PDA

Zobacz pełną wersję : lipcowa przebieżka bieszczadzka



samba_mamba
03-08-2007, 12:48
Słowem wstępu rzeknę, że podczytuję to forum od pewnego /niedługiego/ czasu, aż nagle, powodowany serią zupełnie przypadkowych intencji postanowiłem pokrótce opisać moje niedawne z Matem kolejne - ile to już lat mojego niedługiego przecież życia - bieszczadzkie przejście. Nosiło ono jadowicie ironiczne miano "wyprawy naukowej", gdyż przeprowadzałem w jego trakcie wywiady z turystami i miejscowymi, będące badaniami do mojej pracy dyplomowej. Ale nieważność.
Przejdźmy więc do naszej ulubionej części, czyli opisów odcinków trasy.


3.7. / 4.7.
WARSZAWA - ZAGÓRZ

Szlak słabo oznakowany, męczący, brak interesujących widoków.
Generalnie, to z pewnym zaskoczeniem odnotowałem dwa fakty; po pierwszeż, że trasa pociągowa z Wwy do Zagórza wiedzie teraz przez Lublin (!, zaś po drugież, że pociąg ów - poza dość specyficznymi wagonami oraz ich ludzką zawartością, udającą się do Kijowa i Dnietropietrowska - był zupełnie pusty. Pusty pociąg z Warszawy w Bieszczady na początku lipca? Que? Nie mówię, że nie było żywej duszy, gdyż na wysokości Lublina w sąsiednim przedziale rozgorzała pijacka impreza - ale to tyle.

samba_mamba
03-08-2007, 13:26
4.7

Zgodnie z naszymi przewidywaniami, w deszczowy poranek na zagórskim (zagórzańskim?) dworcu wysiadły trzy osoby na krzyż, w tym nas dwóch, objuczonych sakramencko ciężkimi plecakami. Zakupiliśmy szereg towarów natury spożywczej, a ja dodatkowo - nóż (19.99, całkiem dobry, choć z otworem w środku ostrza, spreparowanym w celach zagadkowych), gdyż szybko zdałem sobie sprawę, że swojego naturalnie zapomniałem. Los nam sprzyjał, gdyż za parę chwil z przystanku PKS odchodził pożądany przez nas Connex do Komańczy. Connex ów, zupełnie zatłoczony (głównie miejscowymi, nasze plecaki zdawały się być jedynymi osobnikami swojego gatunku na pokładzie), 28 km pokonywać raczył ponad godzinę. W Komańczy posililiśmy się pod GS-em, po czym ruszyliśmy czerwonym szlakiem w stronę Chryszczatej. Celem tego dnia było Bystre (nie wiedzieć czemu, była to decyzja wymyślona na poczekaniu - trzeba mieć jakiś cel). Pogoda wahała się, jak w w Bieszczadach, między ulewą, skwarem a ziąbem, czasem jawiąc się jako swobodna kombinacja wszystkich wymienionych składników. Szlaki były mokre, ale tylko trochę. Niedługo zeszliśmy w Dolinę Osławy, minęliśmy Prełuki i podążyliśmy, jak dwa samotne objuczone woły w stronę podejścia na Jeziorka Duszatyńskie. Wtem! - pogodzie w dosłownie minutę udało się w końcu ustabilizować i lunął deszcz, który następnie przeszedł w oberwanie chmury. Owo oberwanie chmury zaczęło natomiast przejawiać wszelakie znamiona burzy - a wszystko to trwało nie dłużej niż 4, 5 minut. Uskoczyliśmy w krzaki i jęliśmy w pocie czoła nakładać folie na plecaki. Ruszyliśmy dalej, ale marsz z każdą chwilą stawał się coraz mniej możliwy; gęsta ulewa mocno ograniczała widoczność. Pomruki burzowe wzmogły się. Pośród deszczu zauważyłem odległy daszek niewiadomej prowieniencji. Udaliśmy się tam co sił w nogach. Był to oczywiście sezonowy barek w Duszatyniu. Pod jego litościwą blachą schroniliśmy się na następne 2 godziny, pijąc herbatę i rozmawiając z właścicielką oraz napotkanymi pod zbawiennym daszkiem turystami: parą, której sytuacja była jednakowoż lepsza od naszej, gdyż w Komańczy zostawili oni samochód, oraz dwiema dziewczynami - z plecakami!! plecakami! wędrowcy! piszę to w tonie entuzjastycznym, gdyż przez resztę wyprawy nie spotkaliśmy już ANI JEDNEGO plecakowego łazika - które ulewa zaskoczyła na podejściu na jeziorka. "Nie da się przejść", mówiły, wyżymając ubrania z wody, "wszystkie potoki wezbrały, wylały, kaplica, nie przejdzie się". Rozpoczęła się więc debata 'Co teraz?', połączona z oczekiwaniem na ustanie deszczu. Pomysłów było bez liku, aczkolwiek nasz nie należał do najrozsądniejszych. "Idziemy na Chryszczatą", oznajmiliśmy około 15.00 i ruszyliśmy w stronę Jeziorek, mimo iż nasi rozmówcy stukali się w czoła. Potoki istotnie wezbrały dwukrotnie. Pierwszy przekroczyliśmy na zwalonym pniu; drugi jednak wyglądał dość groźnie. Rzuciliśmy oczyma na mapę i podjęliśmy decyzję, że pójdziemy bez szlaku jego lewym brzegiem, a jak będziemy wyżej, wyczaimy szlak czerwony i dołączymy do niego tuż przed Jeziorkami. Dobyliśmy map i kompasów i ruszyliśmy przez chaszcze. Po godzinie zrozumieliśmy, że sami się pokonaliśmy. Spod nóg uciekały nam salamandry plamiste. Szlaku ni widu ni słychu, a i strumień jakoś inaczej się kręcił niż mapa była łaskawa sugerować. Zrozumieliśmy, że pomyliliśmy dopływy, o co w zasadzie nie było trudno tuż po ulewie, szczególnie że deszcz wciąż siąpił. Prawdopodobnie znajdowaliśmy się gdzieś na zachodnim zboczu Hrunia. Cisnęliśmy jednakowoż przed siebie, aż do momentu, gdy dojrzałem na pobliskim drzewie pewien osobliwy znak. Były to ślady niedźwiedzich pazurów. Dotarło do nas, że rozbicie się tutaj na noc nie jest najprzezorniejszym z rozwiązań. Zawróciliśmy, starając się iść tą samą drogą. Po ponad dwóch godzinach udało nam się powrócić do Duszatyna. Rozbiliśmy się na polu namiotowym koło mostu kolejki i zasnęliśmy snem zawiedzionych.

Zagórz - Komańcza - Prełuki - Duszatyn - gdzieś na Hruniu - Duszatyn.

Henek
04-08-2007, 10:26
Piękna traska.
I te zwroty akcji. Co teraz będzie ?