PDA

Zobacz pełną wersję : Relacja z pobytu w Bieszczadach w dn. 9 - 29 września 2007 r.



Stały Bywalec
14-10-2007, 17:59
Piętnaście dni temu powróciłem z Bieszczad.
15 dni to okres w sam raz, aby z jednej strony już ochłonąć, a z drugiej - aby wspomnienia były jeszcze żywe i niewydobywane gdzieś z zakamarków pamięci. Nie ukrywam też, że posiłkuję się teraz luźnymi zapiskami w kalendarzu, czynionymi „na gorąco” podczas pobytu, tzn. wieczorem lub następnego dnia.

9. września. Podróż w Bieszczady

Wyjazd z Ochoty, spod bloku, o godz. 8:10. Wyjeżdżam z żoną, ale powrócę sam. Szczegóły później, w dalszej części relacji. Ale uprzedzam: nie ma żadnej sensacji w tym fakcie.
Na szczęście w czasie znoszenia klamotów do samochodu jeszcze nie padało, więc nie zmokliśmy. Za to później podróż bez włączonych wycieraczek byłaby niemożliwa. Lało prawie przez cały czas podróży, przestało dopiero gdzieś koło Rzeszowa.
Sama jazda, jak to w niedzielę (i daleko od wielkich miast) - pomijając wspomnianą paskudną pogodę - nawet przyjemna. Odcinek Ostrowiec Świętokrzyski - Opatów był wyłączony z ruchu. Do Opatowa dojechałem więc przez Ćmielów.

W Sękowcu pojawiliśmy się o 17-tej. Sprawdziliśmy, czy kotka żyje (szczegóły o tym też później, w podsumowaniu relacji) i wnieśliśmy bagaże do domu.
Rozpakowaliśmy się, a potem udaliśmy się na 1-szą bieszczadzką kolację do domku nr 4, w którym już od wczoraj „urzędowali” Adaś z Anią, nasi przyjaciele z Warszawy. Wspólny pseudonim „Żabki” z I i II KIMB. Przyjechali dzień wcześniej, więc spadł na nich obowiązek przywitania nas kolacją. Ale z pustymi rękami do nich nie przyszliśmy. Zaniosłem flaszkę 0,7 l Kalganoffa, którą w maju kupiłem na bazarze w Ustrzykach Dln. od Ukraińców, następnie zawiozłem do Warszawy, a teraz przywiozłem ją z powrotem w Bieszczady (ot, i taki pijak ze mnie).

10. września. Górny Otryt. Długa trasa tej pierwszej wycieczki

Mimo niekorzystnej prognozy pogody postanowiliśmy pójść w góry, ale przezornie - nie na połoniny, lecz do lasu. Zawsze to jakaś osłona przed deszczem (niewielkim). Decyzja ta, jak się okazało, była słuszna.
Z Sękowca poszliśmy stokówkami (tj. leśnymi drogami Lasów Państwowych) do niebieskiego szlaku, potem tymże szlakiem przeszliśmy pasmo Otrytu aż do Chaty Socjologa. Po drodze zbierało się na deszcz, ale dopadła nas tylko jedna, przelotna mżawka. Nasz obiadek, a w istocie tzw. suchy prowiant, zaczęliśmy konsumować na ławeczce przed Chatą, lecz wkrótce, z powodu ziąbu, weszliśmy wewnątrz. W środku akurat w tym czasie prawie nikogo nie było, poza jednym młodym człowiekiem, którego poczęstowaliśmy Kalganoffem z piersiówki (wyglądał na pełnoletniego - tzn. ów turysta, a nie Kalganoff).
W międzyczasie zaczęło i przestało padać. Gdy przestało, włożyliśmy do puszki - skarbonki 40 zł (na dokończenie odbudowy Chaty) i powędrowaliśmy zielonym szlakiem do Lutowisk. Po drodze znów tylko przelotnie spadł niewielki deszczyk, ale błoto na tym odcinku było miejscami spore.

W Lutowiskach zrobiliśmy konieczne zakupy (aprowizacja !), zjedliśmy kolację „U Biesa i Czada” i poczekaliśmy (już niedługo) na autobus PKS „ostatniej szansy” do Zatwarnicy - wyjazd z Lutowisk o godz. 19:33 z przystanku vis a vis kościoła. Jest to gwarantowany powrót do Sękowca i Zatwarnicy - autobus ów nie kursuje jedynie 2 dni w roku. Ale trzeba nieco uważać na godzinę jego odjazdu, która może być jedynie „umowna”. Osobom zainteresowanym korzystaniem z komunikacji PKS w Bieszczadach radzę pojawiać się na przystankach nawet 10 - 15 minut przed „rozkładowym” czasem odjazdu.
Tego dnia przyjazd i odjazd z Lutowisk był zgodny z rozkładem jazdy PKS, ale mamy też i inne obserwacje.
Sama jazda PKS-em po ciemku była interesująca. Przed Smolnikiem wyszła nam na szosę łania, co zmusiło kierowcę do ostrego przyhamowania. W końcu do łani dotarło, iż wymusiła pierwszeństwo i wycofała się z szosy.
Na koniec przeszliśmy ostatnie dzisiaj 400 m - z przystanku PKS przed Sanem do ośrodka w Sękowcu. Pożegnanie z Żabkami i nareszcie ... czas na odpoczynek.

11. i 12. września. Leje deszcz

Opad ciągły o charakterze intensywnym, czyli pogoda - brzydsza od gówna. To ta sama, która towarzyszyła nam w niedzielę 9. września. Wyprzedziliśmy ją jadąc samochodem, ale przywlekła się za nami.
We wtorek wycieczka samochodowa - autem Adama.
W Ustrzykach Dln. robimy „ukraińskie” zakupy, a następnie jedziemy do Myczkowców. Tam, w ośrodku Caritasu oceniamy stan przygotowań do otwarcia skansenu cerkwi i kościołów bieszczadzkich. Będzie to coś niezwykle interesującego, ale dopiero ... będzie. Grunt, że wiem, gdzie to się znajduje i jak tam dojechać. Obejrzę w przyszłym roku. Mam przynajmniej taką nadzieję !
A potem - jazda do Cisnej na placki po bieszczadzku w „Siekierezadzie”. Ja nie prowadzę samochodu, więc - także na piwo.

W środę jedziemy (moim autem) do Leska. Czynimy uzupełniające zakupy, m.in. żona kupuje koszulę flanelową (za 15 zł) i od razu ją zakłada (jest zimno). Oglądamy galerię w synagodze, potem bez celu trochę szwendamy się pod parasolami po Lesku, a następnie wracamy do Sękowca.
Ja zajmuję się lekturą, a Gosia przygotowuje obiadokolację - fasolkę po bretońsku własnej roboty. Fasolkę i konieczne do smaku „komponenty” kupiła w Ustrzykach Dln. Wieczorem przychodzą Adam z Anią i wspólnie wszystko zjadamy. Również popijamy. Inaczej fasolka po bretońsku byłaby na noc trudna do strawienia.

13. września. Wycieczka samochodowa do Komańczy i na Słowację

Pogoda powoli i stopniowo poprawia się. Jedziemy (samochodem kolegi) najpierw do Komańczy, gdzie oglądamy cerkiew greckokatolicką i zgliszcza prawosławnej (nie tak dawno również greckokatolickiej).
I nagle wpadamy na pomysł, aby darować sobie dalsze odcinki komańczańskiej ścieżki historyczno - przyrodniczej, a zamiast tego pojechać do Medzilaborców. No to w drogę, bo dochodzi popołudnie i jeszcze nam tam sklepy zamkną.
Na przejściu granicznym koło Radoszyc kontrola dokumentów (osób i samochodu). Niedługo już tego nie będzie - Polska i Słowacja przystępują do strefy Schengen. Ale już teraz na owym prowincjonalnym przejściu granicznym wszystko przebiega b. sprawnie. Kolejki w ogóle nie ma, a pogranicznik rozmawia z nami raczej z nudów niż z obowiązku. W drodze powrotnej będzie tak samo.
W Medzilaborcach nie musimy wymieniać waluty, gdyż większość sklepów wydaje paragony fiskalne również w złotówkach (i oczywiście zapłatę w złotówkach przyjmuje). Dzielimy zatem podane na półkach ceny towarów przez 9 i w ten sposób oceniamy celowość konkretnego zakupu. Nabywamy kilka czerwonych wytrawnych win, słodkie nalewki i czekolady.
Senne, miłe słowackie miasteczko. Jest godz. 17-ta, zaświeciło słońce.
Byłoby naprawdę bardzo przyjemnie, gdyby nie ... dzieci cygańskie, namolnie żebrzące. I w ogóle dużo tu Cyganów, pardon: Romów. Na ulicach są bardziej widoczni niż miejscowi Słowacy.
Aż zaczynam się bać o piękną Komańczę, gdy już wkrótce, po zniesieniu kontroli granicznej zacznie się toto przemieszczać na tereny polskie. Komańcza jest przecież najbliżej położoną większą miejscowością po polskiej stronie. I ma zresztą nieco cygańskich tradycji - przed wojną jedną z jej ulic zamieszkiwali właśnie Cyganie.

Czas wracać. Opędzając się od brudnych bachorów wsiadamy do samochodu i wyjeżdżamy do Polski. Już w kraju przypominamy sobie, że jesteśmy głodni i w Dołżycy wstępujemy na pstrąga w knajpie pod prowokacyjną nazwą „Cień PRL-u”. Czekając na realizację zamówienia spostrzegamy myszkę, która przemierza lokal przy ścianie.

A następnie siedzimy jeszcze u Adasiów w ich domku do godz. 23-ciej. W końcu pstrąg to ryba, która lubi popływać. W knajpie nie piliśmy alkoholu przez solidarność z kierowcą, ale teraz to już można. Pogoda się zdecydowanie poprawia, więc jutro wyruszymy na szlak. No to kolejny toast - za ładną pogodę !!!
Potem bardzo, bardzo ostrożnie schodzimy z Gosią w świetle latarek po kamiennych schodkach z ośrodka (położonego na wzniesieniu) na drogę do leśniczówki. Udało się ! A przecież można się na tych schodkach wyp... nawet po trzeźwemu.
CDN

Aleksandra
14-10-2007, 19:34
A już myślałam, że w tym roku sobie darujesz szczegółowe relacje ;) Miło się rozczarować. Może jak ja nabiorę 15 -sto dniowego dystansu, to też coś skrobnę.

pozdrawiam
Aleksandra

ps. gdyby działało Piekiełko, pewnie byśmy się spotkali na dyżurze.

Jarek L
14-10-2007, 19:41
Swietna lektura, przenioslem sie w czasie i przestrzeni, prosze o wiecej

wojtek legionowo
14-10-2007, 21:50
Czytam wspólnie z córą Twoją relację i cóż moje dziecko mówi już niedługo maj ii następny Kimbi i wtedy znów spotkamy sie osobiście żeby móc pogadać,jak również wziąść i podnosić toasty.
Pozdrowienia od Gosi i Wojtka

chris
14-10-2007, 21:54
"I w ogóle dużo tu Cyganów, pardon: Romów."
"Aż zaczynam się bać o piękną Komańczę,"
"zacznie się toto przemieszczać na tereny polskie."
autor SB

Co to łazi po tych Bieszczadach, nie wiem.
No też jestem pod wrażeniem i czuję się przeniesiony w inny świat.
Dość, że Żydów wybiły Niemce, się nie pętają...

Groszek
15-10-2007, 17:51
Czekam na dalszą część!!!!!!!!!!!!!!!!

Stały Bywalec
18-10-2007, 07:40
"I w ogóle dużo tu Cyganów, pardon: Romów."
"Aż zaczynam się bać o piękną Komańczę,"
"zacznie się toto przemieszczać na tereny polskie."
autor SB

Co to łazi po tych Bieszczadach, nie wiem.
No też jestem pod wrażeniem i czuję się przeniesiony w inny świat.
Dość, że Żydów wybiły Niemce, się nie pętają...

Ciąg dalszy mojej relacji zamieszczę jeszcze dziś, najpóźniej jutro. Cieszę się, że i Ciebie przenosi ona w inny niż poznański, bo bieszczadzki, świat.

Ale z ostatniego Twojego zdania niedwuznacznie wynika, iż zarzucasz mi ... rasizm. Nic bardziej błędnego. Bardzo lubię np. ballady cygańskie, występy zespołów tanecznych i w ogóle wszystko to, co nie jest namolnym żebraniem, wyłudzaniem i okradaniem, a co niestety kojarzy się najczęściej z ludnością cygańską.
Moje podejście do tej sprawy jest czysto ekonomiczno-socjologiczne, broń Panie Boże rasowe.

Chris, kupiłbyś mieszkanie lub dom w osiedlu, gdzie przeważają rodziny cygańskie ? Ale takie najbardziej typowe, obserwowane na ulicach. Nie mam na myśli artystyczno-kulturalnych elit romskich, które bardzo cenię.

Stały Bywalec
18-10-2007, 12:56
14. września. Urocze bieszczadzkie błoto, które wolę od stołecznych deptaków

Trzy dni siedzenia na d... (co z tego, że w samochodzie) sprawiły, iż poprawę pogody powitaliśmy z „młodzieńczym” entuzjazmem.
Idziemy !!! Ale gdzie, pytają mnie Gosia, Ania i Adam, jako że zdają się na mnie jako stałego, bieszczadzkiego bywalca.
Analizuję więc mapę z mądrą miną, ale tak naprawdę to zastanawiam się nad pogodą (czy się znów nie zmieni na gorszą) oraz nad stanem bieszczadzkich dróg i ścieżek po niedawnych opadach. Z ukosa również zerkam na obuwie kompanów wycieczki. Buty żony osobiście zaimpregnowałem collonilem, więc jeżeli nie wejdzie po kostki do jakiejś kałuży czy rzeczki, to powinna wrócić suchą nogą. Obuwie Adama nieco mnie niepokoi, o adidasach Ani nie wspominając. Ale zapewnili mnie, że także je zaimpregnowali sprayem zakupionym w warszawskim Decathlonie (tuż obok CH Reduta na Ochocie). No to w drogę.

Najpierw, dla zachęty i na rozgrzewkę, łagodny początek. Z Sękowca poszliśmy stokówką (wiodącą pod Otrytem) do Chmiela, końca wsi. Potem przeszliśmy przez cały Chmiel, aż do sklepu przy szosie. Wypiliśmy piwo i wtedy zaproponowałem ciąg dalszy (trasy, a nie piwa.). Wybrana trasa wymagała prawie natychmiastowego wyruszenia spod sklepu, aby się nie spóźnić na autobus.
Przeszliśmy bardzo szybkim krokiem 3 km szosą do przystanku PKS Dwernik Skrzyżowanie, skąd mieliśmy (przed godz. 14-tą, dokładnie nie pamiętam) autobus do Nasicznego. I pojechaliśmy tymże autobusem do tegoż Nasicznego.

W Nasicznem usiedliśmy sobie przy drodze na jakichś pociętych balach i oddaliśmy się rozpasanej konsumpcji kanapek i piwa (mieliśmy je z sobą, w Nasicznem nic się nie kupi).
W czasie spożywania posiłku patrzyliśmy na błękitne, prawie bezchmurne niebo, na szybujące po nim drapieżne ptaki i było nam tak dobrze. A jak dobrze, to może wiedzieć tylko ten, kto nałogowo bywa w Bieszczadach. Duchu Przeszłości, mam rację ?

A następnie - zaczęło się. Poszliśmy leśną ścieżką prowadzącą z Nasicznego pomiędzy Dwernikiem Kamieniem (Holicą) a Magurą Nasiczańską aż do bitej drogi (wiodącej z Zatwarnicy). Na mapie Compassu z tego roku wzdłuż tej ścieżki oznaczono koński szlak, co jest wierutną bzdurą, gdyż ani jednego znaku „końskiego szlaku” tam nie ma. Na mapie Compassu Magura Nasiczańska nazywa się też inaczej, a mianowicie Jawornik. I komu tu wierzyć: Wojciechowi Krukarowi czy zespołowi Compassu ?

Przejście tą ścieżką nie powinno być trudne. Prowadzi ona przez przełęcz (a dokładnie, tuż obok przełęczy) pomiędzy Dwernikiem Kamieniem (Holicą) a Magurą Nasiczańską (Jawornikiem). Nachylenie terenu nie jest duże, prawie cały czas wędruje się puszczą bieszczadzką.
No, ale niedawno było kilka dni ulewnych. Poza tym ową ścieżką ściągane i zwożone są ścięte drzewa. Przy użyciu tzw. ciężkiego sprzętu transportowego. W równaniu bieszczadzkim suma tych dwóch składników oznacza błoto po kolana (a czasami powyżej kolan).
Zgadza się. O ile pierwsza połowa tego odcinka naszej drogi, tj. z Nasicznego do przełęczy, była niezbyt trudna do przejścia, to już druga połowa (aż do bitej drogi z Zatwarnicy) oznaczała walkę z błotnym żywiołem. Ja osobiście umiem chodzić po bieszczadzkim błocie (ponad 20 lat praktyki !) i zawsze stąpnę tam, gdzie nie zagłębię się powyżej kostek. W butach mam wszyte języki, a ponadto liczę na niezawodność zastosowanego impregnatu. Poprosiłem więc rozpaczającą żonę, aby przestała biadolić i uciekać gdzieś na ściany błotnego wąwozu, a po prostu szła tuż za mną, dokładnie po moich śladach. I zdało to egzamin, chociaż niekiedy słyszałem za sobą jej popiskiwanie. Adaś z Anią początkowo próbowali iść lasem równolegle do wąwozu, w którym znajdowała się nasza ścieżka, lecz wkrótce stało się to, z uwagi na leśny gąszcz, wręcz niemożliwe. W końcu też poszli za nami. I wreszcie doszliśmy do tęsknie wyglądanej bitej drogi, pokonując jeszcze tuż przed nią mały strumyczek.

Oczywiście nie był to koniec dzisiejszej wycieczki, czekało nas jeszcze przejście kilku kilometrów do Zatwarnicy (obok wodospadu nad Hylatym), a stamtąd do Sękowca. Ale był już to przyjemny spacerek.

15 września. Do południa znów deszcz i zimno

Adam, lekko przeziębiony pozostał w domku, a ja z Gosią i Anią pojechałem do Lutowisk i Czarnej po zakupy, w tym do apteki. Po południu Ania kurowała Adama, a ja z Małgosią poszedłem na „wycieczkę” - do Zatwarnicy i z powrotem. W tamtejszym hotelu wypiliśmy kawę (ja) i piwo (Gosia).

Tego dnia odnotowałem również przyjazd Darka, Pawła i Piskala (tak się każe nazywać), którzy jeszcze nieraz wystąpią w tej relacji. Darka i Pawła znam z widzenia, gdyż co rok spotykamy się w Sękowcu. Darek jest niepoprawnym optymistą i nieuleczalnym romantykiem, ponieważ co rok przyjeżdża w Bieszczady, aby tu ... poznać kobietę. Tak jakby nie było ich w Warszawie, gdzie mieszka. A zresztą poznał już kobietę w Bieszczadach. Imienia nie wymienię. Dała mu do zrozumienia, iż nie byłby bez szans. I co ? I nic.
Piskal z kolei pochodzi z Torunia i świetnie gotuje. Darek i Paweł wykorzystują go w roli kucharza. Wszyscy trzej zamieszkali w domku nr 1, w którym dwa razy będę jadł zakrapianą bieszczadzką obiadokolację (w następnych odcinkach).
CDN

Piotr
18-10-2007, 14:51
A następnie - zaczęło się. Poszliśmy leśną ścieżką prowadzącą z Nasicznego pomiędzy Dwernikiem Kamieniem (Holicą) a Magurą Nasiczańską aż do bitej drogi (wiodącej z Zatwarnicy). Na mapie Compassu z tego roku wzdłuż tej ścieżki oznaczono koński szlak, co jest wierutną bzdurą, gdyż ani jednego znaku „końskiego szlaku” tam nie ma. Na mapie Compassu Magura Nasiczańska nazywa się też inaczej, a mianowicie Jawornik. I komu tu wierzyć: Wojciechowi Krukarowi czy zespołowi Compassu ?
Moim skromnym zdaniem mącisz i jeszcze jesteś malkontent ;)

Po pierwsze: ten szlak konny istnieje, nieważne czy są znaki czy nie ma (może jest mało uczęszczany, może nie zauważyłeś, może deszcz zmył :-D ) . Tu poczytaj, etap II: http://www.gtj.pttk.pl/p_10_szlaki_bieszczadzki.html mówi dokładnie o szlaku konnym od stokówki w Zatwarnicy (tej od wodospadu) do leśniczówki w Nasicznem (tam na zakręcie on odchodzi, wiesz gdzie), przez przełęcz 825 (Prislip) między Jawornikiem a Dwernikiem-Kamieniem. Znaczy ktoś jeździ, tak?

Po drugie: jak nie wiesz komu wierzyć, to sprawdź sobie w innych źródłach. Na innych mapach jest Jawornik. Mają źle? Ok. To sprawdź sobie w Rewaszu - jest Jawornik. Też źle? To może w BOSZu. Też Jawornik? Porównywanie innych map z "Krukarową" nie ma sensu - bo to inne mapy. Dopiero co gdzieś czytałem że koledzy po fachu p. Krukara też już mają trochę dość tego że mapa ta jest nieoznaczona jako nazewnicza i w związku z tym na innych mapach, folderach, przewodnikach, etc. są inne nazwy a tam inne i one (przewodniki) czasem wychodzą na durniów przed turystami, bo co innego mówią a co innego delikwent pokazuje im na mapie. Dobrze wiesz że nie zgadzają się dziesiątki nazw (grube dziesiątki). To nie znaczy ze któraś z tych map jest zła (albo żę którejś trzeba wierzyć a którejś nie), tylko znaczy że są to różne pozycje wydawnicze - błędnie klasyfikowane do jednej grupy. Tam masz stan na jakiś tam czas (a szlag wie jaki) a na reszcie (i w reszcie) nazwy obecnie obowiązujące jako urzędowe lub nazwy jakie się przyjęły.
p.s - w Słowniku geograficznym z 1880 roku góra, którą nazywasz Holicą czy też Dwernikiem Kamieniem nazywa się po prostu: Dwernik. I komu tu wierzyć? :)

chris
18-10-2007, 23:16
Ciąg dalszy mojej relacji zamieszczę jeszcze dziś, najpóźniej jutro. Cieszę się, że i Ciebie przenosi ona w inny niż poznański, bo bieszczadzki, świat.

Ale z ostatniego Twojego zdania niedwuznacznie wynika, iż zarzucasz mi ... rasizm. Nic bardziej błędnego. Bardzo lubię np. ballady cygańskie, występy zespołów tanecznych i w ogóle wszystko to, co nie jest namolnym żebraniem, wyłudzaniem i okradaniem, a co niestety kojarzy się najczęściej z ludnością cygańską.
Moje podejście do tej sprawy jest czysto ekonomiczno-socjologiczne, broń Panie Boże rasowe.

Chris, kupiłbyś mieszkanie lub dom w osiedlu, gdzie przeważają rodziny cygańskie ?Chris, kupiłbyś mieszkanie lub dom w osiedlu, gdzie przeważają rodziny cygańskie ? Ale takie najbardziej typowe, obserwowane na ulicach. Nie mam na myśli artystyczno-kulturalnych elit romskich, które bardzo cenię.

Sorry Stały Bywalcze, wiem, że nieco się migasz ... sztuczny folklor odpada ( tańce, Roma, Ciechocinek, Górniak), trafiłeś (chyba) źle z resztą argumentacji; jakoś się me życie tak potoczyło, że sporo dealów z Romami porobiłem, NIGDY nie zostałem oszukany, wbrew obiegowym opiniom o ... "cyganach". Moja firma leży tuż obok "bloku", nowiutkiego, romskiego, bo ze względu na wypas, tylko Romów było na te mieszkania stać. Współpraca układa się na kanwie zawodowej, jak zwykle, znakomicie.
Sorry za cytat : "Chris, kupiłbyś mieszkanie lub dom w osiedlu, gdzie przeważają rodziny cygańskie ?" Powiem, że w latach 90-ych kupiłem mieszkanie w bloku z ok 30-oma rodzinami romskimi. Dać namiary Tobie konkretne? No problem. I złych wspomnień nie mam.
Większe wrażenie robią małolatki "romskie" na Słowacji, proponujące sex za małą kaskę. Jednak czy one romskie? Nie wiem, a znając podejście Romów do tego problemu - wątpię.

astronom
18-10-2007, 23:30
Większe wrażenie robią małolatki "romskie" na Słowacji, proponujące sex za małą kaskę. Jednak czy one romskie? Nie wiem, a znając podejście Romów do tego problemu - wątpię.

Doświadczyłem czegoś podobnego 10 lat temu w Szczawnicy...
Na oko miała mniej niż 15 lat... Smutne.

Stały Bywalec
19-10-2007, 01:02
16 września. Szkaradna jazda przez Skorodne

Z początku nic nie zapowiadało wieczornych komplikacji i emocji. Ale po kolei.

Pojechaliśmy w czwórkę (tzn. ja z Gosią oraz Żabki) do Majdanu k/Cisnej - moim samochodem. Zostawiliśmy go na parkingu przy sklepie i jakimś kiosku gastronomicznym, skąd powędrowaliśmy asfaltem aż za Żubracze. Następnie skręciliśmy w lewo i przez Solinkę doszliśmy do Roztok Górnych. Stamtąd wróciliśmy przez Lisznę do Majdanu.
Pogoda była ładna. Poza pierwszym odcinkiem (wiodącym szosą) trasa ciekawa, widokowa. Korciło nas, aby w Solince odnaleźć i zwiedzić pozostałości starego cmentarza, ale było tam jednak zbyt błotnisto i mokro, na co nasze panie były po przedwczorajszej wycieczce mocno uczulone. Usiedliśmy więc w Solince tylko przy drodze i zjedliśmy nasze zapasy. Pod koniec wycieczki, już w Majdanie, moje towarzystwo uraczyło się piwem, a ja coca-colą.
I wsiedliśmy do samochodu z - oczywistym w tej sytuacji - zamiarem powrotu do Sękowca.

Ci, co mnie znają, wiedzą że lubię urozmaicać sobie trasę wycieczki, zarówno pieszej, jak i samochodowej. Gdy tylko jest to możliwe, staram się wracać inną drogą niż przyszedłem lub przyjechałem. Nawet, jeśli się to wiąże z nadłożeniem drogi.
Postanowiłem zatem nie wracać przez Wetlinę i Brzegi Górne, lecz w Dołżycy skręcić do Terki i Bukowca, tam wyjechać na małą obwodnicę i dalej skierować się na Polanę, Czarną i Lutowiska. Coś wprawdzie obiło mi się kilka dni wcześniej o uszy nt. jakiegoś uszkodzenia drogi na skutek opadów, ale pomyślałem, że oznacza to co najwyżej utrudnienie ruchu, a zresztą może już ową drogę zreperowano.

Wyjeżdżając w Bukowcu na obwodnicę i skręcając w prawo nie zauważyłem żadnego napisu, żadnego ostrzeżenia. I nigdzie dalej też go nie było ! Aż tu kilka kilometrów za Polaną - szlaban ze znakiem „zakaz ruchu wszelkich pojazdów”. Co robić ? Wracać z powrotem, nadkładając kilkadziesiąt kilometrów ? Nie. Wróciłem więc tylko do Polany i skręciłem na drogę (jak najbardziej publiczną i jak najbardziej przewidzianą dla ruchu samochodowego) relacji Polana - Lutowiska, via Skorodne. Chyba 9,7 km. Pokonanie tego odcinka (już po ciemku) zajęło mi prawie godzinę. W końcu toyota corolla nie jest samochodem terenowym i naprawdę nie zależało mi na pozostawieniu gdzieś po drodze miski olejowej czy tłumika. Prowadziłem wóz z nosem przy szybie, cały czas na drugim biegu, a przez kilka chwil nawet na pierwszym (na drugim nie dawał już rady). Żona siedziała blada obok mnie i dyskutowała z Adamem i Anią, co zrobimy, jeśli się tu „rozkraczymy”. Mruknąłem, że zadzwonię do Piaseczna k/Warszawy do Toyota-Chodzeń po pomoc. Przecież podczas niedawnego przeglądu nakleili mi swoją nalepkę z ofertą autoholowania w razie potrzeby.
Nie jestem kierowcą rajdowym, ale w końcu udało mi się dotrzeć do obwodnicy (wyjazd na nią jest tuż przed Lutowiskami) bez szwanku.

A dalej to już na czwartym biegu. Piątego nie ryzykowałem - ciemno, zakręty, szosa wąska.
Chyba tylko w Bieszczadach, i to po sezonie, można jeździć na długich światłach, rzadko tylko je zmieniając na światła mijania. Ruch niewielki, a właściwie - prawie żaden.
W domu uznałem, że zasłużyłem na duże piwo. Nikt tego nie kwestionował.
CDN

DUCHPRZESZŁOŚCI
20-10-2007, 22:25
(...)
W czasie spożywania posiłku patrzyliśmy na błękitne, prawie bezchmurne niebo, na szybujące po nim drapieżne ptaki i było nam tak dobrze. A jak dobrze, to może wiedzieć tylko ten, kto nałogowo bywa w Bieszczadach. Duchu Przeszłości, mam rację ?
(...)
Skoro mnie wywołałeś, to się stawiam na Twoje wezwanie (podobno duchy tak mają :wink: ). Nie zdawałem se sprawy, że bieszczado-łażenie może być nałogiem? Dopiero, czytając Twoją relację stwierdziłem, że jednak tak. Z tym, że jestem nałogowcem początkującym. Ja chodzę po tych górach dopiero 11 lat. Daleko mi do takich nałogowców Jak Ty, bądź Wojtek z Legionowa. Ale jest coś co ciągnie człowieka w ten południowo-wschodni rejon naszego kraju. Coś co powoduje, że człowiek godzinami siedzi i czyta to forum, przegląda wszelkie słowo drukowane na tematy bieszczadzkie. Slęczy nocami nad mapami, wodząc palcem trasy przyszłych wypraw. A w koncu jak się jedzie te kilkaset kilometrów odczuwa się ten błogostan.
SB masz rację, masz 100% rację.
Czekam na dalszą relację z Twego pobytu.

Stały Bywalec
21-10-2007, 23:04
17. września. Wreszcie w góry !

68-ma rocznica agresji b. ZSRR na Polskę. Jako historyk (tylko z zamiłowania) prawdę o tym wydarzeniu poznałem już dawno, dawno temu, jeszcze w „zamierzchłych” czasach PRL. I podzielam pogląd śp. prof. Jerzego Łojka, iż kardynalnym i historycznym błędem polskiego rządu było niewydanie wtedy deklaracji o zaistnieniu stanu wojny z ZSRR. Wojny tej żadna ze stron wówczas formalnie nie wypowiedziała (ani nie obwieściła na forum międzynarodowym, iż znalazła się w stanie wojny na skutek agresji), co w niedalekiej przyszłości pozwoliło aliantom zachodnim przyjąć do akceptującej wiadomości zmiany graniczne dokonane jednostronnie przez ZSRR jesienią 1939 r. A przecież już znacznie trudniej byłoby im to przełknąć w sytuacji formalnego istnienia stanu wojny pomiędzy Polską a ZSRR. Jako że zgodnie z prawem międzynarodowym wszelkie zmiany terytorialne dokonane w czasie, gdy jeszcze trwa wojna, są nieważne. I potem, w 1941 r., Sikorski ze Stalinem musieliby najpierw podpisać układ pokojowy, w którym trudniej byłoby pozostawić sprawę granic do rozstrzygnięcia w terminie późniejszym.
Oczywiście nie łudzę się i zdaję sobie sprawę, że historia potoczyłaby się podobnie, ale przynajmniej strona radziecka byłaby pozbawiona atutów propagandowych, jakimi przez długie lata karmiła zachodnią opinię publiczną - iż w 1939 r. „tylko wyzwoliła” zachodnią Białoruś i zachodnią Ukrainę oraz zapewniła „ochronę” tamt. ludności. A tak na marginesie: Polska posiadała dn. 17 września 1939 r. jeszcze 25 sformowanych (nietkniętych lub odtworzonych) pełnych dywizji. Nie licząc oddziałów rozbitych i rozproszonych (w jakimś stopniu też nadal zdolnych do walki) oraz okrążonych - walczących i wiążących siły niemieckie.

Ale przecież nie o tym jest niniejszy wątek ! Takie refleksje historyczne naszły mnie z samego rana - może dlatego, iż obudziłem się na terenie, który w latach 1939-41 i 1944-51 należał do ZSRR. Sękowiec był bowiem wówczas rozdzielony granicą państwową. Teren dzisiejszej osady był polski (a do napaści Niemiec na ZSRR wchodził w skład GG), natomiast ziemia po drugiej stronie Sanu, tj. tam, gdzie obecnie znajduje się leśniczówka, ośrodek wczasowy i luksusowy domek myśliwski, należała już do imperium Stalina (aż do 1951 r.).

Otrząsnąwszy się z owych refleksji historycznych i upewniwszy, że obudziłem się w Polsce, postanowiłem wywieść dziś swoją ekipę w góry, na prawdziwą połoninę. Dzień zapowiadał się umiarkowanie słoneczny, chociaż zimny i wietrzny. I taki był w istocie.
Jedziemy zatem (znów moim wozem) przez Pszczeliny i Stuposiany do Ustrzyk Grn. Tam parkujemy na głównym, „centralnym” parkingu (10 zł za cały dzień), coś tam dokupujemy w pobliskich sklepikach, a następnie kierujemy się niebieskim szlakiem na Wielką Rawkę - chyba 3-ci pod względem wysokości szczyt w Bieszczadach.
Podejście niebieskim szlakiem na Rawki od strony Ustrzyk Grn. jest umiarkowanie trudne, tzn. łatwiejsze niż wejście tam szlakiem zielonym z Przełęczy Wyżniańskiej, ale dużo trudniejsze (chociaż krótsze) niż przejście zielonym szlakiem przez cały Dział, idąc od strony Wetliny.

Pocimy się zatem, pnąc się w górę, a nieliczne osoby schodzące do Ustrzyk Grn. ostrzegają nas, iż na górze „mocno wieje zimny wiatr”. Troszkę to ostrzeżenie było na wyrost, gdyż prawdziwie „zimny wiatr” odczułem dopiero na Smereku kilka dni później.
Ale na górze było faktycznie dość zimno, chociaż nie na tyle, aby nie usiąść na parę minut w celu zaspokojenia pragnienia. Potem poszliśmy żółtym szlakiem na Małą Rawkę (cały czas zachwycając się widokami !), a dalej, zielonym szlakiem zeszliśmy do „Bacówki pod Małą Rawką”, gdzie gruntownie odpoczęliśmy i wreszcie pożywiliśmy się.

Ruch turystyczny, na naszej trasie i w owej bacówce, był umiarkowany. Zarówno tego dnia, jak i w ciągu całego pobytu, spotykaliśmy studentów z Warszawy z tzw. roku zerowego, czyli kandydatów do otrzęsin. Skandowali mniej lub bardziej dowcipne hasła, w rodzaju „seks i wóda - polibuda !”.

Schodząc późnym popołudniem z bacówki na Przełęcz Wyżniańską dostrzegliśmy w górze ... orła. Nie było wątpliwości. Udało się nam nawet przyjrzeć mu przez chwilę przez lornetkę.
Tę iście bieszczadzką atmosferę zakłócił widok jakiejś wycieczki wędrującej z przeciwka, w kierunku bacówki. Otóż idący panowie byli w garniturach oraz odpowiednich do tego koszulach i krawatach. I oczywiście w pantoflach bardziej nadających się na parkiet niż w góry. Nasze panie ich nieco za głośno obśmiały, gdyż oglądali się za nami z oburzeniem. Ale jeśli chodzi o mnie osobiście, to wolę już (z dwojga złego) garnitur i krawat na połoninie od moheru w lokalu wyborczym.
No i znów Chris okrzyknie mnie rasistą i ksenofobem ! A niech Mu tam.

Na Przełęczy Wyżniańskiej pozostawiłem swoją „ekipę” na parkingu, a sam błyskawicznie złapałem okazję w kierunku Ustrzyk Grn. Podwieźli mnie tam b. sympatyczni państwo z Olsztyna.
W Ustrzykach wsiadłem do swojego samochodu i wróciłem na przełęcz po żonę i przyjaciół. Do Sękowca wróciliśmy jadąc przez Brzegi Grn., Nasiczne i Dwernik.

18. września. Odpoczynek od łażenia. Przyjazd Ryśka

Pogoda poprawia się. Jest cieplej. Ale wieczorem spadł niewielki deszcz.

Do godz. 13-tej „czas wolny”. Lektura, drobne prace domowe (przepierka, czyszczenie i impregnacja butów, itp.). Następnie samochodem Adama jedziemy do Ustrzyk Dln. Mamy bardzo dużo czasu - Rysiek przyjeżdża PKS-em dopiero o godz. 18:40.
A zatem zakupy (wiadomo czego) u Ukraińców oraz słodyczy w cukierni Szelców, pijemy też tam b. smaczną kawę (lokale Szelców, zarówno w Ustrzykach Dln., jak i w Lesku, szczerze Wam polecam).
I znów do auta - kierunek Bandrów. Zwiedzamy tam pozostałości cmentarza ewangelickiego społeczności niemieckiej. W okresie od I rozbioru (1772) do paktu niemiecko-radzieckiego (1939) istniały w Bieszczadach nieliczne enklawy mniejszości niemieckiej, wsie kolonistów. Sto kilkadziesiąt lat to jednak ładnych parę pokoleń.

Jesteśmy głodni. Odkrywamy b. przyjemny lokalik, gdzie smacznie i niedrogo można zjeść. Otóż można to uczynić w nowo otwartym w br. przydrożnym barze w Krościenku - konkretnie przy wjeździe do Krościenka (po prawej stronie). Serwowane są w nim pyszne pierożki, kotleciki rybne, itp.

I znów wracamy do Ustrzyk Dln., jest już po 18-tej. Wkrótce przyjeżdża autobus z Warszawy via Radom, a w nim - Rysiek, mój kolega z Radomia. Zamieszka (na razie) na pięterku domku nr 4, tj. tam, gdzie na parterze mieszka Adam z Anią.
Ładujemy jego klamoty do bagażnika, ścieśniamy się na tylnym siedzeniu Adamowego nissana i bierzemy kurs na Sękowiec.

I to jeszcze nie wszystko tego dnia. Robimy bowiem z Gosią u nas przyjęcie na 7 osób (nasza ekipa, teraz powiększona do 5-ciu osób, plus Basia i Henryk - szefowa ośrodka i jej mąż, tut. leśniczy). Siedzimy więc sobie przy słowackim winku oraz ukraińskiej gorzale, konsumujemy Szelcowe ciasta i słowackie pierniczki. Od gospodarzy dowiadujemy się sporo miejscowych nowin, m.in. nt. zamknięcia dla ruchu odcinka małej obwodnicy od Polany do Czarnej (informacja, jak dla mnie, rychło w czas !). Podobno uszkodzenie drogi na skutek opadów (osuwisko) jest poważne, a naprawa może potrwać nawet kilka miesięcy. W związku z tym drogowcy rozważają prowizoryczną naprawę drogi z Polany do Lutowisk przez Skorodne, tak aby można było chociaż tamtędy jeździć z Polańczyka w kierunku Lutowisk (w lepszych warunkach, niż się to nam przydarzyło 2 dni wcześniej).
Dowiedzieliśmy się również, że zamknięcie naszego forumowego „Piekiełka” w Dwerniku jest jedynie tymczasowe, gdyż lokal ów nie zmienił właściciela, lecz jest jedynie remontowany, a po remoncie i modernizacji wznowi działalność. Cóż, pożyjemy, zobaczymy !
CDN

Aleksandra
21-10-2007, 23:42
To jest jednak zaraźliwe... niech będzie cosik skrobnę, mając nadzieję, że SB nie obrazi się za zakłócanie jego relacji.

18 września, ostatni dzień w pracy, taki wymęczony i wyżebrany, bo przecież już od dawna chciała być w Bieszczadach. Pokonałam góry papierów i nieosiągalne szczyty rzeczy do pilnego załatwienia. Basta, niech tylko ktoś spróbuje coś jeszcze ode mnie chcieć. Wieczór, na środku rozbebeszony plecak, a wokół mnóstwo ciekawych rzeczy. Chyba latka lecą, kiedyś wystarczało 10 minut, aby idealnie spakować się na 2 dni czy też na 2 tygodnie w Bieszczady. A teraz będzie ciepło czy zimno, ciepło - zimno, ciepło - zimnoooo...

naive
22-10-2007, 22:50
a następnie kierujemy się niebieskim szlakiem na Wielką Rawkę - chyba 3-ci pod względem wysokości szczyt w Bieszczadach.
CDN

Chyba jednak siódmy co do wysokości szczyt bieszczadzki, najniższy z tych o wysokości ponad 1300 m n.p.m / to najmniej wazne w Twojej relacji, ale młodzież czyta i uczy się/. Twoje relacje powinny obowiązkowo czytać wycieczki facetów w lakierkach, ale zanim ruszą tyłek z domu. A tak wogóle - powinieneś częściej jeżdzić i za każdym razem pisać.

Derty
23-10-2007, 12:45
Hej:)
Dalej, dalej, Stały Bywalcze! Jakże tęskno mi za bieszczadzkimi drogami i ścieżynkami...

Pozdrawiam,
Derty

bertrand236
24-10-2007, 17:49
Leżę przykuty do łóżka, klikam, klikam, a CDN tylko obiecany....
Pozdrawiam

Stały Bywalec
26-10-2007, 19:59
Bardzo dziękuję za zainteresowanie.
Na zakończenie, w podsumowaniu, ustosunkuję się do niektórych Waszych uwag.

A na razie kontynuuję.:grin:

19. września. Ból zęba Gosi. Przyjazd Pastora

Od rana komplikacje. Gośka wstała z łóżka z zapuchniętym policzkiem, co oznaczało w tym wypadku ból zęba połączony ze stanem zapalnym. No bo ani nic jej w nocy nie ugryzło, ani ja nie jestem (nigdy zresztą nie byłem) damskim bokserem.
Co zatem robić z tym fantem - w Sękowcu, czyli na końcu świata ? Cóż ja piszę, koniec świata jest przecież w Dwerniku, na skrzyżowaniu. A zatem Chmiel, Sękowiec i Zatwarnica znajdują się stanowczo już poza końcem świata.

Najpierw zdobywam od Basi (Szefowej) nr telefonu do jakiejś pani zębolog w Ustrzykach Dln. Żona dzwoni tam i dowiaduje się, że owa pani stomatolog nie ma dziś czasu (komplet pacjentów). Żona podkreśla, iż chodzi jej o prywatną wizytę, ale to nic nie zmienia.
Nie ma na co czekać. Telefonuję do Adama na komórkę i mówię mu, aby sobie dziś w trójkę (w ich domku mieszka na piętrze Rysiek) poradzili bez przewodnika. A następnie ładujemy się z Gosią do samochodu i obieramy na razie kurs na Lutowiska - jedziemy do tamtejszego ośrodka zdrowia.
W lokalu ośrodka wisi ogłoszenie, iż dentysta przyjmuje raz w tygodniu. Nie pamiętam tego wyznaczonego dnia, ale na pewno nie odbywa się to w środy. Nie wstrzeliliśmy się więc ! Zasięgamy zatem dalszych informacji. Bardzo sympatyczna pani doktór podaje nam nazwisko, adres i telefon (nr 013 4611613, jakby ktoś z Was potrzebował) dentystki w Ustrzykach Dln. Zresztą dzwoni tam zaraz sama i umawia żonę na wizytę prawie natychmiast, tj. tylko po czasie potrzebnym na dojazd tam samochodem z Lutowisk.

Znów do auta i w drogę. Bez trudu odnaleźliśmy podany adres, dentystka już na nas (tj. konkretnie tylko na Gosię) oczekiwała.
W związku z tym, iż Gośka miała za parę dni (w niedzielę 23.09.) wracać do Warszawy, nie mogło być mowy o podjęciu dłuższego leczenia stomatologicznego, czego niestety wymagała sytuacja. Chodziło nam więc tylko o doraźną „likwidację skutku, a nie przyczyny”. Pani doktór zrozumiała to i - bez żadnego zabiegu - zapisała Gosi biseptol oraz jakieś ziółka do płukania buzi. Kupiliśmy to wszystko w aptece i powróciliśmy do Sękowca.

A wieczorem zaszczycił nas swoją wizytą Pastor. Umówieni byliśmy już wcześniej, kontaktowaliśmy się ze sobą przez komórkę. Zatrzymał się w hotelu w Zatwarnicy. Pojechałem tam po Niego (osobiście, swoim samochodem), a później, po imprezie, odwiozłem Go - już nie osobiście w roli kierowcy, lecz zorganizowałem ten transport.
Pastor wystąpił (całkiem niepotrzebnie) w roli Św. Mikołaja. Przybył do nas obładowany wiktuałami, także takimi w płynie. Ma gest, to b. dobrze o nim świadczy. Ale przecież i u nas było wszystko, co potrzeba !
Posiedzieliśmy zatem przy stole, omawiając bieszczadzkie (i nie tylko) tematy. O Was też była mowa, a jakże.

20. września. Na Smerek i z powrotem. Wieczorne pożegnanie Adama i Ani

Jest ładnie, słonecznie, ale zimno. W zamiarach mamy pieszą wycieczkę z Sękowca do Wetliny - przez Zatwarnicę, Suche Rzeki i Przełęcz Orłowicza oczywiście. Powrót planujemy okazją (z Wetliny do Lutowisk), a stamtąd ostatnim PKS-em (tym o godz. 19:33) chcemy przyjechać do Sękowca.

Gorzej było z realizacją tego planu.

Pierwsza komplikacja nastąpiła już w Zatwarnicy. Gosię znów trochę boli ząb, informuje mnie więc, iż tylko odprowadzi nas do Suchych Rzek, a stamtąd powróci do domu, aby zażyć biseptol i płukać usta ziółkami.
I tak się stało. Od „Ostoi” poszliśmy już tylko w czwórkę, tj. Żabki, Rysiek i ja.
Na Przełęczy Orłowicza bardzo zimny wiatr, ale można się przed nim schować. Ukrywamy się więc na zboczu i zjadamy oraz wypijamy, co tam mamy ze sobą. A potem wędrujemy na Smerek, chociaż początkowo tego nie planowaliśmy. Na szczycie nieco kontemplujemy, podziwiając urodę naszego kraju oglądanego z góry. I następnie wracamy na przełęcz.

Tam robię krótką zbiórkę i przedstawiam sytuację. Z bilansu czasu wynika, iż po zejściu do Wetliny będziemy mieli tylko ok. półtorej godziny na dostanie się do Lutowisk. A my przecież nie wiemy, czy i czym tam dojedziemy ! Busik może się trafić, a może i nie (jest czwartek, zimno, turystów niezbyt wielu). O możliwość „okazji” z Wetliny do Ustrzyk Grn. jestem raczej spokojny, ale co potem ? Kursowy autobus PKS (Lutowiska, godz. 19:33) na nas nie poczeka. Łapanie go w nieco bliższym Smolniku doda nam co najwyżej ok. 10 minut czasu, nie więcej.
Bardzo nie lubię łazić „tam i z powrotem”, ale tym razem musiałem podjąć taką decyzję. Schodzimy zatem tą samą drogą, którą przyszliśmy. W Suchych Rzekach wstępujemy na herbatkę do „Ostoi”. Urzędują tam studenci roku zerowego na obozie integracyjnym. Nie chcą od nas zapłaty za herbatę ! No to nazywamy to inaczej - pozostawiamy im pieniążki mówiąc, iż wspomagamy w ten sposób ich „fundusz piwny”. Przyjmują to ze zrozumieniem.

Zbliżając się do hotelu w Zatwarnicy dostałem telefon od Pastora, który gdzieś w tych okolicach śmigał swoją terenówką. Przyjechał szybko po nas i zawiózł do Sękowca. Tam, w domku Adasia, urządziliśmy sobie wszyscy pożegnalną kolację. Adam z Anią następnego dnia muszą już bowiem wracać do Warszawy.
CDN

Stały Bywalec
27-10-2007, 14:03
21. września. Kolejne komplikacje „organizacyjne”. Zdecydowana poprawa pogody

Rano Gosia znów obudziła się ze spuchniętą buzią. Niby niedużo spuchniętą, ząb też bardziej ją „ćmił” niż bolał, ale jednak ... Biseptol i płukanie septosanem, jak widać, jej nie pomogły (a raczej pomogły tylko niewiele).

Żona początkowo zamierzała wracać do Warszawy dwa dni później, tj. w niedzielę 23 września. Wzywały ją już tam bowiem obowiązki zawodowe - ostatni tydzień miesiąca to b. intensywny okres w pracy „kadrowo - płacowej”. Miała nawet kupiony bilet na PKS z Ustrzyk Dln. do W-wy, odjazd o godz. 9-tej.

W zaistniałej sytuacji doszliśmy jednak do wniosku, że powinna skorzystać z okazji, jaką daje wyjazd Adama i Ani, i po prostu zabrać się z nimi. W sobotę będzie mogła już odwiedzić swoją dentystkę w Warszawie i zacząć kurację (tak się też stało; gdy sam powróciłem 8 dni później, po owej zębowej dolegliwości żony nie było już ani śladu). Natomiast tu, w Sękowcu, gdyby w sobotę lub w niedzielę wytworzył się poważniejszy stan zapalny, to tylko ... usiąść i płakać. 100 lat temu w takich sytuacjach chodziło się do kowala - miał obcęgi, znieczulenia dokonywał wódką, a dezynfekcji - rozpalonym żelazem. Ale gdzie tu w dzisiejszych Bieszczadach znaleźć kowala ?

No i pojechali. Po odjeździe żony i Żabek pomogłem Ryśkowi w przeprowadzce - zwolnił górę domku nr 4 i przeniósł się do mnie, na piętro leśniczówki.

Powyższe komplikacje „organizacyjne” spowodowały, że - mimo pięknej pogody - przeszliśmy z Ryśkiem tego dnia tylko ok. 13 km, wybierając się na zaledwie mały spacerek. Z Sękowca powędrowaliśmy stokówką pod Otrytem do Chmiela, przeszliśmy wzdłuż całej tej wsi, a następnie powróciliśmy szosą do Sękowca.

A co z Pastorem, spytacie. Otóż zniknął On iście po angielsku. Wczoraj umówiliśmy się, że przyjedzie do nas ok. godz. 11-tej i wybierzemy się na jakąś wspólną wycieczkę. I nie pojawił się. Jeszcze z samego rana, gdy pomagałem w wynoszeniu klamotów, widziałem Jego terenówkę jadącą z Sękowca w kierunku Rajskiego, drogą nad Sanem.
A później nie dawał już znaku życia. Milczał. Sam nie zadzwonił i nie odbierał telefonów komórkowych. Pogniewał się, czy co ? Dopiero później, już będąc w Warszawie, dostałem od Niego sms-a z usprawiedliwieniem.

A to trochę poważniejsza sytuacja, niż się na pozór wydaje. Mając często do czynienia z ludźmi, których określam mianem „gównozjadów”, bardzo cenię osoby mające gest i oczywiście staram się im w pełni rewanżować, a nawet „przebijać” ich szczodrość. Ot, taka to staropolska wada - występująca dziś chyba jedynie u osób nie mających w sobie nic krwi żydowskiej czy niemieckiej (o szkockiej już nie wspominając).

Tak więc Pastor mnie dwa dni temu prawdziwie wzruszył, pojawiając się u nas z dwoma pełnymi siatkami. Było w nich mnóstwo wiktuałów (nieco z tego pozostało w lodówce nawet po moim wyjeździe kilka dni później) oraz dwie flaszki: jakaś słodka damska nalewka i męska (0,7 l) wódka bols. I tak się złożyło, iż owego bolsa nawet nie otworzyłem, ponieważ zarówno wczoraj, jak i przedwczoraj, degustowaliśmy gorzałki ukraińskie - naprawdę dobre, ale młodzież niech tego nie czyta (a już tym bardziej nie pije).

Tak się zatem stało, że to Pastor wyparował, a Jego wódka pozostała (zamiast odwrotnie). Czekała na Jego powrót aż do końca mojego pobytu !
Wyprzedzając nieco tok narracji powiem tylko, iż nadal na Niego czeka - tu, w Warszawie. W dniu wyjazdu z Sękowca (29.09.) poszliśmy bowiem z Ryśkiem nad San, umieściliśmy wódkę bols na łódce bols (tej z reklam telewizyjnych) i popłynęła sobie Sanem aż do Wisły, a Wisłą - do Warszawy. Nazajutrz po przyjeździe pojechałem na Powiśle, wszedłem pod Most Poniatowskiego i odebrałem wódkę z łódki.
Stoi więc teraz sobie spokojnie w barku i czeka. I nic jej raczej nie grozi, jako że przebywa w dość licznym „ukraińskim” towarzystwie.

CDN

Stały Bywalec
30-10-2007, 18:28
22. września. Znowuż Rawki

Znów Rawki, ale jednak inaczej niż 17. września. Zejście to samo, lecz podejście inne !

Pojechaliśmy do Wetliny, gdzie pozostawiłem samochód na sporym parkingu niedaleko Hotelu Górskiego. Do owego parkingu należy zjechać z głównej szosy w dół, taką sobie krótką, ale za to krętą „serpentynką”. Zostawiałem wóz praktycznie na cały dzień, chciałem to uczynić legalnie, więc dość długo szukałem kogoś kompetentnego, komu by należało za to zapłacić. Wreszcie udało mi się w pobliskim budynku. W lokalu z napisem „Recepcja” przywołana panienka skasowała mnie na 10 zł, a ja z góry pokazałem jej, o który to samochód chodzi (co okazało się bardzo proste, gdyż innego ani wówczas, ani po moim powrocie, tam nie było).

Następnie weszliśmy z Ryśkiem na zielony szlak, którym przemierzyliśmy cały Dział, aż do Małej Rawki. Jest to bardzo przyjemne podejście, gdyż strome (ale raczej krótkie) są tylko dwa początkowe odcinki oraz ostatni - wejście na Małą Rawkę. Natomiast gros owej trasy prowadzi łagodnym, chwilami w ogóle nieodczuwalnym wzniesieniem. Nie jest to co prawda połonina, ale sam grzbiet Działu bywa na znacznej części odkryty (bezleśny), co pozwalało się nam zarówno cieszyć słońcem i w ogóle pięknym babim latem, jak też (a raczej: przede wszystkim) roztaczającymi się dokoła widokami.

I tak to, radując oczy i serce naturą, wdrapaliśmy się na Małą Rawkę. A tam ujrzeliśmy od razu trzech „wagabundów” znajomych z widzenia z ośrodka w Sękowcu, a mianowicie Darka, Pawła (obaj z W-wy) i Piskala (z Torunia). Tych dwóch pierwszych znałem z widzenia już od dobrych kilku lat (co rok spotykamy się w Sękowcu), ale jakoś do tej pory nasza znajomość nie wyszła poza wspólne piwo w barze ośrodka.
Chłopcy siedzieli na trawce i konsumowali piwo (z wyłączeniem kierowcy, oczywiście). Pogadaliśmy z nimi chwilę i powędrowaliśmy na Wielką Rawkę. Oni też tam poszli, ale później, a konkretnie wtedy, gdy im się już piwo skończyło.
Spotkaliśmy ich w drodze powrotnej na Małą Rawkę (szli właśnie na Wielką). Poprosili, abyśmy poczekali na nich na dole - w „Bacówce pod Małą Rawką”.

Okay. Zeszliśmy zielonym szlakiem do bacówki, aby tam nareszcie odpocząć oraz najeść się i napić. W międzyczasie nadeszli trzej nasi nowi koledzy. Już w piątkę zeszliśmy na Przełęcz Wyżniańską. Planowałem zostawić tam Ryśka i podjechać okazją do Wetliny po samochód (a następnie wrócić po kolegę), lecz Paweł nie chciał o tym nawet słyszeć. Załadowaliśmy się zatem w pięciu do jego gabloty i zjechaliśmy do Wetliny.

Tam doszło do małego nieporozumienia. Jeszcze w samochodzie Pawła, poprosiłem Ryśka, aby w nim pozostał i już pojechał z kolegami do samego Sękowca, zresztą razem z naszymi rzeczami w bagażniku. Chodziło o to, aby nie robić zbędnego zamieszania przy wysiadaniu. Piskal jeszcze zażartował, że - jadąc sam - będę miał powodzenie i że się nie obrażą, gdy przyjadę za nimi z jakimiś ładnymi studentkami zabranymi po drodze (tego dnia było sporo autostopowiczów). Rysiek też się wtedy śmiał, co oznaczało, iż dotarło do niego to, co powiedziałem.
Wysiadłem więc z samochodu Pawła tylko sam, poszedłem na parking, wsiadłem do swojego samochodu, wjechałem podjazdową serpentynką wiodącą z parkingu na główną szosę i ... o mało co nie przeoczyłem Ryśka stojącego przy drodze z naszymi klamotami (plecak, torba naramienna i dwa kije), machającego rozpaczliwie rękami na mój widok. Wcale się go tam nie spodziewałem - gdyby np. wtedy przejeżdżał obok jakiś większy samochód, to by go zasłonił i powróciłbym do Sękowca bez kolegi. I miałbym kłopot ze skontaktowaniem się z nim, jako że mój kolega nie dorobił się jeszcze telefonu komórkowego. Rysiek, pytany przeze mnie, nie potrafił wyjaśnić swojego postępowania, tzn. dlaczego chwilę później, gdy Paweł już zawracał, też postanowił wysiąść z samochodu. Ja go zresztą dalej nie naciskałem, tłumacząc to (chyba słusznie) jego przemęczeniem, wywołanym górskim klimatem.

A wieczorem zostaliśmy zaproszeni przez nowych kolegów do ich domku (nr 1). Poszliśmy tam, oczywiście nie z pustymi rękami, lecz przynosząc ze sobą „Chołodnij Jar”. Myślę, iż wtajemniczeni wiedzą, co ta nazwa oznacza. A i niewtajemniczeni mogą się tego łatwo domyślić.

23. września. Krywe po raz pierwszy

Jest niedziela, ale mnie się jakoś nie chce iść do kościoła.
Rycho idzie więc sam do malowniczo położonego kościółka w Zatwarnicy na niedzielne nabożeństwo o godz. 11:30, ale umawiamy się, że godzinę później do niego dołączę i stamtąd pójdziemy na wycieczkę - nieco już krótszą, z racji pory dnia.

Od kościoła wędrujemy stokówką (również z wykorzystaniem znanych mi skrótów) aż do skrzyżowania z drogą na Krywe, następnie kierujemy się na Ryli i odbijamy w lewo - w stronę ruin cerkwi greckokatolickiej w Krywem. Piękne zejście, cudne widoki. Odcinek ten polecam tym wszystkim spośród Was, którzy jeszcze tamtędy nie szli.

A na miejscu mało nas szlag nie trafia. Przy ruinach cerkwi biwakują dwie pary z dziećmi. Rodzice tak na oko już po 30-tce, dzieci (sztuk: 2) po ok. 9-11 lat. Kilka metrów od wejścia do kościoła dorośli rozpalili sobie ognisko, nad którym pieką kiełbaski. A dzieciaki, jak to dzieciaki, nierozumnie rzucają kamykami w mur cerkwi (a raczej w jego resztki). Coś tam sobie na ruinach wypatrzyły i teraz chodzi o to, kto celniej rzuci, a może nawet trafi. Rodzice znajdują się tuż obok, wszystko to widzą, ale oczywiście nic zdrożnego w zachowaniu swoich pociech nie zauważają. Ani we własnym postępowaniu.
A przecież jest to kościół, chociaż nieczynny. A tuż przy nim cmentarz. W przeciwieństwie do mojego kolegi nie jestem dewotem, ale i mną miota.
Zwróciliśmy owym ludziom uwagę na ich niestosowne zachowanie. A oni, o dziwo, odpowiedzieli (cyt.) „dziękujemy”. Czyżby łaska Boska ich w tym świętym miejscu oświeciła ?

Obchodzimy cerkiew i cmentarz, idziemy w stronę gospodarstwa agroturystycznego Antoniny M. na herbatkę. Tosia odprawia nas do pobliskiego „domu pracy twórczej” Akademii Medycznej z Lublina, skąd nas już (na szczęście) nigdzie nie odsyłają. Siedzimy tam trochę, wychylamy z jednym ze studentów zawartość naszej piersiówki, pozostawiamy dychę na studencki fundusz piwny i podejmujemy decyzję o powrocie. Póki widno.

Zamierzamy bowiem wrócić trasą, którą dość trudno byłoby przejść po ciemku, nawet z latarkami.
Wchodzimy na Ryli, po drodze rozłączając na chwilę „elektrycznego pastucha” Tosi.
Zamykamy pętlę w miejscu, z którego zeszliśmy w stronę ruin cerkwi. Zaraz potem skręcamy w lewo. Schodzimy stromą ścieżką w dół aż do potoku Hulski, przy którym znów skręcamy w lewo i idziemy wzdłuż rzeczki. Po jej prawej stronie widzimy w Hulskiem zabudowania dzielnych ludzi, którzy w dupie (i słusznie) mają całą zurbanizowaną cywilizację. Jeszcze dalej, gdy już widzimy po drugiej stronie potoku drut kolczasty wieńczący koniec terenu prywatnego, przechodzimy rzeczkę suchą nogą - trochę skacząc po kamieniach, a trochę ufając impregnacji butów.

Dalej wędrujemy wzdłuż potoku Hulski aż do Sanu, a następnie nad Sanem do samej osady Sękowiec.

Jest to prawdziwie bieszczadzka trasa, chociaż absolutnie nie taka, jak na połoninach. Za to dookoła prawdziwa puszcza, a pod nogami prawdziwe błoto. Na nim mnóstwo śladów zwierzęcych, także i tych zrobionych prawie przed chwilą. Porykują jelenie. A w dole szumiący San.
Wystarczy ? Czy znęcać się nad Wami (a teraz, gdy to piszę, także i nad sobą) więcej ?
Mogliśmy jeszcze pójść do ruin młyna w Hulskiem (tuż przy ujściu potoku Hulski do Sanu), ale wtedy wrócilibyśmy już po ciemku. I po błocie. Zrezygnowaliśmy więc, zresztą znamy już tamto miejsce z lat ubiegłych.

A w domu, przed pójściem spać, jak zwykle piwko plus dyskusja o polityce (zbliżają się przecież wybory). Pomimo odmiennych poglądów politycznych nie wszystko nas w tym roku różni: Rysiek jest zwolennikiem LPR, ja zamierzam głosować na LiD, pomstujemy zatem teraz obaj na PiS.

Jak się później (21 października) okazało, i LPR, i LiD, dostały w ostatnich wyborach w d... .
„Ryśkowa” LPR - szczególnie dotkliwie. Ale i „mój” kandydat na posła z listy LiD nie dostał się do Sejmu RP (głosowałem na Marcina Święcickiego).

CDN

długi
30-10-2007, 23:07
Ej Bywalcze. Poruszyłeś czułe struny. A nie wpadłeś na to by raz od święta pójść do ujścia Hulskiego przez Polanę Kruka? Tarnina po drodze trochę przeszkadza, ale i ruinka i polanka warte odwiedzenia
Pozdrawiam
Długi

Stały Bywalec
02-11-2007, 20:02
24. września. Połonina Wetlińska. Trasa najpiękniejsza

Zaiste, była to trasa podczas tegorocznego pobytu najpiękniejsza. Chociaż ani nie najdłuższa, ani nie najciekawsza. Niektórzy z Was mogą nawet powiedzieć, że wręcz banalna. Zaryzykuję stwierdzenie, że każdy uczestnik Naszego Forum nią kiedyś szedł (co najmniej raz), a już na pewno wędrował jej głównym, „połoninnym” odcinkiem.

Sękowiec - Zatwarnica - Suche Rzeki - Przełęcz Orłowicza - Chatka Puchatka - Przełęcz Wyżnia (czyli zejście z połoniny żółtym szlakiem).

O tym, że uznałem tę wycieczkę za najpiękniejszą w tym roku, zadecydowały jej 3 atrybuty:
- urokliwość Połoniny Wetlińskiej, objętej w całości trasą wycieczki,
- piękna, słoneczna pogoda tego dnia,
- mały ruch turystyczny, czyli brak tłoku na połoninie (jak to w poniedziałek).

Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie na Przełęczy Orłowicza. Tradycyjnie spotyka się tam zawsze co najmniej kilka, kilkanaście osób (tego dnia ich mniej więcej tyle było). Zatem miejsca na ławeczkach zazwyczaj dla wszystkich nie starcza. Wcale nie jestem zwolennikiem siadania na ławce, skoro równie dobrze można się walnąć obok na trawę, podkładając sobie ewentualnie coś pod siedzenie.

Ugasiłem pragnienie, nazachwycałem się widokami i zacząłem lustrować wzrokiem najbliższe otoczenie. Zaintrygowało mnie, że jedna ławka przez dłuższy czas pozostaje cała wolna, pomimo gromadki ludzi obecnych na przełęczy. Przyglądam się tej ławce dokładnie, czy aby przypadkiem ktoś tam wcześniej nie napaskudził. Ale nie, wygląda na czystą. Namawiam więc Ryśka na przenosiny z trawy na ławkę, czyni to niezbyt chętnie, a i ja jakbym coś przeczuwał.
Siadamy na owej ławce i już po chwili obaj tego żałujemy. Sąsiednią ławeczkę (tuż obok) zajmuje bowiem parka osób mniej więcej w naszym wieku. Są odwróceni tyłem do przełęczy, więc nie mogliśmy wcześniej zauważyć, czym się jeszcze, oprócz podziwiania krajobrazu, zajmują. A oni najzwyczajniej w świecie kopcą. Palą papierosy. Obydwoje. No, proszę Państwa, żeby coś takiego !?
Ale tak naprawdę, to przecież „nic takiego”. Jak przed chwilą napisałem, ludzie ci należą chyba do mojego pokolenia (50-latków), czyli - na chwilę obecną - roczników 1948-1957, a zatem - do pokolenia palaczy. Przypomniałem sobie, jak to podczas studiów i pierwszych lat pracy zaliczałem się do bardzo wówczas nielicznej grupy osób niepalących, zwłaszcza wśród rówieśników.
Nic się nie stało. „Taktownie” z Ryśkiem niczego nie zauważamy, a nasi sąsiedzi powoli kończą palenie, jakby z poczuciem winy na twarzy. O ile niegdyś palacze nic sobie nie robili z obecności osób niepalących, podtruwali je aż miło (a raczej niemiło), to teraz sami bywają szykanowani i separowani od innych. Stąd owa pustka wokół tej pary na przełęczy - brak chętnych do siedzenia w pobliżu. Bo najwięcej tu jest 20-to i 30-tolatków, czyli przedstawicieli pokolenia niepalących.
To była taka sobie dygresja.

Następny przystanek już przy Chatce Puchatka. Zjadamy nasze zapasy, gasimy pragnienie, konwersujemy z parą sympatycznych turystów nie znających jeszcze Bieszczad, coś im tam doradzamy, coś odradzamy, itp.

A potem już ostatni pieszy odcinek dzisiejszej wyprawy. Schodzimy żółtym szlakiem na Przełęcz Wyżnią (nie mylić z Wyżniańską). W planie mamy przemieszczenie się (okazją) do Lutowisk, skąd chcemy do Sękowca powrócić PKS-em („żelazny” kurs o godz. 19:33).

Jak to się często w życiu zdarza, różnie bywa z realizacją nawet najstaranniej obmyślonych planów.
Pogodę mamy wprawdzie turystyczną, ale dzień jest nieturystyczny. Poniedziałek. Na obwodnicy ruch malutki i w 90% w stronę Wetliny, a nie Ustrzyk Grn. i dalej.
Stoimy już ponad pół godziny na Przełęczy Wyżniej jak dwa palanty. Prawie nic nie jedzie. A to bardzo nieliczne, co jedzie, to się nie zatrzymuje.
Wreszcie - jest ! Mili państwo jadący do Mucznego podrzucają nas do Stuposian. Nie jest to, o co nam dokładnie chodziło, ale dobre i to. Aby do przodu.

W Stuposianach znów się ustawiamy przy szosie, obok skrzyżowania z drogą na Muczne i Tarnawę Niżną. Przez pomyłkę (robi się już szaro) machamy na Straż Graniczną. Zatrzymują się i grzecznie nam tłumaczą, że nas nie zabiorą, bo jadą niedaleko, w zasadzie tuż obok.
Minął nas kolejny samochód, ale zaraz, po kilkudziesięciu metrach wyhamował. To szwagierka Basi, wracająca z dzieckiem z Mucznego. Zatrzymała się tylko dlatego, iż mnie rozpoznała. W końcu jestem tu stałym bywalcem. Ładujemy się do wozu i ruszamy. Za chwilę łapie nas ten sam patrol Straży Granicznej, który myśmy wcześniej zatrzymali. Rewanż, czy co ? Ale pani kierowca jest swoja, „tutejsza”, więc po krótkiej kontroli jedziemy dalej.
Czyli - jesteśmy uratowani. Wprawdzie miła pani podwozi nas tylko do Dwernika, gdzie mieszka, ale nam to jak najbardziej odpowiada. Na przystanku PKS „Dwernik skrzyżowanie” złapiemy bowiem ów autobus ostatniej szansy, który tam jest zapisany w rozkładzie o godz. 19:50.

Jest już ciemno, do odjazdu mamy ponad pół godziny. Wypijamy piwko w sklepiku przy przystanku PKS (o dziwo, jeszcze czynnym o tej porze), szwendamy się trochę po szosie. Przyświecamy sobie latarkami. A na niebie - wszystkie gwiazdozbiory, można by się uczyć astronomii.
Nadjeżdża autobus PKS - prawie 10 minut wcześniej, niż ma zapisane w rozkładzie. Powie ktoś, że minuty odjazdów właściwe dla przystanków „po drodze” nie są dla kierowców bezwzględnie obowiązujące. Może i nie są. Ale byłem też kiedyś świadkiem (rok czy dwa lata temu, gdy wieczorem wracałem z Przełęczy Orłowicza), jak ten sam autobus odjechał 10 minut wcześniej z przystanku końcowego w Zatwarnicy.

Ostatnie zatem 7 km dzisiejszej wyprawy przejechaliśmy autobusem. Przed pójściem do domu wpadliśmy jeszcze na herbatkę do baru ośrodka, gdzie - jakżeby inaczej - pochwaliliśmy się przebytą dziś trasą.

25. września. Bigos myśliwski

Rano arbitralnie podejmuję decyzję o odpoczynku tego dnia. Nigdzie nie idziemy. Chociaż jest piękna pogoda, to jednak czuję w mięśniach i stawach ostatnie trzy dni wycieczkowe, a zwłaszcza ten wczorajszy. Rysiek nie protestuje nawet najmniejszym grymasem twarzy. Ale także starannie ukrywa (pozując na twardziela) swoje zadowolenie.
Do godz. 13-tej nie zajmujemy się niczym konkretnym, jeśli nie liczyć czyszczenia i impregnacji butów, zaległej lektury prasy, etc.

Potem jedziemy na „ukraińskie” zakupy do Ustrzyk Dln., teraz już także z myślą o zapełnieniu domowych barków w Radomiu (Rysiek) i Warszawie (ja). W końcu święta prawie za pasem, czas szybko leci. Zakupy te udają się nam nadzwyczajnie. Pieczołowicie i ostrożnie (aby nic nie potłuc) układamy je w bagażniku samochodu.

Następnie wyruszamy na skromny obiadek do baru w Krościenku, tego samego, o którym pisałem pod datą 18. września. Potwierdzam pozytywne wrażenie. Zajrzyjcie do tego baru - można się w nim posilić smacznie i niedrogo.
A obiadek tylko dlatego zjadamy skromny, gdyż na godz. 19-tą mamy zaplanowaną wspólną „obiadokolację” w domku Darka, Pawła i Piskala.

Kolejny etap integracji z wymienionymi kolegami. Darek i Paweł są tak mniej więcej w naszym wieku, Piskal jest natomiast sporo młodszy (twierdzi, że ma 35 lat i chyba mówi prawdę).
Konsumujemy głównie cały Ryśkowy zapas bigosu, w który zaopatrzyła go mamusia przed wyjazdem z Radomia. Cztery litrowe słoiki. Ale cóż to jest dla 5-ciu chłopa, wspomaganych zmrożonym chołodnim jarem, w ilości w zasadzie bez ograniczeń.

Bigos ten tylko dlatego nazwałem „myśliwskim”, ponieważ spożywamy go w scenerii myśliwskiej - w domku z bali, przy piecu, w puszczy (ośrodek w Sękowcu położony jest w lesie).

Do domu wracamy po godz. 23-ciej, bardzo uważając na stromych schodkach wiodących z ośrodka na drogę. I tylko dlatego wracamy tak wcześnie, ponieważ na następny dzień zaplanowałem prawdziwy maraton - najdłuższą wycieczkę (dobrze ponad 30 km). Piskal zadeklarował (z własnej inicjatywy), że pójdzie z nami.

CDN

bertrand236
02-11-2007, 20:15
Super. Fajnie sie z Wami "chodzi"
Pozdrawiam

Aleksandra
03-11-2007, 20:38
Sądząc po relacjach rozmijaliśmy się ze Stałym Bywalcem na różnych szlakach, niemal o kilkanaście godzin poprzedzonych nieraz nocą, dlatego wrzucę garść fotograficznej ilustracji.


22. września. Znowuż Rawki

Następnie weszliśmy z Ryśkiem na zielony szlak, którym przemierzyliśmy cały Dział, aż do Małej Rawki. Jest to bardzo przyjemne podejście, gdyż strome (ale raczej krótkie) są tylko dwa początkowe odcinki oraz ostatni - wejście na Małą Rawkę. Natomiast gros owej trasy prowadzi łagodnym, chwilami w ogóle nieodczuwalnym wzniesieniem. Nie jest to co prawda połonina, ale sam grzbiet Działu bywa na znacznej części odkryty (bezleśny), co pozwalało się nam zarówno cieszyć słońcem i w ogóle pięknym babim latem, jak też (a raczej: przede wszystkim) roztaczającymi się dokoła widokami.

I tak to, radując oczy i serce naturą, wdrapaliśmy się na Małą Rawkę.

CDN

Stały Bywalec
05-11-2007, 08:21
26. września. Hulskie i Krywe po raz drugi, Tworylne, Studenne. Trasa najdłuższa (i to zdecydowanie)

Po wczorajszym odpoczynku już mnie roznosi. Złapałem chyba szczyt formy - szkoda, że już za parę dni wyjeżdżamy. Natomiast Rysiek jest rano nieco niewyraźny (wczoraj wypił więcej ode mnie), ale wkrótce i stopniowo mu przechodzi.
Piskal nawalił. Pukając do domku koleżków o umówionej godzinie dowiedziałem się, że zrezygnował z dzisiejszej wycieczki. Pewnie mu zaszkodził ... bigos. No bo przecież nie chołodnij jar (to byłoby niemożliwe !).

Wyruszamy zatem tylko we dwóch.
Podobnie jak w niedzielę trzy dni temu, tyle że w odwrotnym kierunku, dziś z Sękowca idziemy nad Sanem (lewą stroną rzeki) leśną, błotnistą ścieżką aż do ujścia potoku Hulski do Sanu. Dalej wędrujemy tą ścieżką wzdłuż Hulskiego, przechodzimy na jego drugi brzeg i walimy na przełaj, przez Ryli, w stronę Krywego. Machamy rękami, pozdrawiając się wzajemnie z jakąś grupą podążającą z Krywego. Dochodzimy do drogi na Rylim i schodzimy nią do zabudowań pani Antoniny M. Tym razem Tosia nas nie odprawia do pobliskich medyków, ale zrobić nam herbatę deklaruje się nie ona, lecz jakaś pani z TV, akurat u niej przebywająca.
Pijemy tę herbatę, przy okazji zaglądając do naszej piersiówki (Rysiek musi w końcu wyleczyć resztki kaca). Nikt z obecnych nie reflektuje na zaproponowany przez nas poczęstunek - wszyscy oni są tu bowiem „w pracy”. Stanowią jakąś ekipę telewizyjną i przygotowują program, zdaje się, o zabytkach bieszczadzkich. Rozmawiamy sobie za to trochę o Bieszczadach, w tym o zmianach granicznych dokonanych w 1951 r. Na terenach odzyskanych w 1951 r. zachowało się więcej zabytków wiejskiej architektury, jako że owe tereny ominęły pożary i zgliszcza towarzyszące operacji „Wisła”.
Potem pozostawiamy dychę na rozwój agroturystyki i wędrujemy dalej.

Idziemy malowniczą starą drogą w stronę Tworylnego. Pogoda raczej ładna, niebo troszkę zachmurzone, ale najważniejsze, że nie pada. Nad nami kruki i drapieżne ptaki, a na drodze bardzo liczne ślady zwierzyny. Byki porykują ostrzegając nas, abyśmy przypadkiem nie zapałali afektem do ich łań.

Zwiedzamy stary cmentarz. Po drodze często napotykamy tę samą czteroosobową grupę młodych ludzi (trzech chłopaków i dziewczyna, najpewniej studenci). Idziemy bowiem w tym samym kierunku i raz oni nas wyprzedzają, raz my ich.
Dochodzimy wreszcie do bagienka tuż przed ruinami zabudowań Tworylnego. Wprawdzie nie jest to bagno „sensu stricte” w znaczeniu geodezyjnym, raczej zalana łąka (na skutek roboty bobrów), to jednak przejść suchą nogą tamtędy będzie raczej trudno. Ale cóż to dla nas, starych bieszczadzkich wyrypiarzy. Ostrożnie skaczemy po czymś w rodzaju brodu, sprawdzając uprzednio kijem głębokość wody. Ale to ostatnie, to radzę ostrożnie. Stałem sobie na jakimś zwalonym drzewie i zastanawiałem się nad następnym krokiem (bynajmniej nie życiowym, lecz tu i teraz, w owym bagnie). Postanowiłem sprawdzić podłoże obok mnie, wbiłem kijek w jakąś kępę i ... omal na pysk nie poleciałem. Kijek wbił się bowiem na 2/3 swojej długości. Dobrze, że w ostatniej chwili drugą ręką złapałem się drzewka obok.

Jakoś udało się nam w końcu wyjść z tej opresji suchą nogą. Stwierdzamy, że czas na „obiad”, więc siadamy w ruinach zabudowań Tworylnego, pijemy, jemy i ... czekamy na studentów (ostatnio widzianych na starym cmentarzyku). Widok stąd mamy wprost na niedawno przebyty bród.
Nadchodzą z gwarem i śmiechem, jak to młodzi. Skaczą trochę żwawiej niż my, w ogóle szybciej im to idzie. Ale już na ostatnich paru metrach panienka coś źle skalkulowała i władowała się do wody powyżej kolan. Zatrzymali się na chwilę już poza naszym polem widzenia (pewnie w celu wylania wody z butów i wyżęcia skarpetek), a następnie powędrowali dalej. Już ich więcej nie spotkaliśmy, jako że nasz popas w Tworylnem przedłużył się do ponad pół godziny.

Idziemy znów starą drogą, wiodącą raz bliżej, raz dalej Sanu. Przed mostem w Studennem odpoczywamy jeszcze kilkanaście minut na terenie opuszczonego obozu harcerskiego.

A potem kończy się wędrówkowa poezja, a zaczyna proza. Przechodzimy przez most w Studennem i drugą stroną Sanu powracamy do Sękowca leśną drogą zakładową. Poprzednio, po lewej stronie Sanu, mieliśmy i ekstremalne odcinki naszej trasy, i naprawdę malownicze widoki. A tu - tylko bita, zniszczona droga, przy której (na długości ok. 13 km) jedynymi atrakcjami są punkt widokowy i stary, nieczynny kamieniołom. No i te byki porykujące czasem dość blisko.

Wleczemy się zatem prawą stroną Sanu do Sękowca przez 2 godziny i 50 minut, ostatnie pół godziny już po ciemku. Jesteśmy tak zmęczeni, że nie zachodzimy ani do kolegów, ani do baru w ośrodku, lecz walimy wprost do domu.
Wg moich wyliczeń z mapy, przeszliśmy dziś jakieś 32 km. Jeśli się pomyliłem, to Piotr mnie poprawi.

27. września. Znów dzień odpoczynku

Mimo że nieubłaganie zbliża się koniec naszego pobytu, postanawiamy dziś nigdzie nie iść. Chociaż jest piękna pogoda. Po prostu mamy nieco odparzone stopy po wczorajszym wędrowaniu, zwłaszcza na ostatnim, utwardzonym odcinku. Jutro też będzie dzień.

Po godz. 12-tej wyruszamy jedynie na krótki spacerek, do Zatwarnicy i z powrotem. Tam wypijamy piwo (w sklepie) i zjadamy domowy obiadek w hotelu - nie przesadzam pisząc o domowej kuchni, bardzo smacznie tam gotują.
Po powrocie ucinam sobie dwugodzinną drzemkę. Rycho słucha w tym czasie Radia Maryja.

Na godz. 19-tą jesteśmy zaproszeni na pożegnalną kolację przez naszych kolegów, czyli Darka, Pawła i Piskala. Przez jakiś czas zaszczyca nas swoją obecnością także Basia i jej „ośrodkowy” fraucymer: Irena i Ula.
Robi się zatem bardzo miło. Zastawiony stół, śpiewy, opowiadanie kawałów. A wszystko to w scenerii leśnego domku, w którym mieszkają nasi koledzy.
Tak się składa, że oni też wyjeżdżają pojutrze rano. Zatem, ze względu na kierowców (Paweł i ja), część uroczysta naszego pożegnania, ta nieoficjalna, powinna się odbyć odpowiednio wcześniej. I właśnie się odbywa.

Było bardzo fajnie, dopóki panie nie wyszły.
Zdaje się, iż z całego naszego męskiego towarzystwa jedynie ja jestem - pod względem matrymonialnym - człowiekiem normalnym. To znaczy mam żonę i dziecko, czyli rodzinę.
A koledzy, z Ryśkiem włącznie, to faceci stanu wolnego i, zdaje się, po niezłych „przejściach” i „z przeszłością”. Wychodzi to z nich coraz bardziej po każdym kolejnym kieliszku. Na przemian to złorzeczą płci pięknej, to ją uwielbiają. Rysiek przeżywa po raz n-ty wydarzenia jeszcze z lat 80-tych ub. wieku (dobrze mi znane, jako że jestem niemalże naocznym świadkiem jego życiorysu). Piskal marzy o jakiejś Agnieszce i wszędzie ją widzi. Darek niezwykle głośno wzdycha do mitycznej, nienazwanej z imienia „Kobiety”. A Paweł ? Paweł nic nie mówi, tylko kiwa im trzem głową ze zrozumieniem i popija sobie na smutno.

Mam nadzieję, że mi nie wezmą za złe, gdy to przeczytają. Gdyby mieli pretensję, wytłumaczę im, że ich w ten sposób - jako facetów stanu wolnego - reklamuję w naszym bieszczadzkim Internecie. Czyli powiększam ich wirtualne szanse na jak najbardziej niewirtualne związki. W końcu czyta mnie teraz trochę wolnych pań, nieprawdaż ?
Zresztą mocno wątpię, czy owi koledzy to zauważą, gdyż żaden z nich nie bywa na Naszym Forum.

Nie mogąc już znieść ich biadolenia wyszedłem stamtąd przed godz. 22-gą. Przed wyjściem umówiliśmy się jeszcze z Piskalem na jutrzejszą wycieczkę. Rysiek powrócił ok. półtorej godziny później. Już chyba po całkowitej „spowiedzi”.

CDN

kathleen
05-11-2007, 23:56
Stały Bywalcze :)
To ja byłabym zainteresowana tymi kolegami do wzięcia :lol: Przynajmniej tacy nie marudziliby, że znowu w Bieszczady jechać trzeba;)
Tylko nie wiem czy nie za starzy dla mnie (29 wiosna mi idzie)
Relacja super, pozdrawiam :-D

Stały Bywalec
08-11-2007, 07:52
28. września. Dwernik Kamień. Trasa najbardziej błotnista

Wyruszyliśmy z Sękowca we trzech - tym razem, nie nawalając, dołączył do nas Piskal. Zaplanowałem średniej długości wycieczkę - jutro rano wyjazd, trzeba się zatem wieczorem choć trochę zacząć pakować. Bieszczadzkie błoto też uwzględniałem w swoich rachubach, ale tym razem ... nie doceniłem „przeciwnika”.

Zaraz za mostem na Sanie w Sękowcu skręciliśmy w lewo, wstępując na stokówkę prowadzącą w kierunku Nasicznego. Po około godzinie drogi odbiliśmy w prawo, wchodząc na oznakowaną ścieżkę wiodącą przez Magurę na Dwernik Kamień. Na ścieżce tej niedawno przeprowadzano bardzo intensywną zrywkę i zwózkę ściętych drzew, co obecnie poskutkowało niesamowitym wprost błotem. Brnęliśmy więc pod górę brodząc po gęstej brei, tylko czasami znajdując możliwe do przejścia odcinki wśród rosnących obok drzew. Przypomniało mi się błoto, po którym (nieopodal, wychodząc z Nasicznego) wędrowaliśmy z Gosią, Adamem i Anią dokładnie dwa tygodnie temu (relacja powyżej, pod datą 14. września). Ale tamto było jednak chyba nieco mniejsze (a raczej płytsze).

Na Dwerniku Kamieniu (inaczej: Holicy) urządziliśmy sobie mały postój, łącząc odpoczynek z podziwianiem panoramy Połoniny Wetlińskiej. A jest co stamtąd oglądać !

Następnie zeszliśmy naszą ścieżką historyczno - przyrodniczą do Nasicznego, skręciliśmy w prawo na stokówkę, a wkrótce potem jeszcze raz w prawo - na pamiętną (właśnie z dn. 14. września) leśną ścieżkę prowadzącą tuż obok przełęczy rozdzielającej wzgórza Dwernika Kamienia i Jawornika (nazewnictwo wg mapy krakowskiego Compassu). Oczywiście ścieżkę pamiętną tylko dla mnie, jako że Rysiek jeszcze tędy w tym roku nie szedł, a Piskal - nigdy nią nie szedł.

Pokonaliśmy ów odcinek znacznie szybciej niż dwa tygodnie temu, a to z trzech powodów:
- mniejszego błota, trasa zdążyła już nieco podeschnąć w tym czasie,
- absencji marudzących i piszczących pań, które trzeba by było podtrzymywać fizycznie i na duchu,
- zbliżającego się nieuchronnie deszczu (coraz więcej chmur nad nami, aż zrobiło się groźnie i szaro).

Wyleźliśmy więc dość szybko na bitą drogę prowadzącą nad Hylatym i jeszcze prędzej poszliśmy nią w kierunku Zatwarnicy, tylko na chwilę zatrzymując się przy wodospadzie.

Szybkie tempo marszu opłaciło się. Gdy byliśmy dosłownie 20 - 30 m od sklepu w Zatwarnicy, lunął rzęsisty deszcz. Schowaliśmy się na werandzie po lewej stronie sklepu, siadając przy jednym z postawionych tam stołów. Zdążyliśmy jeszcze dokupić coś do picia (sklep zamykany jest o godz. 17-tej) i dopiero teraz wzięliśmy się za jedzenie. Z wcześniejszego posiłku (na trasie) zrezygnowaliśmy - obserwując, co się święci na niebie.

Lało cały czas. Musieliśmy nawet zmienić stół na położony bliżej ściany budynku, ponieważ przy stole bardziej od niej oddalonym zaczęło nas wyraźnie moczyć.

Zjedliśmy sobie spokojnie zabrane ze sobą wiktuały, radując się przez cały czas, iż udało się nam nie zmoknąć. A potem odwiózł nas do Sękowca pracownik sklepu, który go właśnie zamknął, coś tam jeszcze załatwił i powracał już z pracy.

Wieczorem wpadliśmy na krótko do baru w ośrodku na pożegnalną herbatkę. W moim i Pawła przypadku była to rzeczywiście tylko herbatka. Ale i pozostali koledzy, chociaż nie prowadzący jutro samochodów, też się ograniczyli do symbolicznego piwka.

29. września. Sękowiec - Warszawa

Nie ma specjalnie o czym pisać, nic szczególnego po drodze się nie wydarzyło. Warunki na polskich szosach, jak wiecie, są tragiczne, ale w ową sobotę 29. września były dosyć znośne.
Wyjechaliśmy z Sękowca o godz. 8:50, a pod domem na Ochocie byłem ok. godz. 18:30. Po drodze mieliśmy kilka krótszych przystanków oraz jeden dłuższy postój, prawie godzinny.

Jechaliśmy oddzielnie. Samochód Pawła widziałem przy wyjeździe z Sanoka, a później ominęliśmy go, gdy stał na leśnym parkingu za Rzeszowem.

W Radomiu pożegnałem się z kolegą, odwożąc go pod dom. Zadzwoniłem też do szanownej małżonki, informując ją, iż dzieli nas już tylko 100 km.

Od Radomia nie pojechałem remontowaną i zatłoczoną „siódemką”, lecz skierowałem się na Brzózę, Warkę, Górę Kalwarię i Piaseczno. Aż do ronda w Potyczu obserwowałem mały ruch samochodowy (z wyjątkiem, oczywiście, przejazdu przez Warkę). Jechało mi się więc tamtędy bardzo przyjemnie, panowała piękna, słoneczna pogoda - prawdziwe babie lato.

DOKOŃCZENIE NASTĄPI - za ok. tydzień, a w nim:
- coś w rodzaju podsumowania całego pobytu,
- bardzo smutne refleksje nt. kociego losu,
- odpowiedzi na Wasze zgłoszone zapytania, uwagi i opinie, w tym dotyczące bieszczadzko - matrymonialnych planów Kathleen,
- oraz ewentualnie jeszcze wszystko to, co mi przyjdzie do tego czasu do głowy.

bertrand236
08-11-2007, 22:01
Stały Bywalcze! Było Was kilka osób i nikt nie miał aparatu fotograficznego?
Pozdrawiam

PiotrekF
08-11-2007, 22:31
Stały Bywalcze! Było Was kilka osób i nikt nie miał aparatu fotograficznego?
Pozdrawiam

Witam!
Bertrandzie ........... miejsce "zalegania" i "wypadania" SB ....... :smile:

Pozdrawiam PF

PiotrekF
08-11-2007, 22:40
[QUOTE=Stały Bywalec;51419]28. września. Dwernik Kamień. Trasa najbardziej błotnista
.......... Na ścieżce tej niedawno przeprowadzano bardzo intensywną zrywkę i zwózkę ściętych drzew, co obecnie poskutkowało niesamowitym wprost błotem. Brnęliśmy więc pod górę brodząc po gęstej brei, tylko czasami znajdując możliwe do przejścia odcinki wśród rosnących obok drzew.......... /QUOTE]

Błoto nadal niesamowite ,nie byłem w stanie przebrnąć . Zrywka i zwózka trwa nadal .

Stały Bywalec
10-11-2007, 08:32
[QUOTE=Stały Bywalec;51419]28. września. Dwernik Kamień. Trasa najbardziej błotnista
.......... Na ścieżce tej niedawno przeprowadzano bardzo intensywną zrywkę i zwózkę ściętych drzew, co obecnie poskutkowało niesamowitym wprost błotem. Brnęliśmy więc pod górę brodząc po gęstej brei, tylko czasami znajdując możliwe do przejścia odcinki wśród rosnących obok drzew.......... /QUOTE]

Błoto nadal niesamowite ,nie byłem w stanie przebrnąć . Zrywka i zwózka trwa nadal .

Oj, pudło:-) . Zdjęcie, które zrobiłeś, odnosi się do stokówki Sękowiec - Nasiczne. Nie jest to owa ścieżka, o której piszę powyżej.

Stały Bywalec
10-11-2007, 19:05
Piotrek, sorry, niewłaściwie skojarzyłem zamieszczone przez Ciebie zdjęcie z Twoim postem. Przecież to jasne, że taaaki wielgaaachny samochód nie wjedzie na stromą i wąską leśną ścieżkę, i że te drzewa ładują nań dopiero po ściągnięciu (zrywce) na stokówkę.

A tak w ogóle, to przyznam się Wam szczerze, iż ostatnio mam więcej takich błędnych skojarzeń.:lol:

Np. w mijającym tygodniu zastanawiałem się, dlaczego na moim ulubionym kanale informacyjnym TVN24 tak często prezentowany jest Michael Jackson. Skąd on się tu wziął ? Codziennie Michale Jackson i Michael Jackson - w dodatku mówiący (wysokim, damskim głosem) po polsku, chociaż z akcentem i niedociągnięciami gramatycznymi właściwymi dla cudzoziemców.

Dopiero po pewnym czasie skonstatowałem swoją pomyłkę. Przecież to pani posłanka Nelly Rokita ! Jakież uderzające podobieństwo - zwłaszcza, gdy oboje występują w kapeluszach !

długi
10-11-2007, 20:06
Nie podejrzewałem Cię o taki seksizm Bywalcze
Długi
PS
Ona ukrywa pod kapeluszem blond włosy...

PiotrekF
10-11-2007, 20:40
Witam!
ok 16-ej tak tylko zerknąłem ....... . Teraz zamierzałem sprostować , że "biegało" o "zwózkę". Patrzę ......... :-D ..... "pyszne" sprostowanie (pośmiałem się szczerze ............. przez dobrą chwilę)

Pozdrawiam PF
ps
ponieważ córka się starała (pracowała nad "małą" fotografią) .......... wypada umieścić .

Stały Bywalec
15-11-2007, 20:00
Dokończenie - podsumowanie

Najpierw trochę statystyki: 19 dni pobytu (nie wliczając przyjazdu i wyjazdu), w tym:
- 11 dni wycieczek co najmniej kilkunastokilometrowych,
- 8 dni leniuchowania lub wożenia d... samochodem (przyczyny różne - deszcz, wizyta u dentysty, odpoczywanie).
Pisałem bardzo dokładnie, gdzie byłem. Żałuję natomiast, że nie byłem na Bukowym Berdzie, Tarnicy, Połoninie Caryńskiej i przy Grobie Hrabiny. A mieliśmy to w planach ...
I w ogóle także żałuję, że wróciłem. :x

O mojej kotce, którą od lat zabieram ze sobą w Bieszczady
Od lipca b. ciężko choruje na niewydolność nerek. Teraz, gdy to piszę, w każdej chwili spodziewam się najgorszego. Szkoda, gdyż nie jest jeszcze zbyt stara, jak na kocie kryteria wiekowe (ma 12 lat i 7 m-cy). W Bieszczadach była osowiała, nieruchliwa, mało jadła, wymiotowała. Już ją tak nie pasjonował pobyt na dworze, jak w latach ubiegłych. Trochę się tylko powygrzewała na słoneczku i to wszystko. A teraz to już agonia. Leży sobie na kocyku pod kaloryferem i jedynie pije wodę. Waży chyba połowę tego, co jeszcze w lipcu. Nie uśpię jej, gdyż zbyt mocno jestem z nią związany emocjonalnie (taka "platoniczna zoofilia").

Teraz odpowiadam na Wasze posty.

Aleksandrze, Jarkowi L., Wojtkowi Legionowo, Groszkowi, Duchowi Przeszłości, Derty’emu, Długiemu i Bertrandowi 236 dziękuję za okazanie zainteresowania. Bertrandzie, mam nadzieję, że już wyzdrowiałeś !!!

Aleksandrze i Piotrkowi F. dziękuję za zdjęcia. Bertrandzie - tyle lat jeżdżę pod rząd, o tej samej porze roku, i w te same miejsca w Bieszczady, że już mi się odechciało fotografowania. Mam w domu sporo bieszczadzkich zdjęć - najwięcej z lat 90-tych.

Z Chrisem już sobie temat „cygański” omówiliśmy.

Astronomie - 10 lat temu w Szczawnicy miałeś szczęście, że Cię prokurator nie przyskrzynił.

Kathleen - przyjedź w przyszłym roku do Sękowca pod koniec września, a postaram się poznać Cię z kimś w wieku mniej więcej pasującym do Twoich 29 lat. Taki Piskal na przykład - chłop na schwał, kawaler, 35 lat, inteligentny, przystojny (choć chyba z lekką nadwagą), właściciel domku pod Toruniem. Zauważyłem u niego tylko jedną wadę: podczas pobytu w Bieszczadach zapowiadał, że będzie głosował na PiS.

Piotrze - nazwałeś mnie malkontentem, ale trafiła mi się dziś okazja (autentyczna, nie żaden pretekst), aby odpłacić Ci pięknym za nadobne (na podforum KIMB).
A tak poważnie, to na leśnej ścieżce z Nasicznego (pomiędzy Dwernikiem Kamieniem i Jawornikiem) nie zauważyłem oznakowań „końskiego szlaku” zaznaczonego na nowej mapie Compassu. A szedłem nią w tym roku 2 razy. Na samym jej początku, jak się na tę ścieżkę wchodzi ze stokówki przy Nasicznem, jest owszem i drogowskaz ze strzałkami, i parę pomarańczowych kropek tejże ścieżki. Ale po kilkuset metrach one znikają i dalej na tej ścieżce nigdzie się już nie pojawiają. Może ów koński szlak odbija gdzieś w lewo i dalej nie prowadzi ową ścieżką ? I tylko na mapie wiedzie on wzdłuż ścieżki ?

Za powyższym podejrzeniem przemawiają dwa ewidentne błędy na mapie Compassu, zauważone przeze mnie dla tej okolicy:

1) na mapie widzisz, że ścieżka „przyrodnicza” prowadząca z Dwernika Kamienia (w stronę Nasicznego) schodzi z góry na stokówkę, skręca na nią w prawo, wiedzie stokówką jakieś 500 m i dopiero potem skręca ze stokówki w lewo na przełaj (do szosy Nasiczne - Dwernik) - jest to nieprawda, gdyż w rzeczywistości owa ścieżka tylko przecina stokówkę, nie wiedzie nią nawet kilkunastu metrów, i od razu schodzi do ww. szosy;

2) na trasie Dwerniczek - Zatwarnica pomyłkowo powtórzono na mapie nazwę miejscowości „Dwerniczek” już w miejscu, gdzie nawet biała tablica przy drodze głosi, że wjeżdżamy na teren zabudowany wsi Dwernik (przy przystanku PKS Dwernik Skrzyżowanie).

kathleen
15-11-2007, 22:28
Stały Bywalcze, w przyszłym roku wybieram się właśnie pod koniec września i mam nadzijeję na dłużej niż kilka dni jak zazwyczaj. Jeśli do tej pory nikt nie skradnie mi serca to się do Cię odezwę.:)

Dzięki za pamięć ;)

Piotr
15-11-2007, 22:40
Za powyższym podejrzeniem przemawiają dwa ewidentne błędy na mapie Compassu, zauważone przeze mnie dla tej okolicy:
Zgadza się - to błędy. Pierwszy wynika wiadomo z czego, drugi trudno powiedzieć. Być może gdyby osoba nanosząca tę ścieżkę naniosła również przyrodniczą (zieloną) ścieżkę "Dwernik-Kamień" to połapałaby się w błędzie. Przyrodnicza robi (teoretycznie) pętlę (zgodnie z mapką umieszczoną na dole przy drodze) i z Dwernika-Kamienia schodzi właśnie tak jak zaznaczono ścieżkę czerwoną, skręća w prawo na stokówkę i potem znowu w lewo do drogi. Celowo napisałem "teoretycznie" bo wydaje mi się że ta część ścieżki nie jest dostępna, tzn. zielona idzie na szczyt równolegle z czerwoną i potem i tak wszyscy wracają tą samą trasą, bo takie jest oznakowanie a w rzeczywistości kawałek poniżej szczytu w miejscu gdzie stoi ławeczka i kosz powinno się isć prosto takim "grzebiecikiem" a nie skręcać w prawo w dół. Mniejsza z tym. Może o to chodzi a może jest źle oznakowana.
Jeżeli na kolejne wydanie Compassa będę miał jeszcze jakiś wpływ, to zasugerowane przez Ciebie błędy zostaną poprawione.

Stały Bywalec
16-11-2007, 21:11
Chyba jednak siódmy co do wysokości szczyt bieszczadzki, najniższy z tych o wysokości ponad 1300 m n.p.m / to najmniej wazne w Twojej relacji, ale młodzież czyta i uczy się/. Twoje relacje powinny obowiązkowo czytać wycieczki facetów w lakierkach, ale zanim ruszą tyłek z domu. A tak wogóle - powinieneś częściej jeżdzić i za każdym razem pisać.

Pisząc podsumowanie, niechcący pominąłem tę Twoją wypowiedź.

Dziękuję za sprostowanie.
Ale pomiędzy najwyższą Tarnicą (1346 m n.p.m.) a Wielką Rawką (1307 m n.p.m.) jest tylko 39 m.

Są to ponadto wysokości podane w m n.p.m.

Może to i złudzenie, ale wydaje mi się, iż wejście na Wlk. Rawkę niebieskim szlakiem z obwodnicy wydaje mi się "wyższe" (pomijając stopień trudności podejścia) niż z Wołosatego niebieskim szlakiem na Tarnicę. No, ale żeby to sprawdzić, należałoby znać wysokość n.p.m. obydwu punktów startu (z obwodnicy i z Wołosatego).

Stały Bywalec
23-12-2007, 19:10
O mojej kotce, którą od lat zabieram ze sobą w Bieszczady
Od lipca b. ciężko choruje na niewydolność nerek. Teraz, gdy to piszę, w każdej chwili spodziewam się najgorszego. Szkoda, gdyż nie jest jeszcze zbyt stara, jak na kocie kryteria wiekowe (ma 12 lat i 7 m-cy). W Bieszczadach była osowiała, nieruchliwa, mało jadła, wymiotowała. Już ją tak nie pasjonował pobyt na dworze, jak w latach ubiegłych. Trochę się tylko powygrzewała na słoneczku i to wszystko. A teraz to już agonia. Leży sobie na kocyku pod kaloryferem i jedynie pije wodę. Waży chyba połowę tego, co jeszcze w lipcu. Nie uśpię jej, gdyż zbyt mocno jestem z nią związany emocjonalnie (taka "platoniczna zoofilia").

Tak napisałem 15 listopada.
3 dni później to wierne mi zwierząto umarło.

I kto nam będzie teraz strącał łapką bombki z choinki ?

Kto będzie we wrześniu w Sękowcu łapał myszy na dworze, przynosił je do domu i tam pozwalał im uciec ?
:-(

Stały Bywalec
09-07-2008, 21:18
Stały Bywalcze, w przyszłym roku wybieram się właśnie pod koniec września i mam nadzijeję na dłużej niż kilka dni jak zazwyczaj. Jeśli do tej pory nikt nie skradnie mi serca to się do Cię odezwę.:)
Dzięki za pamięć ;)
No i rok już prawie upłynął.
W Sękowcu będę w dn. 8 - 30 września. Tylko jeszcze nie wiem, czy Piskal się tam pojawi ! Bo cała reszta, ze mną włącznie, to już pokolenie Twoich rodziców.

kathlen
10-07-2008, 21:59
No niesamowite, że pamiętałeś o mnie Stały Bywalcze:)
Serce miałam do niedawna zajęte, teraz leczę rany, ale do jesieni będzie jak nowe, mam nadzieję. Zdążyliśmy być nawet w Bieszczadzie razem, okazało się jednak, że to za mało, żeby na dłużej nas razem zatrzymać...

Wybieram się ze znajomymi między 27.09.08 a 05.10.08 (do odpustu w Łopience), mam nadzieję Was poznać:)

andrzej627
19-12-2008, 21:04
26. września. Hulskie i Krywe po raz drugi, Tworylne, Studenne. Trasa najdłuższa (i to zdecydowanie)
(...)
dziś z Sękowca idziemy nad Sanem (lewą stroną rzeki) leśną, błotnistą ścieżką aż do ujścia potoku Hulski do Sanu. Dalej wędrujemy tą ścieżką wzdłuż Hulskiego, przechodzimy na jego drugi brzeg i walimy na przełaj, przez Ryli, w stronę Krywego.
(...)
Idziemy malowniczą starą drogą w stronę Tworylnego.
(...)
Dochodzimy wreszcie do bagienka tuż przed ruinami zabudowań Tworylnego. Wprawdzie nie jest to bagno „sensu stricte” w znaczeniu geodezyjnym, raczej zalana łąka (na skutek roboty bobrów), to jednak przejść suchą nogą tamtędy będzie raczej trudno. (...)
Jakoś udało się nam w końcu wyjść z tej opresji suchą nogą. Stwierdzamy, że czas na „obiad”, więc siadamy w ruinach zabudowań Tworylnego, pijemy, jemy
(...)
Idziemy znów starą drogą, wiodącą raz bliżej, raz dalej Sanu. Przed mostem w Studennem odpoczywamy jeszcze kilkanaście minut na terenie opuszczonego obozu harcerskiego.

A potem kończy się wędrówkowa poezja, a zaczyna proza. Przechodzimy przez most w Studennem i drugą stroną Sanu powracamy do Sękowca leśną drogą zakładową.
(...)
Wg moich wyliczeń z mapy, przeszliśmy dziś jakieś 32 km. Jeśli się pomyliłem, to Piotr mnie poprawi.
(...)

Zamiast iść do mostu w Studennyn, można "na skróty" przejść przez bród na Sanie, na wysokości Tworylnego. Mam mapę, na której jest zaznaczony taki bród (30-50cm). Na żółto zaznaczony jest nasz ślad z 19 maja 2008.

Stały Bywalcze, a co sądzisz o tym brodzie?

Stały Bywalec
20-12-2008, 10:56
Zamiast iść do mostu w Studennyn, można "na skróty" przejść przez bród na Sanie, na wysokości Tworylnego. Mam mapę, na której jest zaznaczony taki bród (30-50cm). (...)
Stały Bywalcze, a co sądzisz o tym brodzie?
Co ja sądzę ?
Jeśli nie będzie dużego przyboru wody, jeśli będzie można widzieć dno rzeki, to spróbujemy zmierzyć się z Sanem. Tak:
1. Ściągamy spodnie i mocno zawiązujemy je wokół pasa, albo chowamy do torby czy plecaka.
2. Ściągamy buty i skarpetki, buty wiążemy razem sznurowadłami i zawieszamy je sobie na szyi (jak chomąto).
3. Bierzemy dwa kije w łapki i włazimy do rzeki. Jest płytko, woda bardzo zimna, raczej poniżej, tylko czasem trochę powyżej kolan. Czyli niegłęboko. Ale bardzo nieprzyjemnie ze względu na liczne kamienie na dnie, niekiedy ostre, a przede wszystkim bardzo śliskie. Po to dwa kije - dla podpierania się podczas brnięcia po bardzo śliskim dnie.
4. Docieramy na drugi brzeg, walimy się na trawę i dokładnie wycieramy i osuszamy stopy. Jest to bardzo ważna czynność, zaniedbanie jej może skutkować obtarciem nogi podczas tych dobrych kilku km marszu, które są jeszcze przed nami.

A może by tak wariant ten zmodyfikować ?
Darujemy sobie ów bród i walimy lewą stroną Sanu aż do mostu w Studennem. A tam już czeka na nas wóz terenowy. Zgadnij, czyj ? Zgadując, nie musisz wychodzić poza najbliższą rodzinę.

andrzej627
20-12-2008, 16:47
Dzięki za wyczerpującą instrukcję przechodzenia przez bród. W punkcie 2 dodałbym możliwość założenia specjalnych sandałów do brodzenia w wodzie. Mam takie (http://www.decathlon.com.pl/PL/tech-amphib-32608554/), ale jeszcze nie miałem okazji w nich brodzić. Chodzę w ich w lecie. Są bardzo wygodne i przewiewne.

Wracając do trasy, jak rozumiem, ten bród może być wykorzystywany w sytuacjach awaryjnych i lepiej przedostać się na drugą stronę Sanu mostem w Studennem.

Jeżeli jest do dyspozycji więcej niż jeden samochód, to oczywiście daje to lepszą możliwość planowania trasy. Nie trzeba wracać na piechotę w to samo miejsce.

Henek
20-12-2008, 18:22
Przez San ?
przypomniało mi się zdjęcie (zamieszam je tu) ... ale wtedy nie było cyfraków, komórek i kosmicznych klapek - więc to się nie liczy.

andrzej627
20-12-2008, 20:33
Henek, dzięki za zdjęcie.

Pozwalam sobie zauważyć, ze idziecie jednak niezgodnie z punktem 2 i 3 instrukcji Stałego Bywalca. Nie widać butów na szyi, ani kijków do podpierania się.

Stały Bywalec
20-12-2008, 20:55
Henek, dzięki za zdjęcie.

Pozwalam sobie zauważyć, ze idziecie jednak niezgodnie z punktem 2 i 3 instrukcji Stałego Bywalca. Nie widać butów na szyi, ani kijków do podpierania się.
Wiesz, są różne szkoły przechodzenia przez San. Ja zaprezentowałem taką "50+", używając terminologii pana premiera Tuska.

Inni wybierają odmienne sposoby.
Wieść gminna też głosi, że taki np. Szanowny Kolega Iras, gdy mieszkał w OW w Sękowcu, chadzał do sklepu w Sękowcu (jeszcze parę lat temu były tam nawet 2 sklepy) na skróty przez rzekę, bynajmniej nie fatygując się do mostu na Sanie. Przechodził, tak jak szedł, nie zdejmując ani podwijając spodni, w butach i skarpetkach. Robił zakupy i w ten sam sposób wracał.
Można i tak.

andrzej627
21-12-2008, 18:30
Czy to znaczy, że w tej okolicy wszędzie można przejść San na piechotę?

Piotr
21-12-2008, 19:01
Czy to znaczy, że w tej okolicy wszędzie można przejść San na piechotę?
A czy na rzece, która ma wszędzie (w porywach) 50-60cm może być inaczej? :) Chyba że "pora deszczowa" - wtedy nawet przez ów bród i tak nie przejdziesz. Owszem są trochę głębsze "dołki", ale przecież każdy z nich jest do ominięcia.

andrzej627
21-12-2008, 19:39
Owszem są trochę głębsze "dołki", ale przecież każdy z nich jest do ominięcia.
No właśnie, chodzi o to, aby nie wpaść w taki dołek. Czy w normalnych warunkach zawsze widać dno?

Stały Bywalec
21-12-2008, 19:51
No właśnie, chodzi o to, aby nie wpaść w taki dołek. Czy w normalnych warunkach zawsze widać dno?
Nie martw się. Na wszelki wypadek weźmiemy ze sobą lupę.

iaa
21-12-2008, 19:56
Mowa zapewne o letniej porze. Że widać dno, to mało powiedziane, można go nawet nieźle kamera potraktować ;-). Zdjęcie Henka obrazuje wodę, że ho, ho. Natomiast prób pływania w gęstych i wysokich trawach obu brzegów nie polecam. Męczy i zachęca do wyrzucania z siebie mało pochlebnych zwrotów o jawnogrzesznicach.

andrzej627
21-12-2008, 23:06
Patrzę na mapę i widzę, ze w Krywem mostu na Sanie już nie ma, ale szlak konny przez San prowadzi. Tam też pieszy przejdzie w bród?

długi
22-12-2008, 08:27
Przejdzie bez problemu. Skala trudności podobna do brodu w Tworylnem. Zanim zbudowano most był tam bród. Teraz mało kto z niego korzysta.
Długi