PDA

Zobacz pełną wersję : Władysław Krygowski "Wspinaczka po tęczy" - fragmenty



Anyczka20
22-06-2007, 21:33
„W żadnym lesie takie nie jest…”

Było to niedawno i mam jeszcze w oczach fragment krajobrazu z dwiema czy trzema chałupami, chylącym się ku ruinie domem, prawie willą, z murowanym kościołem, a teraz wszystko znikło. Dziś tam, gdzie były resztki wsi, pluska woda z zielonymi wodorostami, podobnymi do włosów topielicy i prawie stoi w miejscu, gdzie dreptała wiejska droga, sucha i wiejąca pyłem w dnie skwarne, rozdeptana i błotnista po deszczu. Szły przy niej resztki płotu, a za nimi wychylały głowy z zieleni pokrzyw i chwastów różowe, biało – różowe malwy. Gdy przyjrzeć się bliżej, chałupy, dwie, może trzy, nie były chałupami, lecz przechylonymi słomianymi dachami nad resztkami ścian. Tylko jedna udawała, że ktoś w niej mieszka, ale w rzeczywistości żyły w niej zdziczałe koty. W drzewach – a były to stare grusze i jabłonie – sterczał z dachu komin i dymił.
W bocznej dolince, z której właśnie przyszliśmy, na łasce boskiej trzymała się w gałęziach drzew drewniana cerkiew, czarna i zielona, z dachem jak sito. Przez to sito siąpiły deszcze na gnijącą podłogę, z dziurami ziejącym butwielą. Na środku podłogi, gdy zajrzałem do wnętrza przez wyrwy w ścianie, leżała drewniana figura świętego czy świętej, a obok obrócone do góry dnem, nikomu niepotrzebne bydlęce koryto.
Gdzie niegdyś stały folwarczne zabudowania na stoku od Rybnego, panowała cisza jak na cmentarzu, choć nie było tu umarłych, którzy zawsze są cisi. Nie było też śladów żywych, krzątania się koło opłotków, nawoływania, płaczu dzieci i wesołości dziewcząt, ani śladu kolein na dróżce, która zarastała już trawą. Przemykały tylko koty, jedyny znak, że mieszkali tu ludzie, ale były to koty należące już do lasu, nie do dawnych właścicieli. Wszystko porastało trawą, bo nic tak szybko nie porasta zielenią, jak ślady człowieka. Dłużej bronią się przed czasem kominy chałup, studnie opanowywane przez skrzek żabi i liście, kapliczki na rozstajach, kamienne progi do domostw. Dłużej trwa zielonym mchem pokryty młyn nad rzeczką, niż trwa pamięć po człowieku.
Niżej, nieco dalej, już pod przepaścistym urwiskiem Kiczery, przemykała się wtedy, gdyśmy szli z Jaśkiem, Solinka. Była zielona, prawie seledynowa, prawie jak szkoło przeźroczysta. Na sterczących poprzecznie płytach jej zieleń zapieniała się mlecznymi grzywami fali, cichymi jak śmiech dziewczęcy. Niżej rozlewała się woda płytko, aż ku okolicy, gdzie przed kilkoma laty jeszcze istniała wioska Zawóz. Przy niskim stanie można tu było brodem przejść, zanurzając nogi po kostkę. Groźniejsza była Solinka tuż pod stokami Kiczery. Ciemniały tu zapadliska wodne wśród skalnego podłoża. Kryć się miały w nich dziwne stwory, ni kobiety, ni węże. Starzy ludzie z Wołkowyi mawiali, że na głazach nadbrzeżnych po drugiej stronie lubiły się kąpać wodnice, ale młodzi śmiali się z tego i chyba mieli rację, bo wodnice dawno już nie istniały. A od rzeki w prawo, gdy się patrzyło ku bukowinom Czakowa, właśnie był ten fragment krajobrazu z dwiema czy trzema chałupami, które już nimi nie były i wieżą kościelną.
Już wiemy, ze w chałupach nikt nie mieszkał, a w kościele nie wiadomo: mieszkał czy nie mieszkał Bóg. Nie ulegało tylko wątpliwości, że kościół był zamknięty i niedostępny. Ściany miał rozstrzelane pociskami, dach przedziurawiony i z jednej strony odłupany węgieł. Odrzwia zaryglowane podwójnie, bo na klucz i zagrodzone bujnym krzewem z progu, a raczej w jego kamiennej szczelinie. Z dala wyglądał jak grzesznik, któremu zabroniono wstępu do wnętrza, póki się nie oczyści. Już raz w tych stronach widziałem taki krzew u wejścia, na progu cerkwi w Chmielu i powtórnie tutaj, w wołkowyjskim kościele.
Niedaleko Solinki właśnie ten dom wśród szczątków chałup zdaje się również opustoszały i bez ludzi. Z boku wejście po schodkach na oszklony korytarz. Nie rozbite i czyste szyby zapowiadały, ze ktoś tu jednak mieszka. Słońce zniżyło już swój bieg i odbijało się w szybach. Zaglądnąłem przez okno i zobaczyłem stary pleciony fotel, wiadro i ogrodową koneweczkę. W lewo widać było drzwi, a przy nich opartą o ścianę łopatę. W głębi – bo korytarz długi – jakaś szafa, a przy przeciwległej ścianie, jak to w dawnych wiejskich dworach, przeróżne rośliny, pelargonie, fuksje, fikus i jakaś niemrawa kencja.
- To nie może żyć bez człowieka, tu musi ktoś mieszkać! Ale wewnątrz panuje zupełna cisza. Albo nie ma nikogo, albo ktoś widzi mnie i boi się odpowiedzieć na pukanie. Ponawiam je i nasłuchuję. Cisza bez skrzypnięcia podłogi, bez zgrzytu drzwi. Jeszcze raz stukam, tym razem mocniej. Ale nic się nie rusza, czuję jednak, że w środku ktoś jest na pewno i chyba się boi, podobnie jak i ja w tej chwili. Bo rzeczywiście odczuwam pewien lęk, kim będzie ten, który mi otworzy. Człowiek żyjący w takiej pustce, zagubiony we wsi nie istniejącej, w dolinie, gdzie tak niedawno toczyły się walki, taki człowiek nie może być zwyczajnym człowiekiem.
I naraz otwierają się drzwi na korytarz i podchodzi ku mnie malutka postać z przechyloną głową, w której widzę przestraszone oczy i słyszę głos bardzo jasny jak na głos staruszki:
- Kto tam? – lecz drzwi, przed którymi stoję, jeszcze zamknięte.
- Idziemy z Cisnej, chciałbym prosić… - mówię i staram się samym głosem uzyskać przychylność. Głos zza drzwi jeszcze raz powtarza pytanie, lecz jest już życzliwszy, gdy mówię: - Proszę otworzyć.
W drzwiach ukazuje się drobna staruszeczka, może zresztą o bardziej zniszczonej niż wiekowej twarzy. Dopiero teraz widzę dobrze jej wyblakłe, wodniste oczy, które wpatrują się we mnie, a potem przenoszą na plecak, położony na progu.
- Jesteśmy, proszę pani, z Krakowa – mówię, jakbym tym wyjaśnieniem chciał wzbudzić zaufanie.
- Tak sami chodzicie? –
- We dwóch, to już nie sam.
- Niech panowie wejdą.
Tak zaczęła się moja znajomość z panią Półgroszkową i trwała przez trzy lata, aż do jej śmierci. Śmierć zaś przyszła przed zalaniem dawnej wsi przez spiętrzone wody Solinki. Dobrze, że tej chwili nie dożyła, bo spiętrzone wody pochłonęłyby ostatecznie schyłek życia, które całe spędziła w tych stronach. Nie wiem nawet, gdzie spoczywa, czy w Wołkowyi obok męża, rozstrzelanego czasie wojny, czy gdzie indziej. Ślad po niej mi się urwał, jak po dawnej wsi, gdzie kiedyś uczyła.
Weszliśmy, wytarli dokładnie buty, wnieśli ciężkie plecaki i przedstawiliśmy się.
- Rozumiem pani nieufność, ale teraz już po wojnie.
- Gdzie tam po wojnie. Jeszcze chodzą po lesie. Nic nie słyszeliście o napadach? My tu jak na wojnie, dnia i godziny niepewni, od świata i Pana Boga odcięci.
- Dużo ludzi we wsi? Nikogo nie spotkaliśmy. –
- Na palcach policzyć, tam mieszkają. Koło nas tutaj ani żywej duszy, tylko w Bukowcu gajowy i w Terce podobno dwie czy trzy rodziny.
Jakoś rozmowa zaczęła się kleić. Staruszka jakby nabrała zaufania i wcale nie czuła się zaskoczona, gdy zapytałem, czy może nas gdzieś przenocować.
- Przenocujcie, ale nic wam dać nie mogę, bo nie mam. Ani łóżka, ani słomy. Znajdzie się chyba jakaś derka. Musicie przebidować tutaj, na werandzie. Z całego domu tylko to zostało – pokój, gdzie sypiam i ta weranda. Cała reszta to ruina, ledwie się trzyma.
Przekonałem się później, że było to więcej niż prawdą. Przekonałem się też, że najważniejszą rzeczą w życiu jest własny kąt, choćby najnędzniejszy, jak ten nad Solinką.
A ów kąt był tak niedawno czteroizbowym zaściankiem, jakich tyle bywało w Sanockiem. Wokoło sad, owocowe drzewa i warzywa, i tam w rogu – z widokiem na zręby w dole – altanka, tu kurnik i szopa, a między nią i domem niewielki dziedziniec studnia. Dziś ani śladu szopy i kurnika, ani resztki drewutni, a dom na wpół rozwalony, ocalał z wojny tylko w bocznej części, z korytarzem i werandą. Ocalało to, co najwątlejsze, runęła właśnie najmocniejsza część. Nie pytałem już o nic, czy to granat, czy bomba, czy zniszczenia dopełniła grabież czy pożar, wszystko było jasne. Ileż takich domów pochłonęła tutaj wojna! Nie pytałem o więcej – o męża, o dzieci, ani jak i z czego dzisiaj żyje, czy ma rodzinę i co będzie czynić dalej. Bywa tak czasem, że ocieramy się o los drugiego człowieka i ogarnia nas zwątpienie w jakikolwiek sens istnienia. Wszyscy ludzie są biedakami, tylko niektórzy jeszcze są biedniejsi. Uważamy własny los za nieudany, a tymczasem zawsze są jeszcze bardziej nieszczęśliwi od nas. Wszyscy ludzi są podobno równi, tylko jednak niektórzy w to wierzą, inni chcieliby, aby to było naprawdę.

Anyczka20
22-06-2007, 21:34
„W żadnym lesie takie nie jest…” cd

Tego wieczoru w Wołkowyi wiele myślałem o starej pani Półgroszkowej. Jakie było jej życie przed wojną i w czasie partyzanckich bojów w okolicy – i za dni, gdy wieś nawiedziły złowieszcze oddziały UPA. Jak się ocaliła z całego domu jedyna, z całej Wołkowyi jedna z nielicznych. Dlaczego z lasów wróciła do zniszczonej wsi i czemu trwa tutaj, na przekór wszystkiemu? Pytać o to nie było sposobności, a właściwie nie chciałem się dopytywać. Żyła, usiłowała pracować, uczyła, wyczekiwała na przywóz chleba co trzeci dzień, marzyła o posiadaniu pierwszej, a potem o dziesiątej kurze, o pierwszych własnych ziemniakach. Nie marzyła o krowie, bo to już byłoby poza zasięgiem możliwości. Musiała być twarda i zawzięta, przywiązana do miejsca, gdzie mieszkała i pracowała. Nawet nie wiem, ile miała lat i wiek jej mierzyłem tylko starczym zniszczonym wyglądem, gdy tego czerwcowego popołudnia przyszliśmy prosić o nocleg.
Wieczorem siedzieliśmy przy świeczce. Dobrze się stało, że noszę zawsze w plecaku świecę, bo w lampie pani Półgroszkowej zabrakło nafty, a świecy w ogóle nie stało. Noc była gwiaździsta, a jednak ciemna, niebo po nowiu. Byliśmy na dnie doliny, otoczeni lasem i szumem Solinki.
Jasio, jak Jasio, zasnął zaraz kamiennym snem na skleconym według własnego pomysłu posłaniu, ja miałem spać w fotelu z nogami na krześle. Oddychał otwartymi ustami i niestety zanosiło się na to, że wkrótce zacznie chrapać. Prze - chrapał rzeczywiście tę całą wołkowyjską noc. Byłem równie jak on zmęczony, ale za wiele doznałem wrażeń tego dnia, by zaraz zasnąć.
Z początku wydawało mi się, że w tym zrujnowanym domu jestem sam jak palec. W szybach werandy odbijała się moja świeczka i ja sam. Odwróciłem się i zobaczyłem wpół – przymkniętą szafkę. Sterczały z niej gazety, zeszyty i pełno różnych drobiazgów, a w kącie kilka książek i szpargałów. Wziąłem do ręki pierwszą z brzegu książkę bez oprawy, zakurzoną i podniszczoną. Wzrok mój, przy chwiejącym się płomieniu świecy, padł zupełnie przypadkiem na słowa jakże odpowiadające ziemi, która nas otaczała. Było po nowiu i ciemność nocy, mimo gwiazd, miała w sobie coś okrutnego. Jeszcze ciemniejszą czynił ją chwiejący się koło mnie płomień. Raz widziałem druk wyraźnie, to znów zdania gubiły mi się przed oczami.

„Szli krajem tak zniszczonym, że częstokroć po całych dniach żywej duszy nie mogli napotkać. Miasteczka leżały w perzynie, wsie były popalone i puste, lud wybity lub w jasyr zagarnięty. Trupy tylko spotykali po drodze, szkielety domów, kościołów, cerkwi, niedogarki chat wiejskich i psy na zgliszczach wyjące…”

Kiedy to było? Przed trzema wiekami czy co dopiero? Przecie i my szliśmy wyniszczoną ziemią, na której wszystko, co ludzkie, znikło, przemieniło się w swąd czarnych, wypalonych belek, popiół strzech, w gruz dawnego życia. Na Chryszczacie ktoś nadział na wysoki pręt leszczyny czaszkę ludzką. Bieleje ich sporo w lesie nad Rabem, na Magurycznem dziki rozorały groby tonące w trawach; na skraju lasu w Grzance roztrzaskany krzyż przydrożny – cóż w tym niezwykłego, skoro tyle zniszczenia. Ale pod krzyżem z rozkrzyżowanymi rękami stoi Chrystus żelazny, chyba odstrzelony z krzyża, z przechyloną głową. Zdjęty z krzyża, więc pewnie już pomarł. Widzieliśmy strzępy tkanin, z których rozbiegały się myszy, jedyne stworzenia mieszkające w zawalonych resztkach cerkwi w Smereku. Co ludzkie, wyginęło od ludzi, a pogrzebała je obojętna na los człowieka przyroda. Leszczynami zarastały łąki, cyranki zamieniały się w dżungle. Parę lat wystarczyło, by rośliny wchłonęły zagrody, zatłamsiły chałupy, wymościły kwiatami kamieniste wiejskie drogi. Całe dni włóczęgi wśród dzikiej zieloności, gdzie jeszcze parę lat temu chodzili ludzie, modlili się, kochali, siali i umierali. Ku łące górskiej – pamiętam – szły woły, na pastwiskach rżały konie, na brzegach lasów snuły się dymy ognisk. Jeździło się do Lutowisk na targi końskie, na odpust do Leniny Wielkiej, by się ukorzyć w cerkwi przed Sądem Ostatecznym, do Ławrowa, gdzie śpi na cmentarzu ruski kniaź Lew Daniłowicz. Śpiewało się wieczorami, siedząc na przyzbie, piło w karczmie baligrodzkiej po wygranej lub przegranej w sądzie.
Teraz kraj wymarły, nie ma sporów i kłótni, tylko ptacy podśpiewują wesoło, bo tak dobrze bez ludzi. W rowach przydrożnych, gdzie więcej ziela niż wody, błyśnie niekiedy hełm lub łopatka, czasem noga kopnie przypadkiem zardzewiałą menażkę. Jej dźwięk – jedyna po człowieku muzyka. Wielkie requiem dla świata odśpiewują kukułki, łomot min nadepniętych przez zwierzynę brzmi jak groźne uderzenie kotłów.
Jeszcze stała wtedy i do dzisiaj stoi w Radziejowej biała kapliczka na zakręcie. Była znakiem, że kiedyś czczono tu Boga. Przyszła mi wtedy go głowy myśl, że on jednak istnieje, choćby nie istniał już człowiek, i oto pytanie: Czy istnieje człowiek, jeśli nie ma swojego Boga?
Świeca prysnęła, bo po roztopionej mazi pływał kawałeczek knota. Usunąłem go zapałką i znów przewróciłem stronicę nadpalonej ksiązki.

„Nienawiść wrosła w serca i zatruwała krew pobratymczą, i żadne usta długo nie mówiły: Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.”

Przypomniałem sobie, co mówiła pani Półgroszkowa: „Koło nas było siedem zagród. Tuż, tuż Prakseda Paraszczuk, zaraz koło niej Wasyl Kindrat, gajowy, a tam za kościołem… Dobrzy ludzie, Rusini – ludzie dobrej woli. Wszystkich stracono. Jestem tu sama. Lepiej umrzeć…” – zakończyła staruszka, a mnie opadły stare nie zagojone myśli. Kraj nasz jest nieustannym pobojowiskiem, jakby zniszczenie było koniecznością fatalnego cyklu. Klęski nas jednoczą, spokój wewnętrznie rozkłada. Historia przesuwa nas z jednej rzeki za inną, cofamy się i kurczymy, choć ilość nas wzrosła. Byliśmy za górami, później już tylko po ich grzbiety. Gdzie będziemy jutro, pojutrze?
Zdmuchnąłem świecę, ale przedtem jeszcze raz otwarłem na chybił trafił rozlatującą się książkę. Poniewierała się w śmieciach, gruzach, nikt nie wie, jakim cudem ocalona od mołojców z sotni Bira, od hitlerowskich zbirów, od kul i ognia, od granatów i bezmyślności zniszczenia. Przypadek ją ocalił, a traf cudowny zdecydował, że wziąłem ją do reki w zapomnianej przez Boga Wołkowyi, i właśnie te słowa, a nie inne odczytałem przy chwiejącej się świeczce:

„Czemu to ta Rzeczpospolita taka silna, ludna i bogata, dzielnym rycerstwem przepełniona, jest zarazem taka mdła…”

Jeszcze czułem po zgaszeniu swąd knota, jeszcze słyszałem pochrapywanie Jasia, ale dochodził też nie milknący świergot Solinki, jakby tam w krzewach rajcowały gromady ptaków. Śpiący, zmęczony i równocześnie zagubiony w wołkowyjskiej nocy po nowiu, już – już miałem przekroczyć ów codziennie wydeptywany próg snu i wejść w prawdziwą ciszę odpoczynku, gdy nagle zjawił mi się widok drewnianego krzyża na rozdrożu w Radziejowej, pod którym stała oparta o resztkę ogrodzenia figura Chrystusa, odstrzelona pociskiem z krzyża. Było to dziwnie gorzkie zdjęcie z krzyża. Taki widok mógł się ukazać tylko na pograniczu jawy i snu, zmęczenia i zapadania w odpoczynek. Tak właśnie się wydarzyło na koniec, że przez głowę moją, jakby z dalekiego kraju młodości ku teraźniejszości, przesunęła się staropolska pieśń wielkanocna. Pod jej żałosne, inaczej brzmiące słowa nie musiałem podkładać melodii wiejskiego śpiewu, bo jakby była we mnie samym i czekała na mnie:

Krzyżu święty nade wszystko,
Drzewo przenajszlachetniejsze,
W żadnym, lesie takie nie jest,
Jedno na którym sam Pan jest.

Położyłem je na czekające nuty i razem popłynęliśmy w sen. Było to w Bieszczadach w 1953 roku, gdy jeszcze dawnej, rozlatującej się Wołkowyi nie pochłonęły spiętrzone wody Solinki.

wojtek legionowo
23-06-2007, 03:20
Alu dzięki za ten piękny tekst.Ja również pamiętam te okolice z lat 60 i pamiętam nie jedną chatę gdzie dach już niestety był trochę zawalony,a garki stały na kuchni , a i koty również tez były zdziczałe bo nie reagowały na zawołanie .

Browar
23-06-2007, 10:51
Eeech,podobne(ale nie wojenne) klimaty można napotkać jeszcze na Mazurach Garbatych...

Anyczka20
26-06-2007, 14:08
„Płaj dziewięciu źródeł”

Bliższą znajomość z Karpatami Wschodnimi zawarłem w 1928 roku, jeśli pominę dziecięce wakacje czarnohorskie u stryjostwa w Worochcie w 1912 roku. Wraz z rozpoczęciem działalności we władzach Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego postanowiłem systematycznie i wszechstronnie poznawać nie znane mi przedtem części Beskidów Wschodnich. Słuchałem uroczych pogaduszek Orłowicza, opowiadań przemiłych lwowian, wspomnień świetnych narciarzy, wielu znajomych i przyjaciół z Podkarpacia i Pokucia, rozczytywałem się w „Pamiętnikach Towarzystwa Tatrzańskiego”, gdzie skupiała się rozległa wiedza o górach, a równocześnie chodziłem i chodziłem. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i zdrowie nie liczące się z żadnym wysiłkiem. Tak znajomość moja z Beskidami Wschodnimi zamieniła się z czasem w przyjaźń, a przyjaźń w miłość. Protestowały przeciwko temu Tatry i Beskidy, ale pogodziłem wkrótce zazdrośników, którzy dobrze wiedzieli, że jeśli nawet odchodzę, to zawsze wrócę. Toteż na nieustannym nostalgicznym pragnieniu, aby być tam, gdzie się akurat nie jest, upływały mi lata, w których każdą wolną chwilę spędzałem w lecie i zimie na dłuższych lub krótszych wyprawach między Wisła i Czeremoszem, między babią Górą a Babą Ludową.
Jakże jednak odmiennie od wszystkiego wyglądały wędrówki po Karatach Wschodnich! Odmiennie przez inną duszę krajobrazu, a stały się jeszcze bardziej inne we wspomnieniu przez to, że zostawiło się w tamtych górach spory kawał życia, przerwanego wybuchem wojny. Ostatni raz widziałem je z daleka, w błękitnej dali, dwudziestego czwartego września 1939 roku, gdy z resztkami wojska szedłem z dniestrowego brzegu ku rumuńskiej granicy. Wędrowałem po wojnie dziesiątki razy po Pilskach, Babich i Radziejowych, stąd młodość w nich spędzona trwała jeszcze w wieku dojrzałym i do dziś się po nich błąka, ale na Howerlach, Popadiach i Hnitesach ju być nie mogłem i nie byłem. Toteż młodość w Gorganach, na połoninach Czywczyńskich i Hryniawskich zapadła w przeszłość inaczej i nawet czasem wątpię, czy była, czy nie wymyśliła jej wyobraźnia. Wyprawy wschodnio beskidzkie żyją jednak we mnie, jak gdyby w zakamarkach starego plecaka, niejako między jednym a drugim niewidzialnym dnem. Odzywają się, gdy sięgnę do nich i znów wierzę, że były naprawdę, to znów wątpię, gdy zaciągają się mgłami, jak we wrześniu najdalsze dale. Musiały jednak być naprawdę, gdyż skądże by teraz napierała na mnie starodawna huculska piosenka:

Kilka Riczka – Krasnoiła
y kilki Hołowy,
uże ny ma taj ny bude
jak my buły dwoje.

Ona właśnie swym jesiennym smutkiem przenosi mnie w bardzo daleki kąt świata, gdzie w zaułkach karpackich biją źródła Biłej Riki i Riki. Tak nazywali dawni Huculi, mieszkańcy Uścieryk, Żabiego i Hryniawy, Biały i Czarny Czeremosz. Rika, rzeka, była dla nich najwazniejsza, regulowała całe życie dzikiej i nie przerąbanej jeszcze puszczy karpackiej. Buszowali w niej leśnicy lasów państwowych i Fundacji Skarbkowskiej, wielkich majątków Baworowskich, polowali możni dostojnicy, ale w zakątkach górskich, gdzie rodziły się Czeremosze, Karlibaby, Wazery, Złote Bystrzyce i Suczawy, śmigały tylko wiatry w koronach jodeł, świerczyn i bukowin. Ku połoninom wędrowały sobie odwieczne płaje pasterskie, a las tylko na obrzeżach szarpali drwale, w głębi drzewo umierało samo, bez pomocy człowieka. Tam mnie właśnie ciągnęło, w najniedostępniejsze ostępy, tam mnie wołało, gdzie człowiek przychodzący z nizin musiał żyć na równi ze zwierzyną, puszczą i połoniną. W tej harmonijnej równości współżycia z przyrodą tkwi istota górskiego przeżycia. Nie walki z przyrodą – a jeśli nawet walka, to równego z równym – lecz włączenie się w życie wierchów i dolin, łąk i lasów, wtajemniczenie w zagadki pór roku, w zawiłości dnia i nocy, w nieuchronny rytm biologii, który każe kochać, gdy nadchodzi czas miłości, i umierać bez żalu, gdy wypełnia się życie bez reszty.
Lipiec tego roku był skwarny za dnia, chłodny w nocy, jak to bywa przy rosnącym ku pełni księżycu. Wyszukiwaliśmy górskie mateczniki, których nie znaliśmy w ogóle lub tylko częściowo. Wałęsaliśmy się przede wszystkim wokół górnych Czeremoszów, starając się nie powtarzać – jeśli się udało – niektórych przejść, choć zawsze lubiłem chodzić tam, gdzie już byłem, bo nigdzie nie przebywało się do syta. Naszą bazę wypadową stanowiła klauza Perkałub na Białym Czeremoszu, z niezapomnianymi noclegami w domku strażnika zapory. Zapamiętałem tylko jego imię – Demian. Nazwisko tego młodego Hucuła zostało gdzieś po drodze tylu lat.
Otaczały nas starolasy, zdawałoby się nietknięte, choć wody Białego Czeremoszu dwa lub trzy razy w tygodniu, a nawet w czasie dłuższych deszczów codziennie niosły z sobą potężne kloce zbite w talby i daraby, czyli mniejsze i większe tratwy, do Uścieryków, a nawet do Kut i Wyżlicy. Otaczały nas lasy i wody ujęte w zaporę drewnianą, a w wodach odbite chmury przypominały, że nad ziemią jest niebo. W dnie odpoczynku jedliśmy z Damianem mamałygę, kaszę hreczaną i jęczmienną; nie brakowało mleka i sera, bo przynoszono je z bryndzami na połoninie Smitenny pod Hostowcem. Nie brakowało pstrągów, które jadaliśmy w różnej postaci. Rzadkością był natomiast chleb, toteż dwa bochenki przyniesione przez nas z Żabiego szybko znikły. Piekliśmy wtedy placki na blasze. Żyło się tu trochę jak w domku czarownika. U naszego Demiana każde wydarzenie w ciągu dnia i nocy coś znaczyło i wróżyło. Snujący się z komina dym, wołanie ptaka w nocy, lot wazki nad wodą, watahy much nad korytem, skrzyp wyschniętej furtki u płotu. Czego nie słyszeliśmy lub nie widzieli, zawsze słyszał lub widział Demian. On dosłuchał się puszczyka, dopatrzył śladu rysia, dosłyszał szczekanie lisa. Nie wszystko rozumieliśmy z tej mitologii huculskiej, bo w jego mowie zjawiały się dziwosłowia, w których trudno było dosłuchać się znajomego określenia. Wszystko dla niego było wróżbą, siało się czary, zbierało przepowiednie, dobre i złe, pomyślne i złowieszcze.
Demian, zapytany, skąd zna różne gusła i zaklęcia, powiedział, że od babki Makryny z Hostowego. Ona znała wszystkie zioła od Uscieryk po Szpyci, gdzie ich jest najwięcej w całej Czarnohorze. Ona nauczyła się od swojej babki, a ta od słynnej zielarki z Krzyworówni, która umiała każda chorobę uleczyć. Ziele zielu nierówne, a i to samo, kiedy indziej zebrane, żywe lub suszone, zerwane nocą przy księżycu lub na nowiu na świętego Jana w lipcu – ma zupełnie inne moce. Są przecież zioła na chorobę i na wzniecenie miłości – na stracenie płodu i na zapomnienie o wszystkim. I są także takie, których wywar zmusza do pamięci. Gdyby Demian był brodatym starcem, nie byłoby nic dziwnego, że jest czarodziejem, ale pamiętam go młodym urodziwym Hucułem o smagłej twarzy i niewiarygodnie czarnych oczach, toteż jego czarodziejstwo uważaliśmy tylko za bajki, podobne do tych, które słyszy się wszędzie w górach. Jeżeli jeszcze dziś żyje, ma już ponad osiemdziesiąt lat, siedzi przy żywej watrze i duma. Ale pewnie już nie żyje, bo i czarownicy umierają, tylko najwięksi wchodzą w ciała innych i w ten sposób dalej żyją i wróżą.
Pasjonowała mnie wtedy przeszłość okolicy, dane czasy tej doliny, Bilej Riki, która niegdyś była rzeką graniczną. Ciągnęła mnie ciekawość, gdzie w górnych krańcach doliny mogły być owe historyczne rozrogi graniczne Polski, Rusi i Węgier. Chciałem zobaczyć na własne oczy miejsce, gdzie niegdyś historia wbiła słup graniczny, tak jak go później ustawiła na wysokim Stohu.

Anyczka20
26-06-2007, 14:16
"Płaj dziewięciu źródeł" cd

- Musimy tam dotrzeć – mówiłem do Zosi – może coś znajdziemy, jakiś kamień, wzgórek, kurhan, krzyż a może na kamieniu stary, nie zniszczony przez czas napis, znak lub symbol.
Z mapą w reku – a była to jeszcze austriacka siedemdziesiątka piątka z 1918 roku, z przekręconymi nazwami, gdyż polska wyszła dopiero później – szliśmy w górę potoku na południe. Przed nami pięła się wąska i ciasna, z obu stron spadzista dolina. Już tu Rika nie była Riką, lecz Perkałabem. Lasy dyszały lipcową rosą, jeszcze cieniste, ponocne, bo zegarek wskazywał dopiero szóstą rano. Droga raz szła po tej, to znów po tamtej stronie potoku, który był wtedy granicą państwową z Rumunią. Szliśmy jacyś poważni, zapatrzeni i wsłuchani. Ciągle mi się zdawało, że ktoś z nami idzie niewidoczny, że nawet do naszego milczenia wtrąca swoje milczenie. Nieraz mam to uczucie w górach, że mi ktoś towarzyszy, i dlatego żadnej wycieczki samotnej w pełni nie uważam za samotną. Gdy wieczorem tego dnia rozmawialiśmy przed snem o przebytym dniu, Zosia przyznała mi się, że i jej zdawało się, iż nie idziemy sami. Nie mówiła nic, bo bała się, że będę się śmiał z jej przywidzeń.
Na wschodzie za potokiem, gdzie zaczynały się już lasy Bukowiny, a dalej jeszcze dawnego Mołdawskiego Gospodarstwa, niegdyś lenna polskiego, wschodziło słońce, lecz my szliśmy ciągle w cieniu, chłodzie i ciszy, wypełnionej gaworzeniem potoku. Jeszcze ciszej pomrukiwał Perkałab, gdy minęliśmy strumień spod Palenicy i jeszcze jeden maleńki dopływ i oto stanęliśmy na ostatnim spływie dwóch potoków. Z prawa płynął Menczil spod Fata Banului, a z lewa, wprost z południa, spod Zanogi źródłowy strumień Białego Czeremoszu. Do tego miejsca dotarł kiedyś z konnym pocztem Hucułów Wincenty Pol. Było to w połowie dziewiętnastego wieku i odtąd zaczęto je nazywać Rozrogami Wincentego Pola.
Od wideł potoków szły w górę, wzdłuż Menczila, kamienne słupki graniczne, zakreślając ostatni skrawek polskich dziejów. Potoki jak potoki, ale dla mnie było to osobliwe miejsce. Przychodziła do głosu historia. Może to była owa milcząca i skupiona muza historii, której obecność odczuwaliśmy koło siebie, przyznając się do tego dopiero wieczorem. Może – przecie zawsze po cichu uwielbiałem grecką mitologię i zawsze śnili mi się jej bohaterowie – ta muza miała jakby dwie postacie: raz była urodziwą polką szlachcianką, to znów czarnowłosą huculską dziewczyną. Czułem wyraźnie obecność owych towarzyszek niezwykłych, prawie milczących, nie milczeniem ponurym, lecz pogodnym, skupionym i zamkniętym w sobie, jednak nie przeciwnym zwierzeniom.
Nieśmiałym głosem powiedziała jedna:
- Jest przecie dokument w regestrach kardynała Deusdedita podający granice państwa polskiego za Mieszka i jego żony Ody. Kreśli on ich przebieg od Prus „aż do miejsca, które nazywa się Ruś”; jest przecie dokument z 1086 roku, opierający się na świadectwach z X, a może XI wieku. Stwierdzając połączenie biskupstwa praskiego z morawskim, wymienia on jako wschodnią granice biskupstwa „rzeki graniczne, a mianowicie Bug i Styr”.
Dobrze, ale gdzie w górach, w Karpatach? Wskaz nam dokładnie! Rozważałem ze sobą, a właściwie rozmawiałem w milczeniu z tą skupioną, o dwóch wcieleniach dziewczyną, wskaż nam dokładnie miejsce, rozrogi dziejów Polski, Rusi i Węgier.
Nie słyszałem odpowiedzi, ale czułem ją: Czasy i granice zmieniają się. Nic nie stoi w miejscu. Spójrz na ten potok! Rwie brzegi i płynie. Na próżno szukasz starej jagiellońskiej granicy. Zostaw to wyobraźni, marzeniu, poetycznemu widzeniu świata. Inaczej zagubisz się w datach, papierach, dokumentach. Popatrz na tę ziemię inaczej, spójrz przez wyobraźnię.
Miała racje nasza towarzyszka. Prawda i wyobraźnia przewijają się przez dzieje od świtu ludzkości, a już przed wiekami powiedział stary Hezjod, że „Muzy wiele mogą kłamstw opowiedzieć podobnych do prawdy, ale wiele też mogą obwieścić rzetelnej prawdy”. Któż to jednak rozróżni!
Tak więc staliśmy chwile u ujścia Menczila do Perkałabu. Na kamienistej wysepce z bujnych łopianów wychylał się słupek graniczny i pokazywał, że trzeba iść w prawo do góry za strugą Menczila. Perkałab, skromny teraz strumień, znikłą na południu, nic nie robiąc sobie z tego, że już jest w Rumunii i że teraz, aż do źródeł na stoku Zanogi, będzie się nazywał Izvor.
Wyobraźnia zaczęła się buntować. To niemożliwe, żeby tutaj, u zbiegu niepozornych potoczków, w głuchej dolinie, były owe zawiasy, wokół których skrzypiały przez parę wieków dzieje trzech wielkich państw. To raczej na wysoczyźnie głównego grzbietu Karpat stały niegdyś graniczne słupy Rzeczypospolitej, może na Hnitesie, Fata Banului czy nawet Zanodze, ale na szczycie, skad widać wszystkie dziedziny świata – nie w dolinie!
Zaczęliśmy podchodzić w górę. Wkrótce dopadło nas słonce i już nie opuszczało. Upał pachniał trawami, gdyśmy stanęli na grzbietowej połoninie Fata Banului, ze słupkiem granicznym z numerem 56. Połonina była pusta, bez pasterskiej stai i bydła, wdzięczyła się do słońca z więdnącym sianem i nowym, wyrastającym na pierwszym. Łąki przechylały się na zachód i oddychały nie kończącą się przestrzenią. Wszędzie dookoła góry i góry, jakby na tym świecie nigdzie nie było równin. Patrzą na nie ludzie i oglądają to samo. Dopiero gdy marzenie przymknie im oczy i zaczną o nich śnić, stają się u każdego człowieka inne. Bez wyobraźni nie ma po co patrzeć na góry. Dzięki niej dopiero tworzy się nowy, piękniejszy, stworzony przez Ciebie świat, inny niż go widzą inni. I wtedy wiesz, po co przyszedłeś.
Rozglądamy się wokoło. Opodal z traw wyłania się na spiętrzeniu krzyż, zwyczajny przydrożny krzyż. Komu tu potrzebny? Bogu? Wszystko go tu chwali. Ludziom? Na palcach policzyć tych, co tu przejdą. A może to granica? Ale czego – państwa, ziemi i nieba, wiatrów i chmur, dali i oddali, prawdy i wyobraźni? Tak blisko Torojaga z zielonymi przepaściami łąk, tak daleko Alpy Marmaroskie, jeszcze dalej Czarnohora. W dolinie Mazeru błękitny dymek, tam drwale przy ognisku. Na północy Hnitesa, bezkształtna góra, śpiące w kosodrzewinach zwierzę. A ta ciemna zieleń to, chciałoby się powiedzieć – lasy kosówki, największe w rozległości i najwyższe, jakie kiedykolwiek widziałem. Wysokie do pięciu i sześciu metrów, gęste i pachnące, rosną nad człowiekiem, tworząc nad nim dach cienisty. Kiedyś podczas wycieczki zaskoczyła nas pod szczytem burza, ale zaszyci w plątanine gałęzi i nakryci zielonym dachem, przeczekaliśmy ulewę prawie nie zmoczeni. Kto w tym kosodrzewinowym lesie zgubi kierunek lub wątek ścieżynki, może chodzić i chodzić w kółko. Szukasz wtedy przyjaznego słupka granicznego, ale zanim go znajdziesz, namęczysz się do siódmych potów.
Ścieżyneczka wiodła nas po tej i tamtej stronie granicy. Stromo i stromo, gorąco i duszno od zapachu kosówki, ale po drodze wszędzie świergotliwe źródełka. Nareszcie szczyt płaski jak stół nakryty wiatrem, który poświstuje sobie na sterczącej skałce. Potem jeszcze jedna w życiu Palenica, trochę inna niż wszystkie inne znane, nie Palenica, lecz Pałynycia. Z jej powietrznej połoninki widzę blisko kamienną Babę na Komanowej. Ponad ciemnozielone morze kosówki podnosi się skamieniała z mrozu chciwa i odważna Jewdocha. To Hucułka z Hryniawy, która już w marcu wygnała owce w góry na wypas. Nie pomogła Jewdosze odwaga ani dwanaście kożuchów, które miała na sobie. Chciwa była i zawzięta.
- Zamarzniesz razem z owcami – przestrzegali sąsiedzi.
- Nie boję się mrozu, mam dwanaście kożuchów.
Opadły ją śniegi i wichry marcowe i Jewdocha zamarzła, ale jak stała pod Komanową, tak stoi i dalej, nie boi się niczego, bo to już nie Jewdocha, lecz uparty kamień
Za Pałynycią już przechyla się skłon ku Rice, ku Czarnemu Czeremoszowi, ale my tam nie pójdziemy. Zbaczamy w prawo w zwór potoku i na stary pasterski płaj, który znamy z innej wyprawy. Już go widać w kosówce, tam znika, lecz znów wychyla się na brzegu lasu. Tam pójdziemy. Płaj dziewięciu źródeł, bo tyle ich naliczyliśmy tego dnia, tak się też będzie nazywał w naszej pamięci. Z każdego źródła piliśmy wodę, aby zapamiętać, żeśmy tu byli i aby móc uwierzyć, że tu wrócimy.

dziabka1
26-06-2007, 19:54
Anyczko.
Zacytuj jeszcze opowiadanie "Powrót do Jaliny", z tomu "Góry mojego życia". Piękne opowiadane o Bieszczadach tużpowojennych. I jeszcze w tym klimacie "Moje Bieszczady" z tomu "Góry i doliny po mojemu".

Anyczka20
26-06-2007, 20:17
Ni mam tych książek w domu niestety... :(

blues
26-06-2007, 23:10
Ale klimat!-aż ciarki chodzą po plecach.
Wołam:jeszcze,jeszcze,jeszcze....

dziabka1
27-06-2007, 00:27
Ni mam tych książek w domu niestety... :(

A pracowicie przepisywałaś te opowiadania? Jak znajdę ciut czasu, to postaram się pójść za ciosem i przepisać oba. Bo piękne sa!

Basia Z.
27-06-2007, 08:58
A pracowicie przepisywałaś te opowiadania? Jak znajdę ciut czasu, to postaram się pójść za ciosem i przepisać oba. Bo piękne sa!

Czytałam pierwszy raz te książki Krygowskiego w odległych czasach, kiedy sama byłam na kursie przewodnickim i tuż po kursie (koniec lat 70 ub. wieku).
Krygowskiego znałam rzecz jasna z "biblii" każdego ówczesnego kursanta - 4-tomowego przewodnika po Beskidach.
Te książki zrobiły na mnie oszałamiające wrażenie - ktoś - o dwa pokolenia starszy ode mnie odbierał góry całkiem tak jak ja.
Dla niego w górach ważne były zapachy, szum strumienia. Siedzą na łące nawet kiedy zamykam oczy czuję ze jestem w górach. Otwieram oczy i widzę błękitne grzbiety górskie, aż po sam horyzont.

Wschodnie Karpaty były wtedy dla nas ziemią wyśnioną i wymarzoną, ale całkiem niedostępną.
Przyjechał na nasze zebranie pan Midowicz, opowiadał o "Białym Słoniu" (i opublikował swój tekst w "Harnasiu" nr 4, była to pierwsza publikacja w Polsce).
Później przyjechał do nas na prelekcję Andrzej Wielocha z opowieścią o przejściu Łuku Karpat w roku 1980. Pokazywali slajdy, sala była nabita jak nigdy, było chyba z 200 osób. Na spotkaniu, "na widowni" był pan Midowicz, pamiętam ich dyskusję o tym jak wygląda obserwatorium.

Kiedy tylko w latach 90 otwarła się granica w roku 1990 zorganizowałam "kołowy" wyjazd eksploracyjny w Czarnohorę. Podchodząc do ruin obserwatorium dosłownie fizycznie czułam jak się spełniają moje długoletnie marzenia obecności w tym miejscu.

Wiem, że pan Midowicz, który zmarł w roku 1993 jeszcze czytał moje teksty opublikowane po tym wyjeździe w "Harnasiu".

Z ogromną chęcią wróciłabym teraz do ponownego przeczytania książek Krygowskiego, bo w międzyczasie sama zdążyłam przejść wiele z tych gór, o których pisze Krygowski.
Ciekawe jakie teraz na mnie zrobią wrażenie. Poza tym chciałabym dać do przeczytania moim synom, którzy też sporo chodzą po górach.

Czy są te książki dostępne gdzieś do kupienia ?
(Wolałabym kupić, niż pożyczać).

Pozdrowienia

Basia

dziabka1
27-06-2007, 10:16
Wiesz Basiu. Mam podobne odczucia, jak ty. Dla mnie Krygowski był jedyn z pierwszych autorów górskich, których przeczytałam, zaczynając chodzić po górach. Mało - chodzić. Ja się górami zachłysnęłam, na początku było mi mało, mało, mało. U mnie w domu nie było tradycji turystycznych - odkryłam je sama. I w książce Jagiełły "Wołanie w górach" znalazłam fragment Krygowskiego. Siedziałam w bibliotece i czytałam. I to było mocne uderzenie! Odczucia były identyczne! On przekładał moje uczucia na słowa! Najpierw było zakochanie w Tatrach, w ich pięknie, olśnienie historią tuystyki, góralszczyzny, Polski. Potem był kurs i fascynacja naszymi Bieszczadami i Beskidem Niskim. A potem Beskidami Wschodnimi. I to wszystko, co odczuwałam, było w jego książkach. W jego słowach. Do dziś, jak mam nastrój, wracam do jego książek. Mam swoje ulubione opowiadania, szperam w starych Wierchach - tam sa opowiadania, które się miały złozyć na jeszcze jeden tom, wydany w Wydawnictwie Literackim. Nie zdążył... Szkoda. Dla mnie tych czterech tomów jest za mało.
Moim zdaniem, to najwspanialszy pisarz górski.

A jego książki wydane w latach 70 w Wydawnictwie Literackim w serii tatrzańskiej (takiej charakterystyczne, z parzenicą), można kupić w antykwariatach. Poszperaj, poszukaj. Na pewno pojawiają się na Allegro:
http://allegro.pl/search.php?string=krygowski Masz tutaj praktycznie wszystkie jego tomy górskie: "Góry i doliny po mojemu", "Wspinaczka po tęczy", "W litworowych i piarżystych kolebach", "Góry mojego życia". I jeszcze gorąco polecam ksiązkę wspomnieniowa z lat dzieciństwa w Krakowie - "W moim Krakowie nad wczorajszą Wisłą". Napisana podobnym językiem jak górskie książki.

Moim zdaniem, to powinien być kanon lektur. Chociaz oczywiście, przyznaję, nie każdemu odpowiada ten styl. Ale o gustach sie nie dyskutuje.

Jak znajdę czas to spróbuję przepisać te opowiadania, których wspominałam.

Gorąco pozdrawiam

madzia

blues
27-06-2007, 13:21
No cóż pozostaje tylko czekać.
Pozdrawiam.

dziabka1
27-06-2007, 13:23
No cóż pozostaje tylko czekać.
Pozdrawiam.

No to czuję się zobligowana ;))

Anyczka20
06-07-2007, 23:22
Anyczko. Zacytuj jeszcze opowiadanie "Powrót do Jaliny", z tomu "Góry mojego życia". Piękne opowiadane o Bieszczadach tużpowojennych.

Zdobyłam tą książke :-) Więc cytuje:

WŁADYSŁAW KRYGOWSKI
„GÓRY MOJEGO ŻYCIA”

POWRÓT DO JALINY


Cztery lata minęły od chwili, gdy odpłynąłem z Glasgow i pożegnałem się z rozwichrzonym niebem szkockim. Po wieloletniej tułaczce znalazłem się znowu wśród swoich gór i dolin. Znów na dawnych tropach szukałem i znajdowałem pogubione wątki wzruszeń i radowałem się, że góry trwają, jak trwały, i że chodzę po nich, wierny im i samemu sobie. Gdziekolwiek by to było, na Potrójnej, pod Gańczorką, na Kamienistej czy na Tomkowych Turniach, w lasach Radziejowej czy na Cergowej, należał zawsze do mnie, choć jakby i nie do mnie równocześnie. Między nas wtargnęło bowiem osiem lat rozłąki, a więc czas i wszystko, co przyniosło przeznaczenie.
Szukałem dawnych wzruszeń, a osaczały mnie nowe. Były szczęśliwe i pogodne, chmurne i tragiczne, krzyczące z radości, że znów wolność, ale i zarazem zalatujące swądem straszliwej wojny.
W pięćdziesiątych latach znalazłem się w Bieszczadach i to spotkanie wstrząsnęło mną do głębi. Bardzo było daleko stąd do szkockiego nieba i jezior, ale jeszcze dalej i dalej stąd do Bieszczadów, które dobrze pamiętałem sprzed wojny. Przypadło mi w udziale tragiczne spotkanie, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że kraju nie poznaje się tylko zmysłami, ale przez refleksję, współżycie i wyobraźnię. Bo każda piędź ziemi ma swój los, dzieje wymowę.
Tak przynajmniej opowiadają ludzie. A mnie się zdaje, że to w samym człowieku, pod wpływem wszystkiego, czego się dowiaduje z książek, opowieści ludzkich, zwierzeń i przeróżnych wątków, odzywa się jakiś głos czułej wyobraźni, który snuje dzieje tego miejsca. Może ów głos, to właśnie duszek, geniusz loci, przedziwny strażnik i kronikarz, który zapisuje w pamięci historię zdarzeń tego miejsca. Nie wiadomo, dla kogo notuje, ale notuje. Może na przepowiedziane dni Apokalipsy, może na Sąd Ostateczny?
Coś takiego właśnie wydarzyło się, gdy gdzieś w 1951 roku schodziłem ze wschodniego krańca Połoniny Caryńskiej na Przysłup. Schodzi się tam na łeb na szyję i dopiero niedaleko przełęczy stromy stok łagodnieje. Wówczas panowały tu głuche pustki i każdy człowiek, którego by się spotkało, mógł być podejrzany, groźny i niebezpieczny. Nim okazałby się przyjacielem, mógłby być wrogiem.
Na szczęście wtedy nie było ani wrogów, ani przyjaciół, po prostu prawie nie było nikogo. Dość powiedzieć, że w ciągu kilku dni między Cisną a Berehami Górnymi nie spotkałem nikogo prócz wopisty w Dołżycy, a w Krywem, gdzie połyskiwały resztki czubka dzwonnicy przy rozwalonej cerkwi, straszyły mnie derkacze chruściele, nazywane tutaj dawniej pietrykami. Doszedłem później do wniosku, ze był to jeden derkacz, lecz tak szybko dreptający w trawach, iż uzanłem go za stado niewidzialnych ptaków. Toteż aż mi dech zaparło, gdy dochodząc do pierwszych drzew owocowych, które były jedynym śladem dawnego sadu, zobaczyłem nagle w odległości kilkunastu metrów jakiegoś człowieka. Człowiek z lasu, zbieg z więzienia, zwykły rabuś, a może upowiec? Żyć tu można tylko rosą niebieską albo rabunkiem. Dobrze, ale nie ma przecie także kogo rabować. Rozważałem: zejść z drogi, ale dokąd? Decyzja to niemożliwa, bo nie było ani dróżki, ani ścieżki, wszędzie burzany, osty, pokrzywy, a poza tym na zboczenie już za późno, bo za blisko spotkany człowiek. Zastanawiało jeszcze coś innego. Otóż człowiek ów nie stał ani nie siedział, lecz leżał nieruchomo na brzuchu, przywarty do ziemi, jak żołnierz na stanowisku ogniowym. Mimo woli spojrzałem i ja na przedpole. Stok opadał z przełęczy na wschód i właściwie samego skłony nie było widać, gdyż porastały go chwiejące się pod lekkim podmuchem olchy samosiejki. Tyle takich olch falowało wtedy w Bieszczadach, że nie odczułem tego jako żadnej niespodzianki. Spadały w dół olbrzymie wodospady gęstwin, mieniące się w słońcu i cieniu jak skóra olbrzymiego węża. Tam na samym dole przewijał się Wołowaty i od niego dolatywał szum wody, a może to zawodził tylko wiatr dolinny. Kiedyś stały tam Berezki. Głębiej nad wysokim brzegiem można się było domyślać skrętu potoku. A wyżej już tylko las na trójkątnej Kuczerze i Widełkach, w głębi ciemny grzbiet Bukowego Berda i wyskok Krzemienia. Nic nie działo się ani na przedpolu, ani w dali i chyba nie krajobrazowi przyglądał się ów człowiek, a więc w takim razie czemu?
Chrząknąłem, ale ani drgnął, jakby nie chciał stracić czegoś z oczu lub mnie nie zauważył. Przyjrzałem się leżącej postaci. Choć nie obejrzałem twarzy, coś mi powiedziało, że to nie turysta. Spod czapki – nic mi nie mówił ani jej kształt, ani kolor – wymykały się kosmyki włosów i było to wszystko.
Zajęty zagadkowym nieznajomym, nie zauważyłem, że na skraju zdziczałych jabłonek sterczały w pokrzywach resztki ogrodzenia i że tuż koło mnie wyłaniał się z zieleni zrujnowany murek, a może szczątki podmurówki lub ściany. Stały tu przecie chałupy przysiółka Przysłup, parę zagród na dziale między Bereżkami i Caryńskiem. Okazało się, że pod uginająca się zielenią coś leciutko trzasnęło i ów trzask postawił na równe nogi leżącego opodal. Rosłe chłopisko obróciło się ku mnie i dopiero wtedy mogłem mu się przyjrzeć. Stary to on nie był, tylko ta zarośnięta gęba dodawała mu lat. Gdy przyjrzałem mu się uważniej, stwierdziłem, że to nie chłop – lecz jak mówią na wsi – parobek, nie więcej niż dwudziesto paroletni – postarzały i wyniszczony. Patrzył na mnie przestraszonym wzrokiem, a jego nieco otwarte usta mówiły, że to on się boi, nie ja, choć i ja czułem się zaskoczony.
Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem, cały pochłonięty twarzą. Oczywiście była zarośnięta jak u kogoś, kto dawno nie skrobał zarostu, ale intrygowało mnie co innego: kolor twarzy różowosiny. Zobaczyłem na tle różowego czoła, policzków i szyi – a ta różowość nie miała charakteru skóry, lecz jak gdyby mięsa – niebieskie ukłucia, mniejsze i większe, raz rzadziej, raz gęściej rozmieszczone.
Zrobiłem krok naprzód, a równocześnie coś świdrowało mi w głowie. Już gdzieś widziałem podobnie zagojone ukłucia. Już wiedziałem. Taką twarz miał kierowca z mojej jednostki, z którym często jeździłem we Włoszech. Cudem wyszedł z życiem pod Piedimonte, gdy przed jego towarzyszami eksplodowała przeklęta mina. Wyszedł cało, ale naszpikowany żelastwem, które mu z trudem usuwano z ciała kawałek za kawałkiem.
- A wy tu co robicie? – usłyszałem głos, który choć podniesiony, układał się śpiewni, po lwowsku, jak u Szczepka i Tońka.
Zamiast mnie przestraszyć, jak zapewne było zamiarem nieznajomego, głos ten rozproszył do pewnego stopnia moje obawy. Był wszakże nasz, bo nie tylko nie miał obcego akcentu, ale zabrzmiał z polska, a przecież – co tu mówić – bałem się, że to jakiś zapóźniony bandzior z UPA.
Podszedłem bliżej i powiedziałem:
- Dzień dobry, niech będzie pochwalony.
Mogłem teraz przyjrzeć mu się uważnie. Zjawa nie był, bo zjawy tak się nie ubierają. Nosił na sobie brudny i połatany wojskowy mundur, a raczej jego pozostałości. Bluza rozpięta od góry nie miała chyba pod sobą koszuli. Na nogach obszarpane drelichowe spodnie i wcale porządne wojskowe buty. Jednak to chyba żołnierz z demobilu, bez pasa, a bluza bez guzików. Tylko te cętki niebieskie na twarzy i jak się okazuje – na piersi. Skądże tu były żołnierz i co właściwie tu robi? A to on właśnie mnie o to pyta.

Anyczka20
06-07-2007, 23:23
Dotąd wydawało mi się, że wiem, dlaczego znowu jestem w Bieszczadach. Bo chce o nich pisać. Ale cóż będę się tłumaczył przednim? Po prostu chodzę. I dlatego śmiało mówię do niego i jakby z góry. To czasem przynosi pożądany skutek.
- To ja mógłbym was pytać, co tu robicie na Przygłupie. – Ale złagodziłem to zaraz: - Idę z Nasicznego, nocowałem dziś w Jalinie, tam gdzie była gajówka, wiecie nad potokiem.
Śledziłem, jakie wywiera wrażenie na nieznajomym to, co mówię. Czy nabiera zaufania, czy mówią mu coś nazwy, czy nie zastanawia go to, że je znam.
Przetarł ręką czoło, przeniósł wzrok ze mnie na zieloną dolinę Waryńskiego. Robiło to wrażenie, że szuka na zachodzie miejsc, które wymieniłem.
Ani nie było widać strzech, ani dachów, ani nie dymił żaden komin, nie błysnęła szyba okienna. Nie porykiwały krowy, nie szczekał pies.
- Nie istnieje Waryńskie – dodałem, jakbym tłumaczył mu, ze nie ma czego szukać tam gdzie patrzył. Na zboczach Magury Stuposiańskiej leżało ospale ciepłe słońce i było na nich dobrze widać ślady dawnych stajenek, czyli łanów, zarysy granic między polami, zagrodami dawnych właścicieli. Patrząc na wątki podeptanych praw własności, na zarastający zielenią dawny porządek, zapisany w księgach hipotecznych, nazywanych – o ironio – wieczystymi, w księgach odchodzącej w przeszłość epoki, uzmysłowiłem sobie, że jestem małym, nic nie znaczącym świadkiem w wielkim procesie przed nieznanym trybunałem, jeszcze nie ostatecznym. Ale czekam na wyrok, od którego nie ma już odwołania.
- Wy tutejszy? – zapytał mnie nieznajomy.
- I tak, i nie – powiedziałem i było to podwójnie prawdą. Znałem te strony sprzed wojny, chodziłem i po wojnie, ale niczego nie poznawałem. Ciągnęły się tu teraz inne ziemie, bo czymże jest ziemia bez ludzi i czym ludzie bez ziemi? A tak było w pięćdziesiątych latach, w kilka lat po mym powrocie ze Szkocji. Nie przeinaczyłem więc prawdy, żem tutejszy i równocześnie obcy. Ale istniała jeszcze inna prawda, która sprawiała, że ja, łazik od dziecka po górach, byłem i nie byłem równocześnie tutejszy. Bo naprawdę tutejszym jest się dopiero przez codzienną pracę od świtu do nocy. Dnie ma tubylec znojne, a noce okrutne, bo podczas nich trzeba pędzić dziki ogniem, krzykiem, dzwonieniem i kołataniem, czuwając w budzie, by nie poryły ziemniaków, nie spasły owsa, nie przeorały upraw. Przez pracę w polu i smolnym lesie, przez codzienną dolę i niedolę stajesz się dopiero tutejszym.
- I tak i nie – powiedziałem zatem. – Znałem tu ludzi, chłopów we wsi, leśniczych i gajowych, popów i nauczycieli, bom tu niejedno lato spędził.
- Turysta- bąknął nieznajomy. Nie wiem, czy to było pogardliwe czy nie, ale uznałem, że można teraz i jego zapytać, i zapytałem.
- Dobrze, ale co wy tu robicie? Przecie tu nie ma ani chłopa, ani baby.
Zanim mi odpowiedział, wskazał ręką ku zachodowi.
- Ja się urodził w Jalinie. Ojciec był gajowym. Matka zmarła po trzydziestym dziewiątym. Tatę i brata zabiły bandy w czterdziestym szóstym. Ja wtedy był w Sanoku w wojsku.
A później już sam, bez moich pytań – opowiadał:
Gdy dotarł do domu, jeszcze dogorywały zgliszcza. Koniec Jaliny. Przyszli, podpalili, zabili. Znalazł tylko szczątki. Huczało mu w głowie, chciał zabijać i palić. A potem poszedł na Przysłup przez Caryńskie, którego też nie było. Nie znalazł również Nastki, swojej dziewczyny, na Przygłupie, bo wieś poszła z dymem. Natknął się tylko na jednego ze Stuposian, który szukał tu kogoś. Nikogo nie znalazł i niczego nie wiedział. Wsie podpalano, by nikt nie pomagał nikomu. A tu na Przysłupie żyła polska rodzina. O jedną dla UPA za dużo. Nastka była Rusinką, jakże taką dać temu z Jaliny, by Polaków rodziła. Więc Maksym, brat Nastki, raczej siostrę ubije, niż da Polakowi. Do UPA przystał. Tak mówił później ktoś w Mereżkach, a jeszcze inny gdzie indziej doniósł, że Maksym zaciągnął Nastkę na zachód do Woli Michowej, a potem w lasy Wielkiego działu. Były tam bunkry i obozy, ukryte w wertepach Steców Lasu. Tam było państwo Hrynia i Bira, tam zagnieździły się kurenie. Do kuchni i szpitala trza było kobiet, tam Maksym zaciągnął Nastkę. A inni mówili jeszcze co innego – jak to ludzie.
Niechże mówi sam – pomyślałem. Poczęstowałem go chlebem i suchą kiełbasą. Gryzł pajdę chleba, jakby długo nie jadł, a kiełbasą delektował się powoli. Mówił przy tym, a ja mu nie przerywałem. Powołano go do wojska, a że znał dobrze góry Sanocczyzny, znalazł się w 36 pułku piechoty. Tacy jak on, tutejsi, dobrzy do tej roboty w lesie. W Dwerniku była placówka, stamtąd – mój Boże – dzień drogi do domu, do Jaliny. Nie jeden raz szedł z innymi na patrol, na zwiad, ale nie docierał do gajówki. Przemykali się przez kasy Kosowca ku Magurze, a nawet na tę – widzicie, kopę. Stamtąd wszystko jak na dłoni. „Wszystko widzieć, samemu nie dać się zobaczyć” – powtarzano mu ciągle w wojsku. Ale on nie patrzył wtedy, czy SA na Przygłupie hajdamaki, on wypatrywał Nastki. I zobaczył z daleka, jak pewnego dnia szła z wiadrem do studzienki. Widział ją wtedy po raz ostatni.
Na sotnie Bira naciskały mocno od strony wschodu radzieckie kompanie, lecz zatrzymały się na Sanie. Sotnie Hrynia i Bira odgryzały się w lasach Dwernik – Kamienia, Łopiennika i Falowej, aż zapadły w niedostępne puszcze Wielkiego działu. Tam się umacniały w bunkrach, okopach na Chryszczacie i Krąglicy.
- Czesaliśmy te lasy w zimie i na wiosnę czterdziestego szóstego, od Baligrodu po Cisnę i Wolę Michową. Żem tam wyszedł cało pod Łopieninką, to cud. Szliśmy całą drużyną w grupkach po dwóch, trzech, na odległość wzroku, ale dość gęsto. Trzech naszych wlazło na minę. Rozszarpało ich na strzępy, a mnie i Dmytryka naszpikowało odłamkami. Szpital w Sanoku, leczenie, nie wiem, co tam było, potem zwolnienie.
Dawali mu ziemię na zachodzie, nie chciał, taki już był. Pracował jako kierowca, robotnik w Ustrzykach Dolnych, później w smolniku. Nie zarabiał źle, ale zdrowie jakieś marne, a ma przecie dwadzieścia cztery lata i jest sam jak kołek, bo nie pije. Piłby, jak wszyscy, ale nie może, zaraz choruje. A bez picia nie ma przyjaciół i życia. Do miasta go nie ciągnie. Chciałby mieszkać w Jalinie, ale nie ma domu.
Opowiedziałem, com sam od niego usłyszał, ale w rzeczywistości było to dłuższe opowiadanie. Przerywał je, znów zaczynał, zawracał w czasie i nie wszystko było jasne, bo czasem dwa razy opowiadał to samo. Jakoś nie mogłem także dojść, kiedy to ojca i brata zabili mu ukraińscy faszyści, i jak to było naprawdę z tą dziewczyną. Chwilami wychodziła ona na pierwszy plan, to chowała się w opowiadaniu i znikała, aby znowu wrócić. Nie mogłem tez nabrać pewności, ile jest w tym, co mówił, prawdy, a ile jego własnych dodatków, i czy on sam ma w głowie wszystko na swoim miejscu. Bo w nieszczęściu niedaleko od zdrowego wariata. Nie miałem tylko żadnych wątpliwości, ze to człowiek nieszczęśliwy i że mogłaby go tylko uleczyć spokojna praca i założenie własnego domu. Chodził po lesie, wracał do Smolnika, a gdy coś zarobił, znów wychodził w góry na Przysłup, pobłąkał się po okolicy, po trawach, po zdziczałym sadzie. W jesieni podniósł jabłko z ziemi, zjadł je lub rzucał i znów to samo. Zimą siedział w Smolniku lub Stuposianach. Cóż za życie? I co to za pokój po wojnie? Każdy, kto ją przeżył, był w jakimś stopniu spaczony, wytrącony z zawiasów, jak cały świat, w którym nic się ze sobą nie zgadza, nic do niczego nie pasuje.

blues
07-07-2007, 01:11
Straszne-ileż takich nieszczęść ludzkich,losów potrzaskanych jest w tej pustce gdzie teraz tylko wiatr,trawy...

Anyczka20
07-07-2007, 01:11
Przepraszam za literówki, typu Przygłup zamiast Przysłup, Waryńskie zamiast Carynskie i inne....***ony word :/ Ja już nie moge tego poprawić, ale jakby się chciało komuś z adminów to PROSZE....bo cholera razi w oczy :(

Ciag dlaszy opowiadania jutro..dobranoc.

dziabka1
07-07-2007, 12:12
Ciag dlaszy opowiadania jutro..dobranoc.

To w takim razie ja poczekam ze wstawianiem swojego, niech Anyczka dokończy, a ja wetknę następne do poczytania.

Z pozdrawkami

madziaba

Anyczka20
07-07-2007, 16:43
Jak to się stało, że siedziałem na kamieniu, który był resztką podmurówki i wysłuchiwałem wyznań nieznajomego człowieka – nie wiem. Nie tylko ja wysłuchiwałem, lecz wraz ze mną, duszek nieszczęsnego miejsca.
Nie poznaję tych stron – myślałem – nie słychać dzwonów cerkwi w Caryńskiem, nie słychać też, jak pan Habicht z Wetliny z panem Ładyżyńskim z Górzanki i Hrabalem z Hoczwi polują na niedźwiedzia – mięsojada, zwabionego na padłego konia. Gdzie te czasy! Zimą wilki polowały na łanie, które krwawiąc znaczyły ślady swojej klęski. Do nas na Przysłup podkradał się cichy lis na przeszpiegi. Myszkował, myszkował – czy kury w kurniku i czy w sąsieku smykają piskające myszy. Ach, te myszy! Byli dawniej myśliwi, którzy umieli pisk ich tak naśladować, że zwabiali do siebie lisa – spryciarza, który za nimi przepada.
Nie ma takich myśliwych ani lisów. Sprawiła to wojna i przeklęty czas zaraz po niej. Ani Polaków, ani Bojków, ani popów, ani chłopów, ani nie uświadczysz Żyda. Czasem na koniu żołnierz, czasem ktoś druty wojskowej łączności rozciąga, czasem strzelanina, to znów zwierzę natknie się na minę. Niby stara i zamokła, ale jara. Dzikie pola, dzikie góry. Tu nasi ustrzelą jakiegoś prowidnyka, to znów tamci dołapią milicjanta, skrępują kolczastym drutem i hulaj bradiago z góry w dolinę. Między Cisną a Tworylnem, między Smerekiem a Nasicznem, gdzieś w Suchych Rzekach – bezlitosne sotnie. Bunkry, zasadzki, zaminowane przejścia. Czeszą i czeszą tą zniszczoną ziemię drużyny, plutony, kompanie, dywizje. Węszą, wychwytują, zapędzają w słowackie dziedziny, a jak trzeba to i dalej. A oni odszczekują się i cofają. Straszny jest wróg i wszyscy dla wszystkich wrogami. Trzeba wroga zaszczuć, wygłodzić, wymęczyć, spalić i zabić. Okrutne wojenne prawo. Potem dokoła wielka głusza i pustkowie.
Ciekaw jesteś co się stało z Nastką? – pytała we mnie wyobraźnia. – Opowiem Ci nie to, co opowiadali mi ludzie w Bereżkach i Stuposianach, nim ich upowcy zatłukli. Nie wiem, czy to nie czcza gadanina, bo prawdy nie dojdziesz. Na palcach jednej ręki policzysz tych ocalałych, ale oni siedzą gdzieś za Olsztynem czy Wrocławiem. Za daleko i za dawno.
- Nastka – wspominał niczego nie zapominający duch tego miejsca – miała dziewiętnaście lat, a Maksym, jej brat, coś sześć lat starszy. Chłop to był czarny, dorodny i dziki – jak ona jasnowłosa, delikatna i łagodna. Polował już jako wyrostek na kuny, bo zwąchał, że to dobry interes kunie futro wyprawiać i sprzedawać w Baligrodzie. Kupowali je chętnie starzy Żydzi chasydzi, ci, co w szabas nosili błyszczące atłasowe chałaty i białe pończochy, a na głowie ozdobne czapki. Cóż by to była za czapka, gdyby nie była otoczona futrem kuny. A najpiękniejsze futro, gdy kuna gdzieś od Wetliny, od Nasicznego. Ach, cóż to za kuny śmigały dawniej! Były takie, co siedziały pod strzechami, na zagraconych stryszkach, zwinne i niewidoczne ani za dnia, ani w nocy. Były też kuny wędrowniczki, które potrafiły, skacząc z gałęzi na gałąź, z czubka drzewa na czubek, przewędrować od wioski do wioski, bo przyjemniej jest kraść w cudzej chałupie, niż objadać swoich. Jeszcze piękniejsze musiały być kuny, które dawali chłopy za dawnych czasów swemu panu, kiedy dziewczyna z jego włości wydawała się za chłopca ze wsi innego pana. Ile by to kunich futer poszło za taką Nastkę! Ale Nastki dziś nie ma, nie ma też Maksyma, pomarli wcześniej ich ojciec i matka. A któż to ten z cętkami na gębie? Mówi, że z Jaliny. Byłżeby to Tomek Gębala, syn gajowego, co to miał się ku Nastce?
Tak sobie rozmyślał niewidzialny duszek na Przysłupu. On też wie wiele, dalej snuł swą opowieść: Nastki wcale nie uprowadził Maksym w lasy Chryszczatej – to tylko ludzie tak bajdurzą. Los był jeszcze gorszy. W ową noc wpadli mołojcy na Przysłup, spalili przysiółek na przestrogę, by Polakom nie sprzyjał, by Nastka nie chodziła z tym przeklętym z Jaliny. To oni wywlekli ją z chałupy, zdarli spódnicę i ilu ich było, użyło sobie na niej, a potem dobito na wpół żywą. Niech inne pamiętają. Wilki rozniosły Nastkę po derbach, bo były w zmowie z tamtymi.
Nie wiem, jak długo trwała wspólna z moją wyobraźnią rozmowa. W opowiadaniu wydaję się długa, naprawdę były to sekundy. Powiało od Caryńskiego i zachwiały się trawy, ugięły gałęzie, ale drzewa stały nieruchomo, sczerniałe i osmolone od ognia.
Nagle mój rozmówca zerwał się i rozglądnął dokoła.
- Trzeba iść – mruknął. Któż by przypuszczał, że trawy przysłaniały wiszący na niskiej gałęzi karabinek i coś jakby plecak? Karabinek w typie wojskowym i niewojskowym, miał skróconą lufę. Gdy się zarzucało przez ramię plecak, nie był z odległości niemal widoczny. Zrobiło mi się znowu nieswojo.
- Muszę mieć broń na nich – dodał, jakby się tłumacząc.
Człowiek z bronią to już coś innego niż bez broni. Mimo woli spojrzałem, czy broń jest zabezpieczona, i równocześnie uświadomiłem sobie pewne zagrożenie. W tamtych czasach nawet zrywające się nagle stado kukułek niepokoiło, gdyż mogło to oznaczać, że ktoś się zbliża z przeciwnej strony. Ale przecie nic mi nie groziło. Nie opowiada się komuś swoich nieszczęść, aby go potem ograbić. Przeszły mnie jednak ciarki, czy aby to nie kłusownik albo przestępca. Bo rezuń chyba nie. Czułem, że gdy teraz odejdzie – a zbierał się szybko do drogi – będzie się gubił w domysłach, z kim wdałem się właściwie w rozmowę. Może to nie żaden Tomek Gębala, syn gajowego z Jaliny? Może naprawdę jakiś z poprzestawianymi klepkami w głowie? Co znaczyło to nieszczęsne „na nich”, skoro już ich nie ma. Są gdzieś w Monachium, może w Kanadzie lub gdzie indziej, ale tu ich nie ma. A poza tym, czy można wierzyć w zemstę po latach? Najsłodszą zemstę przygotowuje czas, który na zimno wszystko rozlicza. Przed wojną – pamiętam – opowiadał mi w Górzance pewien stary chłop, że czas zawsze na swoim postawi, a nie Symeon. Chodziło o to, że mu jakiś Symeon, zdaje się sąsiad, orząc zaorał pole, a to znaczyło więcej, niż gdyby staremu nogi poprzetrącał. Pomyślałem sobie, ze teraz nie ma także Symeona ani starego z Górzanki.
- Weź, chłopie, kawałek słoniny, mnie już do Krakowa – rzekłem zbierając się w drogę.
- Wam też potrzeba, a ja zawsze coś ustrzelę – zarzekał się, ale wziął. – Pachnie dobrze.
I tak się pożegnaliśmy.
Siedziałem jeszcze z dobrą godzinę, odszukując go wśród wysokich, dzikich łąk, które zarastały dolinę Caryńczyka. Postać gubiła mi się w zaroślach, to znowu pokazywała. Trudno było mi oderwać wzrok od niej i wolałem iść za nim, niż patrzeć ku Magurze, ku Jawornikom. Góry pewnie tu zostaną, a on wkrótce zniknie. I rzeczywiście za jakąś zapadliną wsiąknął w rozłogach i trawach. I znowu pustka. Po jakimś czasie spojrzałem na zegarek. Jeśli idzie dalej tak szybko, jak przedtem, to teraz podchodzi w lewo na siodełko, za którym już Jalina. Jeśli nawet szedł na nie, to zamykały się za nim trawy jak za wszelkim stworzeniem, człowiekiem, zwierzęciem.
Przyszła mi wtedy z całą wyrazistością myśl, że tak jak trawy zamknęły się za nieznajomym nieszczęśnikiem, tak po tej straszliwej wojnie zamknęła się przeszłość nie tylko tego zakątka gór, lecz czegoś więcej – cała epoka z dziesiątkiem zasad, przekonań i obyczajów. Zirytowała mnie ta myśl, bo oznaczała, że tyle jest prawd, ile epok, a człowiekowi marzy się – na podobieństwo Boga – zawsze tylko jedna. Więc podniosłem się i rozglądnąłem wokoło, aby nigdy nie zapomnieć tego miejsca na świecie. Zacząłem szybko schodzić na wschód do strumienia w olszynach i ścieżynką za śladami kopyt końskich dotarłem do drogi w Bereżkach. Przeszedłem na prawy brzeg Wołosatego, rozbiłem namiot nad czystym potokiem pod różowym niebem późnego popołudnia.
Tyle było później przeżyć w górach i wydarzeń na świecie, że mógłbym zapomnieć o spotkaniu na Przysłupie, a jednak nie zapomniałem .Wiele wody upłynęło w Wołosatem i już nie była tak czysta. Przez Bereżki sunęły śpiewające autobusy i flaszki leżały w rowach. Już nie rozbijałem namiotu pod Widełkami. Coś mnie jednak pewnego razu skusiło, aby podejść ku Przysłupowi i popatrzeć stamtąd na świat.
Ścieżynka końska była już drogą, a na przełęczy zawiało ku mnie owczą wonią i psy podhalańskie gdzieś w dole zaszczekały. A potem znów na chwilę wielka, niebieska cisza, w której usłyszałem cieniutki pisk myszy, a za chwile jeszcze kilka pisków, jakby całej mysiej rodziny. To mnie jakoś, starego lisa, mysim piskiem wabiło i zwabiło. To tu wisiał na gałęzi ów niewidoczny karabinek i niby plecak nieznajomego. To tu rozmawialiśmy we trójkę (bo i duszek brał udział w rozmowie). „Pamiętasz? – spytało coś we mnie. – Oczywiście, że pamiętam, ale nie chcę do niczego wracać. Już po wojnie. Trzeba o wszystkim zapomnieć”.
Jak wiecie, niczego nie można zapomnieć. Toteż długo jeszcze korciła mnie ciekawość, jak było naprawdę z Nastką i jak potoczył się dalszy los człowieka, którego spotkałem na Przysłupie. Wypytywałem ludzi, ale iluż jest takich, co przeżyli? Cóż znaczy dzisiaj los jakiejś Nastki z Przysłupu i jej chłopca z Nasiczniańskiego Potoku, skoro tyle dokonało się na tej ziemi nieszczęść?
Jeden z tych, co ostali się w tej zawierusze, stary nauczyciel z Cisnej, Markiewicz, z którym wiele wieczorów przegadałem o Bieszczadach, słyszał coś niecoś i przytakiwał mi, gdym przytoczył najokrutniejszą wersję jej końca. O jej chłopaku niczego nie wiedział, choć w Nasiczniańskim Potoku – mówił – żył, jak mu się zdaje: jakiś Gębala, ale czy to ten właśnie?
A więc nie do końca wyjaśniły się losy nieszczęśnika z Przysłupia… Czy dotarł wówczas do celu, a może jeszcze dotąd idzie do swojej nie istniejącej gajówki? Ale czy można dojść do czegoś, co już przestało istnieć?

KONIEC

dziabka1
07-07-2007, 19:53
To wklejam następne opowiadanie, z tomu "Góry i doliny po mojemu":

Władysław Krygowski:
Twoje Bieszczady.

Postanowił, że dotrze tu piechotą, nie z walizką, jak przystało inżynierowi, lecz z plecakiem. Byłby doprawdy śmieszne przyjeżdżać z walizką, gdy niedawno chodził tu z plecakiem z całym swym dobytkiem.
I teraz niósł w nim sporo, ale dopiero w głębi gór stwierdził, że ciążyły mu najbardziej dziesiątki wspomnień. Były to wspomnienia z czasu, gdy w tym kącie świata jeszcze trwała wojna, także z lat późniejszych, gdy już wygasła, lecz zmieniła te ziemię w pustkę i krainę zieleni wchłaniającej resztki ludzkiego śladu.
Niósł w plecaku brzemię wspomnień złych i dobrych, okrutnych i szczęśliwych. Jedne rechotały kulami automatów i osmalały dymem palących się chałup, inne koiły ciszą i otwierały bajeczne raje południowej wegetacji, przyrody niezależnej od człowieka.
Chodził po wojnie po Bieszczadach z bliską mu kobietą. Już nie był żołnierzem, wędrował bez potrzeby i przymusu, ocalony od śmierci, upojony wzruszeniem, znowu wierzący w człowieka. Teraz, po trzech latach od tamtych wędrówek, powracał na tę ziemię sam, ale na samotnej drodze osaczały go zewsząd wspomnienia, a wiec nie odczuwał samotności. Zdawało mu się, ze idąc ta samą drogą, co wtedy, z bliską mu kobieta, rozmawia z nią poprzez delikatną tkaninę czasu, choć była to właściwie rozmowa z samym sobą, z wątkami zapamiętanych zdań. Mieszały się w niej różne warstwy czasu pochodzące z dzisiaj, wczoraj i przedwczoraj, przenikały się wzajemnie, tworząc chaotyczne krajobrazy wzruszeń. Bronił się przed wspomnieniami i równocześnie tęsknił za nimi. Dziwne jest tworzywo, z którego ulepiono człowieka. Czasem rozkleja się ono, czasem kamienieje.
Wieczór schodził już cieniami po stokach, wsiąkał fioletową omżą w parowy Tworylnego, Stołów i Żołobiny. Tylko nas Sanem złoto było jeszcze i różowo w prószacej mgle, jak to zwykle bywa w pogodny wieczór nad rzeką. Z daleka słychać było jakieś głosy, niby śpiewki, niby wykrzykiwania, rozchwytywane przez jednostajny szum wody, turkotały i wyły ciężarówki, jednostajnie turkotało coś za lesistym ramieniem. „Doszli z drogą już tutaj” – pomyślał i uzmysłowił sobie, że jutro o tej porze będzie już po pierwszym dniu roboczym, ciągnęło go do tego mostu i od dawna telefonowano po niego w Sudety, gdzie również jego most kończył się pośpiesznie. Ale tutaj ciągnęło go coś więcej, po prostu powracał na te ziemie.
W leszczynie zakwiliło coś jakby pisklę, ale skądże o tej porze pisklę? Gdzieś z dołu słychać znowu turkot, który zbliża się, rośnie, przycicha, jakby skręcał w ciszę. Drogi stąd nie widać, ale ten turkot rysuje wstęgę nowej drogi w dolinie. Turkot wije się między wzgórzami, wśród zakrętów pod zboczami, przez pustki i łozami zarośnięte kamieńce.
- Stamtąd dostaliśmy ogień. – to był podobny turkot , tylko szybszy. To się pamięta bardziej niż to, że się już o tym komuś w tym samym miejscu przed trzema laty opowiadało. Już niedaleko za tymi leszczynami. Na zachodzie, gdzie niebo matowieje jak wyblakła cerkiewna ikona, gdzieś pod Toustą, nagle widać, niewidoczną jeszcze przed chwilą, migotliwą Wenus.
Przystań czasie – nie spiesz się!
Ścieżka nie jest wydeptana – pomyślał – przedzierając się przez gęstwę leszczyn nad strumieniem. Jeszcze parę kroków – próg. Tu było wtedy bardzo ślisko. Już widać kładkę, jeszcze nie widać domu – o, już widać – Z komina nie unosi się dym, a więc pewnie tak samo pusto, jak przed trzema laty.
Staje na kładce, grubej i mocnej, pół metra nad strumykiem, belka ma wyraźne słoje, wyszlifowane przez nogi ludzi, którzy tu chodzili. Bardzo to śmieszne, ale przypomina sobie dobrze, tu na brzegu sęk, prawie czarny, który wówczas wydal mu się dużym żukiem. Belka nie ugina się dzisiaj, uginała się wówczas, gdyż obciążały ja dwa ciężary. W parowie jest tu cisza ciepła i wilgotna. Tam zresztą, w dole przestali już pewnie pracować. Nie zatrzyma się, aby spojrzeć na wodę. Tu był mały basenik, w którym uwijały się jakieś żyjątka. Nie wolno być niewolnikiem pamięci, nie wolno być niczyim niewolnikiem. Kładkę podtrzymują dwa płaskie, duże głazy. Tu postawi nogę, po cóż skakać z ciężkim plecakiem, musi się oszczędzać. Rzeczywiście nie było tu chyba nikogo od tego czasu. Wysokie trawy i baldaszki zagradzają drogę, tak samo jak wtedy. Przyroda zabliźnia ślad człowieka szybciej, niż myślisz, szybciej niż człowiek zapomina człowieka. Więc nie ufaj temu, może to i złudzenie. Może wewnątrz znajdziesz takiego, jak ty, samotnika. Wyobrażasz sobie, jakie by to było spotkanie twoje z nim. Nie myśl o tym. Już skręć w lewo, to jest przecie wejście, pięć schodków, przez które prześwitują zielska, pierwszy stopień już na poziomie ziemi. Ni chwytaj poręczy, może być zbutwiała. Idź ostrożnie, stopnie mogą być tez już słabe. A wiec jest już koło ściany tego domu sprzed trzech lat, kiedy to przybyli tu znużeni, och, jakże znużeni. Była wtedy jesień, dzień upalny i wyczerpujący, pełen woni opadłych liści i dosłownie zapachu ziemi. Plecaki ciążyły, drugi dzień wędrówki, przygniatały do ziemi od Wołkowyi do Rajskiego i przytłaczały dokuczliwie na Otrycie, który był najdłuższą górą świata. Przypomina sobie parny, duszny stok nad Sanem, gdzie serce podchodziło do gardła, a pot zalewał oczy. W dole szumiał San i drażnił smakiem wody wyschnięty język. O jakże smakowałyby nam wtedy śliwki, które zjedliśmy parę godzin przedtem na mostku koło Sawkowczyka, aby zmniejszyć plecaki o jakiś kilogram. Nie ma soczystych śliw, ale mamy przecie pomidory. Ich miąższ spływa zimną strugą do żołądka, lecz pragnienie, to nienasycone zwierzątko, jest niezaspokojone. Powietrze stoi nieruchomo, przeźroczysta ciepła para, która skrapla się na twarzy. Długa była to droga przez pasmo Otrytu, gnębiła przy tym troska, gdzie w tej pustce zanocujemy. Jelenie ryczały rozdzierająco, był przecie wrzesień. Tupot szedł brzegami lasu i podwajał się odgłosami w parowach. Napełniający lękiem raj, biblia lasu, dwoje ludzi pośród puszczy i zwierząt. Bieszczady, których nigdy nie zobaczą chodzący po nich dzisiaj. Dziś przecie, gdy szedł, rąbano las, zbierano jagody, gdzieś w dole szczekały psy, a on wtedy myślał z niepokojem, w którym to miejscu trzeba zejść na dół do Sanu, bo może tam, w Sękowcu, znajdzie się jakiś dach nad głową. Dziś wiedział na pewno, że to za tamtą polaną, za wysokimi jodłami, wśród gęstych rozłożystych paproci trzeba zacząć schodzić w dół do potoku, ale wówczas czerwone jesienne słońce zniżało się ku Wysokiemu Berdu. Trudno było powierzyć się nikłemu śladowi starej, zarośniętej leszczynami drożyny.
- Stamtąd dostaliśmy ogień – tam na lewo od tego krzaczka.
Niepotrzebnie opowiadał jej poprzedniego wieczoru, jak to nad Ropkami na przełączce pod Białą Skałą UP – owcy wycięli w pień pluton wojska. Wszędzie tu w górach straszy – powiedział – jedno wielkie cmentarzysko i różne rzeczy mówi się niepotrzebnie, a potem kiełkuje strachem z każdego cienia, złamanej gałązki, krzyku sowy. To nie on pierwszy zobaczył, tylko ona, że po drugiej stronie potoku jest jakaś chałupa. Jak ją dostrzegła przez taką gęstwinę wierzb, kiedy naprawdę nic nie było widać, nawet śladu ścieżynki, która by tam prowadziła? Owszem, na wprost, w rozwarciu doliny ukazywały się w dole wysokie brzegi i płynął tam pewnie San, ale śladu życia ludzkiego nie było. W dali szarzały grzbiety, na południu, zanurzone w oparach późnego popołudnia jesieni. W trawie leżał zardzewiały hełm, w ziemi błyskał niebieski czerep garnka. Byli tu kiedyś ludzie. Na lewo bulgotała woda, zasłonięta trawami. Zastój ciszy, zieloność niepohamowana, wyziewy lasu, trochę lęk, że się jest tak zupełnie zagubionym, sprawiły wówczas, że nie był nawet niespodzianką kawałek dachu, który sczerniałą słomą ukazał się za zaroślami.
Trzeba tę kołatkę, tak samo jak wtedy, przekręcić w lewo. Popatrz, jakie to zmyślne. To klamka, którą otwierało się noc pod dachem, trzy lata temu w Bieszczadach, we wsi nazwanej kiedyś Sękowcem. Naciśnij teraz czworokątne drzwi. Skrzypnie stara, wyschnięta płyta tak samo jak wówczas. Czy były wtedy nad drzwiami jakieś wysuszone zioła? Nie wszystko się zapamiętało. Ale drzwi pamięta się dobrze. Ślad malowidła wapnem, jakieś słońca, kwiaty i księżyce. Magia duchów, których zadaniem jest strzec progu tego domu. I nie ma gwoździa, tylko drewniane kołki – zarazem ozdoba drzwi. I ten skrzyp drzewa, równocześnie trochę niepokoi ciekawość, co będzie wewnątrz. A potem chłód piwniczny, taki sam jak wtedy. Czy rzeczywiście nie było tu nikogo od tamtej jesieni, gdyśmy tu byli? Zimno i ciemno, i wieje, jak gdyby przeciąg. W sieni po prawej stronie kawałek żelaza, ten sam, którym podpieraliśmy drzwi na noc. O, właśnie te na lewo. Drzwi te nie chciały się zamknąć, otwierały się same i teraz także są otwarte. To nasza izba. Tam w kącie drewniane łoże, wąskie twarde ławy, a tu pod ścianą nisza, która służyła za stół i kuchnię. Teraz zrzuć co prędzej plecak. Nie jest tak ciężki, jak dawniej, jeszcze parę lat temu nie ciągnął tak do ziemi, jak obecnie. Czego nie staje dziś w plecaku, noszą plecy. Zapal szybko prymus, pić, pić i jeść. Nic tak nie smakuje w górach, jak mocna herbata. Gorzka, cierpka jak wspomnienie. Lubił zawsze jakiś ład, więc wyciąga z plecaka wszystko, co potrzebne. Jest ława, tu rozłoży się całe gospodarstwo.

dziabka1
07-07-2007, 19:56
Aluminiowe, pogniecione pudło, prawdziwy sekretarzyk górskich wędrówek. Tu puszki, tam woreczki zawierające ważne drobiazgi. Tu chleb, masło z daleka do ciepła, którym bucha prymus. Już wypełnił szumem izbę, a jego niebieski płomień – rzecz dziwna – przybliżył jakby zmierzch. – Przygotuj świecę. Wtedy – pamiętasz – postawiłeś ją tutaj, lecz potem przeniosłeś, gdyż płomień chwiał się od powiewu drzwi. Przypominasz sobie, jak dziewczyna wzięła ja wtedy w lewą rękę, a prawą dłonią, różową od światła, ochraniała, gdy niosła. Zanim woda zagotuje się, dobrze będzie zapalić papierosa. Wychodzi i siada na najwyższym schodku. Za chwilę słońce skryje się za połogie wzgórza, jest już słabe, jesienne i nie razi oczu. Zatula się mgiełką zarys Połoniny Wetlińskiej i Smereku. Niby je widać, lecz przypominają jakąś mglistą dekorację, wypaczony obraz, bez przestrzennej perspektywy, jakieś skróty przestrzeni, głębie dolin, które żłobią ten masyw górski ku północy do Sanu.
Refleksja: że nie ma prawdziwego obrazu gór, że pozornie stały ich kształt zmienia się pod wpływem byle jakiej przyczyny, oświetlenia, cienia, chmury, pór roku, nastroju człowieka. Przypomina sobie, że w tym miejscu, o – tu na prawo od tego drzewa – wisiał wówczas prawie czerwony księżyc. To opary znad Sanu nadawały mu niesamowity wygląd. Przez mgły nie świecił, lecz niepokoił swym olbrzymim kształtem, obrzmiałym i nieprzyjemnym. To upał, który czynił ten wieczór dusznym, wisiał ciężko w powietrzu. A teraz na schodach tej chałupinki dwa szumy łączą się w jeden: z lewej, z izby, dolatuje równy, jednostajny szum prymusa, a z prawej, bardziej niespokojny – potoku. Czasem rozdzielają się, czasem tworzą jeden głos monotonii, zależnie od położenia głowy. Jest już siódma wieczorem i słońce zaszło za góry. Widać już dobrze niebieski dym papierosa na ciemnym stoku. Powiała od wody chłodna rzeźwość i pod strzechą kręcą się jakiś muszki. Lubi takie wieczory w górach, pełne smutku jesieni, samotności i skupienia. Ale dzisiejszy wieczór jest szczególny. Bardziej niż kiedykolwiek czuje się pustkowie Bieszczadów, zagubienie, bezczasową samotność. Wtedy tez było podobnie, dlatego zaczął opowiadać o wsiach, które tu były niedawno, o ludziach i ich życiu. Może natchnęła go do tego ta wieczorna chwila tak skłaniająca do zwierzeń. A może nastrój ciężkiego księżyca, niebo i ziemia poddające się osamotnieniu i lękowi.
- Byłeś tu przed wojną? – słyszy głos dziewczyny koło siebie i swoją odpowiedź. Nie, tu nie był, lecz okolice zna i pamięta. Ludzi znał stąd wielu, nocował nieraz w Ustrzykach, Cisnej – tam właśnie, gdzie – pamiętasz – pokazywał szczątki podmurówki, umiał mówić mową tych ludzi, znał czary i pieśni, jadł jabłka z ich sadów. Trudno uwierzyć, ze to było naprawdę, a przecie było. Bo skądże miałby zapamiętać Prokopa, z którym chodził po Beskidzkie, błądząc w kniei wśród zbutwiałych trupów drzew, nocą, wpatrzony w zielonawy połysk zostający pod butami Prokopa.
- Myślisz, ze wiem to z książek? – Od ludzi z Berehów, Wetliny i Caryńskiego, którzy kosili carynki na połoninach, pasali woły na Bukowskim Grzbiecie; gdy szła burza, żegnali się i bili w dzwonnicach w dzwony, alby odgonić złe od sioła, na wiosnę malowali chaty w kwiaty i kwadraty. Każda okolica inaczej bieda wyzierała z ich oczu, bo skąd płonna ziemia lasów i kamienisk pod owsiskami mogła ich wykarmić. Z toporem w lesie w czas groźnej zimy, roztopliwą wiosną, w siąpiącą jesień po beskidach i debrach, po jarach i berdach – całe życie. Całe życie – pomyśl – tu w lesie i nigdzie, tylko tu. Do Lutowisk na targ daleko, a Sanok to zaświat. Tam się idzie chyba po śmierć, ale i to nieprawda, bo jeśliś się rodził w Bukowcu, będziesz leżał w Bukowcu, jeśli w Wołosatem – to nad Wołosatką. Gdzie to leżą ci z Moczarnego, które czerń Tatarów zniosła przed wiekami, albo ci z Mucznego. Nie możesz pojąć, jak mogły znikać całe wsie niemal bez reszty. Taki przecie los wielu wsi sanockiej ziemi. Świat jest cmentarzem, zadeptanym przez żywych, którzy jutro nie będą żyli. Jak długo jeszcze będziemy chodzić po górach?
Przypomina sobie ciemne przeloty gacków, które, wierne dawnym osiedlom, stale tu krążyły bezgłośnymi zygzakami. Czemu się to wszystko pamięta? Zapal jeszcze jednego papierosa. Gorzki, piekący smak na końcu języka, za chwilę cierpkość herbaty, błogi spokój. To nic, ze zmęczenie, jakieś ciepło idzie od środka, ciepło wspomnienia, ale już bez tej bliskości, która czyni wszystko żywe.
- Mów dalej, lubię słuchać, jak opowiadasz. Jutro pokażesz mi wszystko, co tu widać, a teraz opowiadaj. – Ale ty nie opowiadałeś wtedy.
- Najpierw urządzimy się – Popatrz, jaka śmieszna półeczka, jeszcze jakaś łyżka drewniana – to, co zostało z ich gospodarstwa. I zaczęli zaglądać we wszystkie kąty izby, pod lawy i za piec, i za drzwi zamknięte kołkiem. Była za nimi jeszcze jedna izba, ciemna i ponura. I tu między dwoma oknami, w które zaglądały dzikie bzy, w narożniku, szeroka ława załamywała się w dwie strony. Gdy oczy przyzwyczaiły się do zielonego mroku, zobaczyły duży stół z grubego drzewa, ciężki i przysadzisty. Zdawał się wrastać w izbę jak grzyb pośrodku podłogi. Zdawał się nie być sprzętem, lecz częścią konstrukcji. Nagle dziewczyna zawołała:

dziabka1
07-07-2007, 19:57
- Popatrz, co to takiego? – i dopiero wtedy zobaczył uwieszoną u powały, jakoś krzywo, maleńką kołyskę. Trzymała się na jednym sznurze, stąd jej krzywe położenie – drugi był zerwany. Na klepisku poniewierały się w słomie odłamki szkła – może rozbitych szyb. Chybotała pajęczyna w oknie. Pomimo ogołocenia i pustki nie czuło się zniszczenia. Piec szeroki i cały z gliny zdawał się być opuszczony, lecz nie ziejący grozą, tylko nad czarnym paleniskiem, zwieszający się okap miał wyszarpana wyrwę. Właśnie to, że cały dom i wnętrze nie miało zniszczonego wyglądu i tylko przemawiało pustką, wywierało wrażenie dojmującego smutku. Kolebka dziecięca, pozostawiona w izbie, cała i nie rozbita, na przekór opuszczeniu, była znakiem czy początkiem życia. Pomyśl o ludziach, którzy tu byli. Tu siadywali dookoła wielkiej miski, zanurzali drewniane łyżki, jedli w milczeniu. Tam wisiała – o widzisz, jeszcze jest kołek w ścianie – lampa naftowa, ćmiąca mdłym, czerwonawym światłem. Dawniej, dawniej, u ich dziadów paliło się łuczywo lub zalegała o tej porze ciemność. Żegnali się po trzykroć od złych duchów i błogosławili jadło. Sobaki szczekały wieczorem, a potem cichło wszystko. Jeszcze zaskrzypiał żuraw u studni, ktoś spóźniony szedł z wiadrem po wodę, zarechotał łańcuch, a potem zalegała cisza nocna. Przez puszyste drzewa, takie, jak tam widać, stąpało światło gwiazd, jeśli nie było księżyca. Bieszczady okrywały się nocą i zasypiały. Wtedy przychodziły do głosu liście najbliższych drzew, szmer źródeł i pociągły szum lasu. Tam działy się już nocne sprawy, olbrzymie puchacze pohukiwały, nie bojąc się ani jasnych nocy letnich, ni trzaskających od mrozu nocy grudniowych. Okrągłogłowe puszczyki straszyły nocą w lesie i w zapadliskach, a do okien dobijała się zwabiona nikłym światłem płaczliwa pójdźka. Jesienią widać było ogniska pod lasami, ku którym od dołu podchodzą owsy i kartoflane zagony. To zapalali je ludziska, sami ukryci na noc w drewnianych budach, aby odpędzać najazdy dzików, chciwych żeru i zgłodniałych czegoś smaczniejszego niż bukiew. Drażniły je kapusta, ziemniaki i inne przysmaki. Starzy ludzie opowiadali, że napadały w czas zimy na wsie, orząc kłami kopce ziemniaków. Ci, co znali Bieszczady na przełomie ubiegłego wieku, pamiętają we wsiach magiczne kukły, które miały odstraszać dziki swym wyglądem. Żywa była tutaj magia pierwotna w zaułkach górskiego żywota, ale widać nie wystarczała, żeby odpędzić złe, skoro dopiero widły, drągi i motyki działały na napastników.
A gdy przyszła wiosna i lato, życie przenosiło się wyżej, nad lasy, na łąki połonin. Na pół dziko pasły się tam rudożółte woły i byki, odważne i nie znające lęku nawet wobec wilka. Ciężko kołysały się w wysokich trawach czarnule, żółtoczerwonawe barnole, ceglaste kaliny i rudożółte chorule, i biało-czarne boczule. To nie to samo widzieć te czerwone, w różnych maściach stada na Połoninie Bukowskiej, co widzieć je na szumnych targach w Lutowiskach lub Baligrodzie.
- Mów dalej, widziałeś? – Tak, i żywo tkwi mu w pamięci, jak szedł kiedyś przed wojną grzbietowym płajem ku Siankom, w mlecznym zaduchu rozgrzanego bydła. Niektóre woły podnosiły głowę, inne obojętnie żuły trawę, zapatrzone w upalne widnokręgi. W skleconych z gałęzi i nie wiadomo czego chyżach chowali się przed burzą czarnoocy pasterze – obraz żywce wzięty z tych czasów, gdy za stadami owiec szli tędy wołoscy cziobani, przedarłszy się z połoniny przesmykami wśród ciężkich lasów. Ich tropami teraz chodzimy.
Cierpki zapach herbaty – cudowne zioło wieczoru po zmęczeniu – zbudził tyle wspomnień. Dopiero teraz czuje, że dziś szedł sporo z niemałym plecakiem. Wnętrze jego leży teraz rozłożone na ławie. Chleb na pokrywie pudła, w którym nosi drobiazgi i przysmaki, woreczek cukru misternie zawiązany sznurkiem, tam pękate konserwy, pod mapami pysznią się dwie czekolady, pachnie wianuszek kiełbasy. W kramie, który leży w ładzie i nieładzie, jest też kawa, rywalka herbaty. Jak chaos smaków, to chaos: więc kawał słoniny, sery, musztarda, sól, mydło, makaron i dwa ogórki, zakupione wczoraj w Baligrodzie.
Przyszłaś i ty, niemądra ćmo, zwabiona światełkiem świecy. Spałabyś snem nocy, bo do gwiazdy daleko, obudziłem cię swym przyjściem, jakże cię teraz ocalić?
Z dna plecaka wychodzi teraz śpiwór, ten sam, co zawsze, co wtedy i co jutro. Będzie twardo, ale ciepło. Noc będzie ciepła, nie ma wiatru. O, jak dobrze mieć dach. Czy już zgasić świecę – nie, jeszcze trzeba położyć, o tu, w tym miejscu, latarkę. Nie zamknę się na noc? Zamknę. A więc już się stało, jest sam wewnątrz bieszczadzkiej nocy i czeka na sen. Może znowu przyjdzie ta malutka myszka, którą wtedy przychwycił nad chlebem na aluminiowym pudle snop latarki. Niech przyjdzie, niech pokaże te czarne oczka, jak główki szpileczki, niech zacznie skrobać wśród papierów. To nie ona bała się wtedy, to ty bałaś się. Ona skulona w szary kłębuszek (mysz na pudle), zahipnotyzowana światłem, patrzyła wystraszonymi szpileczkami. Pamiętasz, zgasiłeś latarkę na chwilę i znów ja zaświeciłeś, przez ten czas nie uciekła, lecz trwała w tym samym ruchu i miejscu – kulka strachu. – Niech je – powiedziałaś – zostaw ją.
A więc ten sam śpiwór zapięty pod szyję i oczy przyzwyczajone już do ciemności. Jest w niej malutki kwadracik okna nieco jaśniejszy, lecz tylko prawie dostrzegalny. Cóż to, dziura w dachu? Nie, to iskrząca się gwiazda. Należy jeszcze do jawy i rzeczywistości, gdyż do snu, prawdziwego snu, należy już ptak z ognia, który siada w nogach ławy, cały ze złotego ognia, i siadłszy, z wolna blednie, traci blask i staje się niewidoczny. Sen jest tak wyraźny, ze we śnie wyciąga do niego rękę, obszukuje miejsce, gdzie ptak siadł, lecz nic nie znajduje.

Świt, który nadchodzi, nie ma nic wspólnego z tym wszystkim. Sprawy człowieka śpiącego w chałupie są mu zupełnie obojętne. Zaczyna się zwyczajny dzień. Budzą się pierwsze ptaki w otryckich gąszczach, wyfruwają z dziupli spróchniałych drzew. Na wschodzie złota Wenus zachodzi.
Trzeba na tej ziemi zaorywać groby i wspomnienia, inaczej wszystko to nie miałoby sensu. Plecak na plecy. Nie zatrzymuj się, czasie.

KONIEC

sir Bazyl
08-07-2007, 04:10
Dziewczyny - dzięki! I jak ja mam teraz zasnąć?

blues
08-07-2007, 20:00
Dzięki wielkie-nich Wam Biesy pogodą i słońcem wynagrodzą czas spędzony przy klawiaturze.

Pozdrawiam.

Klobuk
20-01-2008, 11:06
Anyczko ! Sprawiłaś mi wiele radoiści cytując pracowicie te książki ! Mam kilka, autorstwa p Krygowskiego i od bardzo dawna wracam do nich, wciąż znajdując w nich nowe ciekawe tematy !!! Czy znasz może " Czarny Matwij " Walerego Łozińskiego ? Cudowna, beskidzka opowieść !

dziabka1
20-01-2008, 12:26
Krygowski niestety napisał tylko cztery tomy opowiadań - i jednego nie dokończył, nigdy nie wyszedł ten piąty.
jest to:
"Góry i doliny po mojemu"
"Góry mojego życia"
"Wspinaczka po tęczy"
"W litworowych i piarżystych kolebach"

W większości opowiadania dotyczą Tatr, ale są też Bieszczady (powojennie), Karpaty Wschodnie (przedwojennie), Beskid Niski (powojennie), a także opowiadania z czasów powojennych, kiedy był w Anglii. I jeszcze kilka opowiadań opublikowanych w Wierchach - muszę pogrzebać, w których dokładnie rocznikach.
O właśnie - spróbuję wam przepisać jedno z opowiadań, moich ulubionych, właśnie o Karpatach Wschodnich. Może nawet jeszcze dziś :)

madzia

dziabka1
21-01-2008, 22:33
Zgodnie z obietnicą, wklejam następne opowiadanie, z tomu "Wlitworowych i piarżystych kolebach":



Władysław Krygowski „Po tamtej stronie gór, po tej stronie pamięci”.


Po parodoniowej wyprawie postanowiliśmy odpocząć w Worochcie. Jednostajne zajadanie konserw, kaszy, zupy Maggiego – były to powszechnie używane wtedy ekstrakty – dobrze dało nam się we znaki. Jakże smakowały teraz domowe obiady u pani Jouganowej, jakże rozkoszowaliśmy się bezczynnością, rozprostowywaniem pleców, noszących zwariowane ciężary w plecakach. Przyjemności towarzyszyły filozoficzne rozważania, po co się właściwie człowiek tak męczy, żeby w pięć dni przejść ze Sławska do Worochty mało znanymi płajami centralnych Bieszczadów i Gorganów. Po co? Tyle razy pytanie to powtarzało się w życiu. A przecie do Sławska szliśmy już drogą z Tuchli, a przed nami były jeszcze dni czarnohorskie. Wałęsaliśmy się po Worochcie, kupowaliśmy nowe zapasy, przy czym głównym dostawcą był sklep Heista.
W trzecim dniu odpoczynku przyszło otrzeźwienie. Jak to, będziemy tak siedzieć bezczynnie? I wtedy przyszło mi do głowy, żeby odszukać willę należącą kiedyś do mego stryja, adwokata we Lwowie, gdzie w 1912 i 1913 roku z rodzicami i rodzina stryja spędziliśmy część wakacji. Miałem wtedy sześć lat i byłem najmłodszy. Gdzie stał ów dom i jak wyglądał, nie pamiętałem. Wiedziałem tylko, że miał oszkloną werandę, że wiodły do niej strome dla mnie schody, a pod nimi wśród ułożonego drzewa na podpałkę i ogrodniczych narzędzi, znajdowały się niezapomniane kryjówki. Pamiętałem też stojące obok drzewo o grubym pniu, z którego odgałęziający się w dół po stoku korzeń miał dobre miejsce do siedzenia. Było jakieś zbocze, bardzo dużo słońca, a w głębi drzewa zawsze coś szumiało , brzęczało i szuściło. Po stoku płynęły i płynęły łąki. To wszystko, co pamiętałem. Aha, był jeszcze pan listonosz, ubrany w kożuszek bez rękawów, spod którego widać było koszulę, obszytą ozdobnym haftem wokół szyi, a w dole spodnie z grubego lnianego płótna. Przez ramię nosił przewieszoną wełnianą barwną torbę, z której wyciągał gazety i listy, trzymając w drugiej ręce czarny kapelusz o szerokim rondzie.
Jakże tu znaleźć ów dom w rozległym letnisku, jeżeli tylko to się zapamiętało, a listonosza dawno już przecie nie ma. Nie ma tez stryjostwa, a willa od lat już w obcych rękach. Jakże więc ja znaleźć? Ale zapamiętałem coś jeszcze i właśnie to było najważniejsze. Oczy sześciolatka zatrzymały w pamięci szeroki, dość daleki horyzont z zarysowanymi liniami podnoszących się wzgórz. Stamtąd podwiewał zawsze ciepły zapach lasu i siana, ale nie ów zapach, który na zawsze stał się dla mnie znakiem lata, był owym wątkiem i tropem w poszukiwaniach. Wałęsając się tu i tam szukałem odtworzonego w pamięci obrazu, który składał się z linii horyzontu bliższych i dalszych, z pnącymi się do góry grzbietami i spadającymi roztokami, obrazu pełnego słońca i ciepłej perfumy lata. I tak jak kiedyś pamięć moja zapisała ów tajemniczy obraz, tak teraz znalazłem go na stoku Łysinki nad starą cerkwią; nigdy bym go nie odszukał, gdyby nie owa osobliwa pamięć, dzięki której nawet z zamkniętymi oczami przechowałem ów obraz. Idąc krok za krokiem, odnalazłem jakąś willę nie willę, w której wszystko było zmienione, prócz odbijającej zachodzące słońce werandy i wysokich schodków do niej. Stała też potężna lipa, w której domyśliłem się drzewa, wtedy dla mnie bajecznie wysokiego, choć było niewielkie w porównaniu z olbrzymem, na który patrzyłem. Poszukując owego obrazu porównywałem to, co widzę, z tym, co zapamiętałem. (...)
Wstał tego lipcowego dnia ranek jakiś zaspany i ociężały. Za długo było dotąd rześkiej, niezachwianie pewnej pogody – zmiana wisiała na włosku, trzeba więc było ruszyć, choćby ryzykując niespodziankę. Niby to była wycieczka bez programu, ot, aby dnia nie zmarnować, ale stała się czymś więcej. Postanowiliśmy dotrzeć pod Howerlę inaczej, niż chodziło się zazwyczaj. A później –zobaczymy. I zobaczyliśmy.
Plecaki były ciężkie, a podejście na Kukul to mniej więcej tyle, ile z Czarnego Stawu na Rysy. Pięliśmy się z Kiczery na Kiczerę, coraz wyżej przez Romaniukowe Łąki, było coraz szerzej i szerzej, ale powietrze stało w miejscu i znikąd nie chciało powiać. Ostatnią wodę piliśmy przy uroczo opadających na stoku grażdach. Połoniny pachniały może więcej gorącem niż kwiatami. Niebo było bladoniebieskie, raziło oczy mglistą, matową świetlistością. Czarnohora uciekała na południowy wschód, w stronę największej jasności, nasyconej wilgocią i upałem. Byliśmy na szczycie Kukula. Było wpół do dziesiątej, cztery i pół godziny uciążliwego podejścia. Gdyby teraz zaczęło się chmurzyć, gdyby skądś doszedł do nas pomruk dalekiej burzy, zaczęlibyśmy schodzić w las, jak zresztą prowadziły znaki czerwone. Wprost przed nami zapadały się w zieloną sześćsetmetrową głębię stojące w zupełnym bezruchu lasy Foreszczenki. Nie było słychać płynącego w dole potoku, dookoła trwała gorąca, parna cisza. Lasy milczały, nie rozmawiały ze sobą ptaki. Skręciliśmy ze szczytu w prawo i tak zaczęło się nasze nieznane. Nieznany był grzbiet, nieznane nasze siły i zupełnie nieznane przeciwności. Przez te trzy niewiadome przemykała cicha radość, ze przejdziemy prawie nikomu nieznany odcinek między Kukulem i Wielką Koźmieską, szczytami niemal o tej samej wysokości, lecz oddzielonymi głębokimi obniżeniami. Do Koźmieskiej wystarczy – wydawało się – tylko rękę wyciągnąć ponad śpiącymi w upale borami. Ale co dla ręki bliskie, dla nóg bywa dalekie. Duszny zapach połoniny szedł z nami w dół i przekazał nas ciemnej woni jodeł i wilgotnej butwieli buków. Schodziło się nam dobrze, chociaż coraz bardziej stromo. Zapadaliśmy w bór jak w gorące grzęzawisko cienia i oparu. Było złudzeniem przypuszczać, że gdy dojdziemy w las, będzie chłodniej. Mapa mówiła, że teraz z przełęczy – a były na niej niezapomniane łany paproci, zachodzące na siebie zielone wodotryski – powinna być prawie jedna trzecie drogi między Kukulem a Koźmieską. Może i była, ale nie wziąłem pod uwagę, ze zaczęły się Krywe Hedie, Krywe Hegi – jak je nazywali inni. Nazwa to obejmuje właściwie leśne ostępy źródeł Foreszczenki, lecz wypytywany przeze mnie Henryk Gąsiorowski, autor obszernego przewodnika po Beskidach Wschodnich, któremu opowiadałem później nasze przygody, twierdził, że nazwa odnosi się do czterech lesistych, bardzo stromych kopców, którymi piętrzy się główny grzbiet ku Wielkiej Koźmieskiej.
Wspominam tego znawcę Karpat Wschodnich, którego jako staruszka poznałem na którymś zjeździe PTT i z którym korespondowałem w sprawach „Wierchów”, gdy osiadł na stałe w Grudziądzu. Obok niezmordowanego Henryka Hoffbauera należał do najczynniejszych działaczy Czarnohorskiego Oddziału PTT w Kołomyi. Jego fotografie, wykonane na przełomie stulecia, należą dziś do bezcennych dokumentów z dziejów Huculszczyzny.
Czekało nas teraz blisko dwieście metrów podejścia na pierwszy kopiec. Między dwiema czarnymi ścianami przesieki w lesie świerkowym i bukowym rósł przed nami gęsty pampas roślinności. Sięgał po głowę, gdyż jeszcze wyższym czyniła go stromizna. Wśród trawy wyrastały wierzby lapońskie tak zwarte, że musieliśmy je obchodzić, co przedłużało drogę. Gąszcz ziołorośli odurzał ciężką wonia kwiatów, które wyrastały, kwitły i więdły, nie mogąc w ciasnocie gąszczu opaść. Żyło to wszystko i równocześnie umierało, ucierając zapach w gęsty obłok kwitnienia i więdnienia. Czy ja wiem zresztą, co tu zwyciężało, rozkwitanie czy umieranie? Bezszelestnie unosiły się nad przesieką motyle w takiej mnogości, ze nie widziało się owadów, których obecność obwieszczało tylko jednostajne brzęczenie, jakby nieskończenie długi smyczek sunął po nie kończącej się strunie, nie zmieniając tonu.
Pot zalewał nam oczy i zaczęło nas męczyć pragnienie. Ciężar na plecach jakby zwiększał się, a pasy plecaka wrzynały się w ciało. Znów nadzieja, ze na szczycie kopy powieje świeżością, ale nic z nadziei, prócz ulgi, że znów w dół, i przygnębienia, że znowu było widać nowy kopiec o podobnej wysokości, co poprzedni. Cichuteńkie siodełko oddzielało kopce, tylko dlaczego na nim metrowe kopczyki, całe w ruchu? Czyżby ze zmęczenia zaczynało coś dziać się z naszymi oczami? Odpoczniemy? Pytasz, a ja zrzucam z pleców ciężar na ziemię, lecz w tej chwili widzę, że jesteśmy w strefie olbrzymich mrowisk. W niewielkiej od siebie odległości sterczą powyżej naszych kolan kopce o średnicy jakiegoś metra, zbudowane z igliwia, zeschłych liści i szpilek świerkowych. Wszystko to rusza się i mieni rudawymi odcieniami, miesza się z ziemią ułamkami drzewa, gałązkami, milionem drobniutkich zapałek, lecz trwa w jednym miejscu jak pełna zgiełku forteca.
Porwaliśmy plecaki i dalej, jak najdalej od tego mrówczego piekła, a i tak jedną noga wdepnąłem w mrowisko. Przez sekundę przypomniałem sobie opowiadanie ojca, jak w czasie pierwszej wojny znaleziono koło Pińczowa przywiązany do drzewa szkielet człowieka, na którym zwisał tylko pas, niegdyś wojskowy; resztą zżarły mrówki. Znów zaczęliśmy podchodzić do góry z ciągłym uczuciem, że coś po nas chodzi, ale i to przeszło. Nie przeszło tylko pragnienie. Wargi były zeschnięte i bolały, język skołczały nie mógł ich nawet oblizać.
Wyglądało na to, ze to, co piętrzy się przed nami, to już ostatnia Hedia. W plecaku niosłem – wśród kupionych u Heista prowiantów – trzy kiszone ogórki. Chowałem je dla ciebie jako niespodziankę przy obiedzie, lecz o jedzeniu nie było mowy, gdyż od dawna brakowało wody. Jeść się nie chciało, tylko pić.
Odległość od Kukula powinniśmy według mapy pokonać w jakąś godzinę; w rzeczywistości szliśmy pełne dwie. Za kwadrans miało być południe. Słońce, które dotąd przysłaniał brzeg lasu, stało teraz prawie na wprost nas, nad kopą – wydawało mi się – Wielkiej Koźmieskiej. Nie paliło żarem bezpośrednio, lecz stało jak gorąca kula, czymś przesłonięte tak, ze można było na nie patrzeć. Był to jednak oślepiający metal, gdyż kiedy uciekło się wzrokiem, świeciło w różnych miejscach, gdzie popatrzyłem.
Ogórki nie były na szczęście słone, miały wiele soku i orzeźwiły na chwilę nasze wyschnięte gardła. Znów ruszyliśmy do góry. Mrowisk nie było, tylko powalone drzewa – a wiecie, jak ciężko je przekraczać, gdy leżą na stromym stoku. I tak miało być aż do wysokiego samotnego buka, który rozgałęzionymi korzeniami tworzył łuk nad przesieką. Tam właśnie, wydawało mi się, będzie kres naszej wędrówki. Tymczasem... Tymczasem stanęło znowu przed nami dęba dwieście metrów do góry. Tu właśnie powiedziałaś, że nie pójdziesz dalej. Powiedziałaś dokładnie to samo, co powiedziałbym i ja, gdyby nie to, ze to ty powiedziałaś to wcześniej. A jednak krzyknąłem ostro. Bo są chwile w górach, gdy trzeba uczynić nieraz coś, co jest przeciwko drugiemu, nie będą przeciw niemu. I chyba nie tylko w górach. Posłuchaj, musimy. Przypomnij sobie, że było o wiele gorzej i daliśmy sobie radę z tymi śniegami na Miedzianych Ławkach, prawie w zimowych warunkach – w lecie. Musimy. Byłaś zła i zacięta, a jednak szłaś. A tu nowe dwieście metrów prawie pionowego wspinania. Szliśmy tak powoli, że już nie można wolniej, ale w ataku wyczerpania było coś złowrogiego.
Upływała ósma godzina od wyjścia z Worochty, a byliśmy dopiero na ostatniej kopie grzbietu przed Wielką Koźmieską.
A więc jeszcze jedna przełęcz przed nią, już prawie widoczna w tunelu przesieki. Tylko czy to ona? I jak z niej jeszcze w górę na szczyt?
Dodała nam otuchy zaczynająca się rzeczywiście połonina, lecz równocześnie w prawo nad Howerlą czy Pietrosem, a może jeszcze dalej, zalśniła nagle w chmurze błyskawica, na długo zapisana w moich oczach ognistym zygzakiem. Pierwsze, co pomyślałem, było, skąd wiatr, lecz chmura jakby stała w miejscu i zasłaniała słońce, które oświetlało dalekie grzbiety Świdowca. Czarnohora zapadała w szarość, wyrównującą grzbietu i szczyty, a połoniny zlewała z rozległymi płatami kosodrzewiny. Powietrze wciąż stało, góry były bez oddechu. Tylko o ich zbocza odbił się wkrótce łomot tamtej błyskawicy, jakby spóźniony i kilka razy powtórzony.
Byliśmy wreszcie na Wielkiej Koźmieskiej. Obniżaliśmy się połoniną i znów pięliśmy się w górę, patrząc z niepokojem na niebo. Powinny tu być znaki żółte, ale gdzie je znaleźć na połoninie. Nidy nie zapomnę tego zejścia stromym stokiem wśród śliskich traw. Wysepki kosodrzewiny wyciągały długie, kręte półwyspy w zielonozłote morze, nad które nadciągała wprost od Pietrosa, jakby omijając Howerlę, niska, naładowana elektrycznością chmura. W kieszeni plecaka brzęczała mi menażka i złościł mnie jej złowieszczy klekot, nie do opanowania przy szybkim chodzeniu.
Zaczynały padać pierwsze krople, grube i silne, jakby na ironię teraz, kiedy dochodziliśmy do strumienia. Zrzuciłem plecak, odpiąłem menażkę, aby w strugach deszczu z nieba, pić wodę z ziemi. Pilismy i zaczęliśmy się śmiać. W zasięgu kilkudziesięciu kroków stało bowiem schronisko. Było nam już wszystko jedno, czy przyjdziemy mokrzy z potu czy z deszczu.

cdn.

Anyczka20
21-01-2008, 22:52
Czy znasz może " Czarny Matwij " Walerego Łozińskiego ? Cudowna, beskidzka opowieść !

Nie znam i nie bardzo jak mam możliwość sobie teraz tutaj sprawić. Ale jeśli mógłbyś trochę poklepać w klawiaturę i wrzucić choć fragm. tutaj to sprawiłbyś mi radość :-)

blues
22-01-2008, 18:59
... tutaj to sprawiłbyś mi radość :-)

Mnie też!!!!:smile: Mnie też!!!:-D Czekamy!!!!

Pozdrawiam.

Basia Z.
22-01-2008, 19:25
Tak całkiem na marginesie:

Na swoim kursie przewodnickim uczyłam się głównie z przewodników Krygowskiego, które były naszą "biblią".
Książki wspomnieniowe Krygowskiego przeczytałam jednym tchem ("skąd on zna moje myśli o górach ?").
Miałam okazję tuż po swoim kursie poznać osobiście p. Midowicza, który przyjeżdżał do nas na spotkania i publikował w "Harnasiu".
Wiem nawet że on przeczytał moje wspomnienia z Czarnohory z pierwszego wyjazdu w roku 1990, też opublikowane w "Harnasiu".

Midowicz też jest autorem niemałego zestawu przewodników i innych prac (sporo ich mam)

Oni znali osobiście Gąsiorowskiego (autora przewodników o kilkadziesiąt lat wcześniejszych)

Teraz przewodniki po Karpatach publikuje moje pokolenie - Mirek Barański, Piotr Krzywda, Darek Gacek, Bogdan Mościcki i inni (głównie z kół studenckich).

Teraz my uczymy młodszych od nas na kursach.
Fajna jest taka sztafeta.

Pozdrowienia

Basia

klopsik
30-01-2008, 22:16
PIszesz o Konstatym Miodowiczu ?

dziabka1
30-01-2008, 22:57
PIszesz o Konstatym Miodowiczu ?

Raczej o Władysławie Midowiczu. Konstanty Miodowicz to lata 70. i 80. A Midowicz to raczej czasy przedwojenne.

Basia Z.
31-01-2008, 08:52
Raczej o Władysławie Midowiczu. Konstanty Miodowicz to lata 70. i 80. A Midowicz to raczej czasy przedwojenne.

Owszem, ale zmarł w roku o ile pamiętam 1993, jako człowiek ponad 80-letni. Dożył ponownego powrotu w Czarnohorę grup polskich turystów (od roku 1989, ja osobiście byłam w 1990) i czytał o tym.

http://pl.wikipedia.org/wiki/W%C5%82adys%C5%82aw_Midowicz

Miałam okazję poznać go osobiście w latach 70 i 80, kiedy przyjeżdżał do nas na prelekcje i publikował w "Harnasiu".
Miał doskonałą pamięć, poczucie humoru, był świetnym gawędziarzem.

Pozdrowienia

Basia

dziabka1
31-01-2008, 10:58
Owszem, ale zmarł w roku o ile pamiętam 1993, jako człowiek ponad 80-letni. Dożył ponownego powrotu w Czarnohorę grup polskich turystów (od roku 1989, ja osobiście byłam w 1990) i czytał o tym.


Dokładnie. Zresztą Krygowski tak samo, tyle że on się chyba trochę mniej tym interesował. No i był ciut starszy. I tak samo Władysław Lenkiewicz - nawet pisał o tych powrotach Polaków w Beskidy Wschodnie.
Ech - dobrze, że udało im się dożyć.

Derty
31-01-2008, 17:56
Hej:)
Powiem tyle, że książeczki Krygowskiego do dziś sobie otwieram w wolnych chwilach i czytam. W zasadzie powinienem niektóre kawałki cytować z pamięci. Ale nie o to chodzi. Tylko o to, że po kilku zdaniach odpływam ku górskim dziedzinom, ku obrazom, wspomnieniom własnym, planom na przyszłe wędrówki. Jego słowa budzą obrazy, dźwięki, zapachy. To jest jak wyciąganie korka z butelki dobrego wina:)

Pozdrawiam,
Derty

Gryf
16-02-2013, 13:14
http://npm.pl/forum/viewtopic.php?p=81886#81886 - świetny wątek, rozgryzamy eskapadę W. Krygowskiego w góry Paring. Polecam i zapraszam do wzięcia udziału w rozmowie.

don Enrico
18-02-2013, 01:13
http://npm.pl/forum/viewtopic.php?p=81886#81886 - świetny wątek, rozgryzamy eskapadę W. Krygowskiego w góry Paring. Polecam i zapraszam do wzięcia udziału w rozmowie.
Kolego Gryf czy jest jakiś problem aby ten świetny wątek ,rozgryzany eskapkadą wkleić normalnie ?
(mam na myśli ctlC +crlV_) ...... trudne ?
czy po prostu nie masz świadomości o znikających informacjach na innych serwerach ....

Jimi
21-02-2015, 12:30
Derty: "Ale nie o to chodzi. Tylko o to, że po kilku zdaniach odpływam ku górskim dziedzinom, ku obrazom, wspomnieniom własnym, planom na przyszłe wędrówki. Jego słowa budzą obrazy, dźwięki, zapachy."

Jakiś czas temu nabyłam wspomniane tomy opowiadań. Przeczytałam część. Wczoraj, przed snem wyjęłam z półki książkę i położyłam pod łóżkiem, by z rana bez wstawania mieć ją pod ręką, co stało się już sobotnią tradycją – uwielbiam rozpoczynać sobotni ranek w łóżku z Krygowskim. Zakładka wypadła z książki. Nie chcąc ominąć ani słowa, czytam niektóre po raz drugi. Postanowiłam podzielić się opinią tu na forum ale widzę, że Dziabka i Basia Z już wyraziły dokładnie to, co chciałam napisać –to niesamowite. Teraz czytam, notuję, zaznaczam cytaty, by wracać do nich przy różnych okolicznościach.

Krygowski zachwyca. Bazia Z kilka lat temu pisała tu na forum, że zadziwia ją, że autor uchwycił refleksje, wzruszenia, które pojawiają się u turysty także dwa pokolenia później. Ja mogę dodać, że i następne pokolenia odnajdują w tych wspomnieniach swoje refleksje, wzruszenia związane z górami i także zadziwia ich, że wspomnienia z siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat temu, przed wojną, są jakby cały czas żywe i sami często mamy podobne podejście i miłość do gór. Nie ważne jakich. Czytając wspomnienia Krygowskiego, czasem mam wrażenie, jakby miały one charakter oniryczny –autor kilkakrotnie cofa się w czasie, jest jednocześnie w kilku miejscach na raz. Na przykład pisząc te opowiadania w latach osiemdziesiątych przypomina jesień podczas której wspominał czasy sześćdziesiąt lat temu czy opisuje wędrowanie po Gorganach, podczas którego wielokrotnie nasuwały mu się wspomnienia z Halicza i Rozsypańca dodając, że momentami bardziej czuł się jakby był w tej chwili na Haliczu niż Gorganach. Wspominając Karpaty Rumuńskie wplata momenty z Beskidu Żywieckiego. Myślę, że dzięki temu łatwiej jest utożsamić się z autorem, że nie jest istotne czy jest to szczyt ten czy tamten, istotna jest pasja i miłość do Karpat, jakie by one nie były, to przecież zawsze chodzi nam o to samo, bez względu na to czy są to Bieszczady czy Gorgany, czy inne Tatry.

Dość poruszyła mnie dyskusja jaką miał Krygowski wraz z przyjaciółmi na Furatyku w Połoninach Hryniawskich w roku 1938:

„Mówiliśmy o szlakach do nowych schronisk i dyskutowaliśmy, czy w ogóle w tej części gór należy wytyczać znakowane ścieżki. W tym czasie dojrzewał do rozstrzygnięcia dylemat: uprzystępniać góry czy je zostawić w nie zmienionej postaci. Stare jak świat pytanie, zawsze na czasie i zawsze spóźnione.”

Skoro już przed wojną ludzie mieli takie refleksje, to co by Krygowski powiedział dzisiaj? A co powiedziałby za 20 lat?

Bądź inny cytat dotyczący eksploatacji gór, rok 1945, Alpy Włoskie:

„(…) czy młode pokolenie zdobywców może uchronić się przed lekceważącym stosunkiem do gór, z których wygnano już ostatnią tajemnicę?”

Basia Z.
21-02-2015, 15:30
Dość poruszyła mnie dyskusja jaką miał Krygowski wraz z przyjaciółmi na Furatyku w Połoninach Hryniawskich w roku 1938:

„Mówiliśmy o szlakach do nowych schronisk i dyskutowaliśmy, czy w ogóle w tej części gór należy wytyczać znakowane ścieżki. W tym czasie dojrzewał do rozstrzygnięcia dylemat: uprzystępniać góry czy je zostawić w nie zmienionej postaci. Stare jak świat pytanie, zawsze na czasie i zawsze spóźnione.”

Skoro już przed wojną ludzie mieli takie refleksje, to co by Krygowski powiedział dzisiaj? A co powiedziałby za 20 lat?

Bądź inny cytat dotyczący eksploatacji gór, rok 1945, Alpy Włoskie:

„(…) czy młode pokolenie zdobywców może uchronić się przed lekceważącym stosunkiem do gór, z których wygnano już ostatnią tajemnicę?”


Ha !

A myśmy dokładnie o tym samym rozmawiali z Piotrem Krzywdą na jednym ze spotkań "Miłośników Karpat Wschodnich" w Zawadce Rymanowskiej.

Ale myślę, że góry się obronią.

Gryf
15-09-2022, 23:40
Przypominacie sobie może tytuł rozdziału albo tom książki W. Krygowskiego gdzie opisuje swoją wędrówkę z żoną z Turki w Beskidy Skolskie?

wowka
18-09-2022, 11:34
Przeglądnąłem na szybkiego wszystkie cztery książki i nie znalazłem. W każdej jest kilka opowiadań z Karpat Wschodnich, ale nie mogłem nigdzie trafić na Turkę. Z tym, że tylko wertowałem bez zagłębiania się w treść.

Tomnatyk
19-09-2022, 20:30
Przypominacie sobie może tytuł rozdziału albo tom książki W. Krygowskiego gdzie opisuje swoją wędrówkę z żoną z Turki w Beskidy Skolskie?

To wędrówka z lata 1934, z epizodem poszukiwań ordynansa ojca autora, Hrycia Ilnickiego, opisana w opowiadaniu "Z kamieniem pod głową" w "Górach mojego życia"

Gryf
21-09-2022, 01:15
To wędrówka z lata 1934, z epizodem poszukiwań ordynansa ojca autora, Hrycia Ilnickiego, opisana w opowiadaniu "Z kamieniem pod głową" w "Górach mojego życia"

Dzięki za info.