PDA

Zobacz pełną wersję : T. Studziński " Kurniawa w Karpatach " - fragmenty



sir Bazyl
05-07-2007, 23:25
Anyczka kusi „Wspinaczką po tęczy” prowadzoną przez mistrza Krygowskiego, i aż mi się zachciało tego i owego, więc dla podtrzymania nastroju zapodam Wam fragmenty opowiadania „Kurniawa w Karpatach” Tadeusza Studzińskiego (całość opublikowana w almanachu karpackim Płaj 7 – jesień 1993):
Przygoda zimowa, o której opowiem, wydarzyła się w końcu grudnia, na krótko przed wojną, w Czarnohorze. Byłem tam wówczas kilkanaście dni na samotnym rajdzie narciarskim. Góry odludne, a schroniska odległe od siebie nieraz o dwanaście godzin marszu. Każdy kolejny dzień oddalał mnie coraz bardziej od siedzib ludzkich, a poczynając od drugiego dnia podróży nie wiedziałem na pewno, czy trafię tam, dokąd szedłem, i czy znajdę za¬gospodarowane schronisko. Po drodze nie spotykałem żadnych znaków ani śladów, które ułatwiałyby odnalezienie właściwej drogi. Przez wiele dni na szczytowym płaju nie było wody do picia. Piłem tylko rano i wieczorem. Mój sprzęt narciarski był bardzo kiepski. Wiatrówka nie miała kaptura. W końcu grudnia są, jak wiadomo, najkrótsze dni w roku, co miało duże znaczenie, bo musiałem pokonywać wielkie odległości dziennie. Fala mrozów skuła wtedy Karpaty.
(....)
Za Waskulem skończyła się właściwa Czarnohora i zaczęły się Karpaty Marmoroskie. W południe poczułem dotkliwe pragnienie. Nie zabrałem nic do picia, aby się nie obciążać. Garść zmrożonego puchu zawierała tylko kilka kropel wody, a pociłem się zdrowo. Łykałem śnieg do samego zmroku. Nie odpoczywałem wcale. Niepewność noclegu odbierała ochotę do przystanków, gdyż w każdej chwili mogła spaść mgła. Plecak ważył kilkanaście kilogramów. Samego chleba zabrałem pięć bochenków. Droga śliczna. Szło się cały czas wysoko, ponad linią drzew. Nie widziałem żadnego żywego stworzenia. Do¬okoła falowało nie ogarnione wzrokiem morze lasów. Góry zakrywały góry. Ani skrawka płaskiego horyzontu. Nie widać też było ludzkich osiedli, które skupiły się w tyle, za Czarnohorą. Żaden dźwięk nie zakłócał ciszy na po¬dniebnej drodze. Wszelkie życie zostało w dalekich dołach. Gdzie okiem pogonić, zalegały olbrzymie połacie pierwoboru, ukoronowane białymi cza¬pami połonin. W zastygłej przyrodzie tkwiło groźne piękno. Z wysokich Gór Czywczyńskich piękno to mogli podziwiać tylko silni i odważni. Do tych cudów wokół można się było modlić! Nie widziałem i nie słyszałem żadnego żywego stworzenia. Odludny krajobraz podniecał nieustannie do pędu. Żadnych odpoczynków.
Na szczycie Stohu, sześćdziesiąt metrów w prawo od szlaku, stykały się trzy granice: polska, czeska i rumuńska. Pożegnałem granicę czechosłowacką i przywitałem rumuńską. Za Stogiem wierchowina poszerzyła się w rozległe stepy. Noc zapadła, gdy znalazłem się na przełęczy Kopilasz. Pod szczy¬tem zamajaczyła pusta strażnica rumuńska. Gdzieś poniżej, na lewo, po¬winno być nowe schronisko. Zjeżdżałem powoli w dół i penetrowałem za¬łomy terenu. Wreszcie zawołałem: hop, hooop! Z ciemnego lasu odezwało się przytłumione szczekanie psa: hau, hau, hau! Jakiż to był przemiły od¬głos! W stojącym powietrzu zapachniało dymem. Z rozkoszą wciągnąłem dech w piersi. Chociaż mroźna puszcza pachnie prześlicznie, to jednak aro¬mat dymu z palących się polan oszołomił mnie ze szczęścia. Jest dom i są ludzie!
Dobrze trafiłem, bo schronisko było pilnowane. Jeszcze rano nie miałem pewności, czy schroniska położone dalej na południe są zamieszkałe w tej porze. Drewniany domek stał w mroku, przytulony do czarnej ściany smre¬ków. W schronisku gospodarzył karłowaty Hucuł. Długo nie zapalał lampki. W świetle pryskających iskier zerkał na mnie spode łba. No, ale samotny człowiek na odludziu zawsze przywita warczeniem drugiego samotnika, który przychodzi w nocy, diabli wiedzą po co. Starałem się przemawiać do karła miłym głosem. Znałem trochę ruski język. Powoli się rozmrażał i pewnie w końcu uwierzył, że go nie zamorduję.
(...)
Przed sobą widziałem na dwadzieścia kilometrów jednolity grzbiet górski. W tych warunkach nie mogło być mowy o błądzeniu. Łagodne podejście i łagodne zjazdy. W górę i w dół, cały dzień. Kierunek na połu¬dnie, ze słońcem w twarz. Południowy horyzont zakrywały wyraźne już tego dnia Alpy Rodniańskie. Ach, jak tam było pięknie!
Gdy się odwróciłem, widziałem cieniutki wężyk własnego śladu z kro¬peczkami kijków. Ślad wił się, podchodził na góry i coraz niklejszy, rozma¬zywał się gdzieś bardzo daleko w śnieżnym blasku. Dział wodny wystawał ponad granicą zalesienia. Widoki bardzo rozległe. Zarówno dorzecze Cze¬remoszu, jak i węgierskiej Cisy porosłe było pierwotną puszczą. Chyba nic się tu nie zmieniło od tysięcy lat. W zależności od pory dnia, oświetle¬nia i odległości, płaszczyzny lasów, ponachylane w różne strony, przybierały pastelowe kolory ciemnej zieleni, czerni, wszystkich odcieni granatu, szare, niebieskie, fioletowe, różowe, a nawet czerwone, pod słońce o zachodzie. Czary, czary... Język ludzki nie jest w stanie znaleźć określeń dostatecz¬nie pięknych dla uzmysłowienia bogactw tych barw. Poprzestać muszę na wspomnieniu ogromnego zachwytu, z jakim podziwiałem ośnieżoną puszczę karpacką z wysokości martwego szlaku. Już nigdy potem nie umiałem wzru¬szyć się pięknem gór utrwalonym na płótnie przez malarzy.
(...)
Opuściłem się w dolinę Popadyńca i po nieprawdopodobnych wykrotach przeszedłem lasem około trzech kilometrów. Nagle, prawie za sobą, zoba¬czyłem nad potokiem domek. Samotny, zagubiony w puszczy, z białym kożu¬chem na dachu, wyglądał jak domek z bajki o Babie Jadze. Jak informował duży szyld nad wejściem, było to schronisko Popadyniec. Pilnowała go stara Hucułka. Mąż jej zszedł do Żabiego po chleb trzy dni temu i miał wrócić za dwa dni. Kobieta przyjęła mnie nieufnie. Prawie nic nie mówiła przez cały wieczór. Kuchenka była czysta i przytulna. Po kolacji Hucułka zagrzała w kuchni siennik, koce i prześcieradło. Buty nie przemokły. Doskonałe okazały się szerokie bandaże z gumy, uszczelniające styk buta i wełnianej pończochy. Przejechałem tego dnia trzydzieści trzy kilometry. Nocleg był dobry.
Dwudziestego dziewiątego grudnia szczyty zakryło mleczko. Pod smre¬kami było zacisznie, ale gdy tylko wyszedłem ponad las, poczułem, że dmucha solidnie. Wkrótce wiatr spędził mgłę w doliny i widoczność się polepszyła. Do południa chmury wisiały nisko nad górami. Tego dnia zamierzałem dojść do Hniatysi, potem zawrócić i zanocować w schronisku Bałtagul nad Czarnym Czeremoszem. Wiało w prawy policzek. Borykałem się z tym wiatrem na sta¬rym pasterskim gościńcu. Na Przełęczy Łostuńskiej koło Pirie pobłądziłem i prawie godzinę szukałem dalszej drogi. Zabrnąłem przy tym w rumuński las zadrutowany jeszcze od czasu pierwszej wojny światowej. Spod koron świerków rozchodziły się druty kolczaste, promieniście, do ziemi. Natrafi¬łem na gęste zasieki kolczaste, wysokie na pięć metrów. Zabłądziłem, bo droga przewijała się niepostrzeżenie przez górskie siodełko na drugi, równo¬legle biegnący grzbiet. Taka rzeźba terenu w dziale wodnym to niezawodna pułapka na turystów. Po południu wypogodziło się.
Od połoniny Bałtagul wierchowy step poszerzył się z rozmachem. Linia lasów uciekła daleko w dół. Do południowego cypelka granicznego za Hniatysią doszedłem o godzinie piętnastej i stałem na nim przez dłuższą chwilę. Szerokość Karpat w tym miejscu jest największa i wynosi jakieś dwieście kilometrów. Dookoła stał zbałwaniony ocean gór. Szczyty ginęły w blado-niebieskiej dali. Czy można porównać urok maleńkich, choć pięknych Tatr — myślałem wówczas — z tym oto bezludnym ogromem górskim? Wysoki dział pomiędzy dorzeczami Cisy i Prutu prowadził dalej na południe. Półtora tysiąca lat temu przeciągały tym szlakiem zbrojne zastępy Daków na podbój imperium rzymskiego. Niestety, nie mogłem dalej iść ich śladami. Pomyśla¬łem wtedy, czy przede mną był już ktoś samotnie na nartach w grudniu na Hniatysi idąc grzbietami Czarnohory i Karpat Marmoroskich. Bardzo w to wątpiłem. Hniatysia — to dawne Rozrogi sprzed 1772 roku. Do Dźwiny polskie bociany leciały stąd jeszcze 930 kilometrów na północ.
(...)

sir Bazyl
05-07-2007, 23:45
(...)
Po paru kilometrach zjazdu usłyszałem w lesie nawoływania. Głosy męskie mieszały się w całe chóry. Sądziłem, że zobaczę polowanie z na¬gonką, ale byli to drwale huculscy przy pracy. Spuszczali okorowane kloce śnieżnymi rynnami. Kłody ślizgały się, stawały dęba i często wyskakiwały z torów. Wtedy Huculi nasuwali capinami kloce do rynny i pchali je w dół. Każda czynność odbywała się przy innej melodii. Były to sygnały ostrzegaw¬cze dla tych, co pracowali niżej, i dla tych, którzy stali wyżej. Pasterski szczep z wierchowin nadał tym hasłom tony pierwotnej, lecz pięknej melodii. Gdy zobaczyli mnie, wszyscy przerwali robotę. Wjechałem pomiędzy nich i za¬częliśmy rozmawiać. Pytali, skąd idę i gdzie są moi towarzysze. A gdy się dowiedzieli, że idę sam od strony Hniatysi — spojrzeli po sobie. Wyjaśniłem, że jadę piąty dzień, ale od Howerli, a nie z południa. Kręcili głowami. Py¬tali, czy mam broń, czy nie spotkałem bandytów i wilków. Odpowiedziałem, że widziałem wiele wilczych śladów na grani. Mołodiec Lach — powtarzali przyglądając się szczegółom mojego stroju. Byli to pierwsi ludzie spotkani na drodze od pięciu dni. Twarze mieli zarosłe, ogorzałe, na głowach czapy z długimi nausznikami.
Od źródeł Czeremoszu drogę przetarto sankami. Schronisko w Bałtagulu zbudowano pewnie z jodeł ściętych latem, bo cuchnęło w środku mokrzyzną. Pilnowała go liczna rodzina. Rozmowny gospodarz był chyba Cyganem albo może Wołochem. W środku było niechlujnie, zimno i aż roiło się od karalu¬chów.
Do drugiej nie mogłem zasnąć na wilgotnym sienniku pod pięcioma wil¬gotnymi kocami. Gospodarz dokładał do piecyka całą noc. Piecyk jarzył się czerwono, a mimo to dygotałem. Nigdy bym nie przypuścił, że wilgotne posłanie może do tego stopnia być nieprzyjemne. Nie wypocząłem wcale.
(...)
W połowie dnia niebo pociemniało. Wzmógł się wiatr. Główny łańcuch Gór Czywczyńskich zakryła mgła. Grzbiet, po którym szedłem, był niższy od Czywczyńskiego i mgła nie zalegała na nim. Przed wieczorem wypatrzy¬łem przez lornetkę schronisko. Długo studiowałem teren, aby łatwiej trafić tam nocą. Na prawo od schroniska wypiętrzała się ponad inne szczyty Baba Ludowa ze słupem triangulacyjnym. To był najlepszy znak. Zaraz poniżej przełęcz i na niej domeczek. Zrobiło się ciemno. Zacinał śnieg. Do godziny dwudziestej tłukłem się połoninami. Poczułem zmęczenie i głód. Przez cały dzień musiałem walczyć z północnym wiatrem, który czasem zapierał w miej¬scu. Borykanie się z nim przez jedenaście godzin osłabiło mnie. Oczywiście
nie odpoczywałem za dnia, aby wykorzystać światło. Ale i teraz, gdy noc zapadła, nie odpoczywałem także. Grzbiet gór na mojej trasie pocięty był niekończącym się zygzakiem okopów. W 1915 roku stał tutaj front rosyjsko--austriacki. W ciemności wpadałem w przywiane ziemianki i przewracałem się o druty.
Ażeby nie zbłądzić, wyszedłem na sam szczyt Baby Ludowej. Śnieżyca, noc i mgła zlewały się w lepką ciemność. Silniejsze porywy wichru rzucały w twarz całymi płatami śniegu, zmiatanego ze szczytu. Ucieszyłem się z od¬nalezienia wieży. Zjazd z Baby był stromy. Nie widziałem, co jest dziesięć metrów pode mną. Oto już jestem na przełęczy, a schroniska nie ma. Bur-kut, gdzie mógłbym zanocować, leżał o dziesięć kilometrów dalej. To byłoby jednak na dziś za wiele. Podchodziłem już, a schroniska nie było. Nie krzy¬czałem, bo powietrze huczało. Nagle zobaczyłem dach. Pewnie szałas — pomyślałem. Ale nie, bo jest i okno, niskie, długie.
Obszedłem schronisko dookoła w poszukiwaniu drzwi. Co u licha, nie znalazłem ich i znów trafiłem do tego samego okna. Szybki były zamarzłe, z małymi kółkami od chuchania. No, to już dobrze, w środku musi być żywa istota. Zapukałem w ramę. Zapalił się ogarek z płomykiem wielkości paznokcia. Do okna zbliżyły się ze światłem wystraszone oczy. Obszedłem raz jeszcze domek i od strony północnej zobaczyłem czarny otwór drzwi. Wtoczyłem się do środka razem z tumanem śniegu, który wiatr wepluł ze mną do izby. Przy świetle kaganka spostrzegłem, że moja broda, rękawice, ubranie — wszystko pokryte było lodem.
Przeszedłem tego dnia czterdzieści sześć kilometrów. Wyciągnąłem się na sienniku i bez ruchu przeleżałem godzinę. Ani spać, ani jeść, ani mówić — nic mi się nie chciało, tylko leżeć, leżeć. Wicher, głód i ta noc nie przespana w Bałtagulu dały mi się we znaki.
Hucuł napalił tymczasem w piecu, zagotował wodę, zagrzał mamałygę, po¬stawił na stole butelkę z huślanką i bryndzę. Odwieczne to pewnie przysmaki pasterskiego ludu, bo jadłem je kilka razy w tym samym składzie. Mamałyga to gęsta papka z kukurydzy. Nie lubię. Huślanka to mleko zakwaszone we wrześniu, a pije się je do kwietnia. Jest przeraźliwie kwaśne. Bryndzę znają wszyscy. Po spożyciu kolacji rozgrzałem się herbatą i porozmawialiśmy. Hu¬cuł przyznał się zawstydzony, że początkowo wziął mnie za diabła, który szedł na spotkanie czarownic. W końcu powiedział mi komplement: że na pewno żaden Hucuł nie zdobyłby się na podobny wyczyn.
(...)

Anyczka20
06-07-2007, 03:28
Dzięki Bazyl :-) Piękny Świat... zazdroszcze Tamtych Czasów mimo wszystko.
Fajnie poczytać w końcu coś wartościowego na forum ...

Basia Z.
06-07-2007, 09:06
Nie znałam tej relacji.
Szczerze podziwiam.

Byłam w Połoninach Hryniawskich, w tym roku się wybieram w Góry Czywczyńskie (od strony Rumunii) ale za skarby świata nie wybrałabym się tam sama i to zimą !!!

Tam można liczyć tylko i wyłącznie na siebie, żadne pogotowie górskie tam nie dotrze.

Nasi "praojcowie" mieli mnóstwo odwagi i samozaparcia, aby przy lichym sprzęcie (bez żadnych geretexów, mat samopompujących, śpiworów puchowych i innych udogodnień) wybrać się w dzikie góry samotnie.

Na czym to polega ?
Właśnie czytam fora dyskusyjne.
W Alpach w zadymce śnieżnej zamarzła trójka młodych 20-letnich ludzi. Mieli cały sprzęt biwakowy, spali w jamie śnieżnej, nie przetrwali kolejnej nocy w zadymce.

Czy my jesteśmy gorsi niż nasi pradziadkowie sprzed 80 lat ?

Pozdrowienia

Basia

Anyczka20
06-07-2007, 10:41
Czy my jesteśmy gorsi niż nasi pradziadkowie sprzed 80 lat ?
Basia
Niestety TAK Basiu. Jesteśmy gorsi. Jesteśmy wygodni, przystosowani do sprzętu i wygód. Bardziej bojaźliwi, ginie gdzieś w społeczeństwie duch przygody, jesteśmy bardziej podatni na choroby i generalnie... po prostu słabsi pod każdym względem. A i pojmowanie gór..niestety też troche się zmieniło...
Takie są moje obserwacje przynajmniej

Derty
06-07-2007, 10:56
Hej:)
Jak bardzo trzeba się z Tobą zgodzić Anyczko:) W mojej firmie jestem przez wielu postrzegany jako nieszkodliwy szaleniec. 'Że też z twoimi latkami łazisz po tych krzakach' to najłagodniejsza ocena moich 'wyskoków':) Ludzie wolą ciepełko, miękkie poddupie przy jedzeniu i leżeniu itd i flaczeją. Gremialnie flaczeją. Lecz ma to swoje dobre strony. Pewnie jeszcze długo góry przygraniczne Rumunii i UA będą 'straszyły' dzikością. Jeszcze nam wystarczy dzikiego, rwącego nurtu Czeremoszu, absolutnej pustki gór i orlików przyglądających się nam ze spokojem.

Czywczyn i Hryniawa - hmm... jakże niegroźnie wygląda toto z Popa Iwana.
Czy nadal są tam trudności z pogranicznikami UA?

Pozdrawiam,
Derty

Derty
06-07-2007, 11:08
[...]
Nasi "praojcowie" mieli mnóstwo odwagi i samozaparcia, aby przy lichym sprzęcie (bez żadnych geretexów, mat samopompujących, śpiworów puchowych i innych udogodnień) wybrać się w dzikie góry samotnie.
[...]

Zapewne pamiętasz rady i porady naszego andynisty W. Ostrowskiego, jak się ubrać na Aconcaguę i Mercedario: brezent, wełna w kilku warstwach pod spodem. Ja popróbowałem kiedyś takiego stroju. Trzeba mieć krzepę, żeby to wdźwigać gdzieś wyżej:P Zwłaszcza gdy porządnie nasiąknie wodą:) Fakt, że akurat pana Wiktora wspomagało w Andach kilkudziesięciu tragarzy, a on taszczył tylko swoje lekuśkie aparaty foto, nie zmienia jednego - ci ludzie rzucali twarde wyzwanie górom i znosili w nich więcej złego niż przeciętnie my potrafimy.
Pozdrawiam,
Derty

Basia Z.
06-07-2007, 11:20
Czywczyn i Hryniawa - hmm... jakże niegroźnie wygląda toto z Popa Iwana.
Czy nadal są tam trudności z pogranicznikami UA?



W Hryniawskich byłam w roku 2005 i żadnych problemów nie było (tylko nas spisali w Szybenem i pozwolili na dalsze przejście), ale nasza trasa nie prowadziła granicą, a głównym grzbietem Hryniawskich od Watonarki nieco za Babę Ludową. Potem ze względu na paskudną pogodę musieliśmy zejść na północ (do Probijnej).
Bardzo żałowałam, chociaż przy niepogodzie te raczej płaskie połoniny robiły smutne wrażenie.
Nota bene pod Babą Ludową przechodziliśmy obok sporego, obecnie opuszczonego domostwa, zapewne tego, które jest opisane w cytowanym fragmencie tekstu. :smile:

W tym roku w czasie "majówki" był tam Kuba P.Pantz, może coś napisze i pokaże zdjęcia. Z tego co wiem - nocowali w Burkucie.

Z tego co słyszałam od znajomych (a zbieram informacje w związku z planowanym wyjazdem w Czywczyny) obecnie nie ma już problemów na granicy Rumuńsko-Ukraińskiej, szczególnie na wschód od Stoha.
Od strony ukraińskiej spisują "na szlabanie" w Szybenem i tyle, od rumuńskiej można spotkać pograniczników, ale pozwalają na przejście grzbietem granicznym.
Planuję trasę Farkaul - Wielka Budyjowska - Pietros Budyjowski, więc po granicy tylko kawałek.

Pozdrowienia

Basia

sir Bazyl
06-07-2007, 18:19
... Jesteśmy wygodni, przystosowani do sprzętu i wygód. Bardziej bojaźliwi, ginie gdzieś w społeczeństwie duch przygody, jesteśmy...po prostu słabsi pod każdym względem...
Nic dodać. A że hart ducha był całkiem inny, można poczytać w następnym fragmencie:
(...) Wtem narta zawadziła o coś twardego. Uderzyłem kijkiem. Był to przywiany słupek. Pod nogami zadyndała oszroniona nić drutu. Tuż obok zobaczyłem bruzdę starych śladów.
— Wiwat Polonia! — krzyknąłem. — Jesteśmy w domu. Niech duje, niech nawet czarci z piekła stają na drodze razem z czarownicami z Baby Ludowej. Od tego drutu mogę iść na ślepo.
Jakże byłem zarozumiały i pewny siebie! Już kilkanaście następnych kroków przekonało mnie, że zgubiłem trop. Powróciłem do miejsca, gdzie wyczuwały go jeszcze płozy. Wracać, to znaczy tracić ciężko zdobytą wysokość. Żal mi było tych kilkunastu metrów, ale wróciłem. Blisko celu, w pośpiechu, ogarnia nas czasem nierozumna gorączka. Pochyliłem się, żeby odnaleźć bruzdy. Ale rozbiegły się się szeroko na zjazd. W ciemności nie widziałem przed sobą wygodnej drogi podejścia. Na węch poszedłem za lewym śladem. Zaprowadził mnie pod stromy stok. Zacząłem schodkować, lecz pylny śnieg obsuwał się przy każdym kroku i szatkowałem w miejscu. Wyciąłem zakos w prawo i poszedłem po warstwicy. Rozstałem się w ten sposób z prostą linią, którą szusujący narciarz przekreślił puszystą biel. Gdy wróciłem nieco wyżej, nie zobaczyłem już znaków. Słaba była nadzieja odnalezienia ich, bo nawet moje ślady ginęły natychmiast w zawiei. Po stoku miotło smugami śniegu. Ufałem jeszcze własnej znajomości terenu i parłem śmiało pod górę. Marsz stawał się coraz trudniejszy.
Z wąskiej doliny droga rozszczepiła się w kilka jarów. Lewe prowadziły do schroniska, prawe pod Smotrec. Poszedłem w lewo. Na rozdrożu potok przestał tłuc się pod śniegiem i zamilkł. Prawdopodobnie osiągnąłem źródliska Pohorylca. Wiatr ostudził mnie już na całym ciele. Mróz zamienił w skorupę przepoconą wiatrówkę i plecak. Na szczęście od zimnego pancerza dzieliły mnie jeszcze dwa swetry. Od ruchów rąk i rytmicznych pochyleń ciała skrzypiały górne części ubrania. Samopoczucie człowieka głodnego i zmęczonego setkami kilometrów jest mizerne. Z powodzeniem atakuje go mróz i depresja. A ja byłem naprawdę zmęczony. Liczyłem teraz kroki: raz-dwa, raz-dwa, automatycznie. Obsuwałem się ciągle, ale zaraz prostowałem i, coraz słabszy po każdym zesuwie, liczyłem dalej kroki.
Kilka razy przekraczałem w poprzek kręte jary, aby wyjść na przełęcz tym jedynym, właściwym. Szukałem go ze zmiennym szczęściem.
Jestem nareszcie w nim — zdawało mi się. Tak, te same ściany piętrzą się z obu stron. Poznaję, na pewno. Ktoś stawiał dwa bigosy, że nie można dojść tędy do schroniska, i przegrał. Tylko wiosną inne były nawisy. Na przykład na tym stoku doskonale schodkowaliśmy, a dziś wiszą na górze jęzory i nie pozwalają wyjść ze żlebu. Co, rozwidlenie? Przecież go nie było... A może?... Tak, przypominam sobie, od tego miejsca trzeba w prawo. Teraz i jeszcze dwa razy w prawo.
Niedaleko stąd rósł ostatni smreczek. Powinien już być. Pewnie go przywiało. Jar się zwęził. Można iść w górę tylko zakosami, co trzy, cztery metry. Gdy człowiek zaczyna błądzić, to zachowuje się jak tonący. Trzepoce się, robi gwałtowne ruchy, ale powoli owłada nim zwątpienie i beznadziejność walki. Zrozumiałem, że błądzę, i niepokój ukłuł mnie w serce. Owszem, pchałem do góry, ale dokąd — nie wiedziałem.
Przykrą niespodzianką było nagłe urwanie się żlebu. Tych niespodzianek spotykałem niestety coraz więcej. Przede mną wyrosła ściana, a nad nią okap nawisu. Wycofałem się ostrożnie w bok. Kilka razy zjechałem w puch. Śnieg napychał mi przy tym kieszenie spodni i gwałtem się wciskał za kołnierz. Wstawałem ubielony zupełnie. Widocznie wdrapałem się pod jakieś kotły Popa Iwana, bo po pas brnąłem w pyle śnieżnym. Gdy w pewnej chwili spłynął z góry bałwan, nie poruszył mną nawet. Przez moment zrobiło się ciemno. Zasypało mnie do piersi. To nie była lawina, ale puszek lżejszy od pierza. Ręce i kijki grzebały się niemrawo pod śniegiem. Odpocząłem nieruchomo kilka sekund, przy czym zauważyłem, że jest mi cieplej pod taką pierzyną. Dzioby nart dość łatwo ją przebiły. Gdybym mógł chociaż zobaczyć dno żlebu, zaryzykowałbym zjazd, aby poszukać innej drogi. Nie widziałem także, jak jeszcze wysoko piętrzy się stromizna. Ponieważ nie mogłem schodkować, powlokłem się wzdłuż stoku. Ciągle po pas. Na przebycie kilkunastu kroków zużywałem teraz całe minuty. Dręczyły mnie złe przeczucia, że jeśli tak dalej będzie, to nie dobudzę się ludzi w schronisku. Bodaj o północy, ale dojść i nareszcie spać. Już mogę nic nie jeść — ślubowałem — aby tylko położyć się w cieple.
Co chwila musiałem przystawać i chociaż wichura głuszyła głośny łomot serca, nadsłuchiwałem, czy nie toczy się z góry lawina. Oczy zupełnie mi zakleiło. Z bolesnym wysiłkiem szukam szczelin w szarej ścianie, ale nie widzę nic, bo cały świat wiruje, a zadymka tnie w oczy z każdego kierunku. Powiek przymknąć nie mogę, bo rzęsy zlepiły się w sople. Brwi i brodę przykrywa także skorupa lodu. Nie kruszę go, bo chroni skórę od wiatru, ale stale pocieram policzki. Grudki oblodzonych rzęs tkwią przy źrenicach i przesłaniają mi burzliwą noc. Jest to bardzo denerwujące, bo nie widzę wyraźnie nawet własnej ręki, podsuniętej pod nos. Aby oczyścić rzęsy, trzeba zdjąć podwójne rękawice, bo od pocierania lód na oczach nie kruszeje. A założenie rękawic na mrozie to nie lada sztuka. Czułem się jak ślepiec. Bezustanne mruganie zmęczyło do reszty wzrok i stępiło jego wrażliwość na wszystko, co działo się wokoło. Trzy razy zastała mnie noc w tej podróży, a przecież trafiłem do domków, odwiedzanych przeze mnie po raz pierwszy. A tu, tak niedaleko od znajomego schroniska, błądzę od kilku godzin i rozmijam się z nim, chociaż tak dobrze znam połoninę.
Zdawało się, że nic nie dostrzegam, a nagle przed wyjściem ze żlebu dojrzałem wyraźnie czarną rysę na jęzorze nawisu. Jeden krok dalej i szpara powiększyła się do szerokości dłoni. Znieruchomiałem, nie wiedząc, czy już lecę, czy dopiero za chwilę, Oblodzone oczy zaczepiły bojaźliwie o szczelinę. Schyliłem się do wiązań. Ale — stop. Gdy stracę deski — pomyślałem — muszę tutaj pozostać i nie dojdę do schroniska. Bez nart nie zrobię ani stu metrów, bo zapadnę po szyję. Ale miałem przecież kije. Uchwyciłem je za krążki i odwrotnymi końcami wbiłem w śnieg. Długie były i na szczęście dosięgły dna. Wsparty na kijkach z całych sił, stałem teraz nie tylko na śniegu, ale również na twardym gruncie. Obciążenie osiemdziesięciu kilogramów przestało istnieć dla podciętego nawisu. Uniosłem się na rękach i przesunąłem narty. Wiedziałem, że nie polecę, jeśli przez chwilę nawet nie stanę całym ciężarem na śniegu. Znów krok — i jeszcze jeden — i jeszcze jeden. Wreszcie zatykam kij powyżej szpary. Przed ostatnim krokiem dużo głębokich oddechów. Ptaki nie giną w lawinach! — miażdżyłem w zębach to zdanie, gdy przenosiłem narty pod szczeliną. W pewnej odległości od niedoszłego lawiniska puściłem luzem płuca. Ręką wyczułem, jak bardzo skarży się serce. Słyszę je w skroniach i zdaje mi się, że głowa pęcznieje od uderzeń. Cóż to za cudowne perpetum mobile! Nie boli nic, a ręce drżą bezwładne, niezdolne w tej chwili do żadnej obrony. Błogosławiłem jednak ręce w ich niemowlęcej chwilowej słabości.
Odpocząłem trochę i poczłapałem dalej krokiem żebraka, dla którego czas nie istnieje. Nowe jary i żleby. Nowe obejścia i spadanie po krzakach kosówki. Idę ciągle, bo muszę się poruszać. Nie wiem, gdzie jestem. Wyobraźnia umiejscowiła mnie blisko Popa. Skoro tak, to należało iść w prawo... Zatoczyłem wielki łuk. Wicher bił teraz w lewy policzek. Spojrzałem na zegarek. Minęły przeszło dwie godziny od polany z drutem kolczastym. Mimo woli podszedłem jeszcze, bo coś mnie korciło, że kierunek w dół jest zły. Wyżej wiatr stał się tak huraganowy, że z trudnością stałem na nogach. Ponad kurzawą ukazywało się chwilami gwiaździste niebo. Śniegiem mniej tu siepało. Wywnioskowałem stąd, że jestem gdzieś blisko przełęczy. Pył śnieżny, który kłębił się młynkiem na dnie połoniny, zmiatany był ze szczytów przez północny wiatr. Im bliżej przełęczy, tym mniej było śnieżnych wirów, spowodowanych ssaniem powietrza na odwietrznej stronie górskiego wału. Szukałem na niebie Wielkiej Niedźwiedzicy, jednak bez powodzenia.
Kroki stawiałem coraz wolniejsze, a każdy z nich bolał. Co krok pisk, skowyt cichutki przemarzłych rzemieni i blachy wiązań. Huragan targał mną i łomotał po zmarzłym ubraniu jak po pustym żaglu. Często musiałem stawać i zapierać się kijami, aby nie przewrócił mnie silny miech powietrza.
Miałem w plecaku resztki miodu, lecz rzemienie zesztywniały. Zdecydowałem się rozsznurować plecak. Dłuższe szamotanie się i wykręcanie rąk, zanim sztywna torba spadła na pięty. Gołymi palcami pociągnąłem za sznur wiązadła. Trzy jabłka z Bałtagulu stwardniały na mrozie. Wepchnąłem je pod wiatrówkę, aby się ogrzały. Zanim zapiąłem plecak, prawa dłoń już straciła władzę. Chciałem wdusić ją jakoś do rękawicy, ale palce rozcapierzyły się i brezent nie wpuścił ich do środka. Dłoń potrzebowała rozgrzewki. Drugą rękawicą nabrałem śniegu i natarłem nim zmarznięte palce. Po kilkudziesięciu obrotach ciepła krew zbiegła do paznokci. Powracało w nich życie ze wściekłym bólem. Dopiero teraz trafiłem do wełnianej rękawiczki. Sięgnąłem po jabłka i pożarłem je z pestkami. Trzy kostki cukru i kilka fig miałem w bocznej kieszeni. Po kilkunastu wiatrakach lewą ręką zerwałem z niej rękawicę i szybko wysupłałem cukier. Wymacałem jeszcze figi, ale nie próbowałem nawet zapiąć guzika. Znów nacieranie, wiatraki i uderzanie ręką po nodze. Byłem bardzo głodny i dlatego do dziś pamiętam smak każdej tamtej figi. Z rozkoszą starłem trzonowymi zębami ich drobne ziarenka. Rajski smak spływał ze śliną. Cukier topił się słodko w ustach.(...)

Anyczka20
06-07-2007, 19:25
Bazyl..no ale co tak urwałeś ... w takim momencie. Dotarł do schroniska???

Taka mi się myśl nasunęła na szybko po przeczytaniu. Teraz jak mówisz, że robisz biwak zimowy...to cie biorą za dziwaka i mówią, że to ekstremum. Nic tylko zabić śmiechem. Autor to dopiero miał ekstremum. Choć, w sumie to głupie słowo...bardziej pasuje siła woli i hard ducha.
Szacunek...

sir Bazyl
06-07-2007, 20:26
Bazyl..no ale co tak urwałeś ... w takim momencie. Dotarł do schroniska???

Ze względu na pojemność jednego postu (ileś tam znaków), a i dramaturgia odpowiednia. Dokładam więc kolejny fragment tego opowiadania (jednego z bardziej przeze mnie ulubionych):
(...) Na wąskim tarasie stanąłem, bo zobaczyłem, że coś się świeci. Nareszcie schronisko — pomyślałem — widocznie jeszcze nie śpią. Trzeba tylko podejść trochę wyżej. Światło nie pochodziło od naftowej lampy, było białe i poruszało się. Rozumiem, to pewno pan Ziemblic usłyszał głos i daje sygnały
latarką elektryczną. Ale przecież nie wołałem?! A może wołałem? Zresztą zawołam teraz. Hop, hoooop! No tak, wyraźnie zatacza kółka. Tylko stoi daleko, bo kółka są maleńkie, coraz mniejsze. Wtem światło znikło. Za chwilę widzę znów ten sam błysk. Szanowny gospodarz raczy dawać sygnały w różne strony, bo nie zna kierunku, w którym błądzę — mówiłem głośno do siebie. — Pewnie mnie psy wyczuły. O, wykręcił się plecami. Porządny chłop! Zaraz się znajdziemy, zaraz. Hej, hoooop! — krzyczę. Zgasił latarkę — teraz odpowie. Cisza. Znów wołam głośno i staram się przekrzyczeć wichurę. A może to wilk? Jednooki? Cóż to byłoby za głupie stworzenie, które wychylałoby łeb z nory i w taką noc szukało żeru na połoninie.
(...)
Stwierdzam, że ulegam złudzeniom. Niepokoi mnie to. Brak snu. Ale bez paniki. Gdy zaciera się granica między prawdą i mirażem, należy się bić po twarzy, aby odgonić sen. Nie żałuję też sobie, choć jest mi przykro, że muszę walić sam siebie.
Jednooki wilk przypomniał mi o legowisku. Pogodziłem się z myślą, że rezygnuję dziś z ciepłego wyrka i w postawie stojącej muszę przeczekać do rana — dwanaście godzin. Wiedziałem, że łatwo zasypia się na śniegu. Należy się zatem poruszać bez przerwy. Pamiętam, że w 1933 roku zawiało czworo narciarzy na Babiej Górze. Podobno jeden leżał dwadzieścia metrów od schroniska. Postanowiłem nie pozwolić sobie na drzemkę, bo obudzę się w wieczności.
Namyślałem się, czy zjechać do lasu, czy też zostać pod szczytem. Stan moich sił przemawiał za tym, żeby zostać. Łatwo jest noskiem narty zawadzić o ukrytą gałąź kosówki i złamać deskę. Gdybym doszedł nawet do lasu — rozważałem — to równie dobrze mogę zamarznąć w lesie jak tutaj, bo ognia na pewno nie potrafię rozpalić zgrabiałymi palcami. Zresztą każdy mięsień miał już dość wszelkiego ruchu, dość upadków.
Należało pomyśleć jeszcze o zabezpieczeniu twarzy, rąk i nóg. Palce nóg, uwięzione nieruchomo w żelaznych szczękach, przestały właściwie żyć. Nie czułem ich. Machinalnie ubijałem śnieg nartami, aby stopy troszeczkę się rozgrzewały.
A jak się mają uszy? Szarpnąłem brezent rękawicy i złapałem palcami za lewe ucho. Było wyprostowane i sztywniutkie jak deszczułka. Prawe natomiast, okryte w połowie, w połowie też było uchem, a reszta przypominała rzemień. Przed wyjściem z lasu zapomniałem o zsuniętej opasce. Przykre w skutkach roztargnienie. Ściągnąłem drugą rękawicę i obiema garściami nabrałem śniegu. Suchy był jak piasek. Uszy tarłem w jedną stronę, do tyłu głowy, bardzo ostrożnie, aby lewe nie odpadło. Gdy śniegu zabrakło, sięgnąłem po nowy i nieprzerwanie masowałem oba trupy. Co chwilę grzałem ręce pod wiatrówką na brzuchu. Zabieg przeciągnął się, a lewe ucho wciąż nie odzyskiwało życia. Ująłem je lekko palcami i ścisnąłem, czy już mięknie. Wydawało chrzęst zgniatanego sopla. Co to takiego? Ucho obłożone było lodem. Pokruszył się trochę od tarcia, lecz przywarł do skóry i nie odpadał. Trzeba było odrywać go kawałeczkami, a po skończonej operacji powtórzyć nacieranie. Po pewnym czasie obie muszle zwiotczały i obudziły się z letargu. Naciągnąłem na nie opaskę, hełm wełniany, i zabrałem się do ratowania nosa, bo tymczasem nos zesztywniał. Potem podniosłem rękawice, chcąc ukryć skostniałe palce. Wysiłek był daremny, brezent zwinął się w trąbkę i nie mogłem przełamać jego oporu. Rzuciłem w śnieg rękawice. Odpiąłem narty. Potem włożyłem dłonie pod koszulę na gołą skórę. Brzuch był ciepły, tylko przeraźliwie pusty.
Zatknąłem deski pionowo w śniegu. Noc była wielką niewiadomą. Może do rana stracę władzę w nogach? Gdyby tak się stało, to ktoś ze schroniska rzuci okiem w tę stronę i zobaczy dwie narty. Po tym skromnym ubezpieczeniu zacząłem tupać i dokładnie ubijać śnieg nogami. Pracowałem planowo, z myślą o długiej nocy. W nieustannym tańcu zagłębiałem się coraz niżej. Ruch rozgrzewał stopy, a mnie oszczędzić miał wydatku na ich amputację. Nie zdejmowałem plecaka, bo razem z wiatrówką doskonale chronił od dujawicy. Na palce każdej nogi spadało teraz siedemdziesiąt pięć kilogramów, sto razy na minutę. Nóg to nie rozgrzewało, ale i nie marzły bardziej. Tylko w ten jedyny sposób mogłem je uratować.
Boisko taneczne nie było większe od dna beczki, a mimo to przetańczyłem na nim kilkadziesiąt melodii. Początkowo podłoga wypaczała się szybko. Musiałem ugniatać wyboje i równać piętami. Potem nabrała gładkości asfaltowej płyty. Koca nie miałem. Na żadną ze swoich wędrówek nie zabierałem tego bagażu. Bez koca mogłem zrobić każdego dnia pięć kilometrów więcej i dotrzeć do ludzi i łóżka, zamiast dźwigać. Któż mógł przewidzieć, że pierwszej nocy 1938 roku koc okaże się tak potrzebny? Ale i bez koca nie zrezygnowałem z życia nawet na chwilę. Bo cóż dobrego zrobię, jeśli umrę? Nikogo nie uratuję ofiarą swego życia. Może ono przydać się sprawie godniejszej niż
wzmianka prasowa, że taki a taki zaginął w górach. A w maju, gdy śniegi popłyną Czeremoszem i owce rozdzwonią się znów na wierchowinie, napisaliby w gazecie, że znaleziono resztki wilczej uczty i zidentyfikowali zaginionego. Nie sztuka być przywianym. Nie mogłem reklamować trupem Czarnohory. Przy trzydziestu stopniach poniżej zera będę tańczył przez dwanaście godzin. Ciepło, którym żyję, każdy jego ochłap porwie wiatr, przedmucha mnie na wylot, ale zabić się nie dam.
Takie to rozmyślania chodziły bez przerwy po głowie. Stawka była wysoka, bo własne życie. Zamiar śmiały, ale wola istnienia jest wielka. W mózgu nie znalazłem nawet miejsca na myśl, by oddać je bez walki. Każdym nerwem wierzyłem, że nie umrę. Chociaż czułem powolne, obezwładniające mnie kleszcze śmierci, to jednak nie znalazłem w sobie ani trochę strachu. W lodowatym spokoju ducha odkryłem z zadowoleniem ogromny ładunek uporu. Każdy gram kory mózgowej zagłuszał zwątpienie krzykiem: żyć!
(...)

sir Bazyl
07-07-2007, 08:14
(...)
Skakanka nie przeszkadzała mi patrzeć na fosforyzującą tarczę zegarka. Czas stał się wrogiem. Od dawna dzielił się na długie minuty, a godziny stały się epokami. Ale im wolniej posuwały się wskazówki, tym więcej kamieniała zaciętość. Choćby czas stanął w miejscu, przetrwam i nie zamarznę.
Pod lodową skorupą ubrania coraz częściej przebiegało głębokie drżenie. Zimnica wstrząsała mną od pięt aż do zębów. Ruchy stawały się wolniejsze, jakby ktoś omotywał mnie pajęczyną. W spracowanych nogach poczułem zbliżanie się pierwszych kurczów. Zwolniłem tempo deptania, ratując się przed katastrofą krótkimi odpoczynkami. Jasnym było dla mnie, że gdy kurcz schwyci nogi, to mięśnie i ścięgna od razu zesztywnieją. Wtedy nie ustoję — zwalę się. A gdyby tak? — myśl nie wahała się nazwać go końcem wszystkiego, co mi zostało na świecie. Poza myślą jest wola. Nie poddam się.
O ile mózg zachował swą bystrość, to nędzna reszta stawała się powoli zawadą. Ruchy straciły sprężystość. Chwiałem się w tył i przód. Z trudem utrzymywałem równowagę wtedy nawet, gdy stanąłem, aby gradem lekkich kułaków rozmasować uda. Za punkt honoru postawiłem sobie nie dać przewrócić się wiatrowi. A przecież, gdy dmuchnął silniej, upadałem na ręce.
Gdy przycichał, siadałem nagle plecami na ścianie beczki. Drżały przepracowane stawy kolanowe. Organizm najwyraźniej chciał spłatać mi figla.
Bez pośpiechu wyrzuciłem z siebie kilkakrotnie: hop, hooop! w cztery strony nocy. Wicher głuszył wszystko. Krzyknąłem jeszcze, a potem parę chwil nasłuchiwania. Albo śpię, albo majaczę! — zawołałem głośno, bo oto na zboczu wyprysło światło. Obserwowałem je podejrzliwie, zgadując, co to może być. Teraz już nie dam się nabrać — przemówiłem w głos, aby słyszeć samego siebie. Odwróciłem na dłuższą chwilę twarz i zacisnąłem oczy, aby zegnać z powiek złudne błyski. Uderzyłem ręką po twarzy i z bojaźnią spojrzałem w stronę światła. Jest! Jedzie ktoś! Teraz już się nie mylę. Leci, spada coraz niżej. Nareszcie dom. Co za odwaga, w taką noc! — podziwiam zjazdowca. Był coraz bliżej. Nie jechał wprost na mnie, lecz trochę z ukosa. Słyszę szmer prutego śniegu. Płuży, słychać, jak ryją się noski. Hej, hooop! Tutaj, tutaj! — krzyczę w jego stronę. Świat zawirował. Zniknęło światło. Przewrócił się — przeleciało mi przez głowę, ale poprawiłem się w tej chwili: nie, to ja leżę.
Ocknąłem się, jakbym teraz dopiero zobaczył tę straszną noc. Wszystko stało się jasne. Ręka ugrzęzła na całą długość. Twarz i cała głowa w puchu. Brrr! Podkuliłem nogi i wstałem. Bardzo mi zimno. Za kołnierzem pełno śniegu. Wytrzepuję go i wydłubuję ręką. Pochylam się przy tym do przodu, ale nie mogę ustać prosto w swym dołku, gdyż głowa ciąży do ziemi. Wobec tego stawiam dwa kroki w przód i unieruchomiony po pas wytrząsam śnieg zza kołnierza. Palce marzną niezwykle szybko. Widocznie zasypiałem. Bo cóż to za halucynacje? Przecież to był sen. Co za potworna rzecz obserwować własne umieranie!
Kątem oka dostrzegam, że nos oblepiony jest puchem. Nie taje już. Raz jeszcze muszę narazić palce na ukąszenie mrozu, aby przywrócić życie nosowi. Przy okazji zerknąłem na zegarek. Była północ. Oto mamy już nowy rok. W całej Polsce i na wielkim szmacie świata weselą się w tej chwili ludzie. W ciepłych izbach, przy ciepłych piecach trącają się kielichami, piją ciepły płyn, aby po przywitaniu roku położyć się w ciepłej pościeli. Ciepło stało się marzeniem tej nocy.
— Drodzy przyjaciele — przemówiłem głośno — dobranoc wam. Kładźcie się, nikogo dziś nie obudzę. Siebie muszę tylko ciągle budzić, chociaż tak bardzo pragnę zasnąć.
Nie mogłem teraz ani stać, ani skakać. Nieustanne kurcze chwytały różne sploty mięśniowe i zaciskały na nich szczęki buldoga. Całą siłą woli panowałem nad każdym zbyt nagłym ruchem nóg, aby nie przyspieszyć ataku. Ciągle daleki byłem od poddania się histerii. Smutny musiał być widok zamarzającego człowieka i jego przedziwnych ruchów. Były tam niskie ukłony do przodu i na boki, krążenia tułowiem, podnoszenie nóg — słowem jakaś makabryczna gimnastyka o północy. Dla przypadkowego widza ruchy te nie były zrozumiałe. Ażeby pobudzić stygnącą krew, giąłem się ruchami węgorza we wszystkich możliwych kierunkach. Bardzo ostrożnie wstrząsałem stopami, byle je trochę rozgrzać. Kopałem lekko powietrze raz lewą, raz prawą nogą, krążyłem stopą i tak bez końca. Ręką musiałem opierać się o ścianę dołka, bo o utrzymaniu równowagi nie było już mowy. Wiatr pomiatał mną jak szmatą.
Życie trwa dotąd, dokąd trwa ruch — upierałem się przytomnie.
Zbliżył się kryzys. Zmęczenie i mróz załechtało lewą łydkę bolesnym szarpnięciem. Oho, zaczęło się! W instynktownej obronie wyskoczyłem z beczki i po kilku krokach ugrzązłem w śniegu. Czy pozwoliłem na to nogom? Wszystko stało się tak szybko. Nie pozwoliłem, a jednak opuściłem gwałtownie dół, ubijany przez sześć godzin. Dlaczego tak uczyniłem? — pytałem sam siebie. Śmierć zbliżała się powoli, a mózg kontrolował każdy samowolny ruch. Nie majaczyłem, myśl pracowała trzeźwo.
Brodzenie w głębokim śniegu i naturalne ruchy nóg były najlepszym środkiem na kurcze. Postanowiłem krążyć koło nart aż do rana. Natura stworzyła człowieka do ruchu. Tak jest najlepiej — cieszyłem się z odkrycia. — Gdy będę chodził, przetrwam, a w dołku zamarznę.
Nie okrążyłem swoich nart. Obok krzaka kosówki zapadłem w śnieg do piersi. Usłyszałem wyraźnie, jak narty warczą na wietrze. Aha — pomyślałem — to zdawało mi się płużeniem nart we śnie. But ześliznął się po niewidocznej gałęzi.......

dziabka1
07-07-2007, 13:50
Tak - to opowiadanie nie jest znane szerszemu ogółowi. W latach 50. redakcja "Turysty" ogłosiła konkurs na opowiadanie turystyczne. Potem ogłaszała taki konkurs jeszcze trzy razy. Efektem tego są cztery tomy opowiadań.Pierwsze - "Zielone ucho" z roku bodajże 58 (ale pewności nie mam, bo nie jestem w domu), potem jeszcze wyszły w latach 60. i 70. "Lawiny schodzą w południe", "Bliżej słońca" i coś jeszcze, ale to sprawdzę w domu, bo nie pamiętam teraz.
Natomiast jest to jedyne opowiadanie w tych czterech tomach, mówiące o Karpatach Wschodnich. Swojego czasu nawet dziwiło mnie, ze puszczono takie opowiadanie w tomie wydanym w latach 50., kiedy temat Karpat Wschodnich i Kresów był surowo tępiony. Nawiasem mówiąc, to bardzo polecam te opowiadania - przyjemnie się to czyta, to raz, a dwa że można spotkać się z klimatem turystyki innej niż teraz. I to dotyczy nie tylko gór - są opowiadania o Mazurach, o spływach i o innych formach.
Można je czasami kupić na Allegro, szczerze mówiąc, moje wszystkie tomy stamtąd pochodzą ;))

madzia

dziabka1
07-07-2007, 20:31
Już wiem. Wróciłam do domu i spojrzałam. "Zielone ucho" zostało wydane w roku 1956, potem był tom zatytułowany po prostu "Opowiadania turystyczne" (1966), następnie "Lawiny schodzą w południe" (1972) i "Bliżej słońca" (1973). Jest jeszcze jeden tomik, którego niestety nie posiadam, "Opowieści z różnych dróg" (1968). Wszystko wydane przez Sport i Turystykę, jako pokłosie konkursów literackich urządzanych przez czasopismo "Turysta".

sir Bazyl
08-07-2007, 20:38
I końcóweczka:
(...)
Straszliwy mróz oparzył w mokry kark. Dolna szczęka zadrżała tak, że cofnąłem język, aby nie przeciąć go zębami. Zaskomliłem na głos z zimna. Ciało, pozbawione kalorii, nie umiało się już bronić. Z ciekawością rozejrzałem się po świecie. Dwie pomarańczowe smugi przekreślały bury horyzont. Tam był wschód. Mgła kotłowała się na dole, ale sklepienie nieba było czyste, rozświetlone dalekim słońcem.(...)
Przekroczyłem ostry grzebień i w odległości trzystu metrów ujrzałem poniżej dach schroniska.(...)
Skorupa lodu, w którą zdążyłem tymczasem zakrzepnąć, przeszkadzała mi. Rękawy i spodnie pod kolanami nie zginały się wcale. Kilka razy przewróciłem się z osłabienia.
Przed schroniskiem stało troje ludzi i odkopywało okna. Krzyknąłem. Odezwał się mały Wasylek. Poznałem go od razu. Zjechałem do nich, z trudem wytrzymując łatwy szus.
— Dzień dobry, panno Kaziu. Jak się masz, Wasylek! — pozdrowiłem ich. — Czy poznaliście mnie?
Patrzyli wielkimi oczami.
— Czy pan spał na Stajkach? — spytała wreszcie panna Kazia.
— Nie. Trzysta metrów stąd. Na Smotrecu — wskazałem kijkiem za siebie.(...)
W izbie nie było czasu na wytapianie lodu, więc Wasylek przeciął nożem sznurowadła u butów. Siedziałem wyciągnięty na krześle, z dala od ognia, a panna Kazia nad miednicą rozcierała śniegiem moje stopy.
— Jak pan wyszedł od nas tydzień temu na południe, nikt jeszcze nie zaglądał do schroniska. Siedzieliśmy sami i zakładaliśmy się z Wasylkiem, czy pan nie zginie. Kto słyszał w takie pustkowie samemu! Na południe od Kopilaszu zapuszczają się tylko rajdy wojskowe, i to w marcu. Nasz inżynier jest na Maryszewskiej. Nie wrócił wczoraj, bo strasznie kurzyło. Dzisiaj śniło się kucharce, że pan Ziemblic zamarzł w kosówce...Co za zbieg okoliczności! Jest dwadzieścia sześć stopni mrozu. Odmroził pan siedem palców.
— Plus kilka u rąk — uzupełniłem. — Nie wiedziałem, że noc może być
tak strasznie długa. Wasylku, podaj mi lustro.
W lustrze zobaczyłem obcą twarz, czarną od wichru, mrozu i słońca. Wpadnięte oczy dziko wyglądały spod czaszki, ale błyskały w nich ogniki radości.(...)
Zdjąłem nauszniki i zamiast uszu zobaczyłem dwa krwawe, napuchnięte kotlety.
— Panno Kaziu, to nie moja twarz — zaśmiałem się wszystkimi zębami,
— ale uszy żyją, proszę spojrzeć, trochę spuchnięte. I nos jest na miejscu,
proszę go dotknąć. Czy pani wie, "kulminowałem" tej nocy. To tak jak
gwiazda. Właśnie tej nocy. To widać w lustrze. Czy pani mnie rozumie?

Derty
09-07-2007, 11:20
Hej:)
Kapitalne opowiadanie...masz jeszcze coś Sir Bazylu?:) "Kulminowanie' - kto już tego doświadczył?:D

Pozdrawiam,
Derty

Basia Z.
09-07-2007, 11:35
Hej:)
Kapitalne opowiadanie...masz jeszcze coś Sir Bazylu?:) "Kulminowanie' - kto już tego doświadczył?:D


Miałam w górach trochę trudnych przeżyć, ale takiego to nie.
Najgorzej było chyba kiedyś (ponad 20 lat temu) kiedy w rumuńskim Retezacie idąc sama bardzo dziką doliną (zawaloną niemal w całości drzewami) wpadłam do głębokiego dołu pomiędzy korzeniami. Byłam sama, nikt nie wiedział gdzie jestem, było to na długo przed epoką telefonów komórkowych.

Ale pomyślałam sobie - "co - ja mam tu zostać !", zmobilizowałam wszystkie siły i wylazłam z tego dołu.
Potem dalej szłam już środkiem potoku.
Od tej pory nie bardzo lubię chodzić po górach sama (chociaż czasem miewam nastrój na samotną wędrówkę), a również boję się o swoich bliskich i przyjaciół, którzy chodzą po górach sami.

Oczywiście to nie ma nawet porównania do przeżyć autora opowiadania.

Jak to czytam cały czas myślę o trójce młodych ludzi, którzy w o kilka stopni wyższej temperaturze zamarzli kilka dni temu pod Mont Blanc.

Pozdrowienia

Basia

sir Bazyl
09-07-2007, 14:40
Hej:)
Kapitalne opowiadanie...masz jeszcze coś Sir Bazylu?...
Takie króciutkie W.Pola zamieściłem właśnie w wątku horror w Bieszczadach i na razie nie mam nic więcej. Gdyby ktoś był zainteresowany całym opowiadaniem "Kurniawa w Karpatach" to proszę o podanie adresu e-mail na priva.

sir Bazyl
21-11-2017, 19:53
Płaj nr 7, w którym zamieszczono powyższe opowiadanie dostępny w PDF: http://karpaccy.pl/plaj/

Derty
22-11-2017, 11:59
Samotnicy w górach...to jest najbardziej ekscytująca forma turystyki, jak dla mnie. Czasem lubię też samemu gdzieś poleźć i zagubić się w krzaczorach. Jednak nigdy nie miałem okazji szwendać się tak w UA lub innych dzikich jeszcze górach... Nie mówiąc o odmrażaniu się po nocy na nartach. U nas to już tylko namiastka dzikości i osamotnienia. Jakiś czas temu polazłem pożegnać się z dzikością pasma Kamienicy w Izerach (planuje się bowiem ucywilizować je za wszelką cenę). I cóż... po trzecim, czy czwartym 'ataku' crossowców na jakiejś ścieżynie wróciłem do domu zniesmaczony. Dzikości już nie było:/ Sport i rekreacja na modłę toru żużlowego górą...
Może czas pozwoli na taki samotny wypad gdzieś w Karpatach? Może tam jeszcze nie tułają się chmary zidiociałych młodzieniaszków na crossach lub skuterach?
Pozdrawiam,
Derty

Petefijalkowski
24-11-2017, 13:20
Derty,

bylem w pazdzierniku 2,5 dnia w Marmaroszach i Czywczynach(na rowerze) wlasnie sam. Pierwszego dnia spotkalem jedna grupke turystow, drugiego dnia jednego pogranicznika, trzeciego dnia dwoch pogranicznikow. I to by bylo na tyle...

Piotrek

Derty
24-11-2017, 13:30
To nie jest sprawiedliwe... W Maramosze mam ponad tysiąc km:/

Petefijalkowski
27-11-2017, 07:36
To nie jest sprawiedliwe... W Maramosze mam ponad tysiąc km:/
No, mi wg maps google wychodzi tak samo - 1032km :) :)

Arni
04-12-2017, 00:09
Derty,

bylem w pazdzierniku 2,5 dnia w Marmaroszach i Czywczynach(na rowerze) wlasnie sam. Pierwszego dnia spotkalem jedna grupke turystow, drugiego dnia jednego pogranicznika, trzeciego dnia dwoch pogranicznikow. I to by bylo na tyle...
Uuu, co tak dużo, jakiś festiwal był? :grin:
W te wakacje na początku lipca, ok. 9 dni w Marmaroszach - grupka ukraińskich turystów na Powie Iwanie, kilka osób nad Vinderel i...? Aaa, kilku pasterzy widzieliśmy.


No, mi wg maps google wychodzi tak samo - 1032km :) :)
Szczęściarz, 1167km :grin: