sofron
07-07-2007, 14:43
Bieszczadzkie miejsca.
Jest ich wiele. Różnych, innych, wyjątkowych, ciekawych mało, lub bardziej-dla każdego. Jedno z nich-tych moich, ulubionych pełnych tego czegoś nieuchwytnego, to dolina potoku Caryńskie. Zazwyczaj obieram stałą trasę, drogę, której celem jest właśnie miejsce po wsi Caryńskie i jednocześnie dolina potoku o tej samej nazwie. Bywam tam co rok; czasem, jak mi się uda to częściej (kiedyś „udawało mi się” to lepiej, ale cóż-im człowiek starszy tym mniej ma czasu na przyjemności). Ostatnio, pierwszy raz od lat nie jesienią, kiedy feeria barw i kolorów przesłania zdolność pojmowania, lecz zimą, w grudniu. Dziwna to zima, bezśnieżna, ciepła, ale jednak astronomicznie zima. Pogoda mimo tego wprost wymarzona, słońce, cztery stopnie, wieje południowy, zimny, mocny, nadspodziewanie silny, jak się okaże, wiatr. Pomimo, że trasa wiedzie być może bardziej atrakcyjnymi terenami, zawsze to Caryńskie jest celem samym w sobie. Wyruszam z Berehów, wspinając się na Połoninę Caryńską, powoli idąc w górę w coraz silniejszym świście wiatru, rozkoszując się tempem, pogodą widokami, górami po prostu.
Droga prosta, widoczna jak na dłoni nie stwarza żadnych problemów. Jednak jest inaczej. Dopiero po jakimś czasie zdaję sobie sprawę, że jest to całkowity brak innych ludzi, wędrowców, mieszkańców, kogokolwiek. Jestem sam, wędruje ze mną tylko mój ośmioletni syn, dzielnie stawiając czoła narzuconym przeze mnie wyzwaniom, nie skarżąc się na wydziwnione zainteresowania i sposób spędzania wolnego czasu przez jego ojca.
Grań połoniny. I wówczas uderzenie wiatru, z całą jak oceniamy pobieżnie, siłą. Nie można niemalże utrzymać się na nogach, ratują nas tylko wędrowcze kije, w które się przezornie zaopatrzyliśmy. Nie wiem, z jaką prędkością wiało, ale ledwo mogliśmy utrzymać pion, trzymaliśmy się nawzajem w obawie przed zwianiem w dół i poniesieniem hen! hen! daleko-na krańce Naszych Gór.
Idziemy mimo to sprawnie i szybko-choć bez słów- aż do niższego wierzchołka Caryńskiej, do miejsca, gdzie zielony szlak i nasza trasa schodzi na przełęcz Przysłup i dalej na Magurę. Pomimo trwającej wichury cieszymy oczy widokami. Zwały chmur nad Tarnicą, na Rawkach, za południową i wschodnią granicą; za to na zachodzie przez długą chwilę krystalicznie czyste niebo, pojedyncze chmury galopują z prędkością dźwięku, nie sposób je śledzić. Trawy leżą, nie mają się kiedy wyprostować, dodając swój poszum do łomotu wiatru. Bezlistne gałęzie drzew, tylko zielono-szare świerki dodają nieco kolorytu leśnym połaciom poniżej nas; czasem na krzaku dzikiej róży zalśni na czerwono jakiś zapomniany przez ptaki owoc… To wszystko. Tylko góry, wiatr i dwie kruche istoty zadumane nad monumentalnością odsłoniętego dla nich widoku, kiwające się w rytm porywów…
Zejście. Szybkie, strome, przerywane jedynie krótkimi odpoczynkami. Trzeba dojść Koliby, uzupełnić nieco nadwątlone siły i można zejść do doliny. Stara wiejska droga, mimo upływu 60 lat doskonale widoczna, obsadzona drzewami, niegdyś wyznaczała linię życia tak wielu ludzi, dziś jedynie smutna reminiscencja po dawnych czasach.
Krótki odpoczynek i już Caryńskie. Pętla, stare drzewa, wiatr ucichł, słychać jedynie odgłosy jego uderzeń gdzieś tam w górze. Spokój. Wieczny, rzec by można. To określenie jakże trafne na to, co dziś w tej dolinie jest, a wobec tego co było. Spokojny spacer w dół wsi. Na prawo łąki, na lewo strumień, chrzęszczą poruszane przez nogi kamienie… miejsce po dawnej cerkwi i cmentarzu, niegdyś centrum ludnej wsi-dziś martwa cisza; spotęgowana brakiem jakichkolwiek odgłosów życia, ze względu na porę roku. W lecie, świerszcze, ptaki, coś szeleści i szumi-dziś nic-tylko martwa cisza… I znowu-jakże adekwatne słowo, do tego co jest, wobec tego co było. Dochodzimy do cmentarza przycerkiewnego i cerkwiska, a właściwie ich resztek-i jak zawsze stawiamy świeczki tym, którzy tu byli, żyli i umarli; a także tym, którym nie pozwolono tu żyć i nie rozumiejących, tego co się dzieje, wygnano w cztery strony świata, nie pozwolono nigdy wrócić i umrzeć w miejscu i wierze, w której się narodzili.
W dole, w głębokim jarze szumi obojętny na wszystko potok, przepływający mimo burz i wydarzeń, jakże dobrze obrazując niezmienność przyrody wobec zmiennego i szalonego świata ludzi-wody jest więcej lub mniej, płynie szybko, lub wolne-ale zawsze jednakowo wyznacza Czas. Ważne jednak, by jak najwięcej przedstawicieli naszego szalonego gatunku zachowało w pamięci to, czego nauczyć nas mogą te Góry, ich losy i losy ludzi tu przez wieki, stulecia i epoki żyjących.
Dalsza droga przebiega już szybciej, jakby lżej… Dziwne, irracjonalne uczucie, że stanowimy tu element obcy, nie do końca pożądany, nie pasujący?
Nasiczańska Przełęcz. Widok na gniazdo Tarnicy, całą dolinę, czarowne miejsce w czarownej chwili. Niebo zasnute chmurami, przesuwającymi się szybko po niebie, co jakiś czas słońce prześwieca przez dziurę w ich powłoce…
Patrzę długo, tak długo, aby ten obraz zachować w pamięci jak najdłuższy czas, Ileż razy odczuwałem już podobną satysfakcję, oglądałem ten sam, a jakby inny widok; ile razy tu byłem, począwszy od tego pierwszego, jeszcze w latach osiemdziesiątych, kiedy miejsca po cerkwi szukałem z kijem i mapą; ilu bliskim osobom pokazałem już to miejsce; ile z nich polubiło je tak jak ja, podobnie, inaczej? Ile jeszcze „mam” takich miejsc, ile ich ma każdy z nas?
Oby jak najwięcej. I tak trzymać.
Jest ich wiele. Różnych, innych, wyjątkowych, ciekawych mało, lub bardziej-dla każdego. Jedno z nich-tych moich, ulubionych pełnych tego czegoś nieuchwytnego, to dolina potoku Caryńskie. Zazwyczaj obieram stałą trasę, drogę, której celem jest właśnie miejsce po wsi Caryńskie i jednocześnie dolina potoku o tej samej nazwie. Bywam tam co rok; czasem, jak mi się uda to częściej (kiedyś „udawało mi się” to lepiej, ale cóż-im człowiek starszy tym mniej ma czasu na przyjemności). Ostatnio, pierwszy raz od lat nie jesienią, kiedy feeria barw i kolorów przesłania zdolność pojmowania, lecz zimą, w grudniu. Dziwna to zima, bezśnieżna, ciepła, ale jednak astronomicznie zima. Pogoda mimo tego wprost wymarzona, słońce, cztery stopnie, wieje południowy, zimny, mocny, nadspodziewanie silny, jak się okaże, wiatr. Pomimo, że trasa wiedzie być może bardziej atrakcyjnymi terenami, zawsze to Caryńskie jest celem samym w sobie. Wyruszam z Berehów, wspinając się na Połoninę Caryńską, powoli idąc w górę w coraz silniejszym świście wiatru, rozkoszując się tempem, pogodą widokami, górami po prostu.
Droga prosta, widoczna jak na dłoni nie stwarza żadnych problemów. Jednak jest inaczej. Dopiero po jakimś czasie zdaję sobie sprawę, że jest to całkowity brak innych ludzi, wędrowców, mieszkańców, kogokolwiek. Jestem sam, wędruje ze mną tylko mój ośmioletni syn, dzielnie stawiając czoła narzuconym przeze mnie wyzwaniom, nie skarżąc się na wydziwnione zainteresowania i sposób spędzania wolnego czasu przez jego ojca.
Grań połoniny. I wówczas uderzenie wiatru, z całą jak oceniamy pobieżnie, siłą. Nie można niemalże utrzymać się na nogach, ratują nas tylko wędrowcze kije, w które się przezornie zaopatrzyliśmy. Nie wiem, z jaką prędkością wiało, ale ledwo mogliśmy utrzymać pion, trzymaliśmy się nawzajem w obawie przed zwianiem w dół i poniesieniem hen! hen! daleko-na krańce Naszych Gór.
Idziemy mimo to sprawnie i szybko-choć bez słów- aż do niższego wierzchołka Caryńskiej, do miejsca, gdzie zielony szlak i nasza trasa schodzi na przełęcz Przysłup i dalej na Magurę. Pomimo trwającej wichury cieszymy oczy widokami. Zwały chmur nad Tarnicą, na Rawkach, za południową i wschodnią granicą; za to na zachodzie przez długą chwilę krystalicznie czyste niebo, pojedyncze chmury galopują z prędkością dźwięku, nie sposób je śledzić. Trawy leżą, nie mają się kiedy wyprostować, dodając swój poszum do łomotu wiatru. Bezlistne gałęzie drzew, tylko zielono-szare świerki dodają nieco kolorytu leśnym połaciom poniżej nas; czasem na krzaku dzikiej róży zalśni na czerwono jakiś zapomniany przez ptaki owoc… To wszystko. Tylko góry, wiatr i dwie kruche istoty zadumane nad monumentalnością odsłoniętego dla nich widoku, kiwające się w rytm porywów…
Zejście. Szybkie, strome, przerywane jedynie krótkimi odpoczynkami. Trzeba dojść Koliby, uzupełnić nieco nadwątlone siły i można zejść do doliny. Stara wiejska droga, mimo upływu 60 lat doskonale widoczna, obsadzona drzewami, niegdyś wyznaczała linię życia tak wielu ludzi, dziś jedynie smutna reminiscencja po dawnych czasach.
Krótki odpoczynek i już Caryńskie. Pętla, stare drzewa, wiatr ucichł, słychać jedynie odgłosy jego uderzeń gdzieś tam w górze. Spokój. Wieczny, rzec by można. To określenie jakże trafne na to, co dziś w tej dolinie jest, a wobec tego co było. Spokojny spacer w dół wsi. Na prawo łąki, na lewo strumień, chrzęszczą poruszane przez nogi kamienie… miejsce po dawnej cerkwi i cmentarzu, niegdyś centrum ludnej wsi-dziś martwa cisza; spotęgowana brakiem jakichkolwiek odgłosów życia, ze względu na porę roku. W lecie, świerszcze, ptaki, coś szeleści i szumi-dziś nic-tylko martwa cisza… I znowu-jakże adekwatne słowo, do tego co jest, wobec tego co było. Dochodzimy do cmentarza przycerkiewnego i cerkwiska, a właściwie ich resztek-i jak zawsze stawiamy świeczki tym, którzy tu byli, żyli i umarli; a także tym, którym nie pozwolono tu żyć i nie rozumiejących, tego co się dzieje, wygnano w cztery strony świata, nie pozwolono nigdy wrócić i umrzeć w miejscu i wierze, w której się narodzili.
W dole, w głębokim jarze szumi obojętny na wszystko potok, przepływający mimo burz i wydarzeń, jakże dobrze obrazując niezmienność przyrody wobec zmiennego i szalonego świata ludzi-wody jest więcej lub mniej, płynie szybko, lub wolne-ale zawsze jednakowo wyznacza Czas. Ważne jednak, by jak najwięcej przedstawicieli naszego szalonego gatunku zachowało w pamięci to, czego nauczyć nas mogą te Góry, ich losy i losy ludzi tu przez wieki, stulecia i epoki żyjących.
Dalsza droga przebiega już szybciej, jakby lżej… Dziwne, irracjonalne uczucie, że stanowimy tu element obcy, nie do końca pożądany, nie pasujący?
Nasiczańska Przełęcz. Widok na gniazdo Tarnicy, całą dolinę, czarowne miejsce w czarownej chwili. Niebo zasnute chmurami, przesuwającymi się szybko po niebie, co jakiś czas słońce prześwieca przez dziurę w ich powłoce…
Patrzę długo, tak długo, aby ten obraz zachować w pamięci jak najdłuższy czas, Ileż razy odczuwałem już podobną satysfakcję, oglądałem ten sam, a jakby inny widok; ile razy tu byłem, począwszy od tego pierwszego, jeszcze w latach osiemdziesiątych, kiedy miejsca po cerkwi szukałem z kijem i mapą; ilu bliskim osobom pokazałem już to miejsce; ile z nich polubiło je tak jak ja, podobnie, inaczej? Ile jeszcze „mam” takich miejsc, ile ich ma każdy z nas?
Oby jak najwięcej. I tak trzymać.