia i jako pani Czeczott powróciłam do stolicy. Wkrótce zjechali też Bremerowie zaraz po tym, jak Miśka udzieliła wywiadu do którejś z gazet pod hasłem „Za nic nie zmienię schroniska w Wetlinie na warszawskie M4” (przez parę lat prowadziła to schronisko, goszcząc między innymi kwiat polskiego dziennikarstwa i wielu przyszłych znanych opozycjonistów). Inni też się porozjeżdżali po świecie.
Ale w Bieszczady wracamy, kiedy możemy. Przywoziliśmy tam dzieci, żyliśmy w kołchozach pokazując potomstwu góry naszej młodości. Teraz powracamy z wnukami. Tylko nie przyswajamy jarmarcznej atmosfery na koronie zapory, tabunów odwiedzających chatkę na połoninie, płatnych drzwi do lasu i zatłoczonych parkingów.

Michał
18-05-2007, 14:11
O żesz!!!
Wróciły stare wspomnienia - dyskusji na bazach studenckich na temat historii. Ogólnej i tej przyziemnej związanej z budową zapory.
Pan Jasienica powraca?
Proszę o więcej!!!!

dziabka1
18-05-2007, 14:25
Nie wiem, czy będzie więcej. Pani Ewie teraz strzeliło wspomnienie w związku z pięćdziesięcioleciem warszawskiego SKPB. Może się uda ją namówić na jakieś poważniejsze spisywanie wspomnień. Dobrze by było... Bo w sumie mało znamy te opowieści z tego okresu - krążą głównie w przekazach ustnych - a może warto byłoby je spisać... I wydać.