PDA

Zobacz pełną wersję : Zielone połoniny, część pierwsza



sofron
19-09-2007, 00:22
Kolejne wakacje, kolejny wyjazd. Kolejny raz w Bieszczadach. Tym razem trochę inaczej, a jednocześnie, jakby tak samo. Dlaczego? Syn rośnie i nieuchronnie przyszedł moment, kiedy dziewięciolatek zażądał wyjazdu pod namiot. Starość nie radość, ale dłużej się tej chwili odwlekać nie dało, no i czego nie robi się dla rodziny. Zatem jazda-męska wyprawa, z namiotem w ostatnim tygodniu sierpnia.
Program turystyczny-trzy miejsca, pięć wycieczek, trochę po górach, trochę po płaskim. Najpierw rzecz najgorsza i najbardziej uciążliwa- 7 godzinny dojazd po polskich drogach. Dzięki Bogu, że po drodze z Warszawy jest tak magiczne miasto, jak Sandomierz-bez jego widoku droga byłaby nie do zniesienia .
Pierwsze lądowanie w Wetlinie. Jest już trochę spokojniej, większość ludzi wyjechała, niedziela wieczorem zapewnia też spokój po masie łikendowiczów, których sznur nieprzerwany ciągnął od gór po południu.
Rozbijamy namiot, jemy turystyczną kolację (pasztet, mielonka, cebula) i idziemy spać. Miało być ognisko, ale paliwa brakło. Nic straconego, będzie następnego dnia.
Poniedziałek wita nas piękną pogodą: słońce i lekki wiatr, małe chmurki i błękit nieba-widok, który wystarczyłby za posiłek każdemu artyście. Na szczęście nim nie jesteśmy, więc po śniadaniu wyruszamy na Połoninę Wetlińską, tradycyjnie, do góry, czarnym szlakiem przez Górną Wetlinkę, do Chatki rzecz jasna. Jest gorąco, a mieszczuchowskie płuca i nogi dość opornie reagują na wysiłek; aklimatyzacja przyjdzie jutro. Albo pojutrze.
Dochodzimy do Chatki i tu niespodzianka, a właściwie dwie-nie ma naszej ulubionej różowej oranżady (tylko tu możemy pić ją bezkarnie), i z zachodu napłynęło sporo czarnych, ołowianych chmur, zwiastujących małe polewanie (przyszło ono na całe szczęście dopiero wieczorem). Po krótkim antrakcie, teraz już spokojnie i stonowanie, traktujemy połoninę w kierunku Smereka. Idzie się wygodnie, jest wcześnie ludzie dopiero się pojawiają, lecz unikamy ich głównej fali, spiesznie oddalając się od schroniska. Trenujemy nasze kije do chodzenia (to nasz pierwszy sezon z tym wynalazkiem) i przyznać trzeba, chodzi się fajnie. Pomocna rzecz.
Pod Smerekiem, na Przełęczy Orłowicza (Orłowiczowskiej, Orłowskiej, Orłowskiego-kimkolwiek on był (sic!)-jak meldował zasapany młody człowiek o urodzie A’Tomka przez telefon komuś tam), posilamy się turystycznie (chleb, pasztet, cebula)-jaka to przyjemność-smakuje tylko w tym miejscu i drapiemy się na Smerek, z którego schodzimy do rzeki, a potem drogą do Wetliny.
W Starym Siole siadamy na szklankę piwa Leżajsk (to znaczy ja na piwo, syn na sok, żeby nikt nie pomyślał, że go rozpijam), a potem dążymy do namiotu. Postanawiamy zrobić sobie ognisko i skonsumować specjalnie w tym celu zabraną kiełbasę, którą uprzednio upiekliśmy. Drugie piwo tej samej marki dopełnia miary szczęścia, no lepiej być nie mogło, i kładziemy się spać, pełni optymizmu i wiary w siebie, pogodę i góry.
Następny dzień budzi nas lekkim deszczykiem i chmurami. Wstajemy więc nieco leniwie i modyfikujemy plan wydobycia się na kolejną Połoninę, tym razem Caryńską i wybieramy wariant Roztoki Górne-Stryb-Czerenin i powrót tą samą drogą. Spokojnie dojeżdżamy do Cisnej, Potem przez Liszną do Roztok. Tak jak za najpiękniejszą dolinę w Bieszczadach uważam Caryńskie, tak za najpiękniejsza przełęcz uważam tą, która jest na wschód od dawnej wsi Roztoki Górne, na zboczu pomiędzy Manewą a Kiczerką, oznaczoną jako 881. Kiedyś schodził tamtędy graniczny szlak niebieski, który obecnie nieprzerwanie biegnie granicą. Widok z niej na wschód, na oba Jasła i Okrąglik mało ma sobie równych, zwłaszcza o zachodzie słońca.
Rozpogodziło się, deszczowe chmury znikły niczym poranna mgła, a my nowiutką szosą spacerkiem wchodzimy na przełęcz nad Roztokami (lub Ruske Sedlo-jak kto woli). Osiągnąwszy wolną od strażników granicę, wymieniwszy przyjacielskie „Ahoj!” z grupą słowackich cyklistów, ruszamy na zachód w kierunku Czerenina. Osiągamy go po powolnym marszu, mijając urwisko pod Rypim Wierchem i Stryb, jedząc po drodze garściami już dojrzałe jeżyny i rozważając historię, jak na dłoni widoczną na mijanych słupkach granicznych. Niektóre nowe, niektóre przedwojenne, z literą „P”, przerobioną po październiku 1939 roku na niemieckie „D”; „CS” przerobione na „S” i odwrotnie; a na niektórych ledwo widoczne litery „M” lub „K.V. M”. Na Czereninie, celu naszej wędrówki odnajdujemy resztki tripleksu, częściowo oparte o duży kamień, stanowiący jego podstawę, gdzie od 1939 roku do końca wojny stykały się granice Niemiec (GG); Słowacji i Królestwa Węgier. Ten dawny trójstyk granic był naszym celem, ale jakże trudno szło mi choć schematyczne objaśnienie tego faktu, miejsca mojemu synowi. Jego abstrakcyjna wyobraźnie nie sięga jeszcze tak daleko i nie pojmuje takiego splątania dziejów i losów wielu narodów i narodowości. A może to i dobrze?
No i powrót do Roztok, od pewnego momentu lekko na „siagę”, do wspomnianej przełęczy, długa kontemplacja widoku (choć do zachodu słońca daleko jeszcze). Powrót i nocleg (ostatni) w Wetlinie. W nocy (właściwie o czwartej rano) ciekawa przygoda-po polu chodzi sobie ryś i przeraźliwie miaucząc (?!) budzi lokatorów wszystkich czterech namiotów. Ale nikt się nie odważył wyjść dopóki kotek nie odszedł.
Rano wstajemy, zwijamy namiot i śmigamy do Tarnawy Niżnej-naszym następnym celem jest Nadsanie. I zdecydowanie było to najprzyjemniejsze miejsce i ludzie, których spotkaliśmy. Rozbiliśmy się na malutkim pólku, tuż nad potokiem za hotelikiem w Tarnawie. Nie dość, że byliśmy sami (co za komfort), to warunki sanitarne i kuchnia były najlepsze podczas całego pobytu. Właściciele przemili, zorientowani turystycznie i niezwykle gościnni. Szkoda tylko, że w barze był telewizor ;-).
Czując się mocni, podjechaliśmy do Bukowca i wyruszyliśmy na ścieżkę wiodącą do źródeł Sanu. Nie byłem tu od 2001 roku, jej przebieg w górnym odcinku jest zmieniony i prowadzi przez ruiny (?) dworu, ale dociera obecnie na samą granicę do źródeł Sanu (sł. Gr. 224) i kamienia z tablicą (ukraińską).
Droga do Beniowej ta sama, jak zawsze. Zielone łąki; szerokie, puste, gładkie, gnące się w lekkim poszumie wiatru; stara wieża strażnicza na drugim brzegu Sanu, przed torami kolejowymi. Po drodze dwa krzyże i pusty postument z kamienia z inskrypcją po rusińsku; stara lipa pośrodku dawnej wsi; bacówka-obecnie stanica konna, Wołowy Garb i Połoniny na horyzoncie… Cisza, spokój, kameralna atmosfera, w którą wdziera się obcy, ale i znany dźwięk: gwizd nadjeżdżającego pociągu, który ze stukotem przetacza się pomimo nieistniejących wsi, płosząc i przeganiając duchy dawnych mieszkańców. Lecz zaraz cichnie, oddala się i znowu słychać tylko poszum wiatru, brzęk owadów, cykanie świerszczy…Miejsce po cerkwi, cmentarz i dalej stara droga biegnie w kierunku Negrylowa…
Kamienista droga wiedzie aż do wzgórza, gdzie zbaczamy na teren dawnego dworu i wsi Sianki; dość szybko dochodzimy do punktu widokowego, zaś potem przez wysokie trawy do granicy i źródeł Sanu. Niepozornie zaczyna się ta ponad 400 kilometrowa rzeka, ale jak wiele rzeczy w Bieszczadach stanowi początek i koniec jednocześnie. Wracamy do punktu z widokiem na przełęcz Użocką i ukrainną część Sianek: odpoczywamy obserwując toczące się tam pociągi, normalne życie, po naszej stronie istniejące tylko we wspomnieniach i szeptach ludzi i miejsc, które zarazem są, ale i których nie ma. Jak widoczny pośród drzew budynek stacji w Użoku, jak miejsca po wsiach, cerkwiach i cmentarzach. Dla wielu jest to po tamtej stronie gór, ale po tej stronie pamięci.
Wracamy…Wieczorem, przy ognisku, słuchając szumu potoku i szelestu kropel deszczu na liściach, rozmawiam z synem o tym co tu było, czego nie ma, co zostało utracone. O ludziach wygnanych z domu, o strachu i krzywdzie, ale i o tym, że dziś my możemy się cieszyć pięknem tego zakątka Polski, wędrując po górach, łąkach, połoninach i dolinach…:wink:
sofron

Derty
19-09-2007, 10:53
Hej:)

Eh...przegapiłem ten moment, gdy mogłem z malutkim synem wędrować po górach z namiotem:( Teraz nadrabiam te stracone chwile. Na szczęście Junior lubi takie wyprawy. Zwłaszcza, że np ostatnio to ja nosiłem po Bliźnicy piwko dla zespołu:D (Nie kupujcie zbyt dużych plecaków;)) Piękna wyprawa Sofronie i muszę przyznać, że masz dzielnego potomka. Spore odcinki wytrzymał:)

Pozdrawiam,
Derty

sofron
19-09-2007, 11:15
sam się dziwię, po kim on taki dzielny jest :wink:
sofron