PDA

Zobacz pełną wersję : Zielone połoniny, część druga



sofron
19-09-2007, 17:18
Zasypiamy twardo mając w oczach ostatnie błyski dogasającego ogniska, zaś w uszach szum toczącej się niezmiennie od lat wody, tak samo od zawsze…
Następny dzień traktujemy lekko i lajtowo (jak mówi mój syn). Wybieramy się na spacerek do Dźwiniacza, do ruin cmentarza. Poranek jest pochmurny, jednak już po godzinie w drodze towarzyszy nam nieśmiałe z początku słońce, które po krótkim czasie rozbłyska z całą siłą. Mijamy stare drzewa, świadczące o dawnych wsiach, przydrożne krzyże, stare ścieżki… Chyba największe wrażenie wywiera na mnie bodajże ten przedostatni przed Dźwiniaczem, stojący w grupie czterech starych drzew. Obraz i pomnik zarazem. Wszystkie one skłaniają do zadumy, jednakże w tym właśnie dostrzegłem coś niezwykłego, magicznego, duchowego. Coś dawnego, czego nie widać, ale co można wyczuć, co jest obecne.
Kolejna rozmowa na temat losów tego kawałka Polski, losów ludzi i narodów. Mój Boże, jak odpowiedzieć dziewięciolatkowi na proste w sumie pytanie, dlaczego tak się działo, jak się działo?
Dochodzimy do cmentarza w Dźwiniaczu. Położony na niewielkim wzniesieniu, cichy, piękny, zielony, ze starymi jaworami, z widokiem na San i ukraińskie już pagórki. Szum liści i przepiękny śliwkowy sad obok cmentarza dopełniają idyllicznego obrazu.
Syn mi proponuje, żebyśmy zbudowali tu dom i pyta dlaczego nie można? Kolejne proste pytanie.
W dal, po naszej stronie prowadzi betonowa droga do Łokcia; po drugiej stronie widać piaszczyste drogi, po których wędrują pobrzękując dzwonkami, krowy.
Robimy sobie dłuższą przerwę. Pogoda piękna, brzęczą pszczoły, szumią trawy, pachnie skoszone siano… Nie wiem, czy nie zdrzemnęliśmy się nieco, warunki były ku temu wprost wymarzone, lecz w końcu podnieśliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy nie podążyć do Łokcia, lecz coś trzeba przecież zostawić na następny raz. I wszystkie inne następne razy.
Po powrocie i pierogach na obiad (z jagodami i z mięsem-po części) przenosimy się do Ustrzyk, na camping. Nie jest już to już miejsce tak idealne, jak Tarnawa, ale ludzi zbyt wielu nie ma (zjadą dopiero w piątek), i da się wytrzymać, bo zbyt hałaśliwi nie są. No i poza tym blisko stąd do Wołosatego, które będzie dla nas w dniu jutrzejszym startem i metą tradycyjnej, corocznej pętli bieszczadzkiej: Tarnica-Halicz-Rozsypaniec-Przełęcz Bukowska. Tego dnia jeszcze odwiedzamy muzeum w „Zielonym Domku”-ze wstydem przyznaję, że po raz pierwszy w życiu (na usprawiedliwienie dodam, że począwszy od 1991 roku zawsze jestem tu poza sezonem, kiedy jest ono zamknięte), i miło gawędzimy sobie z kustoszem.
W piątek wstajemy bardzo wcześnie, szybkie śniadanie i do Wołosatego. Na łąkach pod strażnicą SG obserwujemy stado saren, jakieś osiem sztuk. Jest 7.00 rano. Jakieś pół godziny później wychodzimy na szlak. Przed nami jest tylko kilka osób, więc spokojnie, oddychając rześkim porannym powietrzem (jakieś plus 5 stopni jest obecnie; w nocy około dwóch) podchodzimy pod Tarnicę niebieskim szlakiem. Pogoda jest piękna. Wymarzona na wędrówkę-chłodno, słonecznie, powietrze przejrzyste i czyste. Po półtorej godziny stajemy pod Tarnicą. Patrzymy na Krzemień i Połoninę Bukowską. W takich chwilach czuję, jak zbliżam się do nieba. Jest cicho, pośród skał tylko leciutko poświstuje wiatr. Widzimy pierwszych turystów zbliżających się od strony Szerokiego Wierchu, więc pakujemy się i sprawnie zdążamy w dół, czerwonym szlakiem na Halicz. Mijamy źródło, goprowski sezonowy namiot (jest jeszcze sierpień), skrzyżowanie szlaków i dochodzimy wzdłuż Krzemienia do drugiego źródła. Nadal cisza i spokój, aczkolwiek na Haliczu widzimy już pojedyncze sylwetki ludzkie, a nawet całe ich grupki.
Szczyt Halicza i zasłużony odpoczynek. Chłodno, wieje, kurtki się przydały. Już sporo ludzi, wielu z mapą w ręku usiłuje odgadywać nazwy wzgórz, wypatruje Sanu i Ukrainy. Trochę im w tym pomagamy, pokazujemy Bukowiec, San, Tarnawę i Sianki. Dobrze, że nie wiedząc pytają i słuchają, nie przechodzą obojętnie, nie jest im wszystko jedno. My spoglądamy na zachód, w kierunku Krzemienia i połonin-widoki przednie, góry zielone, jeszcze nie zaczynają siwieć. Robi się coraz ciaśniej, coraz więcej ludzi. Zwijamy się.
Przechodzimy na Rozsypaniec, potem na przełęcz. Robimy sobie zdjęcie pomiędzy granicami, w miejscu gdzie stoi stary słupek, jeszcze z czasów II Rzeczypospolitej. I schodzimy drogą w dół do Wołosatego. Droga znana, mało widokowa, nudnawa trochę. Ale jakże bieszczadzka. W Wołosatym odwiedzamy cerkwisko i po osiągnięciu parkingu powracamy do Ustrzyk.
Jest dość wcześnie, a jutro już niestety trzeba wracać do domu. Co robimy? Najpierw kompletujemy opał na ostatnie ognisko, co sprowadza się od zbierania suchych świerkowych gałęzi po drugiej stronie potoku, potem zaś udajemy się do kustosza muzeum, który po przeliczeniu punktów GOT, przyznaje mojemu synowi GOT małą w stopniu brązowym. Jest z tego niezmiernie dumny i podkreśla, że wśród wszystkich kolegów będzie jedynym, który tego typu osiągnięciem może się pochwalić. I jedynym którego ojciec ciąga na takie poronione wycieczki. Zadumaliśmy się chwilę z kustoszem nad upadkiem moralnym dzisiejszego świata oraz ludzi, po czym zakupiwszy piwo oraz sok udaliśmy się na ognisko. Przy jego okazji poznaliśmy podobną dwójkę gości z Czech (w Ostrawy)-ojciec i 12letni syn, z którym ja powspominałem jego nauczycieli języka polskiego: Czterech Pancernych i Kapitana Klossa. Doszliśmy do wniosku, że w nas nadzieja tego świata i takim przekonaniem poszliśmy spać.:shock:
Następnego dnia po wysuszeniu namiotu, które to szło dość opornie ze względu na zamglone słońce (zmiana pogody się szykowała), zwinęliśmy manele i udaliśmy się w ostatnie miejsce: do cerkwi w Łopience. Pokłoniliśmy się bieszczadzkiemu Chrystusowi i zakończyliśmy nasz pobyt. To już był prawdziwy spacer, krótki i lekki, acz jednak widzieliśmy takich, którzy samochodem podjeżdżali pod samą cerkiew, gdyż zbyt ciężko było im się przespacerować. Tu pogoda popsuła się do końca i wracaliśmy już w drobnym deszczu, a w Baligrodzie to już całkiem padało.
I tak dobiegła końca ta cudowna, wspaniała wyprawa do wspaniałego, czarownego miejsca. Za rok-następna. :razz:
sofron

calanthe
19-09-2007, 17:59
fajna wyprawa... i młody dzielny:)
ciekawie relacjonujesz, tak że chcę się czytać:) przeczytałam obie części i zdjęcia też fajne... miło popatrzeć jak się jest 600km od Biesów a się chodziło jeszcze tak niedawno tymi samymi scieżkami:)
pozdrawiam!

Henek
23-09-2007, 12:09
Dzięki za fajową relację.
Wygarnęliście w krótkim czasie całą bieszczadzką śmietankę.
Na przyszły rok niewiele zostało. Ale trzeba brać dzień dzisiejszy.
Nie wiadomo jak długo młody bedzie chciał nosić plecak za starym ?

sofron
24-09-2007, 13:05
Wygarnęliście w krótkim czasie całą bieszczadzką śmietankę.
Na przyszły rok niewiele zostało. Ale trzeba brać dzień dzisiejszy.
Nie wiadomo jak długo młody bedzie chciał nosić plecak za starym ?

Chodzimy tak od kiedy skończył 3 i pół roku (wtedy pierwszy raz wlazł na Tarnicę, choć schodził na moich plecach) i raduje się dusza, że mu się chce i widzi w tym plusy. A przecież chodzi o to by te plusy nie przesłoniły nam jednak minusów :wink: ... liczę jednak, że parę jeszcze lat pochodzi.. tym więcej, że wśród jego równieśników brak takich zapaleńców...
Pozdro