Zobacz pełną wersję : Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
08.11.2014 Nasiczne
Podczas zbierania się w dalszą drogę nikt z naszej trójki nawet nie stęknął jak idziemy dalej, pierwszy ruszyłem i zrobiłem skręt w prawo czym uczyniłem, że Zenek „wylazł z okopów”. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ;) powiewa nad nami ogromny sztandar z pacyfką. Wkroczyliśmy na oznakowany szlak, którym zapewne większość czytających szła w jedną, w drugą lub nawet w obydwie strony. Widać było, że jest bardzo zadbany tak by zbytnio nie zabrudzić sobie butów, z nowymi mostami, wyłożonymi przejściami na wiecznym błocie a i widać też małe zmiany przebiegu szlaku. Na tym odcinku nic specjalnego do opisu nie ma, ale pamiętałem jak 5 lat temu opisywałem ten kawałek i wstawiłem kilka zdjęć drzew to Wuka jako pierwsza a później buba zwróciła na nie uwagę to i tym razem też postanowiłem się tym drzewom przyjrzeć. Tylko tak z innej strony. Szybko pomyślałem o samym słowie DRZEWO, tak od strony gender (nienawidzę tego słowa!!!)… no jakiego jest ten rzeczownik rodzaju gramatycznego?… no tak, to rodzaj nijaki bo „to drzewo” a nie ta lub ten drzewo. To jak te drzewa, takie nijakie… się rozmnażają?... w mordę jeża, by nie użyć tekstu i gestykulacji z Seksmisji.
Tak powolnie i cichutko schodząc w dół zacząłem kumać, że drzewa gdy nikt nic nie widzi… znaczy się człowiek nie widzi, to one (te drzewa!) jednak uprawiają ten-teges i dlatego ich kurcze tyle jest, i to pomimo wycinki. Dzięki temu, że dwóm osobnikom nie udało się całkowicie przede mną skryć to mogłem im zrobić zdjęcia, no niestety(!) nie in flagranti, ale jednak. Jeden był już „po” a drugi „dopiero co” a może „przed”. I proszę mnie nie wyprowadzać z błędu bo ja swoje wiem i będę się trzymał tej wersji! I tyle! A zdjęcia jak chcecie sobie obejrzeć to się im, znaczy drzewom, dobrze przypatrzcie. Niestety na Forum nie ma opcji kliknij jak masz skończone 18 lat i zgadzasz się na wejście, więc musicie sami w sobie ocenić czy chcecie to oglądać i później się spowiadać czy jednak zachować czystość umysłu.
3784737848
Cdn
08.11.2014 Nasiczne
Jeśli już do tego fragmentu relacji dotarliście to spoko możecie zanucić sparafrazowaną piosenkę Maćka Pietrzyka… Boże nasz, Boże nasz, Boże nasz, jak ten dzień, jak ten dzień, długo trwa…
Sobie nućcie a ja brnę dalej. Mavo wytrzymujesz?
Do oznak(!) końca szlaku dotarliśmy o 16.20 (już wiecie skąd znam dokładny czas), piszę oznak bo tam gdzie kiedyś było totalnie dzikie, chociaż wszędzie było oznakowane, nawet na mapach, pole namiotowe to teraz stoją niczego sobie budowle drewniane z wszelakimi wygódkami w środku. To już nie przedwojenne sławojki nazwane ówczas na cześć pomysłodawcy pana premiera FSS, te są już takie na miarę czasów. Proszę tylko mi dać nazwisko projektanta bym zaczął jego imieniem sławić nowe przybydki w Bieszczadach. I zaznaczam, nie mówię tego z sarkazmem a z dumą!
3784937850
Jak widzę na jednym ze zdjęć, jakie zrobiłem bratu, to jednoznacznie widzę, że mu się podobało, że się rozluźnił całkowicie, dotlenił w 100% i nawet zapomniał o tym, że za małą chwilkę będzie łapał stopem samochody. Zdjęcia z wiadomych względów za żadne skarby nie upublicznię bo by trafiło do jakiś demotywatorów lub nie daj Boże gdzieś jeszcze indziej i kariera zawodowa brata, status poważnego człowieka, ojca, męża, w przyszłości, może niedalekiej też dziadka, by legła w gruzach. Cały czas się nawet zastanawiałem czy nie ma tu jakiś ukrytych kamer bo dziwnym trafem nagle zjawił się radiowóz Policji, sporą chwilkę stał i nas obserwowali, gdy odjechali to za chwilę zjechał jakiś terenowy ze SG by tuż po jego wyjeździe wjechał i zrobił kółko też ze SL. Jeśli taki fakt tam ma miejsce to jak nic mają Zenka nagranego na twardym dysku i prędzej czy później, oby jednak później, nagrania takie wyciekną gdzieś w mediach. Może banan jedzony przez brata był impulsem do udawania gatunku człekokształtnej a może sprawiło to o czym wcześniej napisałem. Tak przy okazji napiszę jeszcze… łazi się nie tylko po szlakach, chce się też czasami załatwić różne sprawy fizjologiczne w krzakach tzn. krzalach, różnie też klasyfikowanych a tu gdzieś przymaskowana foto-pułapka pstryk, pstryk albo co gorsza pstryk film. Później ci co tam powiesili to urządzenie oprócz uchwyconych zwierzaków mają też Ciebie… tak, tak Ciebie i to jak!
Nie zostaliśmy aresztowani ani wylegitymowani, wynika z tego, że nie zostaliśmy sklasyfikowani do grupy mogącej siać jakieś zagrożenie i z tego możemy być dumni… dobrze nam z gęb patrzyło J
I wreszcie tak oczekiwana a u brata nawet wywołująca bojaźń asfaltowa szosa, fizycznie należącą do Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej, co zresztą brzmi dumnie. Ustawiamy się odpowiednio po drugiej stronie, bo kierujemy się na rozjazd koło Smolnika. Zenek dzwoni do domu, że brat go poprzecierał kilometrami, ale bezpiecznymi terenami, że nic mu nie jest i… TERAZ BĘDZIEMY ŁAPAĆ STOPA. Stoimy i machamy, mijają nas ze trzy pełne samochody, ale ten czwarty, taki jakiś mały, się zatrzymuje, brat ocenia, po przymocowanym do tylnego fotela dziecinnym foteliku, że dla niego to miejsca zabraknie i ogłasza pozostanie na drodze i dojechaniu później. Pełna kultura. Facet niezrażony tymi słowami demontuje fotelik, chowa go do bagażnika i zaprasza go też do środka. Wraca do Rzeszowa, tutaj zostawił rodzinkę na week. Dowozi nas do rozjazdu na Zatwarnicę. Brat znowu dzwoni i zdaje relację gdzie jest itp. i co ważne to teraz tak się może zdarzyć, że następny postój może być już w „strefie bezmedialnej”. Podchodzimy kilka metrów i za 5 minutek 1 samochód i… jedziemy do Nasicznego. Pani ogólnie to prowadzi w Zatwarnicy jakąś knajpkę ekologiczną czy wegetariańską i wraca właśnie do domu do Hoczewia co nijak mi nie pasuje ani do tego, że właśnie tędy wracała i nijak nie mam w świadomości tej knajpki. Odległość od tego rozjazdu do Nasicznego nie jest kosmiczna, ale gadamy co nam ślina przyniesie i nawet docieramy do tematu Forum. Ten temat, jak się okazuje jest bardzo znany tej pani, a i owszem wczytuje się w niego bardzo często. Ewa na to, że tu siedzi gościu co tam zdarza mu się popełniać pisanie, mi pozostaje wyryć w jej w pamięci słowo Rekon pisane przez „c”, co pozwoli szybko znaleźć wątek i obiecuję, że o niej bez wątpienia wspomnę co niniejszym czynię i jeśli to czyta to jeszcze raz dzięki za podwiezienie, za rozmowę, za czytanie Forum i w ogóle całuję rączki. Tylko jak Pani jechała z Zatwarnicy do Hoczewa przez wspomniany rozjazd, w dodatku gdy tego tak potrzebowaliśmy, no i ta knajpka, jest a może była?… nijak wietrzę tu jakiś arealny świat, ale przecież byli świadkowie! Wysiadamy „Pod Jaskiniami”. Można!?
Nucicie jeszcze?... nućcie dalej, wszak dzień 8 listopada jeszcze trwa, chociaż już zaczyna się ściemniać. Przecież jeszcze pójdziemy do Chaty Wuja Mavo a tam czeka skitrany bigosik mhhhhhmmm.
Cdn
Jeszcze dodam do w/w relacji... kiedy, tam na nowocześnie wyposażonym polu namiotowym sobie staliśmy a brat oczywiście zdawał relacje żonie, na głos poradziłem mu by zrobił zdjęcia stojącym tam tabliczkom z napisami "UWAGA ŻMIJE!!!" i je wysłał. Błyskawice trysnęły mu wtedy z oczu, zrobiłem jednak unik i już dalej trzymałem swój niewyparzony język za zębami.
chcesz i... masz :).
Przy okazji przesyłam też zdjęcie domku myśliwskiego którego już nie ma. Zdjęcia były robione 3 lipca 1997 roku. http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/4456-S%C5%82%C3%B3w-kilka(dziesi%C4%85t)-o-niedawnym-wypadzie-w-Bieszczady/page5
Podaję link gdzie można jeszcze bardziej wyraźnie zobaczyć domek myśliwski, ale z okresu Rainbow Family, w którym mieściło się wtedy "szefostwo"... niewiele się zmienił, jak widać, przez 6 lat no i nie ma mnie w oknie na pięterku ;)
http://podroze.onet.pl/ciekawe/tecza-nad-tworylnem-czyli-hipisi-z-rainbow-family-w-bieszczadach/pn5dnp
08.11.2014 Nasiczne
Ogarniamy się i we trójkę idziemy do Chaty Wuja Mavo. Tak z rozpędu zabrałem się do pisania,ale napotkałem lukę w pamięci. Zapamiętałem moment wejścia, powitań i te rozbawione chytrze oczka mavo już od progu, które gdy ruszyliśmy do skitranego gara z resztką bigosu, były jeszcze bardziej świecące. W garze była mniejsza ilość niż gdy go maskowaliśmy. Wymowne spojrzeliśmy sobie z Ewą w oczy i oceniliśmy „jak w sam raz na 3 osoby”. Jakiś podjadek musiał dobrze kalkulować by nie przegiąć. Wszystko dokładnie wyskrobaliśmy na patelnię i wtedy gdy roznosił się smakowity zapach, zjawił się… „natenczas mavo wzdął policzki jak banię, w oczach krwią zabłysnął, zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha i do płuc wysłał z niego cały zapas ducha… głośny śmiech. Tak to on to, gdy w brzuchu mu zaburczało, wielce zdziwiony, że jeszcze wczoraj był cały gar dobrego bigosu a dziś już po nim śladu nie było, cichcem, bez zbytniego rozgłosu go szukał i… znalazł… i podjadł, acz miał też litość i dla nas coś zostawił. Co się przy tym ubawił to jego i nasze. My we trójkę ostatnie łyżki bigosu „hrabiego Barry Kenta” zjedliśmy a gdy kiedyś będzie potrzeba to mavo zaciągnie koło niego wartę honorową.
Już Ewa teraz mi wypełniła lukę w pamięci i przypomniała o przyjeździe ekipy forumowych ludzi z Ukrainy, którzy zawieźli tam światełka pamięci na polskie groby. Przypomniała też o świetnej w formie przekazu, w słowie i obrazie, gawędzie dotyczącej polskich himalaistów, odkryciu nam nieznanych publicznie faktów oraz wielu informacji „z pierwszej ręki” i to często z osobistych. Dla nas była to zupełna rewelacja! Dzięki Janku M. i Pierogowy! Przypomniała też, że i ja pokazałem film z… Powsimordzia 2012. Później to już kuluarowe rozmowy w domu i przed nim, wszak noc była ciepła.
Mój kochany braciszek mógł poznać ludzi zakochanych w górach, jakiekolwiek by one nie były, porozmawiać z ludźmi kochających te bieszczadzkie i myślę, że wracał do domu pełen wrażeń, niekoniecznie tylko związanych z łażeniem. Nikt już nie pamięta o której godzinie wyszliśmy spać do Gościńca.
I wreszcie ten pierwszy dzień zakończyłem spisywać!
Cdn…
a dalej będzie też o pewnym tajemniczym donie i będzie też o Jimi… oj będzie się działo!
don Enrico
12-06-2015, 20:00
Przeminą lata i forum bieszczadzkie odejdzie w niebyt (bo kiedyś przestanie istnieć) wszelki słuch o tym ruchu zaginie.
Archeologowie będą przekopywać odnalezione przypadkiem dyski (tak, tak w przyszłości archeologowie nie będą się grzebać w ziemi tylko w dyskach)
Zdziwią się niepomiernie czytając o sławetnych imprezach w Chacie Wuja Mawo w Nasicznem
To dzięki gospodarzowi obiektu zostanie pamięć, choć nas już nie będzie. Pamięć o spotkaniach których spirytus moves była w osobie Pierogowego
Tak, tak, umiała się bawić szlachta w dawnych czasach - powiedzą.
a tym czasem czekamy na cd w osobie tajemniczego Don Pedro ....carrrrramba
(...)
Cdn…
a dalej będzie też o pewnym tajemniczym donie i będzie też o Jimi… oj będzie się działo!
Moze jakies pomysly na kolejna noc listopadowa.?:razz:
09.11.2014 Nasiczne
Jeszcze nie wiem czy w pierwszej relacji coś zdradzę, chociaż tajemniczy „don” po Google hula. On już wcześniej skontaktował się ze mną i zdradził tajemny plan porwania naszej ładnej forumowiczki a cel miał zacny więc obiecałem mu pomoc. To tak w nawiązaniu do zajawki.
A dziś mamy niedzielę, budzę się o 8.30 w trochę lepszej formie niż wczoraj, lecz z totalnym brakiem snu pod powiekami. Ewa za nic w świecie nie wychodzi spod kołdry, więc ja ruszam do pokoju brata. On jest bardziej zorganizowany, już jest na chodzie, po śniadaniu i zaczyna sprzątać, ja wyciągam go na balkon by się orzeźwić. Słońce jeszcze za górą, mgły zaczynają się tworzyć na krótki moment do czasu, aż całkiem wyparują. Od granic łąki i lasu na wschodnim zboczu Jawornika, widzimy jak, w miarę wychodzenia słońca zza góry z jaskiniami, promienie słońca spychając cień niedawnej nocy w stronę potoku Nasiczniańskiego, by go w nim w końcu całkiem utopić. Na drzewie rosnącym pod Gościńcem rozpalają się tysiące kropelek elektroluminescencyjnych. Ciepło promieni po dłuższej chwili zamieni te lampki w cząsteczki pary i puści w obieg w przyrodzie. Musiałem tę „chwilkę” zatrzymać na nośniku elektronicznym aparatu fotograficznego.
378893789037891378923789337894378953789637897
Pomagam trochę sprzątać, Zenek zwija pościel na jednym łóżku i znosi swoje rzeczy do samochodu… czysty pokój czeka na nowego gościa. Ja też się ogarniam, jem śniadanie, poganiam Ewę i w tym momencie zjawia się Wojtek. Po powitaniu pomagamy mu bambetle przenieść do pokoju, zjada jeszcze jakieś śniadanie, bierze tusz i idziemy przywitać nowy dzień u mavo. Tam trochę gadamy z licznymi dzisiaj mieszkańcami i wracamy do Gościńca „Pod Jaskiniami”. W planie mamy wejście na Korbanię, to że w tej wycieczce chce uczestniczyć Wojtek, pozwala zwolnić nasz samochód z logistyki. Ruszamy na dwa samochody, ja z Ewą i z Wojtkiem w jego 4x4 a nas ma się trzymać braciszek. Jedziemy przez Dołżycę do Łopienki na „parking” koło cerkwi. Tam zostawiamy samochód Wojtka, przesiadamy się do samochodu Zenka, jedziemy do Bukowca i odbijamy w lewo w drogę prowadzącą w stronę Korbani. Tam na takim trochę większym „placyku-parkingu” zostawiamy samochód brata i startujemy na szlak zielony, który zaczął się trochę niżej. Układając plan wycieczki pomocny był opis Piotra Szechyńskiego (przy okazji przesyłam pozdrowienia!) na portalu twojebieszczady.net z którego często korzystam. To będzie moje drugie spotkanie z Korbanią a może gdy wchodziłem na jej szczyt, tak ponad 15 lat temu, to wchodziłem raczej na Patrola lub Patryja. Nie było wtedy żadnego szlaku, początkowo pamiętam tą samą drogę, ale od miejsca gdzie zaparkowaliśmy to już kierowała mną intuicja, mapa i busola.
Wojtek od razu się przyznaje, że już bardzo dawno nie łaził po bieszczadzkich górach więc gdy ruszamy to od razu zostaje w tyle. Nie idziemy na wyścigi i nic nas nie popędza, chociaż Zenek chciałby zapewne trochę trasy skrócić ze względu na czas. Intuicyjnie więc często stajemy, czekamy na Wojtka, często ktoś z nas idzie z nim z tyłu. Po kilkunastu minutach od startu podejścia, Wojtka doganiają ludzie ze specjalistycznym sprzętem do wykrywania metalu. Powszechnie wiadomo, że Korbania w okresie I Wojny Światowej została przez armię rosyjską silnie ufortyfikowana i góra jest posiekana śladami umocnień i drogami zaopatrzenia. Ta wiedza może właśnie kusić zbieraczy militariów. Wojtek w rzeczy oczywistej od razu z nimi nawiązuje rozmowę i nawet wymienia się kontaktami, chwilę z nimi rozmawiamy. Oni skręcają w prawo w las, od razu czesząc wykrywaczami runo leśne, my idziemy prosto pod górę.
Cdn...
09.11.2014 Nasiczne
Samo wchodzenie na Korbanię niczym specjalnym się nie odznacza, ot idzie się ścieżką pod górę, zmaga ze swoimi słabościami, odczuwa w mięśniach upływający czas, wsłuchuje w bicie serca, które przy dłuższym podejściu bez odpoczynku przechodzi w dudnienie. Pogoda wyśmienita jak na listopad i jak na ten miesiąc jest nadzwyczaj ciepło. Wojtek na pierwszym postoju postanawia pozbyć się trochę garderoby z siebie i robi przepakowanie plecaka. Wysoka wilgotność, temperatura i pokonanie ponad 400 metrów różnicy poziomów robi swoje, ale wspinaczka nie jest nudna i monotonna.
Nie ukrywam, że impulsem do zaplanowania wejścia na Korbanię była nowa wieża widokowa na jej szczycie, trasa zejścia do Przełęczy Hyrcza i na niej jakieś nowe budowle dla turystów.
Punkt geodezyjny Korbani osiągamy dosłownie ciut po czternastej. Na szczycie jest jakaś rodzinka z dużym psem. Wchodzimy na, już nabywającą sławy w Bieszczadach, wieżę, robimy zdjęcia, regenerujemy siły pojąc i posilając nasze organizmy. Wojtek, zanim jeszcze wszyscy unormowali rytm serca, już puścił w świat info „W tej chwili jestem na Korbani” (wpis oryginalny z fb) i koniecznie też ze zdjęciem i z dziewczyną u boku. Nie na darmo mówi się, że świat się kurczy przez nowe techniki medialne. Wystarczy smartfon z dostępem do Internetu, kilka maźnięć palcem po ekranie techniką Swype, pstryk-pstryk, jeszcze chwilka i cyfrowa informacja dociera do ludzi, którzy obserwują Wojtka na Facebooku. Już wiedzą, że właśnie „szczytuje” z jakąś dziewczyną wzgórze Korbani. Wojtkowi zajęło to może 1 minutkę!!!! Umiejscowienie tego miejsca w Bieszczadach już zapewne będzie wymagało kilka chwil na przeszukanie w Google. Mało tego, zaraz rozpoczną się „polubienia” na Wojtka profilu i przekazywaniu dalej.
Pomyślmy teraz… ile czasu szły w świat informacje od Zygmunta Kaczkowskiego lub Aleksandra Fredry o ich zdobywaniu szczytów w Bieszczadach? Ja jeszcze pamiętam jak z Bieszczad wysyłałem kartki pocztowe i często przychodziły do adresata gdy już wróciłem z gór. Później mój pierwszy telefon gsm, który po 2 tygodniach noszenia, sygnalizował, że jest urzyteczny gdy dojeżdżałem do Ustrzyk Dolnych. Sms-y wtedy dochodziły ciurkiem… czemu się nie odzywasz?,… gdzie ty jesteś?... daj znać o sobie! Ludzie nie potrafili zrozumieć, że w Bieszczadach nie było zasięgu, co i teraz też się zdarza a i są też tzw. głuche tereny. Teraz to nawet człowieka mogą zdalnie śledzić gdzie chodzi, ile chodzi, gdzie się zatrzymał, jak jechał, ile kalorii zużył a leśni i wojskowi śledzą na fotopułapkach i czujnikach. Co następne dekady przyniosą dla turysty bieszczadzkiego?
Wróćmy do szczytu Korbani, którego zupełnie inny obraz mam zakodowany sprzed lat. Kiedyś jakaś niewielka polanka zarośnięta ładną niedużą a bujną trawą, z ograniczonym przez drzewa widokiem na bliski świat, trochę jakiś kolein po bieszczadzkich monstrach i wszystko… nic ciekawego. Teraz szałasik, piętrowa wieża, ławeczki, miejsce na ognisko i nacięte drzewo na opał, dużo większa polana, ech… teraz to ma turysta życie!
Robimy kilkunastominutowy popas i teraz schodzimy do Przełęczy Hyrcza. Schodząc mijamy kilka osób idących w przeciwnym kierunku . Ewa z Zenkiem osiąga Hyrczą najszybciej, brat na czas gdy my z Wojtkiem dotrzemy, odskakuje jeszcze by zobaczyć kapliczkę. Na wypłaszczeniu przełęczy wchodzę w swój rytm i odskakuję od Wojtka na kilka minut. Cyber Wojtek gdy dociera do nas, oczywiście musi poinformować świat, że jest już na Przełęczy Hyrcza, co Facebook rejestruje o godzinie 17.26. Muszę napisać, że zejście było jakieś niezwykle długie i nieraz już myślałem, że za kilka metrów to już przełęcz. Po drodze są fajne mostki ułatwiające pokonywanie jarów i ogólnie jest bardziej urokliwe od wejścia J
Krótka chwilę biesiadujemy w dosyć sporym szałasie turystycznym, zwłaszcza ja mam wilczy apetyt, zjadam wszystkie kanapki z plecaka i jakieś słodycze regeneracyjne. Teraz skręcamy w lewo i kierujemy się na cerkiew. Słońce już zaszło i zaczyna się robić szaro, podkręcam tempo, idę pierwszy i to czasami nawet sporo przed resztą. Przed odejściem w prawo ścieżki czekam na Ewę, daję informację Zenkowi i Wojtkowi, żeby iść drogą a nie skręcać. Droga jest fatalna, spore błoto i dużo śladów zwierząt kopytnych też niedźwiedzia i wilka. Muszę przyznać, że ta błotnista droga idąca lasem, którą pokonywałem już kilkakrotnie, zawsze wywołuje we mnie jakiś niepokój wewnętrzny, ma coś w sobie takiego niepokojącego, jak żadna inna pokonywana przeze mnie trasa w Bieszczadach. Nie umiem tego wytłumaczyć! Teraz spowita w pogłębiającej się, z minuty na minutę, szarości wzmaga jeszcze bardziej ten wewnętrzny niepokój.
3789837899379003790137902379033790437905
Cdn...
09.11.2014 Nasiczne
Jako pierwszy docieram do cerkwi, wchodzę do środka na chwilkę modlitwy, za moment dołącza Ewa. Nacieszyliśmy się surowym wnętrzem a gdy już wychodziliśmy to Wojtek nam oświadczył, że będziemy musieli zdać specjalny egzamin wchodzenia do dużej dziupli i będzie też oceniał zastosowane metody. Nie było żadnego zmiłuj! Ja, muszę się przyznać, że nigdy do niej nie wchodziłem, Ewa też nie a Zenek tym bardziej. W odwrotnej więc kolejności każdy z nas w środek się chował i co ciekawe, każdy inną techniką, czym całkowicie zaskoczyliśmy Wojtka. Każdy też został sfotografowany na wieczną pamiątkę. Zdjęcia bardziej naturalne wychodziły bez lampy błyskowej, chociaż był już zmrok. Pomimo zapadających ciemności przyjechał jeszcze na „parking” autokar z wycieczką chcącą zobaczyć cerkiew. Dostali czas minimalny, ledwo wysiedli, zobaczyli i… „wsiadamy szybko… odjazd”.
My też się we czwórkę zapakowaliśmy w Wojtka samochód i ruszyliśmy do samochodu Zenka. Dojechaliśmy na etap startowy gdy naprawdę mocno się ściemniło. Szybkie przepakowanie, przez co zapomniałem od brata zabrać cały mapnik i robimy dwoma samochodami nawrót. Jeszcze Wojtek wpada na „pomysł” i… ale tego nie mogę zdradzić bo skopię coś innego. Nie mogę w tym przypadku utrzymać chronologii zdarzeń. Wrócę do tego momentu trochę później.
Żegnamy się z moim bratem i jedziemy w dół do drogi 894, tam się rozjeżdżamy, każdy w swoją stronę, on w lewo do Rzeszowa a my w prawo do Nasicznego.
W Gościńcu robimy się „wyjściowo” i idziemy do Chaty Wuja Mavo, gdzie nadal sporo forumowych ludków z różnych stron. Trochę tam siedzimy i gadamy. Wojtek już na wejściu informuje Jimi, że jest umówiony z niejakim don Bazylio, który chce koniecznie ją gdzieś porwać. Nasza forumowiczka oczywiście dopytuje się… kto to jest?, czy go widział?, jak wygląda?... no, następuje istna eksplozja zaciekawienia. Wojtek informuje, że właśnie do niego zadzwonił (teraz dopiero się zastanawiam jak tam do tego Nasicznego mógł się dodzwonić?) i idzie go przyprowadzić. Mnie też prosi bym za chwilkę przyszedł do Gościńca. Widzę bardzo przejętą Jimi, mającym nastąpić spotkaniem i jak to dziewczyna stara się ogarnąć w czym czynnie pomagają jej inne niewiasty robiąc jej odpowiedni do okoliczności fryz, kolorują policzki itp. Idę do Wojtka, zastaję już, jak się okazuje, czekającego don Bazylio, który wygląda mi jakoś znajomo, ale… prowadzę go do Jimi… o niej tylko mówi po drodze i że chce ją porwać. Wchodzimy do Chaty, oczywiście od razu powstaje sytuacja z rodzaju „wesoła konsternacja”, Jimi… no właśnie Jimi…
W tym momencie, to co widziałem, to od razu przypomniał mi się fragment znanej kołysanki, która wymownie pasuje do powstałej sytuacji …„Patrzy Wojtuś, patrzy, duma, łzą zaszły oczęta, czemuś mnie tak okłamała, Wojtuś zapamięta. Już ci nigdy nie uwierzę, iskiereczko mała, chwilę błyszczysz, potem gaśniesz, ot i bajka cała.”
Miał być żart a tu wyszło tylko zakończenie tej piosenki „I skończona bajka…” To moje odczucia, ale później były śmiechy, przymierzanie czarnej peruki no i czarnych wąsów jakie miał Wojtek, były błyski fleszy, wiwaty i wszelakie przymiarki wąsów i peruki.
Niedługo po tym Wojtek, zaprasza mnie i Ewę do siebie na pogawędkę przy flaszce. W rezultacie jednak lądujemy we trójkę w naszym pokoju, połówka pęka, trochę zagrychy też ubywa i tak można zakończyć niedzielę 9 listopada roku Pańskiego 2015. Około północy idziemy spać.
Na krótko wrócę do pożegnania z bratem… Wojtek wtedy niespodziewanie się przebrał i zaskoczył Zenka, który nie poznał go w pierwszej chwili. Nas nie zaskoczył, widzieliśmy przygotowania.
Cdn…
Widzę, że pojechałeś z grubej rury ;) Jedno jest faktyczne -dawno nikt mnie tak nie rozbawił jak Wy u Mavo ;>>>
10 listopad 2014
Śpimy jak na pobyt w Bieszczadach straszliwie długo, odsypiamy trzy ostatnie noce, Ewa daje wyraźne sygnały niechęci do jakichkolwiek wędrówek, ja bym się gdzieś powłóczył. Jest jakiś kompromis, chociaż nie wiem na jak długo. Obiecuję spokojny spacerek w okolicach Hulskiego. By zbytnio nie katować auta na wyboistej drodze, parkujemy na poboczu tam gdzie odbija dróżka na Pańskie Berdo. Przebieramy buty, ruszamy dalej drogą i odbijamy z niej w lewo na drogę biegnącą wzdłuż potoku Hulski. Na bocznej drodze w lewo zaraz za mostkiem wre praca nad załadunkiem ogromnych, już ostrzyżonych z gałęzi, drzew na naczepę. Po bokach stoją samochody osobowe pilarzy, w górze słychać ich pracujące piły, słychać bieszczadzkie monstra… trwa „huczne” ogałacanie z co bardziej dorodnych drzew zbocza Magury Hulszczańskiej. My idziemy dalej, jest przepiękna słoneczna pogoda, ciepło. Mijamy wodospad na Hulskim i odchodzącą drogę w lewo na jakiś mostek, tutaj jest podobnie jak niżej tylko jest jeszcze plac drzewny z ogromnym ciągnikiem, stoi też jakiś barakowóz. Idziemy dalej, kiedy w jakiejś odległości od nas majaczą tajemnicze tablice ostrzegawcze Ewa oświadcza, że ma dość i jeśli chcę iść dalej to ona tutaj zaczeka. Dochodzę do tych tablic, to granica BPN z otwartym szlabanem i odpowiednim ostrzeżeniem (na zdjęciu), dalej już idzie droga zarośnięta trawą i widać, że prawie nie używana. To północno-wschodnie wspólne zbocze Wysokiego Berda i Smereku. Na mapie Compassu na końcu tej drogi „coś” się znajduje, co od jakiegoś czasu mnie nurtuje. Ciekawość musi poczekać. Mija nas, załadowany belami drzew, samochód ze specjalną przyczepą, strach aż być koło niego w pobliżu patrząc na ogrom załadowanych drzew. Wracamy do auta, wcześniej zmieniamy buty bo błoto, w niektórych miejscach, było potworne i często naniesione przez ciągniki. Teraz jedziemy do Zatwarnicy zobaczyć czy coś się w niej zmieniło, lokalizujemy kino na które kiedyś przyjdzie czas i wracamy do Gościńca „Pod Jaskiniami”. Coś tam zjadamy, trochę odpoczywamy. Wojtek już z rana pojechał do jednej z kilku najmniejszych i odludnych wiosek w Bieszczadach. Wieczorem robimy wypad do Cisnej na mały rekonesans po knajpach. W Siekierezadzie jest jakiś koncert, ale odpuszczamy go sobie, odpuszczamy też odczyt w DK o człowieku legendzie Bieszczad. Kiedy dzwonimy do Wojtka to okazuje się, że on właśnie z niego wychodzi, jest więc okazja na krótkie spotkanie. Jeszcze chwilkę łazimy po miasteczku i z Ewą wracamy do Nasicznego. Jutro wyjeżdżamy.
379253792637927379283792937930
Cdn...
Na mapie Compassu na końcu tej drogi „coś” się znajduje, co od jakiegoś czasu mnie nurtuje. Ciekawość musi poczekać
Cóżeś Ty tam wypatrzył? Tam stoi tylko deszczochron...
To wynika z mapy, ale nie byłem tam i nie widziałem :)
11 listopad 2014
No i mamy NŚN, witamy je w Nasicznem, ogarniamy się, ja robię sobie swoje ulubione śniadanie, które staje się moim porannym rytuałem i starcza całkowicie na rozruch. Ewa „walczy” i pije tylko kawę. Dość sprawnie idzie nam pakowanie tym bardziej, że Wojtek nas popędza bo dzisiaj się przeprowadza w inne miejsce. Idziemy się pożegnać do Chaty Wuja Mavo i w drogę. Jedziemy na dwa samochody do Wisana w Bystrem. Trasa zajmuje nam godzinę, Pomagam Wojtkowi przenieść jego bagaże do pokoju, później dzięki uprzejmości recepcjonistki zwiedzamy pokoje i pomieszczenia OW. Nigdy jeszcze w Wisanie nie spałem a jak widzę to są tam całkiem fajne warunki pobytowe z ładnymi pokojami dostosowanymi dla każdego.
Nasz samochód zostaje, my kitramy się do Wojtka Toyoty, z Ewą znamy bardzo dobrze okolicę więc przejażdżka będzie taką swoistą retrospekcją. Skręcamy w prawo, zatrzymujemy się koło leśniczówki, Wojtek stuka do drzwi, ale nikogo nie zastaje, Ewa zainteresowała się psami w klatce. Jedziemy zajrzeć do „tajemnej” chatki, później do Jeziorka Bobrowego, które teraz ma całkiem inne oblicze od kiedy zostało przyozdobione bogatą infrastrukturą dla odwiedzających i można teraz na nie popatrzeć z innej perspektywy. Jestem na nim czwarty raz i praktycznie za każdym razem widzę różne stadia przepoczwarczenia. Co zastanę następnym razem?
Ruszamy dalej, mijamy „więzienie” dla pszczół i teraz Wojtek chce z nami coś odszukać o czym my jeszcze nie wiemy i tego jeszcze nie widzieliśmy. Obelisk. Trochę trwały nasze wspólne poszukiwania, nie jest widoczny z drogi, za krzakami i na zboczu. Kiedy zostaje odnaleziony widzę małe ogrodzenie wokół niego i nawet wypalone znicze. Czyżby to jakiś grób, że palą przed nim znicze? Może to cokół dla unicestwionego krzyża? Dla mnie zupełna nowość, wcześniej nie znalazłem o nim jakiejkolwiek wzmianki, inaczej bym starał się go odszukać. Jeśli ktoś ma jakąś wiedzę na ten temat to proszę o info.
Jedziemy teraz na wzgórze, gdzie dawnej była wieś Kamionki. To moje jedno z najładniejszych wzgórz. We wcześniejszych mych opisach wspomniałem o moim marzeniu by tu kiedyś spędzić noc w namiocie a właściwie przed nim, cieszyć się gwiezdnym niebem bez chmur i otaczającą naturą. Marzenia są nadal aktualne! Kiedyś „bykiem” tu leżałem i nie mogłem nacieszyć oczu. Wspaniałe miejsce. Wtedy poszedłem na Przełęcz pod Suliłą a teraz samochodem wracamy w dół, później w lewo na Kalnicę, później w prawo na Kielczawę (tak, tak już Kielczawę), skręcamy na niezwykle dla mnie urokliwą wieś Roztoki Dolne i daje za nią do Wisana. Samochodem to szybko a przecież podobne kółko zrobiłem na nogach i też ze skokami w bok, czułem wtedy kilometry w nogach i wylałem też sporo potu. Jest tak kilka minut po trzynastej kiedy się z Wojtkiem żegnamy i ruszamy do Leska na ciacha i kawę do Szelców. Później już tylko prawie 4 setki kilometrów do domu. Bieszczady, do zobaczenia w maju!
38016380173801838019380203802138022380233802438025
Cdn...
Obelisk. Trochę trwały nasze wspólne poszukiwania, nie jest widoczny z drogi, za krzakami i na zboczu. Kiedy zostaje odnaleziony widzę małe ogrodzenie wokół niego i nawet wypalone znicze. Czyżby to jakiś grób, że palą przed nim znicze? Może to cokół dla unicestwionego krzyża?
To jest taka mała bieszczadzka "wilcza kapliczka". Tylko, że akurat nie postawiona w podziękowaniu za uratowanie przed wilkami ale wręcz przeciwnie - w miejscu gdzie wilki zjadły leśniczego i podobno tylko buty z niego zostały. I rzeczywiście jest to cokół, na którym kiedyś był krzyż.
asia999 dzięki Twojej informacji dość szybko rozszerzyłem wiedzę o "niewiadomym" obelisku koło Kamionek. Dodam jeszcze trochę dodatkowych informacji z Google i mamy chyba pełną wiedzę
Resztę informacji jest tutaj pod linkiem http://www.nowiny24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20071226/WEEKEND/209562937
a fragment dotyczący tego konkretnego obelisku przekazuję poniżej za Nowinami 24
"Tam, gdzie wilków dziś najwięcej - w Bieszczadach - jest tylko jedna kapliczka o wilczym rodowodzie. A nawet nie kapliczka - tylko skromniutki, kamienny obelisk (do wojny był jeszcze na nim krzyż), w nieistniejącej już dziś wsi Kamionki pod Chryszczatą.
- To pamiątka zdarzenia z 1928 roku - opowiada Edward Marszałek - Wilcza wataha zżarła wtedy leśniczego, powracającego z Turzańska do Kalnicy. Bestie musiały być głodne. Z leśnika zostały tylko nasmarowane dziegciem buty."
Tym sposobem dowiedziałem się, że istnieją tzw wilcze kapliczki stawiane ku pamięci szczęśliwie zakończonym lub nie, napaściom wilków na człowieka.
01 maja 2015 piątek
Ostatnie wyjazdy w Bieszczady odbywają się podobnie… koniec pracy o 18, szybko do domu, coś na ząb, zniesienie do auta już wcześniej spakowanych bagaży, w najbliższej stacji tankowanie do pełna i jedziemy w Bieszczady. Jedzie z nami jeszcze niesamowity pasażer o którego wyjazd trochę powalczyłem z Ewą, jest z nim 12,5 roczny kundelek Kola. Ze „zdechlaka”, który nie potrafił wejść na 3 stopnie schodów i przejść więcej niż 300 metrów, w trzy lata zrobiłem zacnego piechura, pokonującego ze mną dziesiątki kilometrów, dziennie po kilka a czasami nawet kilkanaście z rekordem 18,5 jak dotychczas. Pies a właściwie to suka nabrała wiary we własne możliwości i potrafi czerpać z tego radość idąc nawet w śnieg, w mróz, w deszcz i błoto. Tak przygotowana Kola, po ludzku przeliczając z ósmym krzyżykiem na plecach, ma szansę za kilkanaście godzin zdobyć stopień psiego górskiego piechura. Dla niej a i dla nas będzie to swoiste wyzwanie, ale też ogromna odpowiedzialność. Według mnie, jako jej osobistego trenera, to powinna sobie dać radę. Na razie na kocykach na tylnym siedzeniu, sobie wygodnie siedzi i jedzie, dzięki moim wstawiennictwom, na swoje już niepierwsze wywczasy, chociaż pierwsze w góry.
Po drodze zabieramy jeszcze Michała „na pusto” bo jego bagaże są już w samochodzie. Dworzec kolejowy, tak kiedyś przez „media” wyśmiewany na całą Polskę i fotografowany kompletnie pusty, teraz pokazuje jak jest potrzebny dla ludzi, jak wszelkie spółki PKP liczą ciągły wzrost pasażerów i chcą się na nim zatrzymywać a dla miasta stał się „oknem na świat”. Pomysłodawca tragicznie zginął, wcześniej też za wszystko, łącznie ze swoim wyglądem był wyśmiewany. Dworzec został i służy ludziom, być może wielu podróżnych nawet nie wie komu zawdzięczają wygodę. Jakoś medialnie nikt teraz o nim nie pisze i nawet jakoś przestano się z tego śmiać… jeszcze by „ich” sukces pokazali.
Jak na środek wiosny i początek maja to nie mamy zbyt ładnej pogody… jest chłodno, lekko mży deszczyk, pociąg mający początkową stację w Olsztynie, mocno się spóźnia. Dla Koli jest to okazja obwąchania wszelkich okolicznych krzaczków i poznaczenia zapachem „ja tu byłam”., Było już dawno po zachodzie słońca kiedy wreszcie pociąg przyjechał, godzinę później też dotrzemy do Nasicznego.
Nie jedziemy tym razem do Gościńca „Pod Jaskiniami” a do Chaty Wuja Mavo, będziemy tam nocowali pierwszy raz, będziemy tam jedynymi gośćmi, będziemy też gospodarzami przez kilka dni. Późna pora ma swoje plusy w postaci małego ruchu na drodze i co też mnie ucieszy to widok księżyca w pełni na terenach niezabudowanych, zwłaszcza tam za Równią. Jedziemy cały czas i dopiero pierwszy przystanek „za potrzebą” mamy na parkingu za Czarną tuż przed kamieniołomami. W nocy niesamowite miejsce, zwłaszcza gdy księżyc schowany za wzniesieniem pasma Ostrego. Kola w nos łapie całkowicie nowe zapachy, jest nawet nimi lekko zszokowana, też emocjonalnie pobudzona. Dla niej właśnie zaczynają się niesamowite chwile, wcześniej nie uświadczone.
Dochodzi trzecia gdy wjeżdżamy na parking Wuja Mavo. Zgodnie z umową z Jasiem, nad drzwiami świeci się światełko zapalone przez panią Halinkę. Rozpakowanie bagaży, mycie i można spać. Gasimy światło. Tylko jak teraz zasnąć, gdy przez ogromne okno na piętrze, tak bez pukania, wchodzą do pokoju gwiazdy z księżycem a przed nimi bezczelnie zaglądają też drzewa konary, tak jakby chciały nas złapać in flagrante delicto na „czymś” a może to tylko zwykła ich ciekawość na nieczęstych tu gości? Widać jak księżycowa poświata otula łąkę na zboczu Jawornika. Gdy już jesteśmy w łóżku myśli moje są przy tej pełni i… gnieciuchu o którym pisał profesor Roman Reinfus w książce „Śladami Łemków” a za nim powtarzał Piotr Szechyński i ja też wam przytoczę, co będzie moim ostrzeżeniem dla sypiających w Bieszczadach. Gnieciuch pojawia się w nocy, zwłaszcza wtedy gdy jest pełnia, w postaci małego dziecka w czerwonej czapeczce też czasami jako kobieta i atakują śpiących na znak lub grzeszników. Kobieta napastuje tak, że nie pozwala wybranej ofierze się poruszyć i uniemożliwia oddychanie. Zwłaszcza rozważanie na jaki to sposób ta kobieta to czyni mobilizuje mnie, jako żem grzesznik i też nie posiadam poświęconej kredy ze sobą by zakreślić koła wokół łóżka, do zmiany położenia z na wznak na bardziej bezpieczne embrionalne. Jeszcze zerkam ukradkiem na okno i gdy nie widzę żadnych zaglądających cieni, nie słyszę też wilków, pozwala w jednej sekundzie ulecieć w sen. Nie wiem nawet czy Kola też zasnęła czy jednak poczuła się niezwykle odpowiedzialna za nas i czuwała gdy spaliśmy. Dla mnie była namiastką wspomnianej kredy.
Ps. załączone zdjęcia zrobiłem prawie dobę później, ale bardziej pasują do dzisiejszej mej pisaniny.
3805938060
I wszystko jasne.Przez lata nie potrafiłem wyjaśnić sobie tych skrzypień,trzasków,szmerów.Podejrzewałem że mogą to być duchy węgierskich żołnierzy ponoć setkami pogrzebani nad naszym domem.
Ale teraz wiem że to tylko gnieciuchy.Bać się niema czego.
Jadąc w piątek wezmę kawałek kredy.:shock:
partyzant
23-06-2015, 21:51
Z pewnej lektury:
- siromachy:shock: ?!
- nieee, to tylko upiory:smile:.
Siromachy to podobno wilki, a opowieść Recona przypomniała mi o tym, że parę lat temu mój towarzysz wyprawy bardzo żle spał w Bieszczadach. Było to w Cisnej na kwaterze,
mogła być północ lub pózniej, przebudził się i przy moim łóżku ujrzał postać jakiegoś trola, który mówił do niego moim głosem, był zszokowany. Podobnie było w Żubraczym gdzie całą noc nie mógł spać a rano oskarżył gospodynią, że musiała odprawiać jakieś czary. Jego noga więcej nie chciała tam stanąć. Wtedy każdego dnia nie był w stanie rano wstać i przekręcał się z boku na bok podobno do południa( ja w tym czasie byłem w górach). Trochę zastanawiało mnie to, jak można przed snem odpalać papierosa od papierosa, popijać to czym się dało aż zobaczy się dno flaszki i puste paczki.
To musiała być sprawka gnieciucha, tak...wyjaśniło się po latach, gnieciuch jak nic.
Siromachy to podobno wilki, .
Podobno :) sam Sienkiewicz raz określa tak wilki a raz tych gorszych włóczęgów. Słowniki mówią, że siromachy to niezwykle biedni włóczędzy często prawie lub całkiem zdziczali.
Ja spotkałem się też z określeniem upiora w tym gorszym wydaniu, dziecko, które nie zostało ochrzczone, gdzieś pokątnie pogrzebane i materialnie pojawiające się o północy lub w szaro-ciemno-ponure dni czyhające na samotnych podróżnych, potrafiące wskoczyć na zad konia i od tyłu gryźć w kar podróżnego (gdzieś chyba o tym pisał Sienkiewicz). Podobnie też Czesi tłumaczą tytuł książki "Siromacha" Alexa Koenigsmarka.
01 maja 2015
Ja wstaję kilka minut po siódmej, doprowadzam się do stanu by przed lustrem lepiej wyglądać, wołam Kolę i cichutko, by nie budzić reszty domowników, ruszamy na poranny spacer. Nie zawsze poranki są kochane, ale gdy jestem gdzieś gdzie przyroda i cisza jest na wyciągnięcie ręki, to taką porę dnia uznaję za najcudowniejszą w całej dobie i chcę by trwała jak najdłużej.
Kolę jak to psa, już od progu wszystko ciekawi, wszystko wącha, biega naokoło domu i zerka na mnie czy tutaj może sobie siknąć. Zostaje odpowiednio pouczona i poinstruowana gdzie jest granica, więc przyśpiesza by szybko wyjść z zony i znaleźć się w strefie „wolności obyczajowej” i tam też pozbyć się uzbieranego balastu. Idziemy drogą do pierwszego zakrętu, do miejsca gdzie zaczyna się łąka, gdzie odchodzi szlak koński, gdzie jest plac ze składem drewna i gdzie z samego rana można spotkać płową zwierzynę, tylko trzeba cicho iść i najlepiej gdy jest zachodni wiatr.
Dla Koli ten pierwszy spacer to same nowe wrażenia a to jakieś parskające i rżące zwierzaki, to znowu jakieś beczące wełniaste, też jakieś skaczące po każdym byle jakim wzniesieniu białe lub czarne z bródką a wszystko to trzeba przecież obszczekać. Pomimo wywoływanego wcześniej hałasu przez psa to jednak, gdy mam w zasięgu wzroku łąkę, udaje się wypatrzeć dwie dorodne sarny, kozy są w jeszcze zimowych szarobrunatnych sukniach. Zauważam błyskawiczny behawior… postawiły łyżki, ze dwie sekundy utkwiły świece we mnie, odwrót, pokazanie mało widocznych, ale niczego sobie luster i tyle je widziałem. Kola z racji niskiego wzrostu i krótkiego zasięgu wzroku nawet nie skumała o co biega, tylko postawiła uszy i z pytającym wzrokiem rozpoczęła ze mną rozmowę myślami … ???… - no co, sarny były… - a może byśmy przynajmniej poszli powąchać zapach tych saren?... - o nie wracamy coś zjeść!... - no dobra, chociaż słowo sarna chyba coś mi mówi… - wracamy na śniadanie… - ooooo tak to wracamy!
Koli teraz w głowie kołacze się magiczne dla niej słowo „jedzenie” i dlatego zaczyna ciągnąć szybciej do Chaty, a może tylko dlatego, że jest lekko z górki. Po drodze nie omieszka pooznaczać teren „teraz tu ja jestem”. To „oznaczenie” to taki swoisty psi Facebook z ograniczonym zasięgiem przekazu, ale jednak przekazu dla innych zwierząt. Zapewne „nośnik” jest z mniejszą masą informacji niż ten ludzki elektroniczny, ale za to bardziej istotny, przydatny i nie tak zatłoczony duperelami jak ludzki. W jej psich myślach zapewne powstała informacja… eeeeee, ludzie i tak tego nie skumają, postępująca u nich erozja pierwotnych instynktów zamienia ich w automaty zdolne reagować tylko na impulsy przekazu elektronicznego lub elektrycznego.
Kola myśli o jedzeniu a jej instynkt podpowiada by wcześniej zjeść trochę trawy i to tylko tej tzw. ostrej a idący z nią facet taką wiedzę ma zapewne z netu… o ile był w stanie to zaobserwować i poczytać na ten temat. Ech ci ludzie! Jeszcze podbieg pod dom, ale tak słonko fajnie świeci, że pies poczeka na zapach przygotowywanego jedzenia, tutaj niestety został ubezwłasnowolniony w jego zdobywaniu.
W domu już słychać odgłosy budzenia się i skrzypi podłoga na górze, to znaczy, że Ewa z Michałem wstali. Ja pierwszy zabieram się do robienia śniadania a później każdy z osobna po swojemu to robi z racji różnych upodobań, wspólnie tylko dogadujemy się co wkładamy do plecaków na dzisiejszą wędrówkę, pamiętamy też o psie. Ewa przypomina, że po godzinie 10 ma wpaść Wojtek na kawę, co nam na rękę przy dzisiejszych planach. Gdy kończymy jeść przed dom zajechała Toyota z oczekiwanym gościem. Trochę pogadaliśmy i tak jeszcze przed dwunastą pakujemy się wszyscy do Wojtka samochodu i prosimy o podwiezienia do kościoła w Pszczelinie. Tutaj mamy start do spaceru stokówką, którą od jakiegoś czasu chciałem się przejść. Idealny spacerek na rozruszanie nas i Koli. Żegnamy się z Wojtkiem, ja jeszcze postanowiłem się przepakować i wyjąć aparat. Ewa z Michałem i Kolą, nie czekając na mnie, dziarsko ruszyli do przodu. Mijamy ujęcie wody dla Pszczelin, mijamy mały zbiornik wodny, jeszcze nieobsadzony wypał, dalej pomnik przyrody „Jodła”, dochodzącą z boku oznaczoną ścieżkę dydaktyczną „Jodła” i kawałek idziemy z nią do miejsca kiedy odchodzi w górę tuż za szkółka leśną. Pierwszy odcinek to sukcesywne wchodzenie w wysokość. Trafiamy na infrastrukturę dla turystów do odpoczynku w postaci ławeczki i stołu. To dobra okazja na małe co nieco dla nas i dla dzielnie idącego czworonoga, który zamiast też odpocząć wolał w pobliżu poszukiwać nowe zapachy. Niestety na tej wysokości czuć chłód niesprzyjający do dłuższego siedzenia.
3806138062380633806438065380663806738068
Podnosimy się i za chwilkę osiągamy kulminacyjny punkt ścieżki ze sztucznie chyba utworzonym dołkiem, który przyroda zawłaszczyła na mały stawik. Teraz zaczynamy schodzenie niżej mijając, w pewnej odległości od siebie po dwóch stronach drogi, wież myśliwskich. Tak dochodzimy do miejsca gdzie jedna droga prowadzi do asfaltowej drogi w Procisnem, „namawiając” do skrócenia spacerku, druga zaś ostro skręca w lewo w kierunku naszego celu i kresu dzisiejszego spaceru. W tym miejscu robimy dłuższy odpoczynek z małym uzupełnieniem płynów i kalorii.
3806938070
Cdn…
I jeszcze kilka fotek z tego etapu spaceru
38071380723807338074380753807638077380783807938080
Podzielę się z Wami wrażeniami z niedawnego pobytu nad zalewem solińskim w miejscowości Teleśnica Owszarowa,mieszkaliśmy sobie nad samą wodą w przyczepie campingowej w pełni wyposażonej ,we wszystko co niezbędne,gospodarz zainstalował nam nawet prysznic z ciepłą wodą na zewnątrz,dookoła cisza spokój ,nie licząc paru wędkarzy,do dyspozycji mieliśmy łódkę w cenie wynajmu ,obok można było wypożyczyć kajak lub rowerek wodny jako że była wypożyczalnia należąca do baru u Bolka,który był niedaleko,ale że to jeszcze nie sezon to panowała tam cisza i spokój,nie mniej piwa można było się napić,zjeść też i pograć w bilard:lol:,z zadaszonego tarasu gdzie jadaliśmy przy campingu widok na zatokę,gdzie często blisko nas widzieliśmy czaplę śiwą polującą na żabki,przypływał też parę razy sławny Krzysztof Bros swoją łodzią zwaną Bundesmarine,i toczył się na swych kulach pod górkę do sklepu i baru...powiem tak ..miejcse godne polecenia dla tych którzy szukając ciszy i spokoju oczywiście poza sezonem chcą odpocząć od gór,i poznać zalew Soliński;)a jest gdzie pływać,oj jest,i robić można wycieczkę np do Uherc Mineralnych na wspaniały wodospad,oraz jazdę drezyną rowerową.....
U deluxa jego sygnatura, wypisz wymaluj, pasuje do jego posta tutaj jak nic ;)
01 maja 2015
Jak widać, w pisaniu też zrobiłem sobie dłuższy odpoczynek.
Wracając do tego miejsca to zanim usiedliśmy, spenetrowaliśmy pozbawiony zamknięcia drewniany domek. W środku był bez podłogi i nawet bez klepiska, idealnie pasujący do noclegu kilku koni, ze spaniem „na pięterku” dla jeźdźców. W pobliżu sztuczny stawik i w pniu zamknięta, niczym w barci, Matka Boska, pilnująca spokoju tego miejsca.
381853818638187381883818938190
Kola nie może sobie znaleźć miejsca, chce i odpocząć i wywąchać każdy zakamarek, wszystko ją też ciekawi, dopomina się też o swój prowiant a szczególnie o wodę.
Po kilkunastu minutach, podnosimy się i idziemy, starając się iść wolniej by nie padło nam nasze psisko. Przy następnym „siedzisku”, przygotowanym przez Nadleśnictwo, Kola pokazuje nam, że na dziś to jej już starczy i prosi o odpoczynek. Czego nie robi się dla psa… stajemy, poimy, dajemy jeść i czekamy aż okaże ochotę do dalszego spaceru. Teraz idziemy już całkiem wolno. Jeszcze jedno wzniesienie na zakręcie z widokiem na San i łagodnym łukiem zaczynamy się zbliżać do asfaltowej drogi w Dwerniku. Ostatnie metry Kola idzie „na ostatnich nogach” niosąc dzielnie swoje 12 kilo żywej wagi. Jeszcze kilkadziesiąt metrów asfaltem i zatrzymujemy się przy drodze skręcającej w prawo do, niczego sobie, Pensjonatu Caryńska… tylko czym się kierowano wymyślając taką nazwę???
Jest godzina 16.05 czyli równe 4 godziny spaceru, na Oregonie mam nabite 14,95 km, Kola zapewne jeszcze więcej, na mapie są dwa zmierzone odcinki, mają w sumie 13,9 km. Wygląda na to, że zrobiłem dodatkowo 1 km więcej przez jakieś odchodzenie na boki, schodzenie do strumyków, ganianiem się z Kolą itp.
Zaczyna padać drobny deszczyk i mamy dwie alternatywy… iść piechotą do Chaty Wuja Mavo i patrzeć na „zejście” Koli czy kombinować? Michałowi mówię by skoczył na nogach do Nasicznego i też próbował złapać stopa po drodze. Nagle jedzie samochód… macham… kilka metrów jedzie i zwalnia… włącza migacz skrętu w prawo… Michał startuje do samochodu… konwersuje z kierowcą… wysiada pasażer i idzie w stronę Pensjonatu… Michał wsiada… samochód zawraca i jedzie w stronę Nasicznego… po kilku minutach jest z powrotem bez Michała… za chwilkę podjeżdża Michał… wsiadamy i sruuu do domu. Każdy marzy o kąpieli i o jedzeniu. Ewa na ten wyjazd narobiła dziesiątki kotletów mielonych i to one będą, przez cały nasz pobyt w Chacie, królowały pod różną postacią, nawet jako rozdrobnione do spaghetti.
Chata to idealne miejsce na pobyt, życie toczy się w jej dolnej części, tutaj przyrządza się posiłki, tutaj się je zjada lub gdy ciepło to można na zewnątrz, tutaj przy kominku wieczorem można popijać czerwone wino lub piwko, tutaj można rozmawiać, rozmyślać, czytać, to tutaj też można patrzeć na zewnątrz przez ogromne okna i stąd też można od razu sobie wyjść i pójść choćby w cholerę. To właśnie tutaj ciśnie się mi do głowy, tak popularny zwrot z netu… a gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady! Słowo „rzucić” często wymieniane jest w necie bardziej dosadnie.
I to się dzieje naprawdę! Zmęczeni spacerkiem, najedzeni, raczymy się czerwonym winem, telefony milczą bo nie mają prawa nawet bzyknąć, Internetu nie ma, cicho gra radio, pies leży koło kominka zmęczony acz najedzony i słucha co ludzie prawią a może po psiemu rozmyśla bo rozmowy są chyba zbyt poważne jak na psie ucho. Na zewnątrz zaczyna się ściemniać, w pokoju światłem jest ogień z kominka hipnotyzujący Michała w fotelu, Ewa zawinięta w koc podsypia na kanapie, mnie zaciekawia mała „podręczna” biblioteka mavo. W pełni nie zdając sobie sprawy z postępujących dzisiaj skutków nadmiaru dopływu tlenu a jednocześnie też zmiany ciśnienia, sięgam po książkę po którą normalnie bym chyba(?) nigdy nie sięgnął. Jak widzę już na wstępie, po odręcznym wpisie, jest to prezent dla mavo. Kartkując ją zastanawiam się nad jej „strawieniem” w całości jeszcze przed przed wyjazdem, zastanawiam się też nad filozoficznym i fizycznym sensem popełnienia tegoż „prezentu” i przez kogo popełnionego, zastanawiam czy w ogóle rozpocząć czytanie i czy to moja pycha nie pcha mnie do przeczytania by sprawdzić moją wytrzymałość? Uprzedzę od razu… wygrała pycha podparta samozaparciem.
Jest naprawdę późno kiedy postanawiamy kłaść się spać. Tutaj jakoś czas inaczej biegnie. Kiedy zasypiam księżyc przykrywają chmury, które dają takie małe okienka by księżyc czasami ukradkiem zerknął na tą część Bieszczad. I nie wspominam o tym tak sobie a muzom bo… no właśnie bo.
Chyba każdy z Was ma czasami tak, że jakieś siódme zmysły podpowiadają mu… obudź się, obejrzyj, odwróć się, zatrzymaj, zwolnij itp. Nie wiem jak Wy, ja staram się ich słuchać, chociaż czasami nie umiem sobie wytłumaczyć czemu wysyłają sygnały i przed jakim zagrożeniom. Tym razem siódmy zmysł kazał mi się w środku nocy obudzić. Zdaję sobie sprawę przez zamknięte powieki, że jest bardzo ciemno, oczu od razu nie otwieram a tylko nadsłuchuję, słuch się przez to wyostrza, tak mi podpowiada zmysł. Kiedy kompletnie nic nie słyszę otwieram oczy. Jest potwornie ciemno, ale na tle wielkich okien w sypialni widzę postać, przechodzi po mnie lekki dreszczyk a słaby wzrok stara się bardziej wyostrzyć. Sięgam cicho po okulary, ale jeszcze przed ich założeniem wywnioskowałem, że to Ewa wypatruje czegoś w oknie. Zauważyła, że się obudziłem, nakazała wymownie „ciiiiiiiiiiiii” i kiedy zobaczyła moje powiększone białka oczu, dodała „ktoś chodzi koło domu”. To mnie całkowicie już obudziło, teraz skupiłem się aby tak stanąć na nogi by podłoga nie zaskrzypiała w sypialni… bo na górze podłoga skrzypi! Ewa szeptem powiedziała mi, że obudziło ją skrzypienie drewnianego podestu pod domem i to skrzypienie było słychać jak „chodzi” w lewo lub w prawo od domu. Jeśli ten podest skrzypiał to znaczyłoby, że chodzi lub porusza się po nim coś ciężkiego. Niestety dziś księżyc zasłaniają chmury, cicho podchodzę do okna i patrzę w dół, nic mojej uwagi nie przykuwa. Przechodzę do łazienki by zobaczyć tył domu ale też nic nie widać. Schodzę na dół zobaczyć od strony schodów, bez zbliżania się zbytnio do okien, też nic nie widać. Nie podejmuję decyzji o zapaleniu światła przed domem, ciekawość bierze górę by jednak wyczaić „skrzypiące” w pełnej ciemności. Wracam na górę, Ewa nadal patrzy przez szybę nakazując ciszę. Michał śpi obok w pokoju, nie obudził się. Stoimy już całkiem blisko okna w sypialni i widzimy jak jakaś ciemna postać lub coś ciemnego, ale już na drodze w prawo od wyjazdu z działki, znika za drzewami i kieruje się w górę drogi. W takich sytuacjach zawsze brakuje mi noktowizora. Niestety nie będziemy wiedzieli czy odwiedził nas człowiek?, czy niedźwiedź?, może gnieciuch?, może jakiś gruby żołnierz węgierski z I Wojny Światowej?, czy może „coś” innego? Zastanawiające jest w tym wszystkim, że Kola była w pokoju i nawet nie pisnęła a zawsze gdy w naszym domu jest jakiś szmer koło drzwi to od razu szczeka. Z powodu ciemności i emocji nawet nie sprawdziliśmy czy się obudziła gdy my staraliśmy się wypatrzeć to „coś”.
Gdy znalazłem się w łóżku, moje siódme zmysły zostały szybko wyciszone i od razu zasnąłem. Nie wiem jak szybko zasnęła Ewa.
Cdn…
02 maj 2015
Nic już w resztę nocy nie budziło. Wstałem o siódmej, możliwie cicho ogarnąłem się i zszedłem zrobić sobie śniadanie. Za oknami ulewa, bez grama promyka słonecznego, chmury oznajmiające deszcz przez cały dzień. Już przy śniadanie łapię się za rozpoczętą wczoraj książkę, czytam ją tak jakbym konsumował pierwszy raz placek z manioku wraz z rybą fugu. Zaczytany słyszę, ciche piszczenie Koli co oznacza prośbę o zniesienie na dół, ma stracha schodzić po śliskich schodach. Pies ma swoje poranne potrzeby a to znowu zmusza mnie bym ubrał nieprzemakalną kurtkę i mimo sążnistego deszczu wyszedł „na spacerek”. Psy najbardziej nie lubią deszczu, ja też nie lubię jak pada a niestety w Bieszczadach to częste zjawisko. Gdy opuszczamy teren działki Kola już czuje, a ja widzę tuż przy wjeździe, sporą pozostałość trawienia psa od sąsiadów. Jako jedyny w pobliżu pies musiał dać nowemu informację „to mój teren”. Zauważyłem rano przez okno jak „znaczył” teren. Pies sąsiadów to czarny „wilk”, wyglądający dość strasznie a jednocześnie też żałośnie. W sumie jest bardzo łagodny i przyjazny, jednak z widoczną ułomnością wywołaną poturbowaniem przez jakiś samochód pędzący przez Nasiczne. Jego pan opowiedział o nim trochę na jesieni, nawet o bohaterskiej postawie przy spotkaniu z niedźwiedziem.
My idziemy trochę w górę, bez zamiaru, w taki deszcz, by iść zbyt wysoko. To jest spacerek na „tylko i wyłącznie” i powrót. Przed domem wycieram Kolę ręcznikiem, sam też się otrzepuję z deszczu i możemy wchodzić do domu.
Wszędobylska wilgoć potęguje chłód, czuje się go też w domu. Rozpalam kominek by śpiochy, jak zejdą na dół, miały cieplejsze wejście w dzień. Pierwszy week maja tego roku jakoś ciepłem nie rozpieszcza. Ogień fajnie już liże drewno w kominku, Kola po swoim śniadaniu rozłożyła się pod nim i suszy futerko a ja dalej „konsumuję” kartkę za kartką. Często powracam do już przeczytanych, zagłębiam się w rozmyślaniu by zrozumieć treść lub zrozumieć to co przekazuje autor. Niestety czasami odsyła w swoim dziele do innych publikacji, niekoniecznie swoich, czym obnaża totalne moje braki w temacie. Nie jest to dzieło łatwe do czytania, mam nawet myśli… czy to mi przypadła rola „rozdziewiczenia” tej książki a może ktoś już był przede mną, czy później jeszcze będzie i czy do tego się przyzna?
Czytanie, rozmyślanie i dylematy kończą się gdy „góra” zaczyna schodzić na dół, robić śniadanie i zadają bez mała uświęcone tradycją pytanie „co mamy dziś w planie?” z wymownym kiwnięciem głowy na to co dzieje się za oknami. Kola kuma te pytanie i nadstawia uszy, bo odpowiedź pana będzie miała znaczenie też i dla niej. Ja jak zawsze mam plany, ale Michał z Ewą jeszcze przed moją odpowiedzią oznajmiają, że w nogach mają wczorajsze kilometry i pogoda też nie jest specjalna na łażenie. Szczekanie Koli i jej oczy wyrażają pełne poparcie takim oświadczeniom. Czasy się zmieniły, teraz trzeba brać pod uwagę resztę, nie to co kiedyś, gdy pogoda nie była ważna by pójść w góry.
Moja rozważna propozycja jest byśmy wszyscy pojechali do Mucznego i coś po drodze zobaczyli, czego nawet ja jeszcze nie widziałem. To taki mocno okrojony wypad z planu, w którym miał być Brenzberg, bo nie widziałem nowego wejścia do pomnika i samego pomnika także. Chciałem się też przejść nową i ciekawie zapowiadaną ścieżką dydaktyczną „Krutyjówka”, zobaczyć czy hotel ukończony i odwiedzić „Zagrodę Żubrów”, jak nie mogę ich spotkać live w Bieszczadach.
Wyjeżdżamy z Nasicznego około 13, deszcz ciągle pada. Jak już wcześniej wspomniałem, chodzenie odpadło i zostało odłożone na bardziej przychylne czasy, ale odwiedzamy zagrodę pokazową żubrów. Łatwo do niej trafić, jest przed Mucznem i jest oznaczona na mapach.
3819138192381933819438195
Później jedziemy do Mucznego, ja robię sesję zdjęciową na budowie hotelu. Jestem zszokowany bo spodziewałem się, że już stoi w pełnej krasie a tu totalny rozpiździaj. Nie wiem o co chodzi, bo SIWZ zakładał koniec przebudowy na 30 kwietnia 2015 roku. Zdjęcia dałem wcześniej w wątku poświęconemu temu hotelowi.
Deszcz jest wyraźnie mniejszy, jedziemy jeszcze do cerkwi w Smolniku, też do sklepu w Lutowiskach i powrót do Nasicznego. Resztę dnia spędzamy w pieleszach domowego ogniska. W nocy ma być przełamanie pogody na bardziej przyjazną co zapowiada też piękna księżycowa pełnia.
Cdn...
03 maja 2015
Jest 6.30 kiedy wstaję na nogi, Kola zagląda do łazienki i patrzy na faceta, który jak zwykle rano mydli swoją twarz i zeskrobuje jakieś włoski… dobrze, że pies nie musi tego robić, słabe to. Wzrok jej mówi… szybko się ogarnij bo za oknem wreszcie świeci słońce, będzie ciepło, chce mi się pomyszkować po wilgotnej trawie i nie tylko.
Nie jem teraz śniadania, znoszę Kolę na dół i wychodzimy przed dom, aż chce się zaśpiewać „Jak dobrze wcześnie wstać, dla tych chwil…”. Świt zrodził wspaniałą mgłę, nasze poruszanie się w niej tworzy ruchome smugi, jest lekki chłodzik a zarazem czuć pierwsze oznaki ciepła, ot takie dziwne uczucie. Biegniemy w dół bo pies już chce oznaczyć teren zanim czarny sąsiad przyjdzie. Patrzę jak Kola długo sika i zastanawiam się czy aby przypadkiem wieczorem z nami piwa nie piła, ale ona przecież alkoholu nie lubi.
Idziemy w górę do pierwszego zakrętu, wiatr wieje w naszą stronę więc nakazuję Koli ciszę. Dla mnie jest szansa, że zobaczę jakieś zwierzaki na polanie. Idziemy naprawdę cicho, podchodzę pod polanę a tam pięć saren, 2 kozły i 3 kozy, są dość blisko ja nawet nie drgnę, Kola jest sporo dalej, pochłonięta bardziej smakowaniem trawy i zapachami z ziemi niż „myślistwem”. Stoję dobrych kilkadziesiąt sekund, sarny zapewne widzą tylko czubek mojej głowy, nie oddycham i nawet nie chcę mrugnąć powieką. Bacznie na mnie się patrzą, ale też dalej skubią trawę. W pewnym momencie jedna koza swoimi wielkimi oczami patrzy się w moje i nawet nie drgnie, ja nie wytrzymuję, mrugam i to chyba daje sygnał by wielkimi susami wszystkie szybko zniknęły z pola widzenia. Kola podbiega do mnie, bo coś usłyszała albo w jakiś inny sposób dotarło do niej , że tutaj właśnie odbyło się jakieś niewytłumaczalne dla niej wydarzenie i ona je przegapiła. Siadła, postawiła uszy, kręci nosem za dochodzącym teraz zapachem, wytrzeszcza oczy pytająco do mnie i… to były sarny Kolusiu, już ich nie ma, wracamy. Ona jest kundelkiem bez zacięcia myśliwskiego i natychmiast zdarzenie idzie w zapomnienie, może ponownie skupić się na zapachach ziemi i smaku ostrej trawy.
Poranki to najpiękniejsza pora dnia. Wracając patrzę jak słońce ogrzewa ziemię, jak przesuwa cień góry, jak zaraz oświetli dom, jak mgła znika, jak w górze pojawia się pierwszy łowca… cisza… wilgotnością nasączona poranna cisza… „W takiej ciszy - tak ucho natężam ciekawie, że słyszałbym głos z Litwy. - Jedźmy, nikt nie woła.”
3819638197381983819938200382013820238203
W domu odwołuję ciszę, wołam domowników by schodzili, by zbierali się, żeby zobaczyli jak pięknie jest za oknami. Podczas śniadania zdradzam co ich dzisiaj czeka. Debatujemy czy podoła wyznaczonej marszrucie nasz mały przyjaciel. Wszyscy zdają się na mnie bo ja znam trasę, wiem jak wygląda i ja sam muszę ocenić czy Kola wytrzyma wszelkie trudy. To ma być dla niej wyzwanie, osiągalne wyzwanie. Nie jest mi łatwo podjąć decyzję, ale nie chcę też jej tu samej zostawiać. To zwycięża, zabieramy ze sobą psa!
Jesteśmy spakowani i zaprowiantowani na całą trasę zarówno dla siebie jak i dla psa… jak przystało na porządnych turystów. Wsiadamy do samochodu i jedziemy przez Berehy Górne tak by za Smerekiem skręcić w prawo do Kalnicy a jeszcze trochę za nią parkujemy na placu, dalej stoi już zakaz ruchu. Przebieramy buty, zabieramy wszystko co mamy zabrać i ruszamy. Tutaj jest miejsce zarówno na start i metę. Mamy do pokonania pętlę „start/meta” – schronisko Jaworzec – Siwarna – Bukowina – Żołobina – Przełęcz Szczycisko – powrót drogą do samochodu. Mając na uwadze naszą kondycję, pogodę i oczywiście psa informuję Ewę, Michała i Kolę, że na wędrówkę przewiduję równe 8 godzin, nie więcej. Nikt nie pęka! Jest godzina 11.15 gdy ruszamy.
Cdn…
03.05.2015
Ktoś może się zastanawia dlaczego taka trasa? Mógłbym banalnie odpowiedzieć, że każda trasa jest w Bieszczadach super. Ja jednak kierowałem się kilkoma przesłankami… chciałem mieć start i metę w jednym miejscu, chciałem by Michał i Ewa przeszli trasą, której jeszcze kompletnie nie znali, chciałem by trasa odbiegała trochę od dotychczasowych jakie Michał w Bieszczadach już zaliczył, brałem pod uwagę też psa, chciałem sobie odświeżyć pewien fragment trasy, który pokonywałem kilkanaście lat temu no i niezmiernie ważny dla mnie szczegół… nigdy nie szedłem jeszcze stokówką od Przełęczy Szczycisko do mostu na Wetlince. Ewa zna bacówkę i trasy po lewej stronie rzeczki, to co po prawej zobaczy dopiero dzisiaj. Kola, jeśli przejdzie, to zostanie pasowana moją laską na Turystkę Bieszczadzką (brzmi dumnie, prawda?) w ten sam sposób co kiedyś Michał. Chociaż biorąc pod uwagę przedwczorajszy spacer to ma już nominację ;)
Skręcamy w prawo kierując się czarnym szlakiem na bacówkę. Po wczorajszych intensywnych opadach jest sporo błota, co dla Koli nie jest zbyt komfortowe bo do sierści na brzuszku klei się błoto a to dodatkowy balast do dźwigania. Jest już od samego startu naszym oczkiem w głowie, każdy na nią uważa, patrzy jak sobie daje radę z pokonywaniem podejść, jak omija błoto, czy się nie męczy? Każdy z nas ją dopinguje, chwali i wspiera, czasami pomaga na śliskim podejściu. Nie prowadzimy jej na smyczy, ma mieć swobodę w wyborze i sposobie przejścia. Bacówkę Jawornik osiągamy po niecałych 20 minutach. Trochę wyżej ponad schroniskiem, tam gdzie są ławeczki i miejsce na ognisko, siadamy. Kola jest trochę zmęczona jednak tryska żywotnością, ale z oczu przebija lekki niepokój… no dobra, ale co dalej?
Ja siadam gdzieś lekko z boku i uciekam w przeszłość. Staram sobie przypomnieć w którym roku pierwszy raz tutaj byłem. Doskonale sobie przypominam okoliczności… startowałem wtedy z Terki, gdy wychodziłem to lał potworny deszcz, kierowałem się zielonym szlakiem, kiedy podchodziłem pod Żołobinę rozpętała się burza, grzmiało i waliły pioruny. Gdy schodziłem do bacówki czarnym szlakiem, deszcz pomału przestawał padać. Jak już dotarłem do schroniska byłem cały mokry z potu i deszczu. W schronisku zjadłem jajecznicę z kilku jajek z chlebem i gorącą herbatą. Jak wyszedłem to zaczynało świecić słońce. Nie chciało mi się obchodzić naokoło przez most to wpław przechodziłem przez Wetlinkę, w niektórych miejscach sięgała mi woda za brzuch, było przecież po intensywnych opadach. Dalej już stokówką przez Zawój, gdzie szukałem młyna, zobaczyłem pierwszy raz Sine Wiry, Szmaragdowego jeziorka już nie było. Co ciekawe idąc wtedy drogą znalazłem na poboczu po lewej stronie kamienne żarno z otworem, niestety pomimo, że kilka razy później tamtędy chodziłem już nigdy nie mogłem na nie trafić. Dalej przez sławetną Spisówkę i jeszcze wtedy taką żółtą żwirową drogą przez Polanki wróciłem do Terki. Dziwne, ale ta wędrówka straszliwie mocno utkwiła mi w pamięci. Gdy to piszę postanowiłem odszukać ówczesne notatki z tej trasy. Było to 2 lipca 1998 roku a czas jaki jej poświęciłem wyniósł 10 godzin 40 minut, o 20 minut mniej niż mój harmonogram przewidywał. Tu muszę przyznać się, że dlatego wtedy nadrobiłem 20 minut bo przejechałem się na balu ciągniętym przez traktor od zakrętu poniżej Kapliczki Szczęśliwego Powrotu do pierwszego zabudowania w Polance. Ot, czasami mam takie wspominki, gdy łażę po Bieszczadach i mijam jakieś miejsca.
Jak dzisiejszy harmonogram wypadnie?
Teraz parę minut posiedzieliśmy, popatrzeliśmy i ruszyliśmy dalej do zielonego szlaku. Od razu zaznaczam, że nie ja narzucam tempo, nie poganiam, chociaż dyskretnie kontroluję czas. Dziś pies jest wyznacznikiem czasu przejścia i on jest też dziś najważniejszy! Idziemy czarnym w górę, do pokonania 350 metrów w górę. Po drodze wyprzedza nas pan w średnim wieku i tuż przy połączeniu szlaków, w podobnym wieku, ale schodzi w dół. Robimy po drodze przerwy w miarę zmęczenia, generalnie dobrze się idzie i czasowo też. Odbijamy w lewo i w okolicach szczytu Siwarnej robimy dłuższy postój na odpoczynek i uzupełnienie kalorii i elektrolitów. Ścieżka dotychczas była dość wygodna, ale od miejsca postoju występują dość spore kałuże i trzeba lawirować, tutaj pies nasz daje sobie spokojnie radę. Idę teraz bezwiednie z tyłu za innymi i w pewnym momencie zauważam brak znaków szlaku. Wołam do Ewy i Michała by przeszukali ścieżką do przodu tak z 200 metrów a ja się wracam by tam posprawdzać. Znajduję znak, żadnego skrętu w lewo, ale jest nikła ścieżka, po 100 metrach jest znak. Skracam teraz przejście by znaleźć się jak najbliżej pozostałej trójki i wołam by wracali. Błąd oznakowania szlaku może czasami trochę namieszać więc trzeba uważać cały czas. Schodzimy w sporym błocie, przez krzaki i niskie gałęzie, koło przełęczy się wszystko poprawia i tutaj robimy ponowny postój przed podejściem. Pod koniec dłuższego postoju dochodzi do nas grupa, która jak się okazuje, po wspólnej rozmowie, szła przed nami i poszła bardzo daleko zanim się zorientowali, że nie mają szlaku. Trochę ich wymęczył powrót, spytali się jak my idziemy i co dalej jest ciekawego?
Namawiałem ich, że dalej będzie można zaliczyć widoki z Bukowiny i by przeszli tak jak my chcemy. Bukowina to w czasie I wojny światowej ważna góra obronna dla Austriaków Ruszyliśmy a oni zostali się naradzić i odpocząć. Teraz podejście 100 metrów w górę i… widoki. Na trasie są czasami zwalone drzewa i przy pierwszych takich przeszkodach ja lub Michał przenosiliśmy naszą Kolę, ale później po moich zachętach i udanych próbach potrafiła już przeskakiwać, pomocy potrzebowała gdy było sporo gałęzi. Dzielna psina. Ścieżka pod Bukowinę wygodna, chociaż nieraz dość stroma i śliska. Jednak czym niżej w stronę Przełęczy Szcycisko zaczyna być mniej przyjemnie, gęste drzewa, sporo połamanych drzew, nikła ścieżka i trzeba często psu pomagać.
Nie pamiętam gdzie to czytałem, ale w pamięci zostało, że gdzieś w okolicy Szczyciska (Bojkowie nazywali Szczytyszcze) spotkali się drużbowie z różnych wesel, zapewne byli zdrowo podpici, i od gatki do gatki wszczeli między sobą bójkę. Jako że wtedy na wesela drużba musowo brała ze sobą siekiery to najzwyczajniej w świecie się wszyscy pozabijali. Tutaj więc została przelana ludzka krew a jak ówczesny zwyczaj mówił?... tam gdzie przelała się ludzka krew to trzeba rzucić patyk (niestety nie wiem w jaaki sposób, może ot tak zwyczajnie!). Podanie mówiło, że to było na Szczyciku a może na samej przełęczy pod. Podobnież przed wojną tu leżało całkiem sporo narzucanych patyków. Ja o tym zapomniałem jak szliśmy, ale teraz sobie tak myślę… ci drużbowie musieli się pozabijać trochę wyżej, tam gdzie my i ta wspomniana przeze mnie grupa, się pogubiliśmy. To by wszystko wyjaśniło i nie trzeba nic kombinować.
Od zbocza Szczycisko czas mi zaczyna się dłużyć i chciałbym być na drodze. Nie mówię pozostałym, ale strzepuję z siebie kleszcze chodzące po ubraniu, mniej boję się o Kolę bo one muszą się przebić przez błotny pancerz jaki ma na sobie. Wreszcie sukces, docieramy do Przełęczy, jest godzina 16.35. Pokazuję im kleszcze jak chodzą po moim ubraniu, jeden nawet na dłoni i by się otrzepali i obejrzeli się czy też nie mają krwiopijców na sobie. Nie mają, wygląda na to, że to ja idąc z przodu byłem „zbieraczem”. Tutaj robimy dłuższy odpoczynek. Widzimy jak na szlak wchodzi jakiś młody człowiek, jak podjeżdża osobowy i zawraca, my wszyscy musimy odpocząć przez kilkanaście minut. I pomyśleć, że przed II wojną światową stała tu jeszcze na przełęczy chałupa cyganów. Teraz gdyby żyli to na bank by serwowali dla turystów swoją sztandarową potrawę kociołek cygański.
Całkowicie odbiegam teraz od tematu jednak powiem, że mavo też czasami robi kociołek chociaż… nie po cygańsku a po swojemu, chociaż w nie cygańskim i nawet w nie swoim kociołku a pożyczonym i wiem nawet od kogo bo go kiedyś odnosiłem, chociaż… eeee starczy z tym chociaż.
382203822138222
Cdn…
Recon - myślę, ze za te wszystkie atrakcje to Kola Cię uwielbia :)
Uroczy psiak.
Recon - myślę, ze za te wszystkie atrakcje to Kola Cię uwielbia :)
Uroczy psiak.
Kola emocjonalnie jest bliżej Ewy, to do niej idzie w razie bólu, to do niej też idzie w razie dolegliwości. Ja jestem do wygłupów, od łażenia z nią, od wzajemnego prowokowania do igraszek, od pomysłów by wygonić leniwca, wyciągnąć pokulaną gdzieś piłeczkę, ostoją fizycznej pomocy. Gdy jestem w pobliżu to jej czujność osiąga na najwyższy poziom... mogę zabrać jej kochaną piłeczkę lub zrobić jakiegoś psikusa. Okazywanie mi "powitań" jest też bezcenna a może to jest, z zachowaniem odpowiednich proporcji, już "syndrom Nataschy Kampusc (https://pl.wikipedia.org/wiki/Natascha_Kampusch)h"? ;)
03 maja 2015
Patrzę na Kolę, ale chyba moje akcje u niej spadły. Widać po niej zmęczenie i dajemy jej maksymalny odpoczynek, nie liczę minut a tylko patrzę kiedy odpocznie. Podniosła się i normalnie oddycha więc i my się podnieśliśmy. Dalszy spacer już drogą szutrową, trochę pofałdowaną bez większych wzniesień, 4 i pół kilometra do mostku na Wetlince. Teraz jest taki niewdzięczny moment w wędrówce, idziesz człowieku po górach z odpowiednim nastawieniem bo to wchodzenie to schodzenie i wychodzisz nagle na drogę. Podświadomie organizm się rozluźnia jakby ta droga miała sama nieść niczym ruchome pasy na lotnisku Schipol. A tu nie, a tu nie… trzeba na nóżkach jeszcze trochę kilometrów dymać.
Gdy droga zaczyna wznosić się, Kola przejawia mocno widoczne oznaki zmęczenia, jest przygaszona i nawet zaczynają nóżki inaczej iść, tak jakby się plątały. Robimy przepakowanie tak by Michała plecak był pusty i on go przekłada na przód a do środka dajemy psa. Wygląda jak torbacz, ale idziemy tak z kilometr. Mijamy zakręt na wzniesieniu, którego zbocze jest niczym antyczny amfiteatr (na załączonym zdjęciu)… ciekawy spektakl musi tu być gdy jest ulewa! Jak mamy w zasięgu mostek, Kola ponownie jest wypuszczona na ziemię. Odżyła! Jeszcze na poboczu jakaś ziemianka i dochodzimy do mostka za którym patrząc od strony Łuhu nigdy jeszcze nie byłem.
Jest godzina 18.00 gdy siadamy tuż za nim pod tablicą. Jemy, pijemy a przede wszystkim karmimy i poimy naszą Kolę. Jest głaskana, chwalona i wykorzystywany jest cały zasób psychologii pozytywnej, ;)
Długo sobie tam posiedzieliśmy, raz zajechała SG by nam się przyjrzeć, ale podpadająco nie wyglądaliśmy więc pojechali. Za kilka chwil znowu podjechali, chwilę przypatrzyli i prawie słyszałem co mówili w aucie… nie, ten nie jest podobny do tego ze zdjęcia ;)
Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że już niedaleko, Kola odpowiednio zmotywowana i posilona, my nabyliśmy energii więc ruszamy na ostatni odcinek drogi. Widzę jak od ostatniego mojego pobytu, po prawej stronie, tam gdzie kiedyś była wioska Łuh, nastąpiły spore zmiany. Od 6 czerwca 1946 roku kiedy deportowano stąd ludzi w ramach „Akcji Wisła” do roku 2011 nic tutaj się nie działo. W 2012 roku powstała tu ścieżka „Bieszczady odnalezione”, tereny zostały mocno wyeksponowane. Muszę tu kiedyś pochodzić, zwłaszcza ciekawi mnie wyeksponowany cmentarzyk, który ostatnio odwiedzany, był mocno zarośnięty.
Słońce zbliża się już ku ziemi a my do startu/mety. Do tablicy informacyjnej o wsi podjechali samochodem, pomimo wcześniejszego zakazu ruchu, jacyś turyści i czytają opis. Do naszego samochodu ja jako ostatni dochodzę o godzinie 19.05… 10 minut przed ustalonym czasem :P
Na Oregonie wyszło 17,45 km. Siedząc już w samochodzie każdy odetchnął. Teraz tylko do domu, wykąpać się, zrobić coś pysznego do zjedzenia, jeszcze do tego zimne piwko i luzik a ja dalej „trawić” książkę.
Wieczorem zaczyna zmieniać się pogoda, mocniej wieje południowo-zachodni wiatr, nanosi chmurki i zapewne przyniesie deszcz. Koło północy gdzieś daleko za Caryńską słychać odgłosy burzy, do nas jednak nie dotarła. I dobrze bo Kola jej nie lubi. Tak minął nam trzeci dzień.
38234382353823638237
Cdn…
04 maj 2015
Okno sypialni na piętrze to okno na świat zewnętrzny, otwieram oczy o poranku i od razu widzę jak kapie z drzewa, nie skapuje tylko ciągle kapie, jest pochmurno i tak będzie cały dzień. Ogarniam się i jak zwykle wcześniej od innych schodzę na dół. A tu na dole Michał śpi przed kominkiem, czyżby w nocy był strażnikiem domowego dogasającego ogniska, a może opowieści o skrzypieniu podestu pod domem chciał skonfrontować? Kola padnięta, leży w rogu na kojcu i tylko zerknęła na mnie bym nawet nie ważył się na dziś coś wymyślać. Trochę pogłaskana i podrapana burknęła, że dość. Za wczoraj podpadłem, tak będzie do śniadania wtedy jest pora byśmy sobie pokerowo powiedzieli „sprawdzam”.
Ja ze śniadaniem poczekam tym razem na innych, nie będę budził Michała na dole, wychodzę przed dom, zostawiam lekką szparę na szerokość Koli, siadam na jakimś „zydelku” i obserwuję świat zewnętrzny. Nie obserwuję świata, który opanował tajemniczy wirus unicestwiający wszelkie wielokomórkowe organizmy cudzożywne. Już po chwili mój wzrok dostrzega życie, poczynając od kręgowców a kończąc na tych co nie posiadają tego wyznacznika, nie pomijam też przyrody nieożywionej.
Trafiłem właśnie na porę „czarnego” który pomimo deszczu, przyszedł bezczelnie i bezceremonialnie strzelić na kamieniu twardszy ekskrement i płynnie olać granicę na tyle, by jakiś miastowy goguś wiedział kto tu rządzi. Ale czujna i „rodząca się” opozycja już to zauważyła, już wyjrzała przez zostawioną szparę i zbiera się w sobie by „wysłać odpowiedź”! (Jeśli chcecie krótko i zwięźle czegoś dowiedzieć o psich postrzeganiach świata wpiszcie w Google „Etolog: pies opisuje świat zapachami”… ciekawe!)
Na swoisty sms Kola dostaje ode mnie zgodę i ruszam z nią ku drodze. Musiała być mocno wk…….a bo obsikała spory teren… a niech czarny wie, że miastowy pikuś też potrafi!
Jako że pada, jako że Michał śpi na dole, jako że chcę dziś skończyć książkę to zakładam tylko kurtkę, siadam pod okapem i oddaję się lekturze. Kola dumnie siada koło mnie w pozie uzurpatora i bacznie obserwuje teren… swój teren, no i pana, który obok niej siedzi. Tak mavo to teraz jest jej i mój teren. Teraz! Pan poważnie zaczytany i tak jakoś czasami, zamyślonym wzrokiem, patrzy gdzieś w dal, niczym w nicość a tu jest przecież namacalny byt i tego bytu pilnuje dyktator Kola. Właśnie jedzie pod górę 4x4 z SG, Kola dyskretnie warczy by mi dać sygnał „zagrożenia”. Widzę przez szybę gest powitalny ręką, ja odpowiadam podobnym gestem, ale zdecydowanie dużo szybszym, niż robił to Don Vito Corleone. I znowu sytuacja się normuje. Z rana, do jeszcze pustej głowy, książka wchodzi jak nóż w ciepłe masło. Wiem, że ją dziś skończę. Czas najwyższy zdradzić nazwę książki z której tytułem nieco zwlekałem bo… tytułu najnormalniej zapomniałem a pisząc nie chciało mi się po Google szukać, licząc że jeszcze przed końcem spisywania ostatniego pobytu, po prostu nastąpi olśnienie. Zjawisko to nastąpiło całkiem niespodziewanie i było wywołane przez mavo. Otóż wczoraj, w czerwcowe niedzielne popołudnie, zadzwonił on do mnie i tak całkiem, nie skrywając nawet zaciekawienia, spytał się o tytuł tej książki. Powiedział, że właśnie wrócił z Nasicznego, tam przekopał biblioteczkę i żaden jej wolumen, jako element, mu nie pasował do swoistego puzzle. Powiedziałem, zgodnie z prawdą, że tytułu zapomniałem, ale sens zdradziłem. I wtedy pękła istna bomba… Ewa, która przysłuchiwała się rozmowie, wstała i ją przyniosła… zabrali ją do przeczytania. A książce jej tytuł nadał Charles Taylor na „Nowoczesne imaginaria społeczne”.
Wracamy do Nasicznego, bo i głodny Michał wyjrzał w byt, i Ewa zaspana też, Koli się też przypomniało jedzenie, no i padło sakramentalne pytanie „co robimy?”. O wchodzeniu na D-K mogę zapomnieć i to natychmiast… chyba, że sam.
Alternatywne plany są, ale w trakcie i tak zostaną okrojone i zmodyfikowane. Teraz chronologicznie.
Po śniadaniu jedziemy na Słowację do Medzilaborce, miasta mieniącego się narodowym ośrodkiem ruchu rusińskiego. Do wyjazdu już wcześniej się odpowiednio przygotowałem, wybierając z szuflad, piterków i przeróżnych zakamarków wszelakie drobne walory pieniężne będące monetami płatniczymi w UE. Przywożone i odkładane na zaś zostały teraz wsypane do płóciennego woreczka z postanowieniem puszczenia ich w dynamiczny obieg poprzez stosowne nabycie tego czego nie ma w Polsce.
Muzeum Warhola nie widział Michał i nie ma go też w Polsce… jednak dziś poniedziałek a w ten dzień tygodnia takie przybytki kultury są zamknięte, pobliska cerkiew też zamknięta, ale Tesco jest otwarte… no jest u nas, ale może coś tam będzie czego w naszym nie ma. Mamy dwa plecaki więc spoko, miejsce jest. Trochę wstyd tak z workiem pieniędzy, tak cirka kilogramowym, ale przecież nie są kradzione! Na pierwszy kurs idą te z największymi nominałami i ja jako najodważniejszy idę do kasy. Po wydaniu jednak połowa worka jeszcze zostaje. Oj i teraz odwaga potrzebna większa! Po odliczeniu jeszcze tych bardziej grubych idzie do kasy Michał. To co zostało a jest tego cała pełna garść to już heroizm. Jest sugestia by sobie darować, ale ja nie odpuszczam… gdy nie ma kolejki podchodzę do kasy i proszę o zamianę o jak najgrubsze i to starcza na jeszcze jeden mój kurs po dwa mocno wyskokowe płyny plus dwa gabarytowo spore, ale z mniejszą ilością procent. Płacę i miła pani jeszcze… wydaje mi resztę. Zostawiam panią z pełną po brzegi monetami kasą i na czwarty kurs się już nie decyduję. Niektóre puszczone w obieg monety mogły mieć nawet walory numizmatyczne z racji długoletniego ich przechowywania, ale najważniejsze, że poszły w obieg. Znawcy może je wyłowią lub nawet zastanowią się nad ich wyglądem, gdy dostaną je do ręki. Niestety nie będą mieli wiedzy jakie odległości przebyły i skąd tu trafiły.
Wracamy do Polski, po drodze zatrzymujemy się u cudownego źródełka i kapliczki koło Radoszyc. Widzimy jak miejscowa kobieta podjeżdża i nabiera kilka baniaków tej wody dla całej rodziny, co i nas nakręca by też nabrać pół litra na zaś. Każdy ma jakąś chorobę więc i każdy z nas popija bezpośrednio w intencji jej wyleczenia. Trzeba mieć wiarę.
Chcemy teraz Michałowi pokazać z samochodu zupełnie mu nieznaną część Bieszczad i skręcamy w Smolniku w lewo. Jedziemy wolno, bo inaczej się nie da. W Mikowie dojeżdżamy do dwóch skrajnych znaków zakazu ruchu i wracamy. Wracając zajeżdżamy do już wcześniej „zaklepanej” zagrody „Bieszczadzkie smaki”. Miły pan się zjawia w kilka chwil, prowadzi do obszernej izby dawnej chyży, zapala światło, oprowadza, opisuje urządzenia, opowiada jak tu się znalazł, co tu robi, co wytwarza, co sprzedaje i ba… daje nam spróbować wszystkiego. Michał decyduje się kupić pesto z czosnku niedźwiedziego i nalewkę jakąś z mniej znanego kwiatu. My kupujemy właśnie ostatni jaki został „Chleb Śpiewany”. Nalewki spróbowałem i są całkiem niezłe, chociaż moje mają bardziej wyrazisty smak, lepszą moc i nie będę ukrywał, moje są lepsze. Miodów nie ma, ja jestem bardzo za miodem, więc ciągle się o niego pytam. Miód mi zawsze towarzyszy na śniadanie 6 razy w tygodniu, tylko w niedzielę urozmaicam menu.
Mamy na dziś informację, z kilku poufnych źródeł, u kogo jest w Bieszczadach bardzo dobry miód i tam też jedziemy zakupić stosowne słoiki. Niestety nie zastajemy gospodarza a syn student nie chce ingerować w pszczelarski biznes taty leśnika.
Jeszcze zakupy w Wetlinie i wracamy do domu na obiad. Dziś spaghetti po nasiczniańsku… rozdrobnione kotlety mielone w sosie pomidorowym z długim makaronem i do tego słowacke piwo z widokiem na zbocza Jawornika. Słabo?
Kolę zostawiliśmy w domu i kiedy tak po cichutku podeszliśmy do okna to ona w najlepsze spała koło kominka. Uznała widocznie, że tak dobrze „oznakowany” teren przed wjazdem tylko głupi przekroczy. W dodatku jeszcze pada. Gdy weszliśmy do domu to zerwała się na równe nogi i wyglądała tak jak pracownik w czasie pracy przyłapany przez szefa na drzemce. Ludzki pies!
382423824338244
Cdn…
Szkutawy
06-07-2015, 19:52
Recon, jak jesteś tak za miodem to proponuję nastawić we wrześniu miodówkę (z miodu wrzosowego).... tylko odsortuj przepisy z podgrzewaniem miodu... wymaga dużo cierpliwości z klarowaniem, ale, ale...
Muszę pomyśleć nad jakąś nalewką na miodzie, jednak miód zdecydowanie wolę w formie nie przetworzonej, taki jak jem na śniadanie... chleb żytni, masło orzechowe, ser biały najlepiej ricotta, miód prawdziwy i bez żadnych dodatków, najlepiej rzepakowy, gryczany, ze spadzi iglastej i od sprawdzonych dostawców! Każdy może mieć swoje fanaberie ;)
04 maja 2015
Słońce zaczynało zachodzić, deszcz szczęśliwie przestał padać a jako że dzisiaj specjalnie się nie namęczyliśmy to padł pomysł wniesienia z dołu pod dach, stosownie już pociętego drewna. Zeszło nam na to ze trzy godziny. Wbrew początkowemu optymizmowi, włożona praca dała nam się porządnie we znaki, pot lał się strumieniami a mój kręgosłup pod koniec zaczynał się buntować. Uczciwie powiem, że Michał wniósł dwa razy więcej niż ja i gdy skończyliśmy to każdy miał dość. Kola niczym nadzorca też miała w tym udział bo kiedy robiliśmy odpoczynek szczekała byśmy się nie ociągali. Tym sposobem tuż po godzinie 22 drewno znalazło się pod dachem i już nie będzie mokło. Kilka sztuk zostawiliśmy na ognisko. Mogliśmy teraz odpocząć, napić się piwa, pogadać, ja dokończyć książkę. To ostatnia noc, jutro wyjazd.
05 maja 2015
Dzień nadal deszczowy, ale nie jest to duży deszcz. Po śniadaniu, pakujemy swoje manele do samochodu i robimy idealny porządek w domu. Parę minut po 10 odnoszę klucze i możemy jechać. Po drodze dokonuję zadość prośbie mavo i zanoszę pod wskazany adres 2 puszki piwa z informacją „to od Jasia z Nasicznego”. Niestety dom zamknięty, trzy psy biegną do mnie, jednak ostatecznie nie gryzą. Wracam do samochodu, odręcznie piszę na kartce „Od Jasia z Nasicznego”, podkładam pod puszki na progu i odchodzę do samochodu. Mam nadzieję, że psy nie umieją otwierać puszek. Chociaż kto wie czego nabyły w swoim życiu, na ich widok stały się takie dziwnie przyjazne i jeszcze merdały ogonkami na odchodne. Teraz dopiero myślę, że chciały trzecią puszkę.
W Lesku wychodzi słońce, my jeszcze na ciacha do Szelców i do następnego razu Bieszczady!
Przyjacielu mavo, melduję wykonanie zadania!
Był czas, że po Bieszczadach chodziłem sam, później się to jednak odmieniło... może przestałem być niczym legendarny Bies strzegący swojej krainy przed innymi, chociaż jako człowiek byłem średniego wzrostu i nie miałem u swoich ramion nietoperzowych skrzydeł a może stałem się już niczym legendarny San? To nie moje pomysły ;) http://biesy.friko.pl/legenda.htm
Teraz w Bieszczady jadę z kimś lub z jeszcze większą gromadą. Odzew jest w każdym razie dość spory.
Czasy się zmieniają, człowiek się też zmienia... tylko co człowieka zmienia? O przemianie człowieka ładnie napisał mój ulubiony autor Paulo Coelho w swej, to ostatnia jaką tego autora czytałem, powieści "11 minut"... Ani czas, ani mądrość nie zmieniają człowieka - bo odmienić istotę ludzką może... Resztę sami sobie doczytajcie. ;)
I właśnie, kiedy od jakiegoś już czasu szemrano ze mną po kątach o wypadzie w "legendarną" krainę, i kiedy szemrano o miejscu, ba... nawet ja zacząłem szemrać tu i ówdzie o noclegu lecz odzewu jakoś nie było, to... w ostatni week musiałem rozpocząć swoją logistykę a ta zaczyna się od wyboru miejsca pobytu. Wybrałem owe miejsce… to mój najbardziej ulubiony rejon w który co chwila wracam, gdzie choćby na kilka chwil wpadam i zawsze tu chętnie przyjadę. Zawsze! To tutaj jest moja najpiękniejsza łąka, moja najpiękniejsza wioska z ładnym drewnianym koścółkiem, moje ślicznie ukryte w lesie kapliczki, cudowne źródełka, tajemne drogi, „więzienie” dla pszczół, legendy, strachy, tajemnice i tyle jeszcze różności do odkrycia, że jakby dla przykładu podam słup ukryty w lesie a pokazany mi ostatnio przez Wojtka1121. Słup, który jak się później okazało, to dzięki asi999, ma fajną historię powstania i niesie naukę by w tutejsze lascy iść natarty dziegciem.
Pomysł miejsca reszta zaakceptowała!
Ostatnio przyjeżdżam w Bieszczady około północy, tym razem też tak będzie. Chociaż po północy zacznie się NŚN i moja bieszczadzka świecka tradycja nakazuje tego dnia wspiąć się na jakąś górkę i zawiesić na szczycie narodową flagę, to podejrzewam, że namówienie już pierwszego dnia pobytu, na większą wspinaczkę reszty towarzystwa, będzie graniczyło z cudem, to jednak coś trzeba na ten dzień wymyślić. Tradycja to tradycja… „No bo tradycją nazwać niczego nie możesz. I nie możesz uchwałą specjalną zarządzić ani jej ustanowić. Kto inaczej sądzi, świeci jak zgasła świeczka na słonecznym dworze. Tradycja to dąb, który tysiąc lat rósł w górę. Niech nikt kiełka małego z dębem nie przymierza…”/tekst z filmu „Miś”/.
I jeszcze jedno… zważając na to, że w listopadzie już po godzinie 16 robi się ciemno no to dzięki temu są wieczory dłuższe i… jeśli ktoś ma ochotę wpaść pogadać a będzie w okolicy to… eeee, co ja będę tłumaczył dalej ;)
15 listopada przed południem wyjeżdżam. Bliższe info przed samym wyjazdem.
I stało się to, co tak lubi długi ("Jak ja to lubię ;) plany są po to, aby je zmieniać ") nastąpiła zmiana planów. Nie dotyczy to czasu pobytu a tylko miejsca, na te co tak ostatnio mocno nawiedzam.
No proszę... taki niby niepozorny potok Kniażki a dał radę Reconowi i skutecznie upomniał się o przyjazd w swoje pobliże. ;)
Tylko gdzie w tej okolicy pójść gdzie się jeszcze nie było... oczywiście teraz myślę tylko o sobie a przecież ze mną będą też inni.
Szkutawy
22-10-2015, 17:02
.. no to pójdź tam gdzie byłeś:-P
Jeszcze 4 dni i znajdę się tam gdzie dla tv, radia i netu jest pustynia medialna... słychać tylko strumyk Kniażki, czasami parskające konie a w środku nocy w pobliżu domu trzeszczący podest. :shock: A tyle ma się wtedy dziać w Polsce. Może jeszcze wszystko przemyśleć? :roll:
bertrand236
06-11-2015, 15:05
Pozdrów ode mnie rudego sierścia :-)
Może jeszcze wszystko przemyśleć? :roll:
Zdecydowanie jedź ! Wszystko inne nieważne.
Spoko, tak tylko napisałem i nawet gdyby Legia grała to jadę w Bieszczady. :)
Dziś z rana już jeden zacny forumowicz zadzwonił i się zaanonsował, spytał też o plany na środę 11 listopada bo jest chętny :)
Plany są następujące... z domku wielce szanownego Prezesa Zbieraczy Kitu mamy zamiar wyruszyć, tak między 10 a 10.30, na Dwernik-Kamień i tam zatknąć flagę państwową i zobaczyć czy dokładnie pięć lat temu zakopana flaszka przez Prezesa i moją osobę jeszcze tam jest czy już jednak ktoś ją wykopał i nic nie napisał. Ze szczytu zejdziemy ścieżką dydaktyczną w stronę Wodospadu na Hylatym, ale nie dojdziemy do niego no chyba, że będzie towarzystwo chciało i wracamy do domu szlakiem końskim przez przełęcz Prislip 825 m. Później już tylko siedzimy w domu. Jak ktoś wtedy jest w pobliżu i mu taki plan pasi to zapraszam na wspólne wędrowanie.
bertrand236
07-11-2015, 15:02
Zajrzyj do kina w Zatwarnicy. Polecam!
Zajrzyj do kina w Zatwarnicy. Polecam!
Jest w planie, mam repertuar z Fb.
To zaczyna być wielce denerwujące.
Też mam wtedy wolne i się zastanawiam - Roztocze czy Bieszczady...
Do domu mavo w Nasicznem "zapukam" około północy we wtorek a wyjazd w niedzielę. Na NŚN podałem plan wyżej, w środę zaplanowałem pętelkę z Sękowca przez Żuków, chociaż mam bunt w ekipie by trochę skrócić więc jedni zejdą od socjologów do Chmiela (ci podjadą jeszcze sobie do Zatwarnicy) a drudzy (może tylko ja sam) stokówką wrócą do Sękowca, na piątek padła propozycja by zobaczyć Ryli i okolice a w jakim gronie to zapadnie rano bo może wtedy Ewa zechce pojechać odwiedzić swoich znajomych z Natura Park, ze względu na roboty drogowe do Mucznego to właśnie na sobotę zaplanowane są 4 małe oddzielne etapy po okolicy tej drogi: Pichorów, Brenzberg, spacer "Krutyjówką" i Dydiowa.
Mam trochę buntu by wjeżdżać wcześnie rano, ale może na miejscu uczestnicy mi zmiękną. Niestety słońce już zachodzi przed godziną 16 i muszą wczesne wstawanie zrozumieć.
:razz: pętelka z Sękowca oczywiście na czwartek.
Pamiętacie taką małą flagę RP (środkowe foto post #107) zatkniętą przeze mnie na Łopienniku kilka lat temu? http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/4456-S%C5%82%C3%B3w-kilka(dziesi%C4%85t)-o-niedawnym-wypadzie-w-Bieszczady/page11
... no proszę, też jest uwieczniona przez Piotra Szechyńskiego tutaj http://www.twojebieszczady.net/piesze/lopiennik.php. :razz:
No chyba to moja? :razz:
Po tej większej, wieszanej z mavo i małym Jasiem na D-K ślad zaginął.
Wieczór i noc 10 oraz poranek 11 listopada 2015
We wtorek niemal punktualnie wyjeżdżamy o godzinie 18, przed nami 417 km, moja logistyka przewiduje przyjazd na miejsce o 1.10, czyli następnego już dnia. Kiedy jeszcze na początku zadzwoniłem sobie do mavo i uskuteczniłem radosną z nim rozmowę, to zapomniałem o roli pilota, czym przegapiam skręt w lewo, co po kilku kilometrach zostaje zauważone i skutkuje ponad 20 km objazdem. To sygnał by skupić się nad względnie szybkim pokonaniem trasy do Nasiczego i więcej nie kraść czasu z nocnego snu przed świątecznym wypadem na Dwernik-Kamień.
Gdzieś jeszcze w pierwszej ćwiartce trasy zadzwonił, jak go wcześniej nazwałem, zacny forumowicz i przekazał, że czuje się przeziębiony i chyba nas nie odwiedzi a uprzedzając dalsze fakty… faktycznie nie odwiedził.
W trakcie jazdy kontaktuję się sms-ami z bratem, który z Warszawy via Resovia, jak to on określał, też jechał do Nasicznego. Brat miał tam w stolicy województwa podkarpackiego, na jakąś chwilę, wpaść do rodziny i… zostawić swoją żonę. Po bracie widać już oznaki infekcji bieszczadzkiej, chociaż za żadne skarby nie chce nikomu się przyznać, że jej źródło znajduje się w rodzinie, tylko podaje idiopatyczną genezę powstania.
Po jego wyjeździe z Resovi wyliczyłem, że spotkanie nastąpi około 1,5 godziny po naszym przyjeździe na miejsce.
My sobie jedziemy w miarę luźna drogą, w Tarnowie wstępujemy do KFC na mały posiłek a właściwie tylko na mój kaprys, bom w fastfoodowym przybytku nie był na pewno z rok, a smak był. Stajemy jeszcze na rozprostowanie kości koło McD w Sanoku by nasza Kola też musiała sobie gdzieś siknąć. „Gdzieś” okazuje się nie takie łatwe, wokół pełno rozsypanych kolorowych kamyków, betonowy chodnik, asfalt a niczego trawiastego. Kola nerwowo szuka „odpowiedniego” miejsca i dopiero w sporym oddaleniu od samochodu, w pobliżu jakiejś szkoły jest… trawa i ulga.
Zaraz po skręceniu do Równi w ciemnym miejscu mijamy obserwujący drogę samochód SG, brata w Czarnej zatrzymują na kilkanaście minut i wnikliwie sprawdzają, czym kradną mu kawałek nocy i snu.
Pod dom mavo podjeżdżamy o 1.10, czyli idealnie z czasem, brat dojeżdża o 2.30. Czekając na niego rozpakowujemy się a jest tego trochę. Ja kładę się spać o 3.15 i pierwszy wstaję gdzieś o 7.20 a po mnie brat i reszta trójka. Nawet nie trzeba było ściągać ludzi z łóżek. Wspólne śniadanie i omówienie trasy przez KO-wca, jak mnie nazwali, o której musimy wyjść, czego szukamy na D-K, jakie mamy zadanie tam do wykonania, ile czasu przewiduje wycieczka, jak należy się ubrać, co zabrać ze sobą… jakaś odpowiedzialność ciąży nade mną.
Dziś Narodowe Święto Niepodległości więc przed domem wieszam polską banderę, którą nadziewam na drugi koniec grabi, które stabilizują całość, ale są też sprytnie schowane w szczapach drewna.
39324
Z domu wychodzimy o 10.40. Idzie nas piątka, Kola zostaje.
Cdn…
11 listopada 2015 Narodowe Święto Niepodległości
Tak do końca nie wiadomo jaka może nas spotkać pogoda, jest powyżej 10 stopni C, jest pochmurnie z chwilowymi przebłyskami słońca, nie pada, ale jest wilgotno i ziemia też jakby po deszczu. Po szybkim przemieszczaniu się chmur i szumie drzew można się spodziewać na szczycie zimnego i ostrego wiatru. Moja ocena nie przewiduje opadów w dniu dzisiejszym. Dyskretny przegląd grupy satysfakcjonuje, że są przygotowani na prawie wszystko. Michał został wcześniej pouczony, że ma wziąć kurtkę a nie sam sweterek bo tam na górze będzie chłodniej. Ewa, Michał z Agnieszką, brat i ja, wszyscy ruszają i wszyscy mają wrócić. Brat ciągle dopytuje się czy nie przygotowałem jakiegoś hardkoru a ja zapewniam, że wszyscy spokojnie przejdą trasę, chociaż drugiej połowy powrotu kompletnie nie znam i nigdy tak nie wracałem z D-K.
Dom mavo jest trochę powyżej „Gościńca Pod Jaskiniami” i my ruszamy w górę tak jak prowadzi stokówka, później skręcamy w prawo i dochodzimy do miejsca gdzie zaczyna się szlak na Dwernik-Kamień. Który już raz idę na jego szczyt?... Czwarty?… Pierwszy raz, to ponad 15 lat temu było, gdy nie było jeszcze szlaku, wchodziłem od strony Zatwarnicy tak na czuja, gdzieś tak z okolic Przełęczy 825 skręciłem na szczyt a schodziłem też bez szlaku do Nasicznego, później było poszukiwanie jaskiń i dalej do Bereżek… Drugi raz to było z mavo i małym Jasiem z wieszaniem flagi 5 lat temu… Trzeci raz to powtórka Bereżki – Zatwarnica bez jaskiń… no i teraz czwarty raz… tak, to czwarty raz na D-K.
Co tu pisać o wchodzeniu, jak na te 1004 metry prawie każdy wchodził? Wchodząc byłem ciekaw czy schowaną flaszkę 5 lat temu ktoś odszukał i wykopał, zastanawiałem się jaką flaszkę wtedy w UG kupiłem i jakiej wielkości, naprawdę już pozapominałem. Jasiu mówił, że schowaliśmy Jacka Danielsa, ja obstawiałem, że coś innego, chyba jarzębiak. Możliwe, że nigdy się tego nie dowiemy. Pięć lat temu zapisałem w relacji na Forum coś tak… „powyżej tablicy poświęconej Arturowi Nowotarskiemu rośnie brzózka, bezpośrednio pod nią, tak raczej po lewej stronie, dość płytko w folii zakopałem równo 5 lat temu (11.11.2010) flaszkę.”
Jest godzina 12.15 gdy jako ostatni docieram na szczyt i od razu kieruję swoje kroki, tam gdzie jest „skarb”. Już w pogotowiu czekają paparazzi, apraty fotograficzne, smartfony… i ja z drżącym sercem i przejęty wydarzeniem idę w „to” miejsce, gdzie może przez 5 lat leżakowała flaszka… czeka czy raczej nie czeka… niestety już przy tablicy widzę mocno odsłoniętą, zwiniętą i poszarpaną czarną folię. Teraz sobie przypominam, że wtedy zapakowałem flaszkę w duży czarny foliowy worek, mavo wskazał miejsce, ja kopałem dołek… wspomnienia wróciły… ciągnę za widoczną i nie stawiającą oporu folię…
CDN…
11 listopada 2015 Narodowe Święto Niepodległości
Odp. W głowie koduję sobie… przed pisaniem muszę uszczelnić „to” źródło przecieku, bo rozwala cały misterny scenariusz i to już chyba drugi raz. No popatrzcie jaki wyrywny ten mavo! I jeszcze żeby to „źródło” coś widziało… no dobra, zobaczyło zdjęcia… ale nieeee, ale nieeee… powtarza tylko zasłyszane jakieś wieści… a czy wiarygodne to się dalej okaże! Ja idę według swojego scenariusza… aaaa i oświadczam przy tej okazji, że żadnej obrazy nie mam, dalej piszę i nigdzie indziej też się nie wynoszę z pisaniem, o!
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W pewnym momencie moje wyciąganie folii natrafia na wyraźny opór, zaczynam bardziej delikatnie ciągnąć i wyraźnie czuję, że na końcu worka w jego środku coś jest. Rozwijam worek, różne myśli się tłuką po głowie, może kamień, może ktoś odkopał, wypił lub zabrał i zakopał coś innego, może to pusta flaszka? Rozwijam wilgotny i poszarpany, zapewne przez jakieś myszowate, worek a tam…
CDN…
Szkutawy
18-11-2015, 22:54
.... a tam szczątki tych myszowatych, co to dobrały się do znaleziska?
11 listopada 2015 Narodowe Święto Niepodległości
… a tam półlitrowa butelka, ale taka jakaś dziwna, z jakimś plastikowym okrągłym pojemnikiem na szyjce, w którym coś jest, etykieta na butelce nosi znamiona „leżakowania” i musiałem delikatnie odklejać od folii by całkiem nie została na worku, ale spokojnie można przeczytać „ŻOŁĄDKOWA GORZKA TRADYCYJNA”, banderoli niestety nie udało się odkleić i ta została. W plastikowym pojemniku na szyjce jest prezent od firmy Stock Polska „Peleryna przeciwdeszczowa na grzyby” w kolorze pomarańczowym. Sprawdzam przezornie korek… oryginalnie zamknięty, fabrycznie nienaruszony, sztywno się trzyma, nawet nie drgnie. Worek wewnątrz dość mokry i zawilgotniały, przez działania stworów myszowatych, bo niby skąd tyle dziwnie szarpanych dziurek. Mój mózg otrzymuje pomocny impuls wsteczny i zaczyna mi świtać, że to ten rodzaj alkoholu wybrałem, nie potrafię sobie przypomnieć tylko tego dodatkowego prezentu.
Ciekawostką jest, że wpisując w Google „Żołądkowa Gorzka peleryna przeciwdeszczowa” znajdzie się o tym sporo zdjęć i ciekawostek.
Seria fotek i taka w naszym gronie refleksja… jak to możliwe, że nikt tej folii nie zauważył?, nawet nikomu nie przyszło do głowy by ją sprzątnąć?, przecież stając i czytając tabliczkę to folię było widać… jedyne wytłumaczenia są tylko takie.. folia odkryła się tylko dla nas lub nie zwraca się w ogóle na śmieci na szlakach.
Oczywiście natychmiast dzwonię do mavo i melduję o znalezieniu naszej flaszki i prawie słyszę szloch wzruszenia w telefonie. Obiecuję zabrać ją na dół, bo wystarczająco się na wysokości 1004 metry wyleżała. Dopiero w domu napijemy się i koniecznie musimy jakąś część alkoholu zostawić dla mavo. Żołądkowa Gorzka w oryginalnej butelce acz „trochę” nadpita, ze stosowną pelerynką w pojemniku, będzie czekała na mavo by i on wypił łyk z lekkim dreszczykiem emocji i z nostalgią.
Trzymając się tematu to już w domu porównaliśmy z obecną Żołądkową, która to butelka różni się w drobnych szczegółach od tej „leżakowanej”, jako że Stock pracuje zapewne nad jej ciągłą wizualizacją. Mavo zaś, by nie mieć za lekko a i mieć przyjemność szukania, otrzymuje ode mnie też stosownie zaszyfrowaną wskazówkę, gdzie ma szukać na swojej posiadłości już napoczętej Żołądkowej „z 1004 m”.
Pierwsze zadanie na D-K zostało wykonane, teraz czas na drugie, te zgodne z bieszczadzką świecką tradycją Recona.
CDN…
Chyba tu będzie najlepsze miejsce na mój komunikat:
od dziś pozbywam się „1” przy nicku, bo ona od samego początku mnie drażniła. Kiedyś, gdy zakładałem gg wskoczyła mi tam cyfra „1” z racji, że już ktoś sobie takiego zarezerwował a może nawet to była moja rezerwacja, tylko zapomniałem wcześniejszego hasła. To były moje wtedy początki surfowania w krainie netu i każdy chciał login i hasło a pamięć była ulotna. Zakładając tu konto ponad 7 lat temu wolałem nie ryzykować i takie samo od razu dałem z „1” przy nicku, by nie zapomnieć. Powinienem je od razu zmienić, bo kojarzyło się z niczego sobie nożem a przesłanka mojego nicka była zupełnie inna. Ta jedynka nawet została swego czasu „odpowiednio” wyśmiana przez Pastora, ale wtedy nie był to dobry czas na zmiany, a może dobry?... nieważne! Tyle zmian naokoło, więc przyszedł i do mnie impuls, ot taki symboliczny, w istocie kosmetyczny. J
Od dziś więc wita Was ten sam Recon co dotychczas, tylko już bez „number one”.
Przy okazji dzięki Marcowy… qrcze, teraz dopiero zajarzyłem, że ponownie Marcowy.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
11 listopada 2015 Narodowe Święto Niepodległości
Teraz czas na bieszczadzką listopadową świecką tradycję, wieszanie flagi państwowej z godłem Rzeczypospolitej Polskiej z racji Narodowego Święta Niepodległości. Flaga jest nowa i rozpakowana z należnym szacunkiem ze stosownego woreczka, kombinujemy jak i gdzie ją powiesić. Oceniamy, że najlepszym miejscem jest słupek ze znakami szlaków a sposobem powieszenia jest naciągnięcie jej na jakiś kij na którego poszukiwanie od razu ruszył mój brat. Kiedy ja przeszukiwałem kieszenie w poszukiwaniu sznurka i multitool`a /dziewczyny mają swoje skarby w torebkach a chłopaki swoje w kieszeniach ;) / to braciszek zdążył wrócić ze stosownym sztylem, trochę długim, ale przecież był multitool, to się go trochę podpiłowało. Flaga została ładnie naciągnięta i mocno przywiązana sznurkiem, odpowiednio pociętym na kawałki, tak by się z drzewca nie zsunęła. I tak oprawiona flaga mocno została przywiązana do słupa. Wiatr był spory, więc flaga łopotała aż miło, jeszcze krzyknąłem „do hymnu” i… drugie zadanie zna D-K zostało wykonane.
Jeśli czytający w późniejszym terminie wejdą na ten szczyt to proszę o stosowny wpis czy jeszcze się utrzymała lub już nie. Ciekaw jestem jej długości bytu.
Teraz ja, chociaż byłem już ponaglany, mogłem się wreszcie posilić przed dalszą wędrówką. W trakcie mojego posiłku przyłączyła się do nas dwuosobowa (kobieta i mężczyzna) ekipa z Krosna pytaniami zaspokajając swoją ciekawość o flagę i o flaszkę z „historią”. Okazało się w trakcie rozmowy, że przyjechali na jeden dzień by tylko wejść na D-K od strony Zatwarnicy a zejść do stokówki nad Nasicznem i chyba dalej nią wracali do Zatwarnicy. Oczywiście podałem adres Forum by szukali tam później relacji o sobie i o tych dzisiejszych „wydarzeniach”. A nuż się odezwą.
Najedzeni, zziębnięci lekko, spakowani, ja z flaszką w plecaku, ale już bez flagi, możemy ruszyć w dalszą drogę powrotną.
CDN…
bertrand236
20-11-2015, 15:40
... wieszanie flagi państwowej z godłem Rzeczypospolitej Polskiej z racji Narodowego Święta Niepodległości. …
Może się czepiam, ale godła na fotkach nie widzę :-?
Bardzo mi sie podoba Twoja świecka tradycja. może kiedyś powiesimy razem...
Pozdrawiam serdecznie
Może się czepiam, ale godła na fotkach nie widzę :-? Bardzo mi sie podoba Twoja świecka tradycja. może kiedyś powiesimy razem... Pozdrawiam serdecznie
Dzięki za zwróconą uwagę, biję się w piersi bom pisząc popełnił błąd... fakt, to zwykła flaga. Ta z godłem została powieszona na domu mavo.
11 listopada 2015 Narodowe Święto Niepodległości
Jeszcze przy węźle szlaków prawie wspólne zdjęcie a przy tablicy z mapką okolic Dwernik-Kamienia robię małą prelekcję, którym to szlakiem idziemy, którymi można zejść i gdzie. Na moje pytanie „wiecie którędy idziemy?” od razu wszyscy na głos odpowiadają „przez wychodnie skalne”. I mają całkowitą rację, znaczy się wszystko zrozumieli. Ruszamy, ja przodem i od razu skręt o 180˚ ostro po skałkach w dół. To jest najładniejsze, według mnie, zejście z D-K. Idzie się prawie (wiem, że prawie robi różnicę) granią przez dłuższy czas prowadzącą w dół. Po jesiennym zrzuceniu liści przez buki widoczność na boki i przód fajnie się komponuje z wychodniami skalnymi. Myślę, że takie same doznania wizualne są przy wejściu tym szlakiem. Stosunkowo niedawno wyznaczono tą ścieżkę a wyznaczający miał dobry pomysł. Te bardziej na wschód zejście jest dużo brzydsze, chociaż ten szlak mocno w dole zmieniono kierując go w pewnym miejscu pod kątem na stokówkę. Zmiana zapewne miała oszczędzić turystom schodzenie w końcówce w totalnym błocie i w dodatku drogą zrywkową, zoraną wielkimi kołami pojazdów.
I tak sobie schodzimy, zaliczając dwa ostre nawroty szlaku, aż do „drogi” nad strumieniem Hylatym. Ścieżka skręca w prawo i schodzi do Wodospadu Szepit, co bardziej podnosi walory tego szlaku, a my musimy odbić w lewo. Spec grupa się zbiera w bezpośrednią bliskość, brat bierze „sztywną” mapę i pyta… „my idziem w lewo na Przełęcz 824?”. Zgodnie ze swoim zamiarem i wiedzą odpowiadam „tak!”.
To „tak” opiera się o zaczerpniętej wcześniej wiedzy od koniarzy, że tamtędy do Nasicznego jest wyznaczony szlak koński, że na bardziej dokładnych mapach naniesione są powiedzmy ścieżki a nie drogi. Na niektórych(!) mapach, bo na większości to droga nawet jest, w tych bardziej szczegółowych jest tylko do przełęczy 824 i to tylko od strony Nasicznego. Nawet na szczycie na tablicy jest zaznaczona droga prowadząca na strumień Hylaty i przekraczający go. Na mapie Krukara „Bieszczady Wysokie” z 2007 roku była i w nią to wiarę swoją pokładałem. Chociaż jak popatrzyłem później na naszą przebytą trasę a jak jest na mapie Krukara to naniósłbym drobne korekty. Chylę czoła bo ta mapa jest jedną z lepszych jak nie najlepsza. Jest z roku 2007 i może są już nowsze wydania (wiem o 2009) a w nich na pewno są też jakieś zmiany. Muszę polować na najnowszą. Ot mała dygresja o mapie.
Ja prawie 20 lat temu to tutaj lub trochę wcześniej, odbiłem na szczyt D-K, samego dojścia już nie pamiętam, chociaż wtedy doszedłem dobrze, ale na szczycie to specjalnych widoków nie było, tylko takie drobne prześwity. Później dopiero leśnicy „poprawili” widoczność.
Wróćmy jednak do tego miejsca gdzie mamy zamiar opuścić dotychczasowy szlak, u Krukara miejsce to nazywa się Kamianki… ciut dalej rzuca nam się w oczy napis na drzewie pisany pomarańczowym sprayem (pomyślałem, że jak nic koniarskie oznaczenia) „ominięcie szlaku turystycznego” i stosowne pomarańczowe strzałki kierujące w stronę przełęczy 824. Te malunki uspokajają brata, że starszy go nie poprzeciera po chaszczach, błocie i pobłądzi w dodatku, innych też uspokajają. Zenek już na wstępie zaznaczył, że przyjechał tu odpocząć, wyspać się i nie paplać się w wodzie i błocie, ba… inni też podnieśli bunt na wczesne wstawanie i znając mnie zaznaczali „tylko idziemy bez tych twoich skrótów!!!”… albo chodzisz sam albo musisz zaakceptować życie w ulu… no, ale od czasu do czasu udaje mi się coś jednak „wkręcić”.
Co tu więcej medytować, gdy dalej odbija tylko jedyna droga, przedłużenie dotychczasowej idącej z dołu i w dodatku są strzałki koniarzy (chyba?) i stosowny napis. Ruszamy! Idąc zawsze w stronę przełęczy to albo się do niej schodzi albo się do niej podchodzi i to drugie właśnie nas czekało.
Po sporym czasie zaczynam się utwierdzać w przekonaniu, że tą drogą to zapewne poruszały się Pegazy zrodzone z krwi Meduzy a nie nasze chodzące po ziemi na czterech bo ani nawet śladu kopyta nie widziałem ani nawet stosownych odchodów, ba nawet śladów dwukołowca było brak przez całą drogę. Moje myśli cały czas zaprzątała myśl „dla kogo są te znaki i po jakie licho?”.
Szliśmy taką, trochę zarośniętą młodnikiem a zwłaszcza podszyciem leśnym, „drogą” w górę strumienia, który w miejscu Kamianki łączy się z Hylatym. Droga wspinała się mocno w górę a strumień zostawał mocno w dole po prawej i to w coraz bardzo głębszym jarze. W pewnym momencie kiedy już myślałem, że zbliżamy się do Przełęczy Prislip, jak ją ładnie po dawnemu na swojej mapie nazwał pan Krukar, to natknęliśmy się na zawał drogi… ot takie klasyczne „zwiezło” co utworzyło jeziorka Duszatyńskie. No wzięło się i zwiezło i… dalej drogi nie ma. Grupa zbiera się na naradę pod przewodnictwem brata a ja idę zobaczyć czy dalej można przejść… no nie można, jest za stromo. Wracam i pokazuję grupie dla spokojności na swoim Oregonie, że idziemy w dobrym kierunku, chociaż odbiliśmy trochę zbyt w lewo i musimy się teraz wrócić bo widziałem wcześniej jakiś zarys dawnej drogi zrywkowej odbijającej bardziej hmmm… w lewo. I w tą drogę teraz idziemy, w pewnym momencie następuje punkt kulminacyjny, droga się wypłaszcza a po jakimś czasie zaczyna powoli opadać, co całkowicie uspokaja grupę. Wkurza mnie, że droga ten punkt kulminacyjny nastąpił na wysokości 870 metrów, czyli zbyt wysoko, ale co zrobić.
Schodząc Michałowi staje się małe nieszczęście, nie na zdrowiu co raczej na jego sprzęcie… od lewego buta prawie całkowicie odkleja się podeszwa. Strata żadna bo miał te buty już w Bieszczadach wywalić, ale teraz trzeba jeszcze dojść a został jeszcze kawałek. Na szczęście został mi kawałek sznurka, który w sam raz starcza na dwukrotne owinięcie stopy i związanie z luźną podeszwą co pozwala mu całkiem swobodnie iść dalej. Za jakiś czas Michał „strzela racę” o pomoc… „sznurek zgubiłem”. Wpadam na pomysł by z moich M65 odciąć trok z jednej kieszeni cargo, bo aż tyle nie noszę w kieszeniach by wiązać je na udach. I to mu starcza aż do domu… jednak co amerykańskie to amerykańskie.
Droga nadal opada i mocniej zakręca w lewo aż w pewnej chwili widzę stokówkę, którą dochodziliśmy do szlaku na D-K. Brat też widzi i przekazuje info innym. Prawie słyszę za swoimi plecami ulgę w wydychanym powietrzu przez 4 osoby. Przed samym końcowym stromym odcinkiem zejścia na stokówkę, znowu pojawia się pomarańczowa strzałka oraz duża kropka na drzewach… i to wszystkie wskazówki dla koniarzy?... a jak nie dla nich to dla kogo????? Hmmmm! Przychodzi mi nawet myśl, może nawet jakaś spiskowa?... a może to tędy jest „wejście” a ten napis, który zobaczyliśmy na samym początku to jest jej koniec i należy go odczytać właściwie… idąc dalej? Mavo… pamiętasz co kiedyś mi powiedziałeś, że blisko Ciebie przebiega szlak… hmmm. Nawet nic nie pisnę grupie o moich przemyśleniach!
Na stokówkę wychodzimy tuż za jej trzecim zakrętem, patrząc od strony Nasicznego. Pokonujemy je trochę rozciągnięci, ja prowadzę, bo na prostym i z górki to od grupy szybciej chodzę :P
W domku jesteśmy o 15.40, czyli tak jak im obiecałem, że przyjdziemy do godziny 16. Przeszliśmy 9,17 km, postój 2h48`, czysty ruch 2h8`, zegarowo wyszło prawie idealnie 5 godzin bo start zaokrągliłem do pełnych minut. Różnica pokonanych wzniesień też była zapewne niezła bo i D-K i powrót pod górkę też był. Zakwasy będą dla mieszczuchów na bank!
I co dalej?... każdy w domu się odświeżył, Ewa uraczyła nas bigosem a do niego były wszelakie napitki, królowała oczywiście Żołądkowa Gorzka i ta nowa i ta z 1004 metrów (ta tylko do połowy). I tylko żałujcie, że Was tam nie było :P
Przypis: tutaj jest tablica szlaków (ostatnie zdjęcie) http://www.twojebieszczady.net/piesze/dwernik_kam.php
Omawiamy też następny dzień, którego wstępne plany wymuszają zmiany przez bieżące sytuacje… do Ewy zadzwonili znajomi właściciele Natura Park, że tylko jutro mogą się z nami spotkać, Michała noga woła o nowy but a ja wyczuwam idealny moment na wyskoczenie z Zenkiem na Ryli by mu pokazać okolice. Wszyscy kładziemy się spać tak koło północy… nagadaliśmy się sporo. Czyli do jutra… ;)
CDN…
Szkutawy
21-11-2015, 14:36
Recon...
1.Czy doszliście do samego miejsca określanego jako Kamianki?
2. A może przed Kamiankami skręciłeś w lewo?
3. Tu i tu masz strumień po prawej, więc czy to był ten przed samą stokówką do Zatwarnicy?
4. Jeśli pkt 2 to czy czasami nie odbiłeś znowu na D-K ostro pod górę, gdzie kiedyś ścieżka kreciła pętlę ponownie wychodząc dzisiaj na ścieżkę zieloną?
5. Jeśli nie pkt 2 i 4 to może wchodziłeś już zboczem Magury Nasiczańskiej?
Tak rozłożyłem wszystkie swoje mapy i nie jestem pewien którędy szedłeś dokładnie.
Przemolla zobacz tutaj na mapę http://www.bieszczady.net.pl/mapabieszczadywysokie.php i zobacz jak schodzi szlak na mapce 6 zdjęcie (link podałem wyżej). My odeszliśmy w lewo od szlaku w miejscu gdzie szlak skręca w prawo w wyraźną drogę a ciut dalej idzie na mostek a dalej do wodospadu Szepit. Druga część drogi idzie w górę równolegle ze strumieniem Wołosanka do miejsca zwanego Kosiska. Na mapie jest narysowana ścieżka, która ten właśnie potok przekracza przy jego ujściu aż trzykrotnie. My odbijamy w górę w stronę Przełęczy Prislip, ale ani razu tego potoku nie przekraczamy, tak jak jest na mapie Bieszczady Wysokie Krukara, my szliśmy do niego równolegle, mając go po prawej stronie w ciągle pogłębiającym się jarze. Idealnie pasuje to do ścieżki i nawet jest na niej moment skrętu w lewo prawie pod katem 90 stopni w miejscu gdzie i my musieliśmy odbić bo trafiliśmy na "zwiezło". Tylko dalej ścieżka z mapy zaczyna skręcać w stronę Przełęczy Prislip (824m) i nawet prawie do niej dochodzi a my idziemy ciągle w górę bo nic nie odbija w prawo. Tutaj się gdzieś mapa i my rozmijamy. Głęboki jar tego potoku widać na mapie prawie do przełęczy. Mało tego po drodze nie mamy nawet przecinającej naszej trasy żadnej ścieżki, która na mapie prowadzi z przełęczy na D-K, bo może już jej nie ma, no może przeoczyłem.
Teraz sobie popatrz po poziomicach... my mijamy Prislip z lewej strony i wypłaszczenie osiągamy na wysokości 870 metrów a patrząc na mapę to jesteśmy pomiędzy Prislipem a szczytem 991 (swoją drogą może być też ciekawy a może nawet ciekawszy niż ten 1004 m).
Miejsce wyjścia na stokówkę określiłbym tak na kilka/kilkanaście metrów za potokiem Wielki patrząc od strony Nasicznego. Samo wejście ze stokówki na dróżkę, którą szliśmy jest dość sprytnie zrobione, że można łatwo minąć i nie zauważyć idąc w stronę szlaku czerwonego na D-K.
Całkowicie możliwe, że gdzieś coś poszło nie tak, ale tajemnicą dla mnie jest początek tej ścieżki w miejscu zwanym Kamianki. Nic innego jak przy jakiejś okazji zbadać jak faktycznie idzie ta "droga" od pierwszego zakrętu stokówki (patrząc od Nasicznego) w stronę Prislipu. Tam droga idzie i nawet jest oznaczony szlak koński na Jawornik, ze 100 metrów od stokówki jest jakiś rozjeżdżony skład drewna, dalej nie znam... na mapie idzie przez miejsce zwane Koszaryszcze.
No to co przemolla, jest zadanie bojowe? czy nie ma? ;)
Dodam jeszcze do powyższej wypowiedzi jedno... od strony Zatwarnicy są 3 możliwości wejścia i zejścia na D-K, tak by nie iść tą samą drogą. Od strony Nasicznego szlak jest jeden, no naginając są dwa (ta zielona ścieżka bardziej na wschód). "Moją" drogą można zaliczyć zarówno fajne wejście i zejście z Nasicznego by nie chodzić po tym samym dwa razy... dobrze kombinuję? ;)
Szkutawy
21-11-2015, 18:44
Dobrze kombinujesz, ale teraz reasumując . Schodziliście ścieżką historyczno-przyrodniczą Hylaty na Kamianki tak? Jesteś pewien, że doszliście do nich, a nie przed nimi skręciliście w lewo? Bo taka możliwość jest jak dobrze kojarzę. Jeśli się nie mylę to w Kamiankach Twoja ścieżka, ścieżka przyrodnicza i "koński" szlak się pokrywają. Wydaje mi się, że szliśmy jesienią ubiegłego roku z Piskalem z D-K w stronę Kamianek tą ścieżką, którą Ty wchodziłeś na przełęcz... oczywiście w górnym odcinku pod D-K to nie (bo przecież Ty tam ponownie nie wszedłeś). Czy w okolicach tego "zwiezła".. idąc prawidłową drogą było ostro w górę?
Byłem na Kamieniu paręnaście razy.Nigdy nie przypuszczałem że może to być tak skomplikowane. Recon i przemolla to mistrzowie wiwisekcji górskiej. ☺
Szkutawy
21-11-2015, 22:23
:razz:... no... jak się nie ma co ze sobą zrobić w sobotę, to się dzieli włos na czworo;)
Sobota minęła i przemolla ma już co ze sobą robić a efektem nic nierobienia jest włos podzielony na czworo. :wink:
Odpowiadając mavo, to wejście na D-K nie jest skomplikowane, chociaż po kilku razach może być nudne i aby je urozmaicić trzeba trochę je skomplikować i właśnie temu też służy wiwisekcja... by inni też się do konsylium przyłączyli.
Z uwagą przeczytałem głos zbyszka1509 tutaj http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/8498-Nasze-w%C4%99drowanie-po-Bieszczadach?p=163831 , który potwierdza moje obserwacje, że żadna ścieżka nie przecinała mojej trasy w poprzek a która miała iść zgodnie z mapą z Prislipu (co dawniej znaczyło przejście przez góry, przełęcz) na D-K. Może kiedyś była, ale kiedy zostały wyznaczone szlaki na D-K, ona zarosła i stała się albo mało widoczna albo już kompletnie niewidoczna.
Wiem, że od strony Nasicznego stosunkowo dobrze jest ona ukształtowana a dzięki zbyszkowi1509 wiem też, że dochodzi do przełęczy. Pytanie jest, jak daleko ona idzie dalej?
Odpowiadając przemolli...
- myśmy skręcili w lewo tam gdzie ścieżka hist.-przyr. skręca w prawo i stoi stosowny znak informacyjny, że szlak dalej idzie do Wodospadu Szepit i stoi stosowny oznacznik czasu przejść w górę i na dół (na tablicy jest to odpowiednio oznaczone),
- przed "zwiezło" odchodzi jakaś bardzo nikła, chyba dawna droga zrywkowa(?) takim raczej spokojnym trawersem, ot tak pod kątem cirka 25 stopni.
Szkutawy
23-11-2015, 15:58
Recon... chyba już jarzę o co idzie i żeby włos na ośmioro podzielić to dodam, że rozłożyłem sobie cztery mapy ( mimo, że dzisiaj mam co robić:mrgreen:). Na jednej z nich jest ta ścieżka przyrodnicza w kierunku Hylatego, a drugi jej koniec wychodzi na Kamianki. Idąc nim można drogę skrócić idąc prosto, a nie odbijając w prawo. Na kolejnej mapie jest taka pętelka poniżej zejścia. Pamiętam, że w pewnym miejscu schodząc ścieżką, był w połowie zejścia na Kamianki coś niby właśnie słabo widoczny szlak jakiś zrywkowy i w lewo i prawo. Przejść się można i to dokładnie sprawdzić, ale chyba nie w tym roku, bo jak śnieg poprószy to się raczej już nic nie zobaczy. Wydaje mi się, że na tej pętelce zakręciliście kółko, weszliście znowu na ścieżkę która lekko pięła się do góry. Tak teoretycznie, to bez pół litra się nie dojdzie. A Ty gepeesa miał? I śladu nie zapisał?
ps. Ty zapisał tylko w pręta lecisz.;)
12 listopada 2015 czwartek
Budzę się około 6 rano, jeszcze jest ciemno, ale już jakby mniej. Wiem o buncie wstawania całej grupy, no może niecałej bo Agnieszka nie wychylała się głośno, w cichości jednak popiera Michała. Nie śpieszę się ze wstaniem, dzisiaj będzie mały spacerek i w cholerę niech się inni wyśpią, jak nie może jeden spać. Kiedy jednak jest za kilka minut siódma i widoczny już świt, w jakimś samoczynnym impulsie odruchu, znamionującym dzienny somnambulizm na jawie, wyłażę z łóżka.
Samo wstanie jednej osoby na górze to już jest pobudka dla innych śpiących na piętrze, w tym konkretnym przypadku starszyzny, nie mówiąc o odgłosach mycia i wszelakiego się przemieszczania… każdy krok to niczym odgłos chodzenia jakiegoś wysuszonego(!) tolkienowskiego Drzewca. Młodych na dole budzi moje krzątanie i robienie śniadania. Po chwili już całkiem jest głośno gdy słyszą zapewne mój monolog pod nosem a później już dialog z bratem…
„W mordę co jest z tym czajnikiem?... nie działa”… „o i lodówka też nie chodzi… hmm”… „cześć brat, co tak latasz?”… „latam bo nic nie działa… o i kuchenka też aut!”… „zobacz bezpieczniki!”… „jest jeden wywalony i jest cały czas na zwarciu”.
Złośliwość rzeczy martwych trafiła jednak na tzw. „elektryków”, z wykształcenia bardziej takich słaboprądowych, czyli bez uprawnień. Zresztą, jak kiedyś ktoś powiedział w Polsce, gdzie nie rzucisz kamieniem w dal to elektryk. I tu też tak jest i to od razu dwóch. Bez słów wiemy co robić… znaczy się zaczynamy lokalizować „zło”. Odłączenie czajnika jest proste, ale bez efektów odkrywczych. Odłączenie lodówki i tu zaczyna być już wyższa szkoła jazdy (prawda mavo?), ale i to nie przynosi efektu poznawczego, chociaż pomniejsza zakres następnych poszukiwań. Teraz nasze działania skupiają się na kuchence elektrycznej i tutaj odłączenie jej wymaga najwyższych kwalifikacji spec elektryka, zważywszy dostęp do znawstwa obwodu, dostępu odpowiednich narzędzi, dotarcia do serca urządzenia (prawda mavo?). Dość skomplikowane, jednak następuje skuteczne odłączenie kuchenki i… bingo! Teraz pozostaje jej naprawa a to dla Polaków bułka z masłem… na zachodzie musiałoby być wezwane pogotowie energetyczne, uprawniony elektryk by zlokalizował uszkodzenie, zapewne na sprzęcie jako całości i zaleciłby zakup nowego blatu grzewczego a stary by kazał zutylizować a może by nawet spisał stosowny w tym zakresie protokół. Wcześniej jeszcze musiałoby być uruchomienie sąsiadów telefonu lub jechanie na Wyżną lub do Dwernika by móc zadzwonić.
My w międzyczasie już mamy kibiców pragnących kawy i herbaty. Jeszcze tylko finalne sprawdzenie i… można robić kawę J. (Jasiu tylko pochyl się do naszych zaleceń po servisowych!). I oczywiście jeszcze wzajemne gratulacje przypominające finalne „zakończenie” Pata i Mata z węgierskiego filmu animowanego „Sąsiedzi”. Jasiu spoko, spoko… tylko w geście byliśmy podobni ;)
Patrząc na zastawiony stół to prawie jest jak na wielkanocnym śniadaniu, atmosfera też lajtowa i naocznie widać, że tu szczęśliwi czasu nie liczą, no… oprócz jednego. Ten jeden wreszcie gdzieś tak o wpół do jedenastej rzuca „hej, brat… najwyższy czas ruszyć d..ę”. Towarzystwo też jakoś drgnęło i ruszyło się do ogarnięcia domu i siebie. My z bratem pakujemy się na Ryli, Ewa z Michałem i Agnieszką jadą do Sanoka po buty oraz do Stężnicy do znajomych i jeszcze gdzieś, nawet nie dopytuję się o szczegółowe plany.
Brat po drodze koniecznie chce się zatrzymać przy kaskadach w Chmielu i chce „upolować” miód. Kaskady o każdej porze są piękne i w sumie będziemy się przy nich zatrzymywać trzykrotnie w czasie naszego pobytu. Brat pstryka i nawet nagrywa szum kaskad, ja tylko pstrykam i patrzę. Pierwszy raz przy nich byłem w 2008 roku, nawet pamiętam, kiedy podczas pisania moich tu „słów kilku(dziesięciu)” spytała się o nie Lucyna… „a byłeś przy kaskadach w Chmielu, zrobiłeś zdjęcia?” ;)
CDN…
Oregona miał i pod koniec dnia po analizie przejścia skasował. Wyszło mi, że ruszyliśmy na przełęcz tuż przed Kamiankami bo jeszcze przed strumieniem, kierując się na Wasylczyki a strumień cały czas mieliśmy po prawej stronie.
Przemolla, żadnych tam kujawiaków nie kręciliśmy tylko od razu w górę taką niby zrywkową starą bo innej nie było.
Ja liczyłem na bardziej oznakowaną drogę, tak jak na tej mapie jest szlak koński http://www.twojebieszczady.net/mapa-on/biesz3.php chociaż tutaj ten szlak koński idzie w jakiejś części po szlaku hist.-przyr.
Odnośnie tej drogi co wychodzi na Kamianki to dalej ta droga idzie w górę Hylatego (chociaż na mapie Krukara jest oznaczony jako Wołosanka) i na mapie znika u podstawy zachodniego zbocza Jawornika (Magury Nasiczniańskiej).
My by dojść do Prislipu musieliśmy od tej drogi odejść pod katem prostym na wschód. Zawsze byłem zdania, że w dobrej i przyjaznej dyskusji "bez pół litra się nie dojdzie", ale dopiero po wędrówce a nie w trakcie.
Jeśli mavo dożyje w spokoju po tej wiwisekcji Recona i przemolli a też zachowa jeszcze odrobinę przyjaźni wobec mnie to jest szansa bym w 1 week maja przyszłego roku to sprawdził. No chyba, że wcześniej ruszy jakaś spedycja na poszukiwanie źródeł Kniażki i przy okazji rozwieje nasze wątpliwości. Mam więc i ja coś do sprawdzenia... to już drugie co mnie nurtuje, bo pierwsze to nie mogłem kiedyś znaleźć, przez ówczesne zbytnie rozlewiska, kapliczki koło Bereźnicy Wyżnej.
zbyszek1509
23-11-2015, 18:20
Z uwagą przeczytałem głos zbyszka1509 tutaj http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/8498-Nasze-w%C4%99drowanie-po-Bieszczadach?p=163831 , który potwierdza moje obserwacje, że żadna ścieżka nie przecinała mojej trasy w poprzek a która miała iść zgodnie z mapą z Prislipu (co dawniej znaczyło przejście przez góry, przełęcz) na D-K. Może kiedyś była, ale kiedy zostały wyznaczone szlaki na D-K, ona zarosła i stała się albo mało widoczna albo już kompletnie niewidoczna.
Wiem, że od strony Nasicznego stosunkowo dobrze jest ona ukształtowana a dzięki zbyszkowi1509 wiem też, że dochodzi do przełęczy. Pytanie jest, jak daleko ona idzie dalej?
Przyłączę się do dzielenia tego włosa i podzielę się refleksją z dawnych czasów, a dokładnie z dn. 30.06.2008 r.
Wtedy to pierwszy raz poszedłem na D-K i wróciłem trasą, o której toczy się dyskusja :-). Korzystałem jeszcze z wydrukowanego fragmentu mapy, opatrzonego folią i busoli. Z D-K poszedłem wtedy śladowo oznakowaną ścieżką hist.-przyr. w kierunku Zatwarnicy i wylądowałem w okolicach "kiwaka". Z mapy wiedziałem, że za wodospadem, mijając trzeci potok muszę odbić zaraz w lewo i iść "końską drogą". Liczyłem na czytelne znaki (ślady);), które utwierdzą mnie w przekonaniu, że idę dobrze. Jednak takowych nie zobaczyłem, ale w efekcie końcowym, trafiłem prosto na stokówkę w Nasicznem. Zbyt dużo szczegółów już nie pamiętam, ale korzystając z mapy i busoli, dokładna lokalizacja miejsca stania, w tym przypadku, nie była możliwa. Przejrzałem wszystkie posiadane mapy i zauważyłem, że Compass na swoich mapach, pomija ścieżkę z D-K do Przełęczy Prislip. Widocznie wydawca również jej nie zauważył, lub uznał za mało istotną :-(. W ówczesnym czasie korzystałem z mapy Compass, wydanie VIII z roku 2007, na której podana jest nawet długość omawianego odcinka. Jeżeli, jest on czytelny na przełęczy od Nasicznego, to można mieć nadzieję, że w podobnym stanie będzie dalej do Kamianki.
39410
Wyprawa ku źródłom Kniaziek?Pisze się.
Obawiam się tylko że cztery mapy to zamało.☺
Obawiam się tylko że cztery mapy to zamało.☺
Też się na to piszę! Te tereny zawsze mnie interesowały. W latach 80-tych penetrowałem wschodnie zbocza Jawornika i wiążę z tymi wędrówkami wiele fantastycznych wspomnień. Chętnie wróciłbym w te miejsca. Nawiasem mówiąc, wspominany współczesny szlak koński przebiega historycznym szlakiem. W załączeniu prezentuję fragment wojskowej mapy topograficznej wydanej w 1937 roku przez Wojskowy Instytut Geograficzny, która wówczas bazowała na wydaniach wcześniejszych z lat 1930 i 1935, gdzie wyraźnie widać nakładanie się na siebie przebiegu tego współczesnego z tym historycznym.
39411
Piąta mapa.
Sądzę że niema sensu pytać czy Ale raczej kiedy?☺
Szkutawy
23-11-2015, 23:27
Piąta mapa.
Sądzę że niema sensu pytać czy Ale raczej kiedy?☺
To jest bardzo poprawna dedukcja.
Ale, ale .... skoro jest pięć map, to logistycznie można to ogarnąć w trymiga. Kserujemy fragment jednej i na nią nakładamy wszystkie ścieżki z pozostałych. Mamy domniemaną całą sieć ścieżek, które są lub były. Bierzemy każdy po nalewce i wtedy w bardzo szybkim tempie nanosimy trasę Recona niczym ślad z gepeesa. Rano bogatsi o te domniemania możemy spokojnie wyruszyć, aby zbadać to w realu.
Recon... może kujawiaków nie kręciłeś, ale po prostu strzeliłeś szybkiego oberka. Nie bez kozery zapytałem się Ciebie, czy aby doszedłeś do samych Kamianek. Tak mi się przynajmniej wydaje, ale ręki nie obetnę, bo się jeszcze przyda.
No to tak kolokwialnie zapytam..... kiedy idziemy chłopaki?
Tak kolokwialnie... jeśli miałbym coś zaproponować to w 1 week maja 2016 roku. Propozycja przejścia to na zasadzie szukanie przejścia Nasiczne - Prislip - Kamianki (jakiś odpoczynek) i powrót moją drogą opisaną wyżej. Innego dnia można zaliczyć wejście na Jawornik "szlakiem dla koni" lub szlakiem Zbyszka1509 i zejść połoninką w stronę domku mavo.
Przemolla już na miejscu w Kamiankach okaże się co ja tam zatańczyłem, na pewno nie było huculskiej trjesunki :-P Możemy sprajem wytyczyć szlak, taką pętelkę a nuż komuś się przyda w przyszłości, by zobaczyć jak szliśmy. ;)
zbyszek1509
24-11-2015, 11:27
...Recon... może kujawiaków nie kręciłeś, ale po prostu strzeliłeś szybkiego oberka. Nie bez kozery zapytałem się Ciebie, czy aby doszedłeś do samych Kamianek. Tak mi się przynajmniej wydaje, ale ręki nie obetnę, bo się jeszcze przyda.
No to tak kolokwialnie zapytam..... kiedy idziemy chłopaki?
:razz::razz: To jeszcze do pary niech będzie szósta mapa :-). Jest to punkt widzenia "satelity" okolic Kamianek. Dalszy ciąg drogi ginie, już niestety, w terenie zalesionym i nie jest widoczny. Jednak można przypuszczać, że zmierza w kierunku przełęczy i na pewno dochodzi do stokówki w Nasicznem. A oberka na Reconie, wymusiła widoczna droga zrywkowa :-).
39412
:oops::oops: przepraszam, wiadomo, że pośpiech jest wskazany tylko w pewnych momentach. Popełniłem błąd wskazując miejsce oddalone o 920 m , w linii prostej, na północ od Kamianek. Właściwa "końska droga" na mapie SAT jest słabo widoczna
39414
Natomiast sama krzyżówka "końskiej drogi" w maju 2013 r. wyglądała tak.
39415
Dobrej jakości zdjęciami dysponuje Geoportal (próbka w miniaturze). Niestety część północna i zachodnia od szczytu D-K jest trochę mniej czytelna. Link do strony: http://www.geoportal.gov.pl/ 39413
zbyszek1509
24-11-2015, 12:16
Dobrej jakości zdjęciami dysponuje Geoportal
Rzeczywiście Geoportal ma bardziej aktualne zdjęcia. Dzięki temu widać jak przebiegają drogi zrywkowe.
39416
Dialogi sobie prowadźcie a ja tak mimochodem dalej ciągnę „słów kilka(dziesiąt)”.
12 listopada 2015 czwartek
Zenka samochodem dalej ruszamy do Zatwarnicy by skręcić w prawą stronę koło kościoła a dalej jedziemy aż do „parkingu” na zboczu Ryli. Tutaj parkujemy. Zapomniałem dodać, że oprócz nas jedzie z nami Kola, już wcześniej mianowana Bieszczadniczką, gdy przeszła z nami majową pętelkę przez Siwarną i Żołobinę. Mały i dzielny 13 letni kundelek, chociaż już o tym pisałem to jeszcze raz wspomnę… kiedyś nawet nie miała sił wejść po czterech schodach a teraz robi przejścia po kilkanaście kilometrów i wchodzi na szczyty. Co to robią spacery z Reconem ;)
Pogodę mamy całkiem przyjemną jak na listopad, piękne słońce, ciepło ok. 15 st. C. mamy zamiar zrobić pętelkę przez mostek koło domu Majsterków do ruin cerkwi i powrót do samochodu zachodnim zboczem wzgórza Ryli, dokładnie jak prowadzą oznakowane ścieżki. Od „parkingu” idziemy po dużym błocie, ale gdy wychodzimy na otwartą przestrzeń Ryli jest już ładnie wyjeżdżony ślad kół na trawie. Moje receptory są wyczulone na wszystko, więc gdy coś podejrzanie mnie zaczyna podgryzać w głowę to palcami namierzam skurwiela pragnącego wpić mi się w głowę po krwisty napój. Kleszcz… kiedy on mi się wdrapał aż na głowę? Kola szybko złapała na brzuchu błotko i tam kleszcze mogą jej skoczyć.
Brat się zachwyca widokiem też zasięgiem, co natychmiast wykorzystuje dzwoniąc do swej drugiej połowy i słowami opisuje otaczające nas piękno. Przechodząc blisko płotu Majsterków zza płotu wybiega jakiś długonogi kundelek a za nim jamnik, ten drugi robi sporo hałasu i nawet robi podchody by podejść na długość zębów. Jedno moje słowo i dupelek wraca, ale ten długonogi to wyraźny młody amant, który upatrzył sobie „nieruszaną” starszą Kolę i za punkt honoru sobie postawił zmianę jej statusu. Kola go toleruje, ale tylko do swojej przestrzeni osobistej, później pokazuje amantowi już dość ostro by się zachował i nie myślał, że coś zdziała.
Zapewne wiecie jak wygląda „mostek” na tym potoku w dojściu do cerkwi, no właśnie… Kola po czymś takim nie przejdzie, ona w ogóle wody się boi i jak tylko to coś zobaczyła wycofała się na z góry upatrzone miejsce i wysłała telepatycznie myśl „ooo na pewno, tyle przejdę!”. Co było zrobić, trzeba było psa zabrać pod pachę i przenieść na drugą stronę, co uwiecznił brat na jakimś nośniku cyfrowym. Amant zniknął na minutę i też, zapewne tylko sobie znanym przejściem, przedostał się na drugą stronę.
Doszliśmy do małego cmentarzyka gdzie 2 miesiące temu przybył nowy grób. Kiedy przy nim stanąłem, to zanim odmówiłem modlitwę za duszę Pani Majsterkowej, przewinął mi się taki mini film z sytuacji w jakich z nią się zetknąłem. Wszystkie zapamiętałem, nie było ich wiele, ale chyba tą drugą najbardziej, kiedy stałem na obecnie już nieistniejącym moście na Sanie, ona podjechała nagle maluchem, wysiadła, przeszła po nim poprawiając ruchome deski i… przejechała. Ja idąc wtedy pierwszy raz po tym moście drżącymi nogami badałem każdą deskę… byłem pełen podziwu wtedy dla tej kobiety. To były właśnie takie przypadkowe sekundowe spotkania, jeśli była rozmowa to na zasadach zwykłej codziennej uprzejmości.
Teraz ten grób… szkoda, że stoi tyłem do jej domu, tak sobie tylko pomyślałem gdy się modliłem.
Brat mógł sobie obfotografować cerkiew i okolicę, Kola mogła wadzić się z amantem a ja na balach drewnianych pod kościołem usiadłem na małe „co nieco”. Brat zaczął nawet mnie po chwili popędzać, widząc jak słońce jest blisko Otrytu. Uspokajałem go, że spokojnie zdążymy zanim zajdzie słońce. Niestety musiałem z tym „co nieco” się pośpieszyć bo ciśnienie brata rosło. Ruszyliśmy stopniowo w górę a gdy zrobiło się trochę bardziej stromo to zauważyłem na drodze całą masę odchodów i tropów wilków, patrząc na „terminowość” to jak nic nocne lub ze świtu. Kola po powąchaniu jednej aż się wzdrygnęła i już wolała innych nie wąchać. W tym miejscu amant też się poddał i dał w długą do miejsca swojego bytowania.
Słońce było nadal nad Otrytem gdy stanęliśmy koło samochodu, mogliśmy z gliny otrzepać buty na spychaczu śniegu i zmienić obuwie. Zadzwoniłem do Ewy, że my już w samochodzie a co u nich słychać?... buty kupione zaraz jadą do znajomych i właśnie sobie siedzą w Lesku u Szelców i ryczą ze śmiechu, gdy mi to mówią bo już widzą moją kapiącą ślinkę, ale zapewniają bym się nie martwił, bo o słodkościach dla nas pomyśleli. Hmmmm!
Przeszliśmy 7,16 km, czysty ruch 1h35`, postój 1h10`.
Bratu zadałem pytanie… czy jeszcze chce coś zobaczyć i go utwierdzam, że zdążymy przed ciemną nocą. Jest zgoda.
CDN…
I jeszcze 3 zdjęcia do kompletu.
I jeszcze 2 zdjęcia zrobione przez braciszka.
Szkutawy
24-11-2015, 16:25
Tak kolokwialnie... jeśli miałbym coś zaproponować to w 1 week maja 2016 roku. Propozycja przejścia to na zasadzie szukanie przejścia Nasiczne - Prislip - Kamianki (jakiś odpoczynek) i powrót moją drogą opisaną wyżej. Innego dnia można zaliczyć wejście na Jawornik "szlakiem dla koni" lub szlakiem Zbyszka1509 i zejść połoninką w stronę domku mavo.
Przemolla już na miejscu w Kamiankach okaże się co ja tam zatańczyłem, na pewno nie było huculskiej trjesunki :-P Możemy sprajem wytyczyć szlak, taką pętelkę a nuż komuś się przyda w przyszłości, by zobaczyć jak szliśmy. ;)
Napiszę tak... okolice pierwszego maja odpadną, bo w trzecią sobotę, będzie pewnie KIMB, a chciałbym pojechać...w sierpniu, wrześniu, lub październiku zamiarujesz być?
Zamiar jest, ale na ten czas jest to zbyt odległy termin by dziś termin "na bank" planować. Bliżej początku wiosny będzie już łatwiej.
W dzisiejszym czasie liczą się tylko ekstremalne wyczyny. Kto będzie pamiętał o majowym spacerku.Liczą się tylko zimowe przejścia. Myślę że styczeń to dobry czas.Baza jest.W piątek aklimatyzacja,wsobote atak szczytowy.
Przypominam że były już podjęte nieudane próby zdobycia Kniaziek.
Czas na następną. ☺
12 listopada 2015 czwartek
Teraz jedziemy do Wodospadu Szepit przy którym mój braciszek jeszcze nigdy nie był i do którego był gotowy iść nawet po zachodzie słońca. No nie, do samego wodospadu dojechać przecież nie można, bez złamania stosownych zakazów, trochę od tych zakazów musimy podejść.
Rok mnie tu nie było?, mniej?... i znowu zmiany w infrastrukturze… teraz są metalowe schody… a jakby dodać jeszcze szklany, przezroczysty podest nad potokiem, może tak za rok?... nowością dla mnie jest wyczytana informacja na stojącej obok tablicy „wodospad ten był kiedyś 30 metrów niżej, ale go LWP zniszczyło budując przebiegającą obok drogę” i nawet sobie obok tablicę pamiątkową wybudowali ku tej pamięci. Czyli co?... ten jest sztuczny?
Brat jak urzeczony zszedł nad sam strumień, że nawet go metalowa ambona nie powstrzymała, pstryka ile wlezie, prosi o fotki "on i wodospad", chociaż tam w dole światła już mało, podziwia, słucha, skacze po kamieniach. Ja idę 30 metrów dalej, przechodzę zwierzęcą ścieżką na skraj wąwozu i wyobraźnią uruchamiam ówczesny wodospad, ale niestety już wyobraźnia nie potrafi umiejscowić go w jakiś wzorcach, nawet nie znam ówczesnych zdjęć z jego naturalnym widokiem.
Wracając widzimy jak podjeżdża pod ostatni dom, tuż przy zakazie, objazdowy sklep i pani odbiera zamówione wcześniej artykuły. Kurcze, dawno już w Bieszczadach nie widziałem objazdowego sklepu. Pani przekazuje bratu też informację gdzie ona kupuje miód. Kola widząc wodę woli sobie posiedzieć w ustronnym miejscu i kompletnie nie kuma o co tyle zachwytu brata w jakiejś głupiej wodzie, w dodatku zapewne zimnej i na pewno niebezpiecznej bo skąd taki jej głośny szum!
Samochodem zjeżdżamy teraz w dół, parkujemy przy dawnej pętli PKS. Piszę dawnej, bo autobusy zatrzymują się teraz przed mostem, to właśnie ten most blokuje dalszą jazdę pojazdom o wyższym tonażu, z czym mają naprawdę sporą bidę mieszkańcy a zwłaszcza dzieci. Udajemy się teraz do domu naprzeciwko, gdzie stosowna reklama informuje o sprzedaży miodów z własnych pasiek.
Brat kupuje sześć słoików, jakiś czas rozmawiamy z panią o miodach… o jego jakości, o rodzajach jakie tutaj są zbierane, o pasiekach. Wyraźnie już zapada zmrok, na niebie jeszcze tylko jakieś ostatnie poświaty po słońcu, które już jakiś czas temu zaszło za horyzont. Kiedy wracamy, to ja tym razem zatrzymuję brata przy kaskadach w Chmielu widząc…
CDN…
12 listopada 2015 czwartek
… łunę pożaru na horyzoncie.
W domu jesteśmy kilkanaście minut po siedemnastej, reszty grupy jeszcze nie ma. Możemy się odświeżyć spokojnie, brat od razu zaznacza, że pisze się na bigos i Gorzką, co mi też pasuje. Godzinę po nas przyjeżdża reszta grupy i też od razu rzuca się na bigos i coś mocniejszego. Gdy wszyscy podjedli to na stół wnosi Agnieszka, jako fundatorka, specjały od Szelców… sporo tego jest, oj sporo… dziewczyny się odchudzają, więc jeszcze bardziej jest sporo dla nas. By zbytnio nie drażnić Waszych podniebień to tylko wspomnę, że ja zacząłem od kremówki z masą toffi na wierzchu. Na stole stawiam też moją ubiegłoroczną nalewkę z jeżyn. Trwa wieczorny luzik… tak można do późna gadać o mijającym dniu i nie tylko. Później się przenosimy by popatrzeć w „telewizor” z niesamowicie długim i ciepłym filmem, w którym główną rolę gra ogień i czasami nawet iskiereczka mruga. Michał jeszcze puszcza nastrojową muzykę… luzik! Do jutra.
13 listopada 2015 piątek
Wstaję przed siódmą, reszty przecież za uszy z lóżek nie wyciągnę. Już wczoraj wygrała większościowa koncepcja by do socjologów wejść i zejść bez żadnego tam przejścia przez Otryt i inne bzdety przy zejściu. Kompletnie mi się nie chce iść tylko do schroniska, które w dodatku od samego początku jakoś mnie nie przyciąga a wprost odwrotnie. Dziś idę sam plus Kola!
Z domu wyjeżdżamy około 10 i to na 2 samochody. Ten Zenka zostaje na parkingu w Dwerniczku przed wejściem na niebieski szlak i dalej już wszyscy jedziemy do Chmiela popodziwiać kaskady, później kościół i cmentarzyk, koło którego zostawiamy drugi samochód. Tutaj też jest nasz wspólny start. Idziemy szlakiem historycznym, czy jak on tam się nazywa, bo według mnie to on już kilka lat temu wołał o pomstę do nieba na tych co o niego mieli dbać. Już kiedyś chciałem nim zejść, ale gdy na Otrycie zobaczyłem ścieżkę zarośniętą chaszczami na półtora metra to dałem sobie spokój, tym bardziej, że trafiła mi się wtedy jeszcze potworna ulewa.
Dziś plan jest taki… oni idą do Chaty Socjologów i wracają niebieskim do Dwerniczka, podjeżdżają pod drugi samochód w Chmielniku i ktoś jednym albo dwoma jedzie po mnie do Sękowca a później jeszcze zobaczyć najbliższy punkt widokowy.
Nie ukrywam, że trochę się niepokoiłem, gdy tym szlakiem miałem wysłać resztę grupy, ale wierzyłem w Ewę i Zenka, że dadzą radę wejść i odnajdą prawidłową ścieżkę. Idziemy asfaltową drogą odchodzącą prostopadle do górnego Chmielu i którym jakoby(!) szedł jakiś szlak. Piszę „jakoby” bo idziemy a znaku żadnego po drodze. Jak mi grupa później powiedziała to jeden znak szlakowy znaleźli gdzieś na samej górze. Mieli więc trochę adrenalinki! Po drodze z lewej mijamy fajny wjazd z trzema kapliczkami a po prawej zastanawiamy się „po jakie licho tej jednej krowie taki worek na wymionach?”, ale też od razu ktoś rzucił informację „to nie krowa, to byk ze swoistą blokadą by skutecznie blokować niekontrolowane zapładnianie krów” (jest zdjęcie). Asfalt na drodze się skończył, dalej stoi jakaś drewniana chałupa, jest jakieś błotniste „nibyrondo”, odchodzi w lewo droga a w prawo ścieżka, to w nią pokazuję by szli a ja sam odbijam w lewo z Kolą.
„Odbijam” to jak później się okazało jest w tym konkretnie przypadku najwłaściwszym słowem a może nawet zbyt delikatnym na to co wtedy zrobiłem i co będę robił później. Więc jeszcze raz i z właściwą semantyką… odbiło mi, by odbić sobie w lewo w drogę mającą być zaplanowaną stokówką. Kola sobie pobiegła radośnie przed siebie w drogę, ja za nią bo droga szeroka i w miarę płasko idzie i jak nic to ta mapowa na którą patrzyłem wczoraj na mapie. Kolę zebrało na zabawę, ja szczęśliwy sobie gwiżdżę bo nastraja mnie i pogoda, i cisza, i Kola, i tak w ogóle mam dobre samopoczucie… totalny luzik. Taki wesoły sobie idę jeszcze kilkuset metrach aż oczom moim ukazuje się rozjeżdżony błotnisty plac z parkiem maszynowym, jaki tylko może być leśnikom potrzebny. Jakiś leśny dowódca tego wszystkiego, stojący koło samochodu terenowego, uprzejmie odpowiada „dzień dobry” i pyta się grzecznie z nutką zaczepki „spacerek na Otryt?” ja odpowiadam „ nie, aż tak wysoko to nie, idę przejść się stokówką”… „no to dalej tą drogą pan nie pójdzie bo udrażniamy 100 metrów dalej strumień z błota a dalej na odcinku 200 metrów jest ścinka i są zwalane drzewa na drogę. Można obejść z prawej”. Faktycznie słychać pilarzy, faktycznie koparka wybiera jakieś głębokie błoto i robi kanały odpływowe by mogły tędy przejeżdżać ciągniki z drewnem, faktycznie jest stosowna tabliczka o zakazie wejścia. No więc jak trzeba obejść to trzeba, pierwszy raz się obchodzi?
Mój totalny „odlot” trwa w najlepsze, nic do głowy nie wchodzi, nawet to że niby dlaczego z lewej strony jest stok, że gdy patrzyłem wczoraj na mapę to już na początku żadnego w poprzek płynącego strumyka nie było, nawet to że droga wchodzi lekko w prawo w wąwóz nic mojego radosnego spaceru nie wstrząsa.
Kiedy dochodzę do udrażnianego bagniska to biorę Kolę pod pachę i jakoś przechodzimy bokiem gdzie już jest robiony odpływ i możemy teraz iść w górę by obejść zamkniętą drogę. Idąc w górę mam powiększający się jar na dnie którego płynie skąpy strumyk, co potwierdza słowa piosenki „cicha woda brzegi rwie”. Póki jeszcze szedłem w górę jakąś dawną zarośniętą drogą zrywkową to było znośnie, ale jak się skończyła a zaczęły płasko porośnięte jeżyny to Kola stanęła w poprzek i niczym osioł dała do zrozumienia… jak chcesz iść tak dalej to idź, ale mnie do tego nie mieszaj. Jeszcze trochę ją poprzenosiłem, Aż wreszcie mijamy ten jar, teraz już trzymamy się jednej poziomicy, po słońcu widzę, że powoli skręcamy na zachód czyli dobrze, tylko mam wrażenie, że jakoś blisko mam do szczytu Otrytu. Przeczucie mi podpowiada, że jak skręcę bardziej w prawo to za kilkanaście minut osiągnę grzbiet otrycki. Nie skręcam jednak i trzymam się „założonej” marszruty i dalej spacer trwa chociaż już mniej radosny bo tak jakoś zbyt dużo urosło tych niskich jeżyn, dosłownie niczym rozłożony drut kolczasty… haczą o buty i spodnie, muszę często i długo przenosić Kolę bo skutecznie jest zatrzymywana. Patrzę na zegarek, że tak sobie idziemy z Kolą już prawie 2 godziny. Stwierdzam, że nie wyrobię się na czas i podejmuję decyzję by wracać. Też to jest spowodowane myślą, by przez brak zasięgu, grupa się nie niepokoiła, gdy będą do mnie dzwonić. Ścieżką nie szedłem, śladów też zbytnio nie zostawiałem, prowadzi mnie ukształtowanie terenu w stronę początku jaru, radosny spacerek dalej trwa chociaż intuicyjnie szukam śladów mojego przejścia. Wreszcie szczęśliwie trafiam do początku jaru gdzie zaczyna swój bieg nikły strumyk, dalej już łatwo trafiam na drogę zrywkową którą jakiś czas temu wchodziłem. Sobie schodzę, Kola za mną i już dużo szczęśliwsza, bo wybawiona z tych „zasieków”. Ponownie pies pod pachę i skok przez pogłębiony rów melioracyjny a i błoto widać jak trochę spłynęło. „Dzień dobry” panu z koparki, dalej placyk z parkiem maszynowym, leśniczego szefa już nie ma, więc i pytania z rodzaju „i jak tam spacerek?” też nie będzie, Kola szczęśliwa bo nie widać wody. Radosny spacerek trwa, tylko lekko zmącony myślą o nieosiągniętym celu. Koło „ronda” telefon złapał zasięg i co chwila dochodzi nowy sms… „doszliśmy do chatki”… „odpoczywamy”… „zaczynamy schodzić”, Patrzę na zegarek, porównuję kiedy ostatni został wysłany, wyliczam… Oki, spokojnie zdążę przed grupą do samochodu obok kościoła w Chmielu. Moje oko tak mimochodem rejestruje jakąś równolegle w górę odchodzącą polną drogę w stronę Chmielu, gdzieś tak na jakieś pole nad miejscowością.
Błogostan wędrówki trwa w najlepsze. Jeszcze przejście asfaltową drogą w dół. Dochodzę do samochodu, posilam się, Kola też swoje dostaje i spokojnie czekamy na grupę. Oregona wyłączyłem nawet nie patrząc na niego, czyli w tamtej chwili żadna świadomość i żadne oświecenie nie przyszło.
Za 10 minut są. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że stokówka była zamknięta i nie dało się dalej przejść, stąd powrót tutaj.
Jest dość wcześnie i grupa patrzy pytająco co dalej?... ano jedziemy jednym samochodem do punktu widokowego za Sękowcem.
CDN…
13 listopada 2015 piątek
I dojechaliśmy na punkt widokowy. Pokazuję, że obok w górę idzie ta stokówka, którą zakładałem wejść na Otryt, ale nie robi to zbytniego wrażenia na słuchaczach. Na punkcie widokowym znajduje się stosowne miejsce na ognisko, są ławki i stół, jest też piękny widok sięgający aż do Połoniny Wetlińskiej.
Zdjęcia porobione, więc wsiadamy cała grupą do samochodu. Ewa wspomina o innym punkcie widokowym będącym dalej, ja mówię o sporej odległości, zważywszy na fatalną drogę, jak na ten samochód i obciążenie. Kiedy myślę, że już zawracamy to Ewa podejmuje jazdę dalej a jak się już dalej jedzie to zbyt dużo miejsc do zawrotek nie ma. Ewa jednak to specjalistka od kręcenia kierownicą i podejmuje ryzyko przejazdu. Zatrzymujemy się jeszcze koło kamieniołomu na kilka zdjęć i jedziemy dalej. Gdzieś tak za drogą do resztek starego mostu zatrzymuje nas Straż Leśna i prosto z samochodu zadaje pytanie „dlaczego wjechaliście w tą drogę?”, ja natychmiast odpowiadam że „zabłądziliśmy i chcemy stąd jakoś wyjechać” a Ewa jeszcze dodaje „da się dalej dojechać?”… „będzie jeszcze gorzej!”… „to dziękujemy”. Takim sposobem odjechaliśmy nie czekając na dalszy rozwój konwersacji. Ewa i ja znamy tą drogę z przejścia jej pieszo, ja nawet mam ją zaliczoną w obu kierunkach… pierwszy raz była to pętelka Terka –Studenne –Zatwarnica –Krywe -Terka, drugi raz trochę krótsza Zatwarnica –Krywe –Studenne –Zatwarnica. Samochodem jedziemy drogą pierwszy raz.
Zatrzymujemy się przy tarasie widokowym zrobić kilka zdjęć i popatrzeć na Tworylne. Przedstawiam propozycję by już nie wracać tą drogą tylko wjechać na most w Studennem i za nim odbić na Rajskie. I tak jedziemy. Dla Zenka, Agnieszki i Michała to całkowicie nieznane miejsca, my nie znamy tylko kawałka drogi od mostu do początku asfaltu w Rajskiem. Jedziemy przez Chrewt i zatrzymujemy się na parkingu „pod Ostrem” gdzie też jest punkt widokowy, ale jak naocznie widzę, staje się mocno zaniedbany a właściwie to jest zdewastowany, zarasta i znikła kompletnie turystyczna infrastruktura… totalny brak gospodarza. Niektóre mapy mają nawet w tym miejscu oznaczoną lunetę, kiedyś ją widziałem i nawet przez nią patrzyłem, nie pamiętam tylko czy była włączana na kasę? Kilka zdjęć i zmykamy do samochodu bo zaczyna być bardzo zimno. Teraz przez Czarną, Smolnik, Dwernik do domu już bez zatrzymywania się a po drodze opowiadam o mijanych miejscach co mi się tam przypomni.
W domku, gdy już każdy się ogarnął, siadamy do obiadokolacji, dziś barszczyk czerwony i zrobione przez Agnieszkę paszteciki z naleśnikowego ciasta. O napitkach nie wspomnę. Później płomienny telewizor itp. itd.
Aaaa dokończę jeszcze tą moją wędrówkę. Gdy sobie pojadłem to postanowiłem otworzyć mojego Oregona… gdzie to ja dziś nie byłem?. Otworzyłem swój ślad a tam aż oczy przecierałem ze zdziwienia, aż musiałem rozłożyć mapę by sprawdzić. Chyba na haju byłem albo totalna beztroska mnie prowadziła. Zamiast w stosunku do drogi którą przyszliśmy, zrobić totalną zawrotkę o 360 stopni w stokówkę (to ta droga którą moje oko tak mimochodem zarejestrowało) to ja sobie poszedłem w drogę, która faktycznie idzie wprost na Otryt. Oczywiście ślad jest jak odbijam od drogi i idę po lesie prawą stroną aż do końca jaru i dalej przekraczam nieznacznie 800 metrów. Później wracam trochę inna drogą, ale koło początku jaru ślady się dalej pokrywają. I zgadza się, że grzbiet był blisko ze szlakiem. Nazwy strumienia mapy nie podają. Nawet nie pisnąłem reszcie o moim odkryciu bo zadrżałby mój autorytet. Mam nauczkę dla siebie by czasami sprawdzać odruchy. A może to wina piątku trzynastego?
Jutrzejszym dniem się martwię, raz że nie wstaną wcześnie rano, dwa to nigdzie nie będą chcieli iść. Jedno i drugie zawali plany. Czas pokaże.
CDN…
14 listopada 2015 sobota
Na wszelki wypadek wstaję przed siódmą a nuż inni też wstaną. Jednak upływający czas znamionuje płonną nadzieję… Zenek wstał trochę później, pakuje się, też sprząta pokój bo dziś chce wyjechać. Na dole też senny nastrój. Czyli wyjdzie totalna kicha z planowanego dnia na Muczne.
Po ogarnięciu się wszystkich i po baaaaaardzo spokojnym śniadaniu jednak jest sygnał by ruszyć. Ostrzegam, że sobota jest dniem powszednim, co jest zgodne z wykładnią słownika języka polskiego i tego dnia drogowcy pracują, o czym zawiadamia stosowny komunikat na portalu leśników.
Grupa chce jedna spróbować, brat uparcie twierdzi, że za Stuposianami jest nowy(!) punkt widokowy i on chciałby z niego porobić kilka zdjęć. Tłumaczę mu, że jeśli to co czytał to jak nic, na pewno tekst niezmienny od 10 lat, czyli dla czytającego będzie on wiecznie nowy. Informuję, gdzie ten punkt kiedyś był i zapewne obecnie już jest zaniedbany, zarośnięty i raczej może tylko służyć jako parking. Brat jednak obstaje przy swoim, wierząc bardziej w słowo pisane niż swojemu bratu.
Pakujemy się w dwa samochody i jedziemy. W Stuposianach skręcamy w lewo i… macha nam drogowiec przy zjeździe, oznajmiając, że jeśli jedziemy do Mucznego to droga do późnego wieczora jest zamknięta. My informujemy, że się przejedziemy dalej, za nami robi to samo jakiś leśniczy. Z początku jest całkiem nowy asfalt i już myślimy, że tak będzie aż do frontu remontu, jednak później jedziemy po równej drodze acz bez bitumicznej nawierzchni, by dalej przejść w drogę „przed naprawą”. Jadąc pokazuję ten niby nowy punkt widokowy, Tutaj zatrzymujemy się na naradę. Kiedy stoimy na poboczu to wraca leśniczy, też się zatrzymuje i informuje, że jednak nie da się przejechać. Pytam się go czy drogowcy są przed nową drogą na Dydiową czy za? On nam odpowiada, że właśnie są koło niej i za chwilę to nie da się w nią wjechać i wyjechać. Informuje nas, że droga do Dydiowej jest zrobiona tylko do najwyższego punktu zbocza Kiczery Dydiowskiej a dalej jest po staremu. Szkoda, bo gdyby drogowcy byli dalej to można pojechać pod Kiczerę, zostawić tam samochód i na nogach dojść do Dydiowej a tak nie warto ryzykować by nie zostać uwięzionym do nocy.
Brat mnie teraz zaskakuje informacją a jednocześnie swoją spostrzegawczością, że jadąc do Stuposian to po lewej stronie widział na szczycie góry punkt widokowy. Przed wyjazdem na obwodnicę zatrzymujemy się i brat pokazuje, że… no faktycznie coś tam na szczycie Czereszenki jest. Ja jestem tym faktem totalnie zaskoczony i już mnie sprawa nakręca. Postanawiamy dojechać do parkingu i tam od drogi poszukać ścieżki. Brat wpada na prosty acz genialny pomysł by zadzwonić pod numer z tablicy informacyjnej o stadninie koni. Rozmówca informuje go, że punkt widokowy faktycznie istnieje, że jest prywatny, że ścieżka zaczyna się za jego ogrodzeniem i ma tam spuszczone psy, że nawet byłby skłonny nas przepuścić, ale jest nas za dużo i jesteśmy z psem a to wiązałoby się ze zbytnim zachodem z jego strony… udaniem się na miejsce, zagonienie psów, poczekanie aż zejdziemy by ponownie spuścić psy i … zaprasza w lato gdy psy są zabezpieczone.
Na parkingu żegnamy się z bratem, tłumaczę mu jeszcze jak ma dojechać na górę Sobień i do Szelców. Jak później się dowiedziałem to do ruin dojechał a do Szelców nie wstępował. Jeśli do Szelców jeszcze nie zawitał to znaczy nie jest jeszcze takim kompletnym bieszczadnikiem, ale to tylko moja prywatna skala.
Brat jedzie w prawo a my w lewo do Ustrzyk Górnych by je pokazać Agnieszce, jeszcze do sklepu i pada propozycja by jechać do Lutowisk. Ja w samochodzie siedzę wkurzony straconym dniem, jestem nabuzowany jak bulgocący czajnik na ogniu i gdyby mi tak wsadzili gwizdek w usta to bym bez wydechu gwizdał bez przerwy. Koło Procisnego nagromadzona para uruchomiła mózg a ten zaskoczył genialnym pomysłem, który natychmiast grupie oznajmiam… a jedzcie sobie do tych Lutowiska, ale mnie z Kolą wcześniej wysadźcie koło drogi w…
CDN…
…Chmielu, idącej w bok. To właśnie ta sama droga, którą dzień wcześniej szliśmy wszyscy. Teraz sam ruszam z Kolą, na wcześniej wypatrzoną na mapie stokówkę. Jest za kilka minut trzynasta, jak na listopad to całkiem ładna pogoda, świeci słoneczko chociaż czasami nadchodzą kłębiaste chmury, temperatura tak około 8 stopni, wieje ostry północno-zachodni wiatr, który czasami do nas się przeciska gdy znajdzie lukę w zasłonie z drzew. Szum jego słychać w górnych partiach drzew i widać jak przemieszcza chmury. Gdy zawieje przez opuszczoną gardę lasu to suwak kurtki i polaru podciągam w górę, przesuwam w dół gdy garda jest szczelniejsza. Tak będzie przez cały spacer. Dochodzimy do „pętelki” o której wspomniałem dzień wcześniej i tutaj od razu zmieniam kierunek prawie o 360 stopni z lekkim podejściem. Tym razem wiem jak idę a po kilkunastu krokach wiem też, że o tą drogę właśnie mi chodziło. Lubię chodzić po bieszczadzkich stokówkach, zwłaszcza przejść się taką mniej znaną lub prawie zapomnianą. Mam takie swoje ulubione a może tylko bardziej zapamiętane, które utkwiły w mojej pamięci dzięki swojemu urokowi lub tylko konkretnemu fragmentowi.
Ta od samego początku spacerku sygnalizuje, że jest deserem na mój tegoroczny listopadowy pobyt. Po kilku minutach marszu, w zaciszu pierwszego zakrętu, Kola dopomina się płynu i naładowania swoich baterii w brzuszku a jednocześnie szczekaniem sprawdza czy facet pomyślał też o niej. W plecaku mam dla niej butelkę ciepłej wody (jakoś się utrzymała w plastykowej butelce) i ulubione mięsne froliki. Zjada je z apetytem, część chowam na później, inaczej by każdą ilość zjadła, popija wodą, zaskoczona jej ciepłem. Ja gryzę snickersa na którego też łapczywie zerka. Chwila postoju i ruszamy dalej. Mija nas traktor z przeładowaną drzewem przyczepą, z takim raczej drobniejszym i jest to jedyna namacalna oznaka „życia” przez całą wędrówkę. No była jeszcze jedna później, ale taka bardziej słyszalna niż namacalna. Mijamy zakręt i jak na dłoni, już drugi piękny widok na dolinę Sanu (pierwszy był na samym początku) i na horyzoncie Połoninę Wetlińską. Brat tylko niech żałuje, że odpuścił wędrowanie tędy!
Idąc czuję się jak w takim specyficznym teatrze, który stworzyła przyroda. Napisałem „specyficznym” bo antrakty są dłuższe od aktów spektaklu. W „przerwie” tutejszy teatr nie próżnuje, nie odpoczywa, on zajmuje oczy i słuch, uruchamia węch i wyobraźnię a to też składnik spektaklu. W antrakcie droga uracza zakrętami, to wznosi się, to opada, to pokazuję potęgę lasu, to potęgę „cichej wody”, to pokazuje swoją barwną malarską perspektywę z rudym dywanem z igieł modrzewia, by w innym miejscu zmienić się w szaroburą z nikłymi zieleniami po boku, zaskakuje nieczynną retortą z boku, schowaną strzelistą amboną, przynoszącą najczęściej śmierć a tylko czasami tylko cieszy oczy obserwatorów, zaś w innym miejscu pokazuje trud ludzi budujących drogę, gdy trzeba obejść jar ze strumieniem.
Niesamowite są te przerwy, nie nudzą, chociaż intuicyjnie i wewnętrznie przygotowują do spektaklu. W teatrze mamy dzwonki zapraszające do zajęcia miejsc na widowni, tutaj ten specyficzny teatr też zaprasza i emocjonalnie przygotowuje dzwonkami które tutaj są zbliżające się prześwity, widoczne z dalszej odległości lub z bliska, gdy wyjdzie się zza zakrętu. Dochodzę do prześwitu i następuje magia podniesienie kurtyny i słychać muzykę rozpoczynającą spektakl.
Kiedy powoli zbliżam się do drogi odbijającej do miejsca zwanego Jamniczne, widzę ze sporej odległości dym, z zapewne czynnego wypału, chociaż tego nie sprawdzałem. Gdy jestem całkiem blisko słyszę głośną i nienamacalną(!) oznakę ludzkiego życia… „ożeż q..a, no powiedz, że zapomniałeś zabrać /następuje chwila ciszy/ hahahahaha!” Nawet przez chwilę sobie zgaduję „czego ten ktoś zapomniał?”. Na mapie zaznaczona jest poniżej jakaś wiata, tak ciut poniżej rozgałęzienia, ale nie schodzę by sprawdzić.
Antrakt, któryś tam z kolei, bo ich nie liczę, wciąż trwa.
W mojej ocenie, to rozgałęzienie wyznacza wejście w drugą część drogi, której meandry nadal się wiją po zboczu Otrytu, by na do widzenia pokazać to co ma najlepsze i najładniejsze. Na ostatnim wzniesieniu zbliżam się do prześwitu… oj, ostatni to chyba dzwonek i ostatni akt… kurtyna podnosi się z rytmem relaksacyjnej psychodelicznej muzyki jaką gra wiatr, scena zalana piękną zieloną łąką, piękne widoki we wszystkich kierunkach… bezdech… a spektakl wciąż trwa. Gdyby to było lato lub ciepła wiosna, a co tam, nawet ciepła jesień i ta godzina co teraz to… usiadłbym sobie tutaj z Kolą i siedział aż bym wilka złapał albo on mnie, aż opadająca nocna kurtyna by zakończyła spektakl a może bym nadal siedział pomimo wygaszonych świateł i odtwarzał w myślach zapamiętane obrazy.
(Jasiu… jeśli to czytasz, to wiedz, że tutaj jest idealne miejsce oglądania latających smoków zionących ogniem).
CDN…
Szkutawy
04-12-2015, 17:37
To chyba ta, którą na zachód dojdziesz do Sękowca... kręci raz w dół, a raz w górę i otwierają się często widoki.
Jak wrzuciłeś drugi post to jestem pewien ... zbierałem tam maliny na nalewkę... właśnie przy Jamnicznym.
... i wypał....
39535
... i wnętrze pomieszczenia "socjalnego" po Starze....
39544
Czas jednak nieubłaganie płynie, rządzi się swoim nieubłaganym prawem… szkoda, że nie mam zasięgu bo bym zadzwonił do Ewy o późniejszy przyjazd a tak trzeba się zbierać zamiast napatrzeć się na zachód, na kolorowe chmury po zachodzie, na zapadający zmrok i ciemniejącą szarość w dolinie. Teraz rządzi czas i pokazuje na zegarku jak upływa, trzeba się śpieszyć bo ktoś drugi w tym samym czasie też patrzy na zegarek i może też śpieszy się bo wie, że ktoś też się śpieszy. Obłędna właściwość czasu nad którym medytowało tyle filozoficznych umysłów.
Koniec spektaklu, ale ten ostatni antrakt, że pozwolę sobie jeszcze raz tak nazwać powolne opuszczanie tego specyficznego teatru, trwa w najlepsze.
CDN...
Ruszamy dalej, teraz droga idzie ostro po zakręcie w dół, by wyjść na ostatnią prostą z perspektywami. Po swojej lewej stronie, patrząc ode mnie, coś majaczy przy brzegu strumyku… jakiś kominek??? Podchodzę bliżej, ano kominek na jakimś umocnieniu, dalej widzę właz, dalej ogrodzony domek „Punkt czerpania wody”, co wszystko wyjaśnia. Teraz lekki wygięty długi łuk drogi i… zabudowania Sękowwca. Koło Mini Baru robimy z Kolą mały popas przy pierwszym z brzegu stoliku. Wreszcie mogę powiedzieć… po tylu latach łażenia po Bieszczadach zawitałem pierwszy raz do Sękowca. Kurde, ładnie jest tutaj i można się tutaj nieźle zasiedzieć!
Pojedliśmy i popiliśmy z Kolą, teraz czas na finisz. Jest 15.10 kiedy podnosimy się by ruszyć na spotkanie z samochodem. U mnie godzina 15.10 zawsze kojarzy się z filmem „15.10 do Yumy” to klasyka westernu obok takich sław jak Rio Bravo, Siedmiu wspaniałych, W samo południe, Dyliżans, Pojedynek rewolwerowców, Ostatni zachód słońca… jest tego sporo.
Transport ma wyjechać po nas z Nasicznego równo o 15 i czekać przy drodze odbijającej do Sękowca, tak się umówiliśmy.
Mogę biurokratycznie teraz napisać… tutaj kończy się Droga Leśna numer jakiś tam xyz „DLxyz” jak ją mają gdzieś opisaną leśnicy. I niech tak mają!
Nikt mi jednak nie odbierze autokratycznego prawa do własnego nazewnictwa! Uwaga teraz! Oznajmiam wszem i wobec… od dzisiaj, droga którą przeszedłem, już nie jest Drogą Leśną z jakimś tam numerem, nie jest jakąś tam stokówką na Otrycie lub Bóg wie czym jeszcze, ona od dziś jest Drogą Recona. Nie ma zmiłuj… ja ją chrzczę po swojemu jako „Droga Recona” i taką od teraz ma nazwę!
Wychodzimy z Kolą na „główną” drogę, ale nikt nie czeka. I co na to rozważania o czasie, o jego filozofii? Łapię zasięg i wysyłam sms-a „idę w stronę Chmiela”. Mijam most do Zatwarnicy, koło odbijającej w lewo drogi w Jamnicznem postanawiam zaczekać, bo tutaj dobrze będzie zrobić zawrotkę samochodem. Za 5 minut jest Ewa.
W domu już pachnie ziemniakami, schabowymi i czerwonymi buraczkami. Jest ciepło, na zewnątrz robi się ciemno, ogień z kominka rozświetla salon, można jeść, wykąpać się, posiedzieć wygodnie przy cieple kominka, przymknąć oczy by wywołać obrazy z „teatru”, można w cichości duszy powiedzieć… ten dzień był nawet całkiem, całkiem.
W tej chwili przy kominku, to najlepszy stan umysłu, aż się wzdrygam gdy pomyślę, że miałbym w takiej chwili rozważać, tak nie przymierzając… zasadę nieoznaczoności Heisenborga.
Teraz uwaga dla tych co zechcą przejść Drogą Recona… mój kierunek jest najlepszy, chociaż ten z początkiem w Sękowcu może mieć jedną zaletę. Początek podejścia jest długim i monotonnym i pozbawia widocznej perspektywy, którą widać idąc w dół, ale jak już się wejdzie to można usiąść i popatrzeć na… końcowy akt. Bleee, to jak czytanie kryminału od końca, jednak tak niektórzy niecierpliwi lubią i nic mi do tego.
CDN…
.. zbierałem tam maliny na nalewkę... właśnie przy Jamnicznym. .
przemolla, kiedyś musimy sobie popróbować tych naszych nalewek :)
Szkutawy
05-12-2015, 17:58
przemolla, kiedyś musimy sobie popróbować tych naszych nalewek :)
Tak zapewne będzie.... może wspólne zbieranie malin?;) Takiego aromatu, jak ten z nad Jamnicznego próżno szukać po świecie.
Kto nie pokosztowal malin nasiczanskich nic o nich nie wie.
Z całym szacunkiem.☺
- - - Updated - - -
Co się tyczy smoków to najpiękniejsze są oczywiście w Nasicznym.☺
Szkutawy
07-12-2015, 13:48
... a kosztowałem, kosztowałem w ubiegłym roku, nic im nie ujmując. Nie zaszkodzi nigdy, jeszcze raz pokosztować;)... aby się smaki utrwaliły. Wiem, wiem, wiem.... każda pliszka swój ogonek chwali.
15 listopada 2015 niedziela
Możecie nie czytać, bo o wyjeździe będzie tylko ciut a więcej o jakiś moich wspomnieniach z dokładką jakieś reminiscencji, które to słowo ładnie definiuje nauka o psychologii.
I niestety nadeszła niedziela, inni w tym czasie powiedzą „wreszcie niedziela”, ale dla nas to dzień wyjazdu z Nasicznego. Śniadanie, sprzątanie, pakowanie się i na koniec zdjęcie z frontu domu polskiej flagi narodowej z godłem. Wyjeżdżamy o 10.10. Pogoda jak na późną jesień przystało, zrobiło się zimno, wieje wiatr i pada od rana deszcz a na Przełęczy Wyżniańskiej nawet ze śniegiem.
Jak zwykle pierwszy postój jest u Szelców, to takie słodkie pożegnanie z Bieszczadami. Po obfitym napakowaniu się słodkościami ruszamy dalej, ale nie skręcamy w lewo a przecinamy szosę na wprost i jedziemy do Sobienia. Michał z Agnieszką jeszcze nie widzieli ruin i pięknych widoków ze wzgórza. Ciągle pada, ale pogoda na szczęście nie ogranicza widoczności i można spojrzeć aż po horyzont. Pierwszy raz tutaj przyjechałem w latach 90 ubiegłego wieku, drugi raz byłem tutaj w 2006 roku. Datę przypomniały mi zdjęcia które wtedy zrobiłem. Jedno poniżej umieszczę, by Ci co jeszcze pamiętają przypomnieli sobie, że jeździły jeszcze wtedy pociągi u podnóża góry a Ci co nie mieli przyjemności widzieć by mogli je zobaczyć. Pod koniec ubiegłym wieku, mając na uwadze, że transport kolejowy zapewne skończy się na tej trasie, postanowiłem skorzystać z tej formy transportu. Wracałem wtedy z długiego samotnego wypadu w Bieszczady, wsiadłem w PKS w Ustrzykach Górnych i dojechałem do Ustrzyk Dolnych by tam przesiąść się właśnie w taki pociąg jak na zdjęciu. Niezapomniane wrażenia… w pustym przedziale tylko ja, plecak, namiot, karimata, w pełni otwarte okno… mijane samochody na przejazdach, wolno przesuwany obraz, wiatr we włosach, kolebanie się wagonu na nierównych torach, szybkie przejście na drugą stronę wagonu bo właśnie mijamy górę Sobień… i tak wtedy do Zagórza. Tam znowu wędrówka z tobołami na wiadukt nad dworcem do pewnej pizzerii Malibu, którą zapamiętałem za pyszny sos oliwny do pizzy i za pizzę też. To było takie drugie smakowe pożegnanie z Bieszczadami a jednocześnie obiad przed podróżą. Jeszcze zakupy w sklepie koło dworca na drogę i mogłem spokojnie czekać na pociąg do Warszawy. Wtedy głównie PKS-em wracałem do Zagórza, oprócz tego jednego epizodu z PKP, to oczywiście pierwszy przystanek był w Lesku i wędrówka do Szelców a dopiero później do Zagórza czym popadło, często stopem. Do Warszawy wracałem zawsze sypialnym, i zawsze 1 klasą, więc nie musiałem na dworcu zdobywać miejsca do siedzenia. Odjazd był około godziny 20, około 6 rano byłem w stolicy a o siódmej w domu. Zawsze miałem ze sobą pół literka dla managera(sic!) wagonu bym przedział miał tylko do swojej dyspozycji bo wiedziałem, od pierwszego wyjazdu, że jeden przedział z jedynki trzymano dla posłów. Do Zachodniej musiałem czekać czy czasami jakiś poseł nie wsiądzie, ale jakoś nigdy w moim czasie żaden poseł nie zechciał jechać w tą stronę co ja. Gorzej było przy powrocie, ale pół litra wyzwalało umiejętności managerskie u kierownika wagonu sypialnego. Gdy jechałem w Bieszczady, to w Zagórzu prosto z pociągu biegłem co sił, by załapać się jako jeden z pierwszych do stojących busików. Podobnie myślących było wielu i do momentu startu trzeba było być przygotowanym już w pociągu. Jakoś udawało mi się załapać do jednego z czekających. Przed południem byłem więc w danej lokalizacji po „zakwaterowaniu” i mogłem ruszać w góry. Tak to kiedyś było.
Przepraszam za chwilkę wspomnień.
Wracając do dzisiejszej powrotnej podróży to całą drogę mieliśmy deszcz, dłuższymi momentami zamieniający się w całkiem sporą ulewę. Do domu dojechaliśmy przed siódmą.
I całkiem tak na koniec chwilka moich reminiscencji.
Mam rodzinną działkę ze starą drewnianą chałupką z bali i z kominkiem koło Warszawy, na skraju przysiółku cichej wsi, blisko lasu, niedaleko większej rzeki, mógłbym tam się wyleżeć, nałazić po lesie, iść na ryby, pojeździć rowerem, poszperać w historii wsi bo ma ją ciekawą, posiedzieć na niby ławeczce za wiejskim sklepem z miejscowymi i się pomądrzyć lub słuchać mądrości miejscowych… mogę… a jednak ciągle mnie coś ciągnie w te cholerne Bieszczady! Kiedyś tłukłem się w te górki całe noce pociągiem lub później 1/3 doby jechałem samochodem. Pozakażałem tą ciągotką inne osoby, które teraz też marnują cenny czas na podróże i kasę na paliwo. Możliwe, że teraz oni roznoszą dalej wirusa. Pamiętam jak tuż przed samotnym moim wyjazdem, wpadł do mnie kolega syna i spytał się czy znowu jadę w Bieszczady?... czy on może jechać ze mną?... mimo, że miał niecałą dobę na spakowanie to pojechał. Przez trzy lata, w 2-3 tygodniowych pobytach kawał Bieszczadów z nim złaziłem. Chłopak tak złapał bakcyla, że ukończył kurs skałkowy, później łaził po skałach bez asekuracji i głębokich jaskiniach, wyjechał na Kaukaz, później łaził po jeszcze większych górach, czyli złapał gorszą odmianę wirusa i bardziej niebezpieczną.
W poprzedniej firmie koledzy snuli opowieści o Chorwacji, o Włoszech, o Egipcie a ja pokazywałem im widoki z Bieszczad i siebie czasami doszczętnie zmoczonego, ubłoconego z małym plecakiem, kapeluszem i laską. Pamiętam jak opowiadali o kąpielach w ciepłym morzu a ja im o kąpieli w Osławie podczas deszczu, opowiadałem o noclegu w namiocie w którym podczas snu unosiła się woń mokrych butów, stęchniętego i przepoconego ubrania (trafiłem wtedy na ulewny lipiec), też i jedzenia na śniadanie, deszcz cały czas bębnił o namiot a rano zakładałem to wczorajsze mokre ubranie i ruszałem w drogę. Oni kompletnie tego nie rozumieli. Co dziwne i ja też tego kompletnie dzisiaj nie rozumiem, ale patrzę na to z perspektywy czasu. Teraz już bym się na coś podobnego nie pisał! Z czasem zawitał luksus i porzuciłem namiot na rzecz ponadstandardowych kwater. Hmmm, ale mnie na koniec wzięło, przepraszam.
Koniec
………………………………………… mam jednak nadzieję, że w przyszłym roku ponownie cdn :lol:
Miło się czyta i ogląda . Szkoda tej pod sobieńskiej ciuchci . Tak tylko dodam że w odmętach Sanowych pod Sobieniem - znajduje się słynne łowisko łososia królowej Sanu - głowacicy.
Od 1 maja w Bieszczadach i to aż 6 dni. W sumie to już niedługo. Nocleg jest zaklepany! Czas flagi szykować.
Jeszcze dwa tygodnie i początek maja (1-7 maja) rozpocznę z małą czteroosobową ekipą z pieskiem w domku ORW Bystre. Plan dostosowany dla wszystkich, chociaż i dla siebie też chcę trochę uszczknąć. To będzie klasyczny kompromis. Cała reszta nie zna planów a ja sam jestem ciekaw jaka będzie reakcja na jego ogłoszenie.
Zaplanowałem od pierwszego do ostatniego dnia, chociaż lekkie wahnięcia mogą jeszcze nastąpić.
Bystre, Rabe i okolice darzę jakimś niewytłumaczonym sentymentem, którego korzenie są gdzieś w początkach wędrówek po Bieszczadach. To fredrowskie „czarne gardło” gdzie „granica świata. Za Baligrodem… gdzie … droga i rzeka jest to jedno i toż samo a od rzeki z jednej i z drugiej strony wznoszą się czarne ściany jodeł i smreków” mnie ciągle przyciąga i co jakiś czas muszę pewnemu tutejszemu leśniczemu podeptać trochę ścieżek.
W planach mam dla reszty najbliższą okolicę, łącznie z wejściem od północno-wschodniej strony na Chryszczatą i zejście przez Przełęcz Żebrak. Mam też w planach Berdo przed Durną i zejście rozerwaną na dwie połowy stokówką, której część prawą już zaliczyłem kiedyś. Chcę przejść „świeżyznkę” na Urwisko Zonkla, chcę też zrobić trzy trasy objazdowe z małymi skokami w bok. To taki wielki skrót. Niewiele, ale może być wiele dla reszty… ot tak dla podtrzymania zdrowej choroby zakaźnej dla siebie a zwłaszcza dla reszty.
Oczywiście gdyby ktoś się zawieruszył w pobliże to… pukać a i dla wędrowca znajdzie się i talerz, i siedzenie, i w ciemną noc też nie wygonimy w „czarne gardło”. Opiszę później to wszystko… rzecz oczywista.
To już jutro... o 7 rano wyjazd by po godzinie 14 wjechać w "czarne gardło" gdzie "granica Świata".
1 maja 2016 rok
Tytuł „O niedawnym wypadzie w Bieszczady” ma się nijak do czasu obecnego, bo wszak to co opiszę przecież było w maju… parafrazując Rodowiczkę, powinno być… to było w maju, właśnie w maju, Recon otarł z pyłu twarz, znów zaśpiewał w polu ptak, hej… w Bieszczady jazda, w Bieszczady wracać czas”. Nie za rześko to zabrzmiało? ;)
Maj wszak był w środku wiosny a dziś to mamy koniec lata a bardziej realnie patrząc to już początek jesieni. Rozważania czy to koniec lata czy jednak początek jesieni złamię innym tekstem „już szron na głowie już nie to zdrowie a w sercu ciągle maj”. Tylko… na pisanie(!) jakaś taka niemoc, no nijak zacząć, bo ciągle coś… a pisząc to namacalnie jeszcze sprawdzę swoją pamięć.
Początek maja był zaklepany, spanko też, rozważanie czyim samochodem (za jednym i za Michała przegłosowano dzień przed wyjazdem) przyklepane i plan też był. Punkt pierwszy przewidywał wyjazd o 7 rano i do pokonania było cirka 3,5 setki kilometrów. Z przystankami wychodziło 7,5 godziny. Zaplanowałem jazdę bocznymi drogami by jechać innymi nieznanymi dotąd, co jak się później okazało dało sporo plusów w postaci odmiennych widoków, prawie pustych dróg, natknięcia się na lokalne święta w mijanych miejscowościach, obserwacji na lokalne przygotowania do pochodów pierwszomajowych i ich formowanie, podziwiania zwierząt też ptaków leśnych i domowych oraz jednego małego zabłądzenia… ot z rozpędu zamiast skręcić w lewo to pojechało się prosto a tam koniec drogi i w oddali jakaś super droga za nasypem, czyli konieczny 2 kilometrowy powrót.
Wyjechaliśmy 7.10, pogoda marzenie, dopiero za Odrzykoniem wypadamy na Krosno i dalej już ta sama trasa co zawsze. Kiedy po krótkim postoju przy McD wyjeżdżaliśmy z Sanoka, zadzwonił mój brat z pytaniem „gdzie jesteśmy?” bo on minął Szczawne a by chciał się z nami spotkać. Ot taki przypadek, brat wyjeżdża a my odwrotnie. Daje się namówić na Szelców i tam spotykamy się na kawie i ciachach. Brat po tej pierwszej wizycie u Szelców, w mojej skali, awansował już na Bieszczadnika. Jeszcze pyk na wieczną pamiątkę i rozjeżdżamy się w odwrotnych kierunkach.
Nasza ekipa do celu ma jeszcze około 25 km a to jak z bata strzelił i już już tam prawie jesteśmy. Oooo już Hoczewka, ooo po lewej pomnik WOP-istów (ja go tak nazywam chociaż powinienem nazwę rozszerzyć), oo zaraz tabliczka „Bystre”, za zakrętem zwolnij bo trzeba ostro w prawo na mostek.
Witam się w recepcji ORW Bystre, odbieram kluczyk, uzgadniam szczegóły, płacę z góry za pobyt i w pół do 3 PM otwieramy drzwi drewnianego domku. Dzielimy się pokojami, oglądamy wnętrze, rozpakowujemy się, coś w locie na przekąskę. Ku mojej rozpaczy cała trójka kładzie się nawet na drzemkę. Ja w tym czasie wywieszam flagę Polski, coś czytam i zerkam ciągle na zegarek. Po 16 już nie wytrzymuję i robię raban, że czas najwyższy wstawać. Uff i tak ruszamy na pierwszy spacer. Jest za kilkanaście minut 17.
Pierwsze kroki kierujemy do leśniczówki celem zapłacenia „kary” za onegdaj kilkukrotnie zadeptany las a i też za ten co teraz podepczemy. Niestety rezydenta z małżonką nie ma i nie będzie do końca naszego pobytu. Porozmawialiśmy sobie za to dość długo z panią teściową leśniczego, która opowiedziała o swoich przetworach wystawionych na sprzedaż, o pobycie w Bieszczadach i takie tam jeszcze własne historie a i nasze (właściwie to moje) też zostały w to wplecione. Ja prosiłem przekazać leśniczemu spec nalewkę zrobioną własnoręcznie, za co w rewanżu otrzymałem spec sok z pewnego tajemnego owocu bieszczadzkiego, ma przynosić moc ;)
Ruszamy dalej. Po drodze mijają nas dwa stylowe wozy zaprzężone w konie z wycieczką. Zauważam zmiany, ostatnio poczynione, w otoczeniu drogi. Po lewej stronie drogi (później też i po prawej) wije się wśród drzew ścieżka dydaktyczna z całą masą infrastruktury. Perełką ścieżki jest pole biwakowe z oczkami wodnymi, zadaszoną sporą altaną, miejscami na ognisko, ławeczkami a dalej jest też parking…
To dla mnie nowości bo reszta jest mi znana, ekipie trzeba pokazać co kryje ta okolica, jedna z najładniejszych dla mnie w Bieszczadach. Teraz idziemy zobaczyć kamieniołom „Gruby”, później wchodzimy na Kamienną Górę z Rezerwatem Gołoborze. Przed rezerwatem następuje zmiana pogody, zaczyna padać deszcz, żadne tam oberwanie chmury acz mocno nas moczący i rozmiękczający późniejszą ścieżkę do kapliczki Synarewo. Dzielnie towarzyszy nam Kola i umiejętnie omija błoto na swojej drodze, chociaż momentami macha ogonem by ją przenieść lub wnieść, co nastąpiło tuż pod kapliczką. Kola niestety, już później, podczas powrotu sygnalizuje, że zdrowie i kondycja mija u niej bezpowrotnie.
Zachmurzone niebo, siąpiący deszcz i godzina… sporo już po 19 nakazywała zwiększenie wysiłku by jeszcze za dnia wejść na zbocze Kamiennej i popatrzeć z góry na kamieniołom „Drobny” oraz rezerwat 34 sosny. Wszak zachód słońca w górach przebiega inaczej niż na jakiejś równinie. Decydujemy by Ewa z Kolą zostały na drodze i czekały na nas a ja z Agą i Michałem wchodzimy wyznaczonym szlakiem w stronę krzyża komandosa. Mnie w pewnym momencie podkusiło by odbić w lewo ze szlaku na starą drogę zrywkową, którą doszliśmy aż do wzgórza Hrunek. Tutaj robimy nawrót, ale skrótem i tym sposobem całkiem niechcący znaleźliśmy się na „balkonie” nad kamieniołomem, skąd mamy na niego piękny widok. Jest on z tego miejsca lepszy niż z końca mini szlaku, gdzie znajdują się ławeczki. Na dole zaplecze techniczne kamieniołomu, z komina chatki leci dym. Nie rozmawiamy zbyt cicho dzięki temu pies stróżujący nas już zauważył i doniośle ujada, za chwilę wygląda też i stróż patrząc w górę kogo tam licho przyniosło… czas na nas.
Robi się ciemno gdy schodzimy w dół. Kola nasz powrót objawia nieskrywaną radość merdającym ogonem, Ewa też ucieszona… „bo jakoś wam tak dłużej zeszło”. No to wracamy do domku! Jak na pierwszy dzień to mamy wszyscy dość.
Sięgam po zrobione wtedy notatki… przeszliśmy 9,64 km w 3h28m z czego ruch 1h 52m a postój 1h36m, powrót do domku o 20.15.
W domku każdy łapie się za jakąś robotę, Michał, jako były harcerz, oczywiście bierze się za rozpalenie kominka. Drewna „na wyposażeniu” mamy pod dostatkiem przed gankiem. Dziewczyny i ja robimy obiadokolację, wystawiam coś mocniejszego na opicie pierwszego dnia. Tak sobie właśnie siedzimy do północy, w cieple i świetle bijącym z kominka. Kola schnie przy ogniu po kąpieli, my obserwujemy czy temperatura wody podniosła się na tyle by ktoś mógł się wykąpać… kominek ma kurtynę wodną a to ogrzewa wodę do zbiornika, dzięki czemu mamy ciepła wodę do mycia.
414654145741458414594146041461414624146341464
cdn
PS
Dzięki za ponad 100000 odsłon tego wątku i prawie 12000 wejść na mój profil :)
zbyszek1509
21-09-2016, 17:38
Oczami wyobraźni przeszedłem z Wami trasę, którą miałem przyjemność z pewnymi modyfikacjami, wielokrotnie przejść na każde kolejne powitanie z Bieszczadami. Wszystkich uroków tego miejsca, które opisałeś, doświadczyłem osobiście :-). Zaangażowanie nadleśnictwa w rozbudowę infrastruktury tego miejsca, jest godne pochwały. Atrakcyjna ścieżka wzdłuż drogi, w zdecydowany sposób podnosi komfort marszu, gdyż kurz wydobywający się spod przejeżdżających samochodów najczęściej z kruszywem, nie zagraża nabawienia się pylicy u przechodzących turystów.
Natomiast Twoja sekwencja dotycząca odbicia w lewo na drogę zrywkową oraz dotarcie do wzgórza Hrunek, trochę mnie zastanawia. Co prawda jest Hruń, ale to w okolicach Roztok Dolnych, a to jest przecież ok. 9 km w jedną stronę z ORW Bystre.
... Mnie w pewnym momencie podkusiło by odbić w lewo ze szlaku na starą drogę zrywkową, którą doszliśmy aż do wzgórza Hrunek. Tutaj robimy nawrót, ale skrótem i tym sposobem całkiem niechcący znaleźliśmy się na „balkonie” nad kamieniołomem, skąd mamy na niego piękny widok. Jest on z tego miejsca lepszy niż z końca mini szlaku, gdzie znajdują się ławeczki. Na dole zaplecze techniczne kamieniołomu, z komina chatki leci dym. Nie rozmawiamy zbyt cicho dzięki temu pies stróżujący nas już zauważył i doniośle ujada, za chwilę wygląda też i stróż patrząc w górę kogo tam licho przyniosło… czas na nas. ..
Gdyby to był Pohar, to wszystko by się zgadzało, ale o Hrunku w tamtej okolicy, nie słyszałem.
41468
Zbyszek to poszukaj tutaj http://www.bieszczady.net.pl/mapaokolicebaligrodu.php
zbyszek1509
21-09-2016, 18:49
Masz rację, wszystko się zgadza. Po prostu zapomniałem sprawdzić jeszcze dodatkowo, na bardziej szczegółowej mapie Baligrodu :-(.
zbyszek1509
21-09-2016, 20:35
Dowodem mojej płytkiej wiedzy o nazwach bieszczadzkich wzniesień, jest zarejestrowany mój pobyt na Hrunku we wrześniu 2012 r. i maju 2013 r.
Byłem, widziałem, ale nie pamiętałem gdzie i to nawet dwa razy :-(.
41470 41471
Wspomniałem wcześniej o pamięci i kiedy już puściłem powyższe w net i jeszcze raz przeczytałem to co napisałem, to szufladka w mózgu otworzyła się z przypomnieniem i upomniała mnie, że… w ORW Bystre nie płaciłem z góry w dniu przybycia a prawie na koniec. Sprawdzanie pamięci więc nadal trwa ;)
02 maja 2016 (Dzień Flagi Państwowej RP) Bystre
Dziś na spoko ze wstawaniem, ale ostrzegałem, że kompanija spać może najpóźniej do 9 rano. Mnie już kilka chwil po 6 nosi, wstaję, palę w kominku (bo przecież ciepła woda!), idę na spacer z Kolą po okolicy, myję, golę się, robię śniadania, zalewam kawę… innymi słowy tłukę się na dole „cicho” w czym wtóruje Kola, która też domaga się szczekaniem swojej racji żywnościowej. Spała i czuwała na dole przecież, chociaż ostatnio ze słuchem coś u niej coś nie halo, ale oficjalnie… czuwała tak, że nikt się nie włamał, był w nocy spokój i tym zasłużyła sobie na zapłatę. Przed godziną 9 podrażniłem ją kiełbaską by prosząc trochę poszczekała. Jakby co to zwalam na psa, że budzi… a że obudził skutecznie to ukradkiem dostał sowitą i należną zapłatę. ;)
Przegląd towarzystwa czy czegoś nie zapomnieli i jak się ubrali i… jak z notatki wynika (a nie z pamięci) wyszliśmy o 10.38. Bo faktycznie o tej godzinie wyszliśmy ;) Pierwszy etap to dojście do pomnika WOP-istów (pisałem, że nie tylko). Nasza kochana Kola została pilnować ogniska domowego.
Jest pochmurno, nie pada, trawa mocno wilgotna i w ogóle wilgotność spora, będzie z 90%, zwłaszcza w lesie, w przydrożnych rowach żółto od kaczeńców i innych kwiatków, wszędzie jak okiem sięgnąć soczysta zieleń przyrody… dziwne?... nie, to przecież maj.
Ekipie nakreśliłem przed wyjściem plan, najwięcej musiałem mówić ile czasu to zajmie i musiałem to naukowo udowadniać, że nie dłużej. Na spokojnie doszliśmy do pomnika, chwilka omówienia jak dalej idziemy i dokąd, oczywiście mapa poszła w ruch. Dostali informację, że gdyby się nasza kolumna zbytnio rozciągnęła to spotykamy się na styku szlaku niebieskiego i zielonego na Przełęczy 881 a najlepiej miejmy się w zasięgu wzroku. I tak szliśmy w różnych konfiguracjach. Tym szlakiem szedłem chyba z 20 lat temu, no może z 18, więc wietrzyłem pamięć.
Gdzieś na początku podejścia znalazłem chełm z czasów cesarstwa rzymskiego albo „trochę” późniejszych… czasowo, dla humoru nawet go przymierzyłem co widać na zdjęciu.
Z trzysta metrów przed Berdem natykamy się na prowizoryczne nagrobki z krzyżami z patyków, na jednym usypanym z kamieni leży pordzewiała sprzączka i pozostałości spłonki (chyba?). Swoiste memento żołnierza zaginionego na wojnie… nie pochowany z należnym szacunkiem, zasypany w okopie, zapomniany przez swoich, przez dowodzących, przez wywołujących wojnę, przez wroga, przez rodzinę, istne mięso armatnie. Memento każdego żołnierza wysłanego w bój!
Za 10 minut osiągamy Berdo 890 m. Jest 13.38 czyli idziemy równe 3 godziny, idziemy bez pośpiechu, na podejściu jest mocno ślisko, wilgotność powietrza nadal spora. Za 6 minut docieramy do węzła szlaków niebieski/zielony. Tutaj posilamy się, trochę odpoczywamy, ja szukam jak najlepiej odbić teraz na stokówkę, która gdzieś jest blisko i poniżej. Sam idę w drogę zrywkową, która w dobrym kierunku zaczyna zakręcać i widzę drogę. Wracam i wołam by reszta szła do mnie. Kilka chwil i stoimy na stokówce.
4147241473414744147541476414774147841479
cdn
02 maja 2016 (Dzień Flagi Państwowej RP) Bystre
To właśnie druga część drogi, która jest oderwana przez jar od tej idącej z Jabłonek. Do końca której kilka lat temu dotarłem, jednak było wtedy za mokro by szukać połączenia. Opisałem to gdzieś wcześniej. A może już są te drogi połączone?
I chociaż nie byliśmy w labiryncie to ta droga była niczym nić Ariadny prowadząca do leśniczówki Karolów. Koło ambony zlał nas mocno deszcz i to lał z dobrą godzinę. Zanim ruszyliśmy na cmentarz kilkadziesiąt minut przeczekaliśmy pod wiatą przystankową PKS-u. Droga nie była tak ładna jak ta Droga Recona, ale jak już wcześniej wspomniałem… stokówki mają coś w sobie i ja to coś lubię.
Na cmentarzu zatrzymuję się nad wyróżniającym się grobem ówczesnego właściciela dóbr Łubne, patrzę na daty, obliczam, zastanawiam się nad koleją losu tego człowieka, nad tym co ten człowiek przeżył za życia, jaka była średnia matematyczna życia ludzi wtedy żyjących (płyta gobowca daje do myślenia w tym względzie). Jeden nagrobek, trochę liczb i liter a jednak mnie nurtują. O spoczywającym tutaj jeszcze coś wiadomo a co wiemy o żołnierzu leżącym kilka poziomic na mapie wyżej, pogrzebanym w okopie przez pryzmę ziemi po wybuchu, przysypanym liśćmi i igliwiem, zarośniętym mchem?… nic nie wiemy! Po prawie 100 latach ktoś szukający pozostałości wojennych odnalazł wykrywaczem metalową zardzewiałą sprzączkę od jakiegoś paseczka i położył jako bezwartościowe na kupce kamieni, może znalazł jakieś resztki kości, może coś więcej, może to zabrał bo miało jakąś tam wartość a może nic nie znalazł cennego bo już wcześniej był żołnierz „przeszukany” albo nic już nie było. Ten jednak poszukiwacz „skarbów” zrobił jednak coś więcej, zrobił jakiś gest, wykonał pewien wysiłek… połączyć 2 patyki folią na znak krzyża. W miejscu gdzie poległ, gdzie leży żołnierz, gdzie leży mięso armatnie (niestety!). Może leży nawet na obcej ziemi, może nawet umierając był nieświadom o co walczył, za co zginął i przez kogo był zabity, może zginął od swoich, przez jakiś błąd oficera, niedowidzącego strzelca a może sam się zabił ze strachu, z bólu lub braku wiary? Pytania rodzą pytania u niektórych żyjących i przechodzących obok, niestety bardzo wielu przejdzie bez nawet 1 pytania zadanego w swoich myślach, wszak pytania i tak pozostaną bez odpowiedzi. Żołnierz ten a raczej ci żołnierze (bo odkrytych i też jeszcze zasypanych jest więcej) tylko zwiększył ilość zabitych lub ilość zaginionych w boju, w odpowiedniej kolumnie zrobionej przez statystyków wojskowych.
Wracamy asfaltem wzdłuż Jabłonki, jeszcze mostek i pod górkę do domku. O 15.05 otwieram drzwi, Kola zaspana przeciąga się by już po chwili merdać ogonkiem i okazywać radość, że ludzie wrócili… no fakt spało się w mordę jeża, bo jak tu hau hau nie spać jak nuda wokół, nawet mysz czy nawet mucha nie przeleci.
Palimy w kominku na ciepłą wodę, ja jeszcze się na letnią załapałem, reszta niestety musi trochę poczekać. Teraz tylko coś zjeść dobrego, czymś dobrym zapić i odpoczywać.
Z notatek… przeszliśmy 15,13 km w 5h 27min, ruch 3h 9min, bezruch 2h 18min… to Oregon400 taki mądry nie ja.
41480414814148241483414844148541486
Do następnego, znaczy się cdn
03 maja 2016 (Święto Konstytucji 3 Maja) Bystre
Przed przeczytaniem poniższego namawiam, bo warto(!!!), zajrzeć do powstałego ponad 9 lat temu wątku „Urwisko Zonkla” jest tutaj ---> http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/3608-Urwisko-Zonkla?highlight=urwisko+zonkla i dopiero dalej poczytać.
Dla mnie to początek historii z Forum bieszczadzkim. To dzięki niemu tutaj trafiłem i przez niego poznałem parę osób z Forum, też przychylnych czytelników i adwersarzy moich postów. Urwisko Zonkla było zapewne też początkiem efektu domina, które w swej istocie, takie drobne zdarzenie uruchamia następne a to następne… następne… następne… by w finale zrobić wielkie bum. Wszystko przez Urwisko Zonkla, nazwy której kiedyś szukałem w necie i tak trafiłem tutaj. Każdy w swoim życiu znajdzie swój efekt domina, ba każdy ma po kilka albo kilkanaście odnóg, chociaż gdyby się zgłębiać mocniej to cały początek gdzieś jest daaaaaleko daleko wstecz. Styknie bo niezły odlot z rozważaniami filozoficznymi zrobiłem a rzecz idzie tutaj kompletnie o co innego ;)
Przeczytali wątek o Zonklu??? Oki, to lecę dalej, chociaż o urwisku będzie trochę dalej a może sporo dalej ;)
Aga już trochę zobaczyła Bieszczady i dziś z rana, właśnie dla niej specjalnie, jedziemy pokazać znaną wielu z Was atrakcję turystyczną w postaci kolejki wąskotorowej. Jedziemy do Przysłupia.
Kiedyś, gdy zaczęto budować Kolej Warszawsko-Wiedeńską to były miejscowości, które wprost sobie nie życzyły by parowe potwory przez nie przejeżdżały i co?... sąsiednie miejscowości, które na te potwory się zgodziły ożyły, wzbogaciły się, nabrały rozpędu rozwojowego a te protestujące zaczęły tracić na znaczeniu. Piszę o tym, bo kiedy przed kilkunastoma laty zszedłem z Małego Jasła na czuja do Przysłupia to była tam jakaś jedna chałupka z hodowlą pstrągów i co utkwiło mi w pamięci to to, że pobliski stawik miał okropnie zieloną wodę.
Teraz końcowy przystanek Wielkiej Bieszczadzkiej Kolei Wąskotorowej zmienił to miejsce w bieszczadzką „metropolię”. Dojdzie jeszcze do tego, że Przysłupie a nie „Pod Tołpą” będzie numerem jeden bieszczadzkiego smażonego pstrąga. Z roku na rok nabiera rozmachu, rozwija się i w ich interesie jest też rozwój WBKW. Gdy tam przyjechaliśmy to sam osobiście widziałem jak co jakiś czas podjeżdżał samochód i brał po torbie wędzonej lub smażonej rybki, nie wspominając o ruchu w interesie gdy przyjeżdża kolejka.
Sama infrastruktura też się zmieniła i sam z ciekawością obszedłem wszystko wkoło a Michał z Agą nawet połasili się na rybki. Jako bez sensu było wsiadać w kolejkę w tą stronę to wymyśliłem trochę inną opcję by w miarę wszyscy byli zadowoleni, myślę, że ja byłem najbardziej ;)
Michała z Agą wsadziliśmy w kolejkę (odjazd o 11.10 czasu miejscowego), ale nie tak całkiem jako pasażerów, chociaż bilety zostały oczywiście kupione. Podszedłem do szefa wagonu, znaczy się hamulcowego i załatwiłem by mogli sobie usiąść na stopniach a on by im trochę naopowiadał po drodze. I tak pojechali. My z Ewą pojechaliśmy na cmentarz pod Krywe. To o nim, swego czasu, właśnie taki hamulcowy wspomniał, gdy ja w podobny sposób jechałem z Michałem na stopniach (opisałem to gdzieś wcześniej). Gdzieś w pamięci sobie to zapamiętałem i teraz była okazja zobaczyć ten cmentarzyk.
Kiedy już dojechaliśmy do przejazdu przez tory koło Krywe to wysiadłem i przyłożyłem ucho do szyn… stukot się nasila, znaczy pociąg nadjeżdża. Po jakiejś chwili minął nas a my czuliśmy się niczym goście na trybunie honorowej przed jakimś pochodem, bo każdy do nas machał a my niczym towarzysze sekretarze odmachiwali ludowi miast i wsi. Pociąg pojechał do Majdanu via Cisna a my udaliśmy się szukać dojazdu do cmentarzyka. Łatwo było trafić! Hamulcowy opowiadał, że sporo ludzi z Ukrainy tutaj przyjeżdża, nie dziwię się zwłaszcza tym, co pamiętają jeszcze ojcowiznę przed wywiezieniem w obce strony. 17 sierpnia 2007 roku postawili na cmentarzu swój krzyż z cyrylicą, który góruje nad całością, bo z dawnego miejsca spoczynku zachowało się trochę rozpadających nagrobków i resztki muru okalającego. Bardzo zaniedbane miejsce.
Jedziemy teraz do Majdanu, wyprzedzamy po drodze WBKW, kolejka nie jest przecież expresem i tam sobie czekamy. Stacja Majdan nabiera cech żyjącego kolejką bazarku. Można tu kupić miód, śpiewający chleb ze Smolnika, nalewki, soki, sery wszelakie, obrazki, makatki, szmatki, prawdziwy włos bieszczadzkiego niedźwiedzia, kupę wilka, świecące jojo i… pogadać ze sprzedającymi. Ja zagaduję tego co sprzedaje miód i chleb ze Smolnika… sprzedawca jest z Baligrodu a wyroby, jak już wspomniałem ze Smolnika… da się żyć w Bieszczadach J Kupujemy u niego spory kawałek sera huculskiego tak by wszyscy spróbowali. Trochę czekaliśmy na przyjazd, więc sobie zwiedziłem dość ciekawe muzeum wąskotorowe, ale trochę tematycznie rozszerzone.
Z Majdanu pojechaliśmy do Cisnej poszlifować trotuary tej miejscowości. W Siekierezadzie napełniliśmy brzuchy pierogami o różnych smakach a podanych w wielkiej misie.
I tak doszliśmy do Zonkla, ale o tym w dalszej części
414954149641497414984149941500
cdn
03 maja 2016 (Święto Konstytucji 3 Maja) Bystre
Czas na część turystyczną a tą zaczynamy startem właśnie obok Siekierezady, dalej mają nas prowadzić żółte znaki ścieżki przyrodniczo-historycznej „Nad Sztolnią”. Opis tej ścieżki jest tutaj http://mojebieszczady.com/aktualnosci/2016/02/07/polecam-w-bieszczadach-nad-sztolin%C4%85-%C5%9Bcie%C5%BCka-przyrodniczo-historyczna-w-cisnej
Początkowo idziemy razem z czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim, który w pewnym momencie odbija w prawo na Jasło a my w lewo dalej naszym spacerowym. Początek jest bardzo błotnisty, czasami nawet szukam miejsc na buta by nie zapadł się cały w błocie. Staramy się omijać takie miejsca łukiem. Kończy się to wszystko gdy zaczynamy podchodzić pod górę. Powiem, że „pod górę” jest całkiem niezłe podejście i jestem daleki by się roztkliwiać nad osobami starszymi i dziećmi, ale niektórzy z tej kategorii, mając w pamięci podsumowanie w w/w opisie „Trasę serdecznie polecam, na wycieczkę dla wytchnienia, odpoczynku oraz dla osób bez wielkiego zaplecza kondycyjnego. Ścieżka jest łagodna i wspaniała na wycieczki dla rodzin z dziećmi oraz osób starszych” podczas początkowego podejścia żachną sobie zgryźliwie… ta dla osób starszych i dla i rodzin z małymi dziećmi, hmmm. Myśmy się z tego podśmiewywali, chociaż ja sobie w myślach rozważałem czy ja już czasami nie jestem w jednej z wymienionych kategorii? Swoją drogą to od jakiego to wieku zaczyna się ta wspomniana kategoria „osoby starsze” na spacery w górach, ha?
Pogoda super, jest majowe popołudniowe słoneczko i my spacerkiem powoli wspinamy się ku szczytowi Mochnaczki by na jego wypłaszczeniu ujrzeć trójpoziomową nową wieżę widokową. Weszliśmy na sam jej szczyt… ja bym sobie na niej jeszcze posiedział, popatrzył, popił, pojadł, ale nie… ale nie… reszta weszła, zobaczyła coś pstryknęła i w dół… „A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost! Po torze, po torze, po torze, przez most, Przez góry, przez tunel, przez pola, przez las I śpieszy się, śpieszy, by zdążyć na czas”/Tuwim/ … a czas jest nawet dobry, jest 15.30, schodzi się prosto, nic więcej nie mamy w planach… więc gdzie się tak q… śpieszyć?
Schodzę i śpieszę się za expresiakami by dogonić, gdy dochodzę do schodków drewnianych na zakręcie zauważam Ewę i znikających w lesie Agę z Michałem. Zaraz jest zakręt szlaku i jeszcze ją udaje mi się zawrócić, lecz czoło expresu poleciało ścieżką w dół. Trochę dalej wyskoczą w Cisnej, my trzymamy się spacerniaka, wychodzimy na stokówkę a później w dół błotnistą ścieżką i jesteśmy znowu na moście kolejki a za chwilę już jest stacja Cisna. I można by powiedzieć finito, ale jeszcze wzrok przykuwa „coś” leżące na peronie. To „coś” to opój kręcący się zawsze koło Siekierezady, teraz leżący w pozycji, która jest zaprzeczeniem ziemskiej grawitacji, chociaż ziemia i on swoją masę mają i w tym momencie wzajemnie się przyciągnęły. Kiedy szliśmy na szlak ostentacyjnie robił pełne obroty sikając publicznie i bez zahamowań wobec całkiem sporej ilości ludzi będących w pobliżu i może to od tego zawirował mu świat. On swoją kolejkę odsypia a ta co przetacza się pobliskim wąskim torem zrobiła już ostatni kurs w długi majowy weekend, więc jest względny spokój.
My wracamy do Bystrego, czeka tam na nas Kola, kominek, ciepła woda i wszelkie dobrocie.
41510415114151241513415144151541516
cdn
Prologiem zacznę:
Kiedy to piszę to niestety już naszej Koli nie ma wśród żywych. Odeszła w poniedziałek 10 października 2016 roku. Pochowaliśmy ją na mojej działce z należnym jej szacunkiem. Bezsprzecznie należało się to Koli, na finisz jej psiego życia i za lata bycia naszym przyjacielem. Nigdy bym się nie spodziewał, że mogę tak głęboko przeżyć odejście psa, który mnie nauczył głębszej miłości do zwierzęcia. Jestem głęboko przekonany, że i Kola z mej strony też weszła na wyższy poziom miłości do człowieka. Dzięki mnie mogła poznać wiele miejsc i oddalić się czasami na wiele kilometrów od swojego stałego miejsca zamieszkania. We dwójkę schodziliśmy sporo kilometrów razem… sporo w Bieszczadach, sporo w innych miejscach. Teraz każde takie miejsce będzie mi ją przypominało. Jest mi bardzo smutno…
„Śpij piesku, śpij…
już odpocząć trzeba
Może będziesz miał
swój kawałek nieba
Może będzie tam
piękniej niż tu teraz…”
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
04 maja 2016 roku Bystre
Wstaję jeszcze przed wschodem, myję się cichutko, ubieram i wychodzę przed domek, słońce dopiero szykuje się do wychylenia zza Działu. Góry tutaj opóźniają o jakieś 10 minut pojawienie się pierwszych promieni. Wyciągam Kolę na wczesny spacerek po ośrodku a później po najbliższej jego okolicy. Kola jak to pies, gdy z rana już sobie siknie, to lata i ciągle coś tam wącha, to taki świat komunikacji zwierząt, niedostępny dla człowieka. Kiedy zbliżaliśmy się w pobliże altanki na ognisko, Kola truchta do czegoś leżącego na trawniku… podeszła do tego „czegoś”, ot tak na pół metra i aż się wzdrygnęła jakby ją jakiś prąd poraził. Mało powiedziane… ona się zatrzęsła ze strachem i tak jakoś dziwnie wystraszona szybko się wycofała. W listopadzie poprzedniego roku gdy podchodziliśmy z bratem pod Ryli, całkiem podobnie się zachowała, ale wtedy jakoś mniejszą uwagę na to zwróciłem. Teraz takie zachowanie psa mnie zaciekawiło i postanowiłem sam zobaczyć co wywołało taki efekt. Kiedy poszedłem spojrzeć na to „coś” ciemnego na zieleni trawy, Kola wolała oddalić się na sporą odległości. Jeszcze patrząc z dalszej odległości pomyślałem o jakiejś wstrętnej ropusze, przez którą kiedyś Kola odchorowała parę dni, gdy weszła z nią w bliższy kontakt. Jednak kiedy już podszedłem blisko, to sprawa się wyjaśniła, chociaż mnie już samo wyjaśnienie zagadki totalnie zaskoczyło. To była z dzisiejszej nocy świeża kupa wilka. Normalny szok, tak blisko i na terenie gdzie kręcą się ludzie??? Prawdą jest, że tych ludzi zbyt dużo tutaj nie ma, pusty cały hotel, jakaś jedna pani na dyżurce lub w nocy w swoim pokoju i trzy domki zajęte, bo czwarty zwolnił się gdy myśmy przyjechali.
O tym, że zwierzaki kręcą się tutaj zostałem przekonany ostatniej nocą, gdy poszedłem około ósmej wieczorem zapłacić i umówić się na zdawanie nazajutrz kluczy. Wtedy w świetle latarki zobaczyłem lisa i jego świecące oczy. Muszę napisać, że aż taki zbytnio płochliwy to nie był.
Oczywiście do dzisiaj nic o powyższym nie powiedziałem ani Ewie, ani tym bardziej Agnieszce i Michałowi.
Porannym spacerem przegoniłem Kolę trochę kilometrów i zmoczyłem, bo rosa była spora. Mogła więc po powrocie spokojnie się suszyć i czekać na pełną michę. Dziś nawet dość wcześnie reszta wstała i ustaliliśmy plan na dzień dzisiejszy. Mamy jechać na Słowację do wsi Lukačovce odwiedzić ciocię Agi a po drodze zatrzymamy się przy Radoszyckim Źródełku. W Medzilaborce Michał z Agą idą do muzeum Andy`ego W. a my z Ewą do muzeum Tesco po napitki znaczy się po zabytki słowackie.
Z Lukačovce wracamy trochę tak bocznymi drogami, by mieć jak najbliżej po prawej stronie granicę Polski. Jedziemy w zwolnionym tempie, tak trochę naokoło, przez Humenne, Snina, Niżna Jablonka, Vyrava i Medzilaborce. Takie senne miasteczka i słowackie wsie. Często się zatrzymujemy, by wreszcie w jakimś takim ładnym miejscu w okolicach Vyrava, postanawiamy zrobić mały biwak.
Przejeżdżając przez granicę uświadomiłem sobie, że nie zabrałem ze sobą żadnych dokumentów. Jedziemy teraz do Komańczy by później skręcić na Duszatyn, niestety w tej chwili trwają jakieś tam prace i przejazd będzie zamknięty jeszcze z 2 godziny. Postanawiamy odpuścić tym razem Jeziorka Duszatyńskie i jedziemy na Morochów. Chcę tam pokazać odnowioną za 40 tysięcy, wiszącą kładkę nad Osławą, jedyną czynną(!) w Bieszczadach. Pierwszy raz przez nią przeszedłem w drugiej dekadzie lat 90 ubiegłego wieku kiedy samotnie szedłem niebieskim szlakiem z Sanoka do drogi przed Kulaszne. Teraz jest drugi raz. Dla mnie, nawet dziś, jest nadal jakąś atrakcją, dla pozostałych też jakieś tam przeżycie. Kola też przechodzi w jakiś taki sposób, jakby szła po chybotliwej łodzi.
Wracamy do Bystrego przez Poraż, Tarnawę Górną, Huzele i nigdzie się już nie zatrzymujemy. Z czystym sumieniem stwierdzam, że dzień minął na jeździe samochodem. :sad:
415904159141592415934159441595
cdn
sir Bazyl
12-10-2016, 15:41
...jedziemy na Morochów. Chcę tam pokazać odnowioną za 40 tysięcy, wiszącą kładkę nad Osławą, jedyną czynną(!) w Bieszczadach.(...)
??? A kiedy zamknęli kładkę w Wysoczanach?
Dzięki za przypomnienie. Zapomniałem o tej i... jakoś nigdy tam nie byłem :-(
05 maja 2016 Bystre
Dziś młodzi wędrówkę sobie odpuszczają, Ewa chce przejść tylko mały kawałek a ja dłuższy. No i się porobiło… gdy doszliśmy do parkingu nad Rabiańskim Potokiem to Ewa powiedziała, że wraca. No to cześć- cześć, ale… zaraz, zaraz gdzieś zgubiłam zegarek. I tak zaczęła się wahadłowa wędrówka poszukiwawcza parking – domek – parking – domek – parking. Tutaj dołączyli młodzi do poszukiwań a ja już po nabiciu zapewne kilku kilometrów, samotnie ruszyłem w stronę Jeziorka Bobrowego. Wypadło z 1,5 godziny, ale widocznie tak to „góra” rozplanowała. Po drodze, a była już 11.25, zaglądam do chatki, która tak jakoś ostatnio jest mniej przytulna. To moje zdanie. Brak w niej dawnego zeszytu z wpisami obecności i filozoficznymi rozważaniami samotnych wędrowców. Chwilkę posiedziałem i poszedłem dalej. Prawie przed Jeziorkiem Bobrowym mija mnie szybko jadące BMW a mi zostawiają tumany kurzu. Do Bobrowego docieram o 11.55, tam już stoi zaparkowany samochód i dwudziestoparoletnia para ludzi podziwia widoki z tarasu, robi sobie zdjęcia i korzysta z dobrodziejstwa ciepłego słoneczka. Zatrzymuję się 15 minut na tarasie na mały posiłek a później kieruję się ku czerwonemu szlakowi. Idę nim do samego końca a tam przejmuje mnie szlak zielony. Jest przepiękna słoneczna pogoda, ciepło, brak wiaterku, cisza naokoło przerywana czasami tylko ptasim świergotem lub furkotem spłoszonego jakiegoś ptaszyska. Idealna pogoda na spacer. Ścieżka też jest przyjemna do przejścia. Teraz mocno wspinam się zielonym ku szczytowi Chryszczatej. Tuż przed samym szczytem zaczyna mocno wiać i zaczyna być mocno chłodniej. Gdy wchodzę do szałasu jest godzina 13.20 to następuje błyskawiczne załamanie pogody. Bardzo mocno wieje, robi się pełne zachmurzenie, bardzo spada temperatura odczuwalna i tak na moje oko to jest poniżej 5 stopni. W chatce zapinam wszystkie guziki i suwaki, obciągam rękawy i zakładam kurtkę. Pogoda jest taka jakby zaraz miał spaść śnieg, nawet co chwilę patrzę czy już nie pada, ale póki co to leje tylko deszcz. To jest właśnie takie klasyczne załamanie pogody w górach. Jeszcze kilkanaście minut temu było bardzo ciepło, żadnej chmurki i nagle z zachodu istne czary mary. Ja jedząc i popijając postanawiam trochę przeczekać kryzysowy moment w pogodzie. Za chwilę z piskiem do szałasu wpada 5 młodych dziewczyn ze starszym panem. Są mocno zmoczeni, zziębnięci i chyba mocno zszokowani taką zmianą pogody. Widać kompletnie nieprzygotowanie na zmianę pogody, cienkie ubranka, bez kurtek, bez jedzenia i picia… ot tak sobie wyskoczymy z Duszatyna na Chryszczatą i z powrotem. Pan wygrzebuje jakąś tabliczkę czekolady i obdziela po kawałku. Jednak jakieś uzupełnienie kalorii zabrano ze sobą. Gdy tylko lżej zaczyna padać, towarzystwo postanawia wracać, bojąc się, że pogoda jeszcze bardziej się rozhula, bo zaczyna też grzmieć. Mnie nic nie goni, więc siedzę w szałasie do 14.10. Podnoszę się, gdy jeszcze trochę kropi i mniej wieje a i jakieś słoneczne przebłyski zaczynają się pojawiać w dziurawych chmurach. Teraz kierunek Przełęcz Żebrak czerwonym szlakiem. Żegnam Chryszczatej szczyt, który zawsze będzie mi się przypominał pierwsze wejście, gdy wchodząc na niego zastałem na nim metalowy wózek z jakiegoś supersamu, postawiony na ognisku i służący za grill. Nigdy też z tej strony co dziś, na Chryszczatą nie wchodziłem. Teraz czeka mnie 1,5 godzinny spacerek Wysokim Działem.
4159741598415994160041601416024160341604
cdn
05 maja 2016 roku Bystre
Napisałem dobrze, że to spacerek po Wysokim Dziale, nie ma na nim jakiś większych wzniesień, stromych zejść, specjalnie trudnej sinusoidy górskiej. Idę tym szlakiem drugi raz w życiu, pierwszy raz było to w 1996 roku, to bez dwóch miesięcy będzie 20 lat temu. Zauważam trochę zmian, które następują także na większości bieszczadzkich szlakach. Stawiane są na nich tablice informacyjne, poręcze, schodki, szałasy, robione są wycinki tak by odsłonić pole widokowe, kładzione są chodniki, mostki, przeróżne przeszkody uniemożliwiające zboczenia ze ścieżek.
Jednak nie wymienioną infrastrukturę zapamiętam na tym odcinku szlaku, a wszędzie stojące krzyże, które zostały postawione i stoją zapewne w miejscach gdzie grupy eksploracyjne znalazły szczątki poległych żołnierzy z I WŚ. Mogę śmiało napisać, że ten odcinek to istna ścieżka krzyży. Nie trzeba nawet bacznie się rozglądać by je zauważyć, chociaż są też i takie mniej widoczne, takie schowane w zieleni. Tak oznaczone miejsca uruchamiają wyobraźnię i pytania… dlaczego tam?... czy podchodzili pod szczyt?... czy uciekali?... czy tam ich rzucił wybuch?... czy tam ich jeszcze żywy kolega zakopał a może nieprzyjaciel?... czy przyroda sama sobie poradziła? Moja zaduma nad wojennym losem żołnierza ponownie tworzy obrazy ich śmierci, tworzy okoliczności bitwy w tym miejscu. Jednocześnie uruchamia moją wiedzę nad powstaniem tej wojny.
Jak niewiele trzeba by wybuchła wojna i jak niewielka ilość ludzi ją rozpętuje, by w konsekwencjach ginął ogrom istnień ludzkich a jeszcze większy ponosił wszelakie cierpienia i udręki.
4161141612416134161441615416164161741618
cdn
05 maja 2016 roku Bystre
Jak wspomniałem wcześniej, nic mnie nie napędza by iść szybciej, nie mam też aż takiego zawiłego powrotu by nawet nocą wracać od Przełęczy Żebrak. Wspomniałem, że „u góry” zaplanowano bym szedł sam, bym z ze sporym opóźnieniem wyszedł i jak na razie wszystko się zazębia, niczym zębatka z kołem zębatym. A skoro czas nie jest problemem to przed każdym krzyżem mogę spokojnie pomodlić się za spokój duszy, której kości leżą pod nim.
Do Przełęczy Żebrak docieram po 1,5 godziny, tam ogarnia mnie dosłownie bijąca słoneczna jasność z odkrytej przestrzeni. Wrażenie robi nowa nawierzchnia drogi, także tablica informacyjna i oczywiście nowy szałasik z drewna. Na przełęczy byłem kilka razy, przy okazji różnych wędrówek, teraz jednak jestem w pełni zaskoczony obecnymi zmianami.
Zaglądam do szałasu a w nim młody turysta rozmawiający przez telefon. Gdy skończył to pogadaliśmy trochę. Zapamiętałem, że nie łazi po szlakach i boi się spotkania z niedźwiedziem. Za chwilkę narzucił ogromny plecak na ramiona i ruszył na czerwony szlak w stronę Cisnej. Ja 25 minut poświęciłem na małe puchatkowe Conieco… chociaż nie była to ani puchatkowa godzina 11, ani królicza nora z małym wyjściem.
Jest godzina 16.05 kiedy ruszam w dół, jest lekkie zachmurzenie, przyjemnie przygrzewa majowe słoneczko, jest idealne bieszczadzkie popołudnie.
4161941620416214162241623416244162541626
cdn
05 maja 2016 roku Bystre
Po 10 minutach bardzo spokojnego marszu w dół drogi, zauważam w oddali na wprost ciemne chmury. Zatrzymuję się… wiatr wieje w twarz z północnego-wschodu, obserwuję jak szybko zbliża się nawałnica i dedukuję… abym z tego wyszedł względnie suchy to muszę mocno przyśpieszyć kroku, by zdążyć do chatki w Rabe. Zaczyna się mój wyścig z frontem burzowym bo i zaczyna się mocno błyskać. Myślę czy biec czy jednak wystarczy marszobieg? Kiedy dochodzę do Błękitnej Rapsodii, jest właśnie 16.30 i już pierwsze grube krople zaczynają spadać na ziemię. Robię kilka zdjęć i szybko w nogi do chatki, gdy dobiegam natychmiast drzwi się otwierają i jakiś pan zaprasza mnie do środka, proponuje herbatkę. Prawdziwie gościnne przyjęcie. W momencie zamknięcia drzwi na zewnątrz rozpoczyna się istne szaleństwo. Potężnym podmuchom wiatru i potwornej ulewie towarzyszą jasne błyskawice ze swymi donośnymi elektrycznymi trzaskami i echem dudnień a to znak że Perun trafił w jakiś punkt w bliskiej okolicy. Rabe raczej nie było jego celem, sądząc po kierunkach odgłosów, raczej wskazywało na konkretne punkty na Chryszczatej. Jeśli teraz tam ktoś był, to miał całkiem wesoło.
W chatce jest przytulnie, już na pierwszy rzut oka widać, że ten który mi otworzył drzwi, jakiś czas w niej przemieszkuje samotnie. Trochę porozmawialiśmy ze sobą. Jeśli z jakiegoś powodu zapadła cisza to zagłębiał się w czytanie swojej wysłużonej czasem, przemieszczaniem i czytaniem Biblii. Wiekiem mieścił się w przedziale 35-40 lat, chociaż mogę się mylić. Jest malarzem z jakiejś małej wioski koło Siedlec. Jeśli coś namaluje i uda mu się to sprzedać natychmiast rusza w góry. Wychodzi mu to tak pół na pół, patrząc na całość roku. Gdy z tej swojej wsi ruszy w świat, to śpi gdzie popadnie, żywi się bardzo skromnie i… tak żyje. To jego wolność. Popytał się o umiejscowienie chatek w Bieszczadach. Porozmawialiśmy o jego malarstwie, lubi malować jakieś mikro fragmenty czegoś większego, czyli coś małego, ale ze spojrzeniem przez jakiś jego swoisty zoom. Porozmawialiśmy o malarstwie i sztuce, o fragmentach Biblii, o życiu, o pędzie do egzystencji i gdybym miał tam na dłużej zostać doszłoby zapewne do rozważań nad filozofią egzystencjalistyczną. Chociaż taką nazwę na temat rozmowy wybrałby tylko jej prekursor Kierkegaard, ja jestem na to za cienki. Idealny człowiek na partnerski pobyt w takiej chatce, gdy naokoło przewala się mokra nawałnica, gdy daleko do ludzi, gdzie nie ma zasięgu komórka i net, gdzie brak jest wszelakich dostępnych mediów.
Siedzę w tej chatce i gaworzę do czasu gdy już tylko trochę kapie z nieba. Jest 18.45 gdy ruszam dalej do ORW Bystre, wcześniej mówimy sobie „do miłego”. Chmury są nadal ciemne, szybciej pociemniało wkoło i mój końcowy odcinek przejdę jak nic po ciemaku. Podkręcam tempo marszu, deszcz już tylko pokapuje, wszędzie paruje ziemia tworząc miejscami zwartą mgłę a są miejsca gdzie wprost się przewala, ograniczając widoczność. Zatrzymuję się obok grobu Andrzeja Michalczaka syna Tomasza. Na łąkach wokół grobu przyroda stworzyła świetną scenografię do jakiegoś horroru. Nie boję się, chociaż sama okolica, ten grób, ta mgła, ta zapadająca ciemność i ta potworna cisza tworzą w myślach psychodeliczne pomysły do filmowego scenariusza. Jeszcze jakiś niespodziewanie chłodny podmuch wiatru rozwiewa na kilka minut mglistą zawiesinę nad doliną pomagając porobić mi kilka zdjęć. Zdjęcie krzyża muszę zrobić ponownie z fleszem, na pierwszym jest niewidoczny napis z tabliczki wiszącej na krzyżu.
Przy krzyżu chwilkę pomodliłem się za duszę pana Michalczaka, jednak jakoś zbytnio nie kwapię się do odejścia z tej okolicy. Pozwalam wyobraźni poszaleć w tworzeniu różnych scenariuszy. Trwa taki jakiś dziwny spektakl z mgłą w roli głównej. Mgła to nagle szybko tworzy się i przez chwilę gęstnieje, to dosłownie nagle zaczyna znikać… a wiatru nie czuję. Zastanawiam się chwilę nad tym zjawiskiem… czemu tak się dzieje? Kiedy mgła, niczym smuga dymu, z jakiegoś niewidocznego ogniska, przesuwa się nad drogą, ruszam w jej kierunku i macham rękoma by robić nią różne zawirowania. Ot taka zabawa z mgłą. Wychodzę z tej smugi i ruszam w kierunku maszyn do przerobu kruszywa. Palą się tam już lampy oświetlające, tutaj mgła się wyraźnie podniosła. Jeszcze chwilkę poświęcam na obejrzenie tego całego majestatu maszynerii. Z lewej strony zaczyna strasznie szczekać jakiś potężny, sądząc po głosie, pies wywołując u mnie jedyną prośbę… oby tylko był przywiązany! Na szczęście jest, innych oznak żywego człowieka nie słyszę i nie widzę. Zastanawiam się… czy gdzieś tutaj jest jakiś stróż i czy ten przywiązany pies jest jakoś zabezpieczony przed wilkami? Jest 19.35 jak zostawiam to szczekanie w tyle, zostawiam też w tyle ciche teraz, jednak za dnia głośne maszyny. Mijam chatkę studencką w Huczwicach i pobliski parking. Wchodzę w czeluści ciemnego lasu a jest już naprawdę ciemno. W oddali widzę światła zbliżającego się samochodu. Przez myśl przelatuje ułuda a może i nadzieja, że o tej porze i w dodatku tutaj to jak nic samochód wraz z ekipą poszukiwawczą mającą jedyny cel do zrealizowania „odnaleźć Recona”. Ułuda zmieniła się w fakt i GOPR nie jest potrzebny… wystarczyła ta ekipa. ;)
Wchodząc do samochodu, padają szybkie jak błyskawica a patrząc na ich oczy to nie przesadzam, pytania… dlaczego się nie odzywałem?, czemu nie odbierałem telefonów i sms-ów? Nie musiałem nawet odpowiadać bo natychmiast też otrzymują elektroniczną odpowiedź w odgłosach moich i swoich telefonów…. „abonent jest już dostępny”… „sms został dostarczony”… „nieodebrane połączenia”… „sms dotarł do adresata”…
Na moje jedyne pytanie… „czy zegarek się znalazł” otrzymałem odpowiedź ”tak, w miejscu gdzie go zgubiłam”… „na samym początku gdzie zaczęliśmy poszukiwania, leżał z boku w trawie”. Czyli wszystko w tym dniu się szczęśliwie pokończyło. Kolusia gdy mnie zobaczyła we drzwiach to merdaniem ogonka wymusiła kilkuminutowe utulenie na kolanach, mając za nic moją chęć wykąpania się. Pozwoliła tylko bym mógł napić się piwa.
W domku był już rozpalony kominek z ciepłem rozchodzącym się wkoło, stał stół z ciepłym jedzeniem i coś na popitkę. Ponownie Kola wymusiła swój pobyt na kolanach i tak przesiedzieliśmy wszyscy do północy.
Kolejny mój dzień w Bieszczadach przeszedł do historii.
4166941670416714167241673
cdn
06 maja 2016 roku Rabe
Kiedy już poszli, ja spokojnie czynię swoje przygotowania… pakuję jedzenie i picie zarówno dla siebie jak i dla Koli, pakuję też miseczki. Kombinuję jak zabezpieczyć się nad przypadkiem niesienia psa na rękach lub plecach, gdyby już dalej nie dała rady. Niestety Kola to już staruszka ze styczniowym wyrokiem weterynarza PIES NIE DOŻYJE WIOSNY, POŻYJE NAJWYŻEJ TYDZIEŃ-DWA!!!! Panie weterynarzu wiosna właśnie w pełni a Kola właśnie rusza w bieszczadzkie góry! Szumnie to napisane „w góry”, ale z Koli perspektywy to są góry. Tym razem mój cel to poświęcić się na dłuższy spacerek z Kolą… wolno, z przystankami, z przerwami na picie i jedzenie, na pieszczotki, na obwąchiwanie krzaczków i kępek trawy, na sikanie i na wszystko co zechce. Ma jeden warunek, ma maszerować, ale nie w myśl hasła Legii Cudzoziemskiej!
Nie wiem dokąd dojdziemy, mam jednak cel do osiągnięcia i to cel bardzo ambitny, przede wszystkim dla Koli. Ona nawet objawia zadowolenie, że przyjaciel-człowiek wyciąga ją na jakiś spacerek, gdzie czeka ją tyle nowych zapachów. Nie zdaje sobie tylko sprawy z długości trasy jaką ma pokonać. Chociaż do końca tego też nie wiem, czy czasami zwierzęta w jakiś sposób nie odbierają w myślach zamiarów jakie ma człowiek. Kola aktywnie uczestniczy w moim pakowaniu, zagląda co pakuję, kręci kółka zadowolenia, gdy są pakowane jej przysmaki, miseczka, woda. Zerka w podzięce na mnie, że o niej też pamiętam.
Kilkanaście minut za „bobrową” grupą wyrusza także Recon ze swoją dzielną Kolą. Kierujemy się na spacerowy czerwony szlak w stronę Baligrodu. Szlak jest jednak w beznadziejnym stanie na wędrówkę z psem i przedzieramy się nad Hoczewkę. Trochę brzegiem, trochę jakimiś ścieżkami, trochę klucząc jakoś chodzimy do małej uliczki pomiędzy pierwszymi domkami Baligrodu. Oczywiście nad rzeką przystajemy, często odpoczywamy bo przecież tu coś pachnie, tu trzeba dać ślad „tu byłam”. Po półtorej godzinie od wyjścia „bobrowej” grupy dostaję sms „mamy J. Bobrowe”. Znaczy się, że nigdzie nie zbaczali, nieźle idą, wyprzedzają moje czasy. My z Kolą dalej spokojnie drepczemy już po samym mieście. Zatrzymujemy się przy nowej(!) siedzibie Nadleśnictwa Baligród. Trwają ostatnie prace wykończeniowe… fiu fiu wyszedł całkiem ładny pałacyk! Nawet ludzie lasu, co jakiś czas zaglądają do środka i w myślach zapewne zajmują dla siebie pokoje a może już mają rozdzielone. Kola dziwnie chce się tutaj dłużej pokręcić, co chwila wącha świeżo ułożoną kostkę Bauma, obchodzi skalniak, obsikuje trawnik, siada i ogląda, znowu coś ją intryguje… psa prawo.
Muszę wreszcie to przerwać, zaczepić smycz i wreszcie ruszyć dalej w stronę mostu na Hoczewce, który otwiera drogę w stronę Stężnicy, Górzanki i Wołkowyi. My tuż za nim zmieniamy kierunek na północny i idziemy w stronę szkoły. „Wpław” przekraczamy taki fajny strumyczek o ładnej nazwie Stężniczka. To w jego pobliżu natykamy się na padalca zwyczajnego. Wołam Kolę, która podbiega z zaciekawieniem, jednak już z bliska na niego patrząc, odejść zniesmaczona jakby mówiąc… fuj, do takiego obrzydlistwa mnie wołasz?
Trochę dalej jest przystanek na wyznaczonej ścieżce i tam sobie odpoczywamy w cieniu. Majowe słoneczko całkiem nieźle daje czadu. To dobry czas na psi posiłek i opicie się wodą. Jeszcze tylko Koli spojrzenie na człowieka-przyjaciela czy aby już nie chce dalej iść i można walnąć się na drzemkę, ale czujną. Oczywiście czujną, ona jako pies strażnik, musi przecież podnieść czasami głowę i zobaczyć co tam coś jakiś głos wydaje. Facet z którym jest, to nawet tego nie słyszy, no i tak na wszelki wypadek trzeba zerknąć na niego samego czy aby nie poszedł gdzieś i nie zostawił… ot taka ograniczona rezerwa do faceta ;)
Godzinę po ostatnim sms-się dostaję następny „Chryszczata, idziemy na P. Żebrak”… no nieźle, zaskakują mnie tą decyzją. No to teraz się przekonają jak jest tam z komórkowym zasięgiem. Dla mnie to też sygnał by ruszyć dalej. Trochę minut tutaj spędziliśmy, Kola dobrze odpoczęła, teraz z nieukrywaną niechęcią podnosi się i przeciąga, patrząc pytająco w moje oczy… facet, a nie można tu jeszcze poleżeć? Nie ma zmiłuj, musimy ruszać na powolną wspinaczkę ku szczytowi Kiczery Baligrodzkiej (599 m). Ścieżka prowadzi raz miękką trawą, raz błotnisto-kamienistą drogą, skrajem lub przez jakiś liściasty wilgotny lasek. Na otwartej przestrzeni robię piruety by całą otaczającą okolicę ogarnąć wzrokiem. Są naprawdę piękne widoki, duża przestrzeń, przejrzyste powietrze, słoneczna pogoda i fantastyczna panorama na sporą część okolicy, gdzie Baligród staje się miniaturowym miasteczkiem, z miniaturowymi pojazdami poruszającymi się po głównej szosie i ludźmi jak mrówki. Kola idzie dzielnie, zaskakuje kondycją i nawet stara się wyprzedzać. Gdy to zrobi, robi to z nieukrywaną dumą, że ona to właśnie prowadzi szlakiem. Spogląda wtedy co chwilę do tyłu, czy aby człowiek-przyjaciel nadąża za nią. Miło popatrzeć wtedy na nią jak jej tyłeczek i brzuszek chodzi na boki, jak uszka śmiesznie podskakują, jak przeskakuje przez błotko lub większe kamyki.;)
Jeszcze trochę pod górę skrajem zagajnika i wychodzimy na wolną przestrzeń, widzimy już wieżę RTV.
4167441675416764167741678416794168041681
cdn
Zapomniałem dokończyć majówkę a już trochę czasu zleciało. Mocno mi wstyd i serdecznie przepraszam, trochę się u mnie dzieje! Nawet na Forum od jakiegoś czasu nie zaglądam. Jeszcze raz przepraszam za opieszałość a teraz już prestissimo do finito majowej relacji.
---------------------------------------------------------------------------------------
06 maja 2016 roku Rabe
Dochodzimy wreszcie do szczytu Kiczery Baligrodzkiej. Jest właśnie godzina 13, od nowej siedziby Nadleśnictwa „szliśmy” równo godzinę a w sumie 2,5 od startu. Sam punkt szczytu jest 2 metry wyżej, ale wstęp na niego jest odgrodzony parkanem za którym jest mały budynek i wieża ze stacją BTS. Dodam, że szlak spacerowy idzie dalej, kusi widokami i wart jest dalszego spaceru.
Do wyboru mam na siedzisko betonowe kłodę drewna lub betonowe schody... hmmm, sprawdzę czy złapię wilka. Okoliczności przyrody są tak wspaniałe, aura sprzyjająca, widoki niczego sobie i jeszcze ta świeża zielona trawa sprzyja by tutaj posiedzieć równą godzinę. Kola co chwila gdzieś się kładzie i podsypia, by za kilka minut wstać i znowu położyć się w inne miejsce. Czasami też wstanie i napije się wody lub poprosi by dać jej ulubionego frolika na przekąskę. Ja cały czas cieszę oczy widokami i intrygującym mnie jakimś rudym kształtem w oddali pod zagajnikiem. Nie mam ze sobą lornetki, ale biorę aparat i wreszcie zoomem robię zbliżenie. Niestety jest to jakiś suchy krzak, ale chyba coś tam jednak na nim siedzi bo trochę się czasami rusza, tego jednak już bardziej nie zbliżę.
Jeszcze na rozruszanie Koli robię jej długie pieszczotki i ruszamy w drogę powrotną. Z górki zawsze lepiej, to doskonale wie Kola i ona teraz prowadzi nadając kierunek i tempo ;) W pewnym momencie koryguję marsz, co objawia to zdziwionym wzrokiem i jawną niechęcią, „ale zaraz, zaraz, wracamy przecież i mamy iść w prawo” ale po chwili podąża za swym panem i… skręca w lewo. Korci mnie całkiem wyjeżdżona droga odbijająca od szlaku w stronę Hoczewki. Jakoś tak liczę na jakiś skrót do Baligrodu. Niestety droga prowadzi tylko na brzeg, może być tutaj bród, ale dziś jest zbyt wysoka woda i nakazuje powrót na szlak. Ponowne wchodzenie pod górę Kola objawia wymownym przeciągłym spojrzeniem a ja przepraszam za brak posłuszeństwa przewodnikowi. Jeszcze tylko „wpław” przez Stężniczkę i jesteśmy na mostku. Musimy znowu odpocząć, Kola wykazuje spore zmęczenie a mamy jeszcze ponad 2 km do przejścia. Siadam nad brzegiem, biorę ją na kolanka, głaszczę i motywuję jaka ona to dzielna, kochana i daje radę. Niestety zdaję sobie sprawę, że od teraz nasz powrót będzie wyglądał jak chodzenie z kobietą po galerii handlowej.
4251442515425164251742518425194252042521
Cdn za chwilkę
06 maja 2016 roku Rabe
Tempo dyktuje Kola, nawet nie czekam aż da mi znać, że musimy odpocząć. Zatrzymuję się na dłuższą chwilę w Baligrodzie przy właśnie rozbieranej bardzo starej bielonej chacie z bali i trochę rozmawiam z sąsiadem z posesji obok, który też z nostalgią patrzy jak to coś, co miał przez długie lata w zasięgu wzroku, zaczyna znikać. Jakiś czas wcześniej już samotnego sąsiada Bóg zabrał do siebie, sporo wcześniej żonę. Mój rozmówca na twarzy ma widoczny czas przemijania, w oczach słabnący ogień życia, w myślach rozżalenie za odchodzącymi znajomymi, za znikaniem tego co było kiedyś ważne i zachodzącymi zmianami.
Oparty o parkan, mocno zdziwiony, że ktoś mu powiedział „dzień dobry”, zatrzymał się i zagadał, pozwala wysłuchać, pozwala przekazać informacje o tym co zaraz przestanie tu istnieć, o ludziach co odeszli, jego nieżyjących sąsiadach, o ich córce której mąż zlecił rozebrać tą starą chałupę i przenieść gdzieś pod Zagórze.
Wynajęci robotnicy walczą z kolejnymi balami chaty i składają równiutko obok jej obrysu w ładnie ułożoną stertę lub na inną stertę pod płotem. Domyślam się, że odbywa się jakaś segregacja, ale kryteriów nie znam.
Coś spomiędzy jednej unoszonej belki wypada, wszyscy pochylają się i dyskutują. Odwróceni do nas i zajęci pracą, nie widzą nawet, że my się temu cały czas przyglądamy z bliska. Dniówka a może całe zlecenie jednak nakazuje się pośpieszyć i następna belka idzie pod wnikliwy osąd przydatności. Ta jest z brzegu obcinana, jest jeszcze do uratowana. Czas i bliskość ziemi trochę naruszył jej przydatność budowlaną jako całość, ale po obcięciu jeszcze jest dobra.
Obydwaj patrzymy na rozbiórkę. Sąsiad smutno patrzy na każdą belkę, może nachodzą go wspomnienia, że tę oto to właśnie on podawał, on układał i pomagał wstawiać, może nawet cały dom. Nie pytam o to. On nadal oparty o płot, jakby chciał jeszcze pogadać, ale myślami sięga chyba historii swej młodości, jest nieobecny. Chce jeszcze coś mi powiedzieć, ale wszystko co ma teraz w głowie, jakieś jego obrazy przed oczyma a niewidoczne dla mnie stają się ważniejsze niż teraźniejszość, niż moja osoba stojąca obok… głos się mu załamuje i chyba paraliżuje krtań. Niesamowite, że ja czuję to co on i jeszcze widzę dokładnie jego twarz, mimikę i oczy. Trwa to chwilę a ja tej chwili nie przerywam… „patrz pan już prawie jej nie ma”. Słowa jego świszczą cicho, ledwo je słyszę, składam w myślach w zdanie.
Kola niczym niemy obserwator siedzi pomiędzy tym człowiekiem i mną, patrzy raz na niego raz na mnie z niezwykłą uwagą. Czyżby pies rozumiał swoisty dramat jaki się tu rozgrywa? Rozczulam się sytuacją, podaję rękę nad płotem, poklepuję po ramieniu, życzę zdrowia, chcę odejść a pies jak zaczarowany patrzy się w mojego rozmówcę i ani drgnie, ani nawet nie reaguje na komendę „idziemy”.
Klękam, głaszczę, poklepuję po boczkach i wreszcie Kola wolno rusza, ale jeszcze się ogląda. Idziemy a ja mam łzy w oczach… wzruszyła mnie ta cała sytuacja, cała rozmowa, cisza w jej trakcie, rozbierana bal po balu chata, Koli spojrzenie i smutny człowiek, sąsiad i wszystkiego co za jego życia odchodzi. Długo mnie to trzyma i nawet gdy to piszę wywołuje smutek i zapamiętany obraz.
Z rozebranych belek pod Zagórzem zapewne zbudują coś na wzór rozebranej chaty a może zupełnie coś innego i tylko może dawna jej mieszkanka czasami dotknie starej belki i coś wspomni. Oby pamiętała wszystko co dobre.
Już kiedykolwiek idąc lub jadąc przez Baligród moje oczy nie będą już szukać białej chaty, parcela zostanie pewnie sprzedana, może powstanie tutaj nowocześniejszy dom. Czy za dziesiątki lat… sytuacja się powtórzy?
My sobie wolniutko idziemy przez miasteczko, idziemy z nóżki na nóżkę skrajem lewej strony drogi do Rabego. Jeszcze długi przystanek przy pomniku WOP-istów, tutaj Kola wszystko dopija i zjada. Siada naprzeciw mnie i patrzy mi jakoś tak głęboko w oczy… „tak Kolusiek domy odchodzą, ludzie odchodzą, zwierzęta odchodzą i oby zawsze w miłości odchodzili i w spokoju”. Kola się podrywa i jakoś tak bardziej ochoczo zachęca do dalszej drogi. Czyżby czuła bliski odpoczynek? Jeszcze przez mostek, jeszcze za budynkiem ORW Bystre stromo pod górkę i jesteśmy pod domkiem. Dochodzi godzina 17 i zaraz też reszta dochodzi z Żebraka, już wiedzą dlaczego nie dzwoniłem z tej trasy. Przeszli całą moją wczorajszą pętlę z dużo ładniejszą pogodą.
Na drugi dzień w sobotę zaraz po śniadaniu oddaję klucz i jedziemy do domu. Wcześniej jeszcze słodkości u Szelców. Przed Sanokiem zaczyna padać a czym dalej tym większa ulewa i tak aż do domu.
Teraz mógłbym napisać spokojnie „i to już koniec”, ale mam jeszcze jedną ciekawą historię, z mojego punktu widzenia oczywiście, którą w relacji przeoczyłem a chciałbym jednak o niej wspomnieć kilkoma zdaniami. Tutaj na Forum zbyt dużo o Baligrodzie się nie pisze a było to wydarzenie dla mieszkańców a i ściągnęło trochę ludzi z całej Polski i „stolicy” też i ja w tym także uczestniczyłem. Nawet gdzieś na video (link poniżej) mignąłem, porozmawiałem trochę o technice i jej filozofii z twórcami i dyskutantami. Pogadałem długo z osobą trzymającą klucze od kościoła (na video tuż po 1 minucie wchodzi do cerkwi) o jego życiu w Baligrodzie od czasu zakończenia wojny, o Świerczewskim, o UPA, o WP, Ukraińcach, Polakach, cerkwi… siłą mnie odciągnięto. Ciekawy człowiek i chętny do rozmowy. Rozmawiałem jeszcze z innym, też wiekowym człowiekiem, który nie wszedł do cerkwi, stał obok, jakiś taki zawzięty, nieprzystępny, chyba z Baligrodu, sympatyk UPA… zagadałem, rozmowa szła opornie aż została nagle ucięta, niczym japońskim nihontō.
Recenzji nie napiszę, nie pobawię się też jej opisywaniem bo wszystko jest pod podanymi linkami wraz z video. Sami oceńcie. Na imprezę trafiłem gdy robiłem logistykę na majowy wyjazd. Cała instalacja ma zostać tam przez 1 rok. Może niektórzy się jeszcze przed majem załapią gdy zechcą.
https://www.facebook.com/events/1184795828227901/
http://sarp.warszawa.pl/wystawa-studenckich-projektow-architektonicznych-bieszczady/
https://placpolitechniki1.wordpress.com/2016/04/12/wystawabieszczady/
Polecam ten film, jest tam i pan „Klucznik” i ja też gdzieś wśród gości https://vimeo.com/187985679
4252242523
Mógłbym tutaj zakończyć, ale muszę coś dodać jeszcze, pozwólcie... kilka zdań, które wystukałem na kompie jest o Koli, zwykłym kundelku, z którym obustronne relacje rodziły się w zgrzytach. Przyszła na świat choćby po to bym mógł spojrzeć innymi oczami na psa. Odeszła 10 października 2016 roku i dla niej jechałem dziesiątki kilometrów by mogła spocząć w miejscu które lubiła. Dla niej rąbałem, w strugach deszczu, siekierą dół bo aż tak twardy był prawie skamieniały piach. Pozwólcie na swoiste epitafium dla psa na bieszczadzkim na Forum, bo on też schodził tutaj trochę ścieżek.
Śpij piesku, śpij…
już odpocząć trzeba
Może będziesz miał
swój kawałek nieba
Może będzie tam
piękniej niż tu teraz
Może spotkasz tych, których tu już nie ma…
Śnij, piesku śnij…
w snach jest zawsze pięknie
Ciepły dom, miejsca dość
na twe wierne serce
Przyjdzie czas spotkać się
potarmosić uszy
lub razem na spacer znowu gdzieś wyruszyć
Lecz dziś sobie śnij
a czas łzy osuszy
I tak doszliśmy do finito. Pozdrawiam :)
zbyszek1509
07-02-2017, 02:17
... Lecz dziś sobie śnij a czas łzy osuszy...
Oj, znam ten ból i może zabrzmi to egoistycznie, ale powiedziałem sobie, nigdy więcej. A szczególnie wtedy, gdy wracałem samotnie ze spacerów, które kiedyś przemierzałem ze swoim "kundelkiem", z kluchą w gardle i nie tylko. Radość w jej oczach, podczas zabawy w chowanego, była urzekająca i na długo została w mojej pamięci. Wiele tygodni musiało upłynąć, aby móc powrócić na dawniej wspólnie, przemierzane ścieżki i bezdroża.
Dzięki za wspaniałą relację połączoną ze wspomnieniami :-(, która pozwoliła powrócić na ścieżki i szlaki w okolicach Baligrodu.
Mógłbym tutaj zakończyć, ale muszę coś dodać jeszcze, pozwólcie... kilka zdań, które wystukałem na kompie jest o Koli, zwykłym kundelku, z którym obustronne relacje rodziły się w zgrzytach. Przyszła na świat choćby po to bym mógł spojrzeć innymi oczami na psa. Odeszła 10 października 2016 roku i dla niej jechałem dziesiątki kilometrów by mogła spocząć w miejscu które lubiła. Dla niej rąbałem, w strugach deszczu, siekierą dół bo aż tak twardy był prawie skamieniały piach. Pozwólcie na swoiste epitafium dla psa na bieszczadzkim na Forum, bo on też schodził tutaj trochę ścieżek.
Śpij piesku, śpij…
(...)
Przyjdzie czas spotkać się
potarmosić uszy
lub razem na spacer znowu gdzieś wyruszyć
Lecz dziś sobie śnij
a czas łzy osuszy
Pewnie Kola była "po psiemu" szczęśliwa, że zamiast chodzić od drzewka do drzewka gdzieś przy ulicy, mogła zasmakować bycia prawdziwym bieszczadnikiem :)
Dzięki Recon za to, że chciało Ci się to wszystko opisać.
Kiedyś, chyba podczas wspominek przy pisaniu jakiejś relacji wspomniałem jak zrobiłem sobie spacerek z Woli Piotrowej do Komańczy. Wspomniałem tam o spotkanych ludziach i pewnej historii jaka się mi tam przydarzyła. Nie mogę tego znaleźć więc jeszcze raz wrócę do wspomnień. Było to tak chyba 16 lat temu. Idąc w górę w stronę granicy, już prawie za wsią Wola Piotrowa zatrzymałem się na jakimś mostku bo zaintrygowali mnie "dziwni" ludzie... no dziwni bo nie była to niedziela a tam sami faceci w czarnych garniturach kręcący się koło jakiegoś większego domu. Postanowiłem przyjrzeć się temu przez lornetkę i kiedy tak spoglądałem to zauważyli mnie trzej czy czterej jegomoście i nawet zaczęli gestykulować bym zaczekał. Jeden z nich wszedł do tego domu i zaraz wyszedł z czymś w ręku.
Muszę dodać, że przed wyruszeniem na trasę już wcześniej poczytałem co to za wieś ta Wola Piotrowa, co to za ludzie tam mieszkają i skąd przybyli i nawet jakąś historię ich wędrówki też poznałem.
Pan, który do mnie wtedy doszedł miał w ręku pięknie w skórę oprawioną książkę. Miał też wpięty identyfikator w klapę marynarki. Czarny garnitur, biała koszula i on w średnim wieku tak 35-40 lat. Przywitał się, spytał się skąd przyjechałem, gdzie idę, co robię, czy wiem co to za wieś? Ja grzecznie odpowiedziałem i spytałem się skąd tylu ludzi tam koło domu? Z całego świata przyjechali... z Czech, z USA, Kanady, Anglii... i mają teraz konferencję zielonoświątkowców. Trochę porozmawialiśmy, też i o wierze i o Bogu. Chciał mi tą księgę dać a oddam kiedy będę uważał za stosowne. Nie zabrałem bo była duża, ciężka a ja dopiero co wyruszyłem. Ciekawostką było to, że rozmawiał ze mną jakby wiedział z kim rozmawia, znał mnie i... no właśnie (o tym tutaj nie wspomniałem)... i powiedział mi, że w jakimś niedługim czasie będę miał poważny problem ze zdrowiem, ale gdy tylko się o tym dowiem mam iść całą drogę do domu i modlić się a później wewnętrznie z tym walczyć, tak jakbym miał walczyć o życie z jakimś wrogiem. Kilka miesięcy później... niewyobrażalny ból oka, różni lekarze nic nie pomagali, aż rezonans "coś" wykrył. Lekarz pocieszał słowami i dodawał otuchy a mi od razu przed oczami stanął ten facet z księgą i zapamiętane jego słowa... które do tej pory traktowałem jako coś bez znaczenia! Do domu już niczym nie pojechałem, poszedłem na piechotę i oczywiście zastosowałem się do jego wskazówek. Kilka miesięcy czekałem, aż lekarze wykombinują jak się do tego gówna dobrać i w dodatku bym jeszcze wyszedł z tego. W moje urodziny się dobrali i to taką metodą, że istna bajka a mój organizm już sam się z resztą rozprawił.
A dlaczego o tym wspominam teraz? Ano prawie nie ma dnia bym nie wygrzebał czegoś o Bieszczadach a dziś wpadło mi coś związane z tym tematem... film "Historia Stanowczych Chrześcijan w Bieszczadach". I spoko, nie jest to religijny film, gdyby kogoś tytuł odstraszał.
Oj wiem, że dla wielu to już nie Bieszczady ta Wola Piotrowa czy Wisłoczek, dla mnie też... dla wielu jednak tak i niech im będzie. Film trwa 52 minuty i warto te minuty poświęcić na uważne wysłuchanie pewnej historii, opowiedzianej przez sympatycznego Czecha. Napisy są po polsku, ale są też pojedyncze dialogi w naszym języku. Tutaj link http://linkis.com/oblubienica.eu/video/JnmKj
PS. Wuka kiedyś mi napisała, że mało gadam z ludźmi, kiedy tak łażę a tu ma dowód, że czasami mi się to zdarza.
Miłego oglądania :)
Prolog pierwszy.
Wielu zakreśli znak krzyża w powietrzu, jakby jakiego ducha zobaczyło, jeszcze więcej z czytających powie... a ten co tak wyrwał się jak filip z Konopii? Filip piszę z małej litery, bo jak ówczesny kronikarz albo nomen omen jaki Korespondent (bo tytuł nadany) zapisał, że jakoby to chodziło o zająca ze wsi Konopie a nie o jakiego Filipa, nawet szlachetnie urodzonego, ale nieobytego.
Prolog drugi, bo z innej beczki, ale nadal prolog.
Wczoraj na TVP Historia obejrzałem sobie film, to znaczy western z 1958 roku "Człowiek z Dzikiego Zachodu" o pewnym byłym rewolwerowcu, który stał się uczciwym człowiekiem. Jednak w pewnej niespodziewanej sytuacji musiał poudawać znowu rewolwerowca, który chce wrócić na niecną ścieżkę życia. I tak go oglądając, w myślach mi się zakotłowało, że i ja takowym jestem obecnie i nadszedł czas poudawać rewolwerowca.
Za trudne? Czy łykacie forumowe bieszczadzkie indyki?
Prolog trzeci (za to zapewne będzie ban, bo to już gruba przesada!).
Jak drzewiej bywało, to od pewnego momentu zacząłem tu pisać "Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady", gdy tylko z takiego wypadu wracałem. Jednak w 2018 wzięło się i zwiezło.
W 2018 w lutym miałem wypadek w nadmorskiej uzdrowiskowej miejscowości na tyle, że rodzinę zaczęto przygotowywać do... Lekarze czaszkę poskładali a psycholodzy się głowili jak tu do mnie dotrzeć a ja niczym ślimak w skorupce... jeszcze nie teraz, jeszcze czekaj, jeszcze nie... Po 4 tygodniach postanowiłem wychylić różki i zacząłem na nowo uczyć się chodzić. To był START.
Ze szpitala wyszedłem SAM, osiwiały, wypłowiały i chudszy o 12 kilogramów. Zamówiłem sobie taxi, najlepszy hotel w mieście i czekałem tam na odbiór. Facet z taxi zaprowadził mnie do pokoju. Miał nieść większe bagaże i mieć baczenie gdybym się zachwiał, bo miałem iść sam. Z domu miałem rozkaz(!)… z łóżka nie wstajesz i grzecznie czekasz. I tak prawie było (ogoliłem się sam).
Gdy już nie byłem sam, mogłem wreszcie wziąć prysznic. Boże, ja tego nigdy nie zapomnę… kąpiel, para, cały namydlony, spłukany, pachnący i cholernie zmęczony. I cała noc przespana, bez jęków, dzwonków, krzyków, o 4.30 ekg, o 5 zastrzyk, o 6 sprzątanie sali, o 7.30 obchód i o 8 śniadanie… ufff!
Na drugi dzień byłem witany w progu restauracji przez szefa kuchni jak jaki szejk naftowy… kawka?, mocna?, słaba?, OK będzie najlepsza (i taka była, oczy nie mogły się napatrzeć), jajecznica?, z ilu jajek?, ścięta?, może mniej? A na szwedzkim stole rarytasy, soki trawienne szalały a rozum panował nad wszystkim… tylko spokojnie, tylko rozważnie, tylko po trochu. Po 5 tygodniach szpitalnego życia byłem w raju!
Prolog czwarty (ostatni, rozwijający temat).
Prawie 4 miesiące po tym „incydencie, postanowiłem pojechać w Bieszczady. Przekonać miałem się, czy panuję nad nogami, koordynacją ciała i umysłem.
W niedzielę 30 czerwca 2018 roku zjawiłem się w ORW Bystre, chyba mam do tego miejsca sentyment. Do innych też jest!
Następne wpisy będą już z pobytu w Bieszczadach, no może czasami ze skokami w bok, jak to ja. Tylko czas bierzcie po lekku! CDN
Z wielką przyjemnością oczekuję na mój ulubiony CDN
Cieszę się z Twojego powrotu na forum
Ciągnij Recon, ciągnij… tak kiedyś dopingował mnie do pisania „konik” z tego Forum. Dawno go Tu nie widziano, ale konik wiedz, że staram się. Nic co prawda odkrywczego nie wniosę, ale przez jakiś czas poudaję rewolwerowca.
Zaczynam też sobie zdawać sprawę, że pisząc na bieżąco człowiek pamięta więcej. W tym przypadku minęło już 3,5 roku, zacierają się szczegóły, tylko zdjęcia mają lepszą pamięć a zwłaszcza technika zapisu czasu i miejsca.
01.07.2018 niedziela
Dziś pierwsza wycieczka, taki rozruch i wsłuchiwanie się w swój organizm. Dla mojego sześcioletniego (mam go ponad rok) Chili`ego Manchester Terriera też pewna nowość, góry.
Jedziemy do Jabłonek, zostawiamy tam samochód a dalej ścieżką przyrodniczą mamy dotrzeć do najgrubszej jodły w Polsce. Banalna „wyprawa”, dla mnie jednak to już istna wyprawa.
Informacje zawarte w zdjęciach wskazują, że ruszyliśmy z buta przed 13 a dotarliśmy, przepraszam… ja dotarłem o 13.30. Tym razem ja w tej wędrówce to osłaniam tyły. Chili z Ewą idą szybciej, ale mnie trzymają w zasięgu wzroku. Chiliemu podoba się takie chodzenie, ma istną eksplozję nowych zapachów a i kładki spoko przechodzi.
Uzupełniam płyny, kalorie i wracamy. O jodle Lasumiła nie będę się rozpisywał, bo wszyscy ją znają lub mogą ją wygooglować. Najładniej opisuje ją Piotr Szechyński tutaj http://www.twojebieszczady.net/piesze/lasumila.php
48554 48555 48556
W drodze powrotnej kierujemy się na staw, nad którym jakiś czas się zatrzymujemy i podziwiamy zaplecze do biwakowania. W moim odczuciu ładniejszy i bardziej klimatyczny jest ten „Przy oczku wodnym” nieopodal strumyka
Smerek. Obecnie nawet został naniesiony na mapy. Opisywałem go w jednej z wędrówek, jak szedłem drogą ze Smereku do granicy państwa.
48557 48558 48559 48560
Chili doskonale zapamiętał drogę i prowadził ostro w dół do samochodu. Z górki już mogłem go prowadzić.
48561
CDN
02.07.2018 poniedziałek
Dziś w planie Sine Wiry + miejsce w którym jeszcze nigdy nie byłem a świętej pamięci Bertrand wytłumaczył mi jak tam dojść. To dojście (i jeszcze jedno też) zawdzięczam Tobie Bertrand… wieczne odpoczywanie racz Ci dać Panie a światłość wiekuista niech Ci świeci wiecznie. Odpoczywaj w pokoju.
Samochód parkujemy tuż przed szlabanem, w pobliżu też jakiś stoi. Zmieniamy buty i o 9.25 ruszamy. Chód z górki daję radę, czuwam tylko aby nogi sobie nie przeszkadzały… taki banał, ale taki był fakt. Pod górkę nadchodzi zmęczenie, zwiększa się tętno, nogi stają się ciężkie, muszę regulować marsz. Trwa walka ze swoim organizmem, z własnymi słabościami i wspomnieniami, gdy kiedyś lepiej mi się szło. Pozwalam, aby mnie zostawiono w tyle i zapewniam, że dojdę. Po drodze mijam powracającą rodzinkę (to chyba ten samochód sprzed szlabanu), idę, odpoczywam, idę.
Po 1 godzinie i 25 minutach jestem przy Sinych Wirach.
Jakiś czas tam przebywamy, ja odpoczywam. Gdy odzyskuję siły ruszamy dalej do wiaty „Okrąglik” i gdzie jest wyznaczone miejsce na ognisko. Docieramy tam około 11.30. Po odpoczynku muszę wykrzesać trochę sił, by odszukać cmentarzyk. Chyba to ostatni bieszczadzki cmentarzyk, którego nie widziałem. Z 20 lat temu szukałem go w miejscu bardziej wypłaszczonym. Wtedy nie spodziewałem się, że trzeba się gdzieś do niego wdrapywać. Kiedy ostatni raz widziałem się z Bertrandem w Bieszczadach wspomniałem mu o tym a on wszystko mi wytłumaczył.
Ewa z psem zostają a ja niczym Syzyf zaczynam wchodzić pod mokrą górkę, tylko odwrotnie niż u niego, mi udaje się osiągnąć cel. Spojrzałem na zegarek, na hejnalicy mariackiej zaczęto grać hejnał.
Mam rozkaz szybko wracać... tylko jak można szybko wejść na cmentarz i szybko z niego wyjść? Przecież jest tam tyle miejsc zadumy nad którymi trzeba się w cichości pochylić.
Zejście było trudniejsze od wejścia, było dość ślisko a z tyłu głowy strach przed upadkiem. Każde postawienie nogi było przemyślane a miejsce gdzie laska miała mieć oparcie, musiało być dobrze sprawdzone.
Zszedłem, po Ewie było widać zdenerwowanie a za chwilę wielką ulgę.
Chwila odpoczynku i powrót do samochodu, do Bystrego na obiad i solidny odpoczynek.
Było już dobrze po 18 gdy rzucam hasło by ruszyć tyłki i pójść śladami naszej kochanej Kolusi. Wszystkim hasło się spodobało, więc do samochodu.
48562 48563 48564 48565 48566 48567 48568 48569 48570 48571
CDN
don Enrico
16-01-2022, 22:06
(...)
01.07.2018 niedziela
Dziś pierwsza wycieczka, taki rozruch i wsłuchiwanie się w swój organizm.(...)
Czy dobrze rozumiem, że opisujesz wycieczkę która miała miejsce prawie cztery lata temu ...?
Jedziemy do Baligrodu, parkujemy pod szkołą i teraz spacerek na Kiczerę Baligrodzką, po drodze mijamy kilka stacji drogi krzyżowej i kręcimy się po po zboczach górki. Zwijamy się do powrotu, gdy zachodzące słońce schowało się już za pobliskie szczyty.
Jeszcze kolacja i szybko do spania, jutro trochę jazdy.
CDN
48577 48578 48579
03 lipca 2018 wtorek
Zaraz po śniadaniu pakujemy się do samochodu i jedziemy do Medzilaborce na Słowacji. Cel Tesco, główne zakupy to różne śliwowice. Na miejscu jesteśmy o 10.50.
Zgarniam co lepsze z półek a na stoisku z obsługą bezpośrednią dokupuję jeszcze 2 najlepsze, najdroższe i najmocniejsze bo 50%. Gdy przyszło do płacenia w kasie, pani widząc ile mam bilonu postanawia transakcję mocno wydłużyć i pozbawia mnie monet zbieranych po całej Europie. Sporo tego było, poszedł chyba tylko jeden banknot. Nie ukrywałem zadowolenia z pozbycia się tego ciężaru.
Przyjechaliśmy tutaj tylko w celu alkoholowym… miasto, cerkiew i muzeum widzieliśmy, ja wielokrotnie, więc powrót.
Teraz cel na parking w Duszatynie. Po drodze zatrzymujemy się przy radoszyckim źródełku i ładnie odnowionej kapliczce. Możemy ją spokojnie obejrzeć, bo źródełko jest zajęte na bardzo długi czas. Dwoje ludzi podjechało samochodem tuż przed nami i bierze hurtowo źródlaną wodę. Na moje oko to wzięli chyba z 300 litrów. My napełniamy tylko 2 i w drogę.
Na miejscu na parkingu jesteśmy około 12.30, zmiana butów i kierunek Jeziorka Duszatyńskie. Dochodzimy na drugą stronę Jeziorka Górnego i wracamy by przy Dolnym zrobić mały odpoczynek. Różnica wzniesień około 250 m, ale szło mi się całkiem dobrze a w dół to wiadomo.
Chili jak idzie to cały czas węszy, świeże tropy go wprowadzają w jakiś trans, pana już wtedy nie słyszy, nos jeździ po ziemi niczym lemiesz od pługa, wstaje nadsłuchuje, łapie wiatr. Wtedy tylko on, jego słuch i jego ponad 100 milionów komórek węchowych. Trzeba go wtedy mocno trzymać a czasami podejść i uspokoić.
I tak węsząc od niechcenia nad Jeziorkiem Dolnym znajduje skitranego w krzakach oryginalnego małego Ballantine`sa.
Zobaczyłem, że coś mocniej wącha pod krzakiem, więc zerknąłem mu przez grzbiet co tam znalazł. Specjalnie tym nie był zainteresowany, ale ja już tak.
Teraz szybki powrót. Schodząc mogę już trzymać smycz. Chiliego w Bieszczadach nie spuszczamy z uwięzi bo strach, że mógłby gdzieś pogonić. Inaczej jest w lasach, które my znamy i on zna.
Przy moście duszatyńskim dłuższy postój, mogę zdjąć buty i ochłodzić nogi w wodzie. Mój pies odwrotnie niż ja, nie lubi wody.
O 16.30 jesteśmy przy samochodzie. Teraz prosto do Bystrego na jakiś obiad.
48580 48581 48582 48583 48584 48585 48586
04 lipca 2018 roku środa
W środku tygodnia robimy sobie spokojny spacerek z ORW Bystre wzdłuż Rabiańskiego Potoku i Hoczewki po ścieżce przyrodniczej. Robimy dłuższy obchód po bardzo ładnym terenie rekreacyjnym z wiatą, skręcamy też do kapliczki przy źródełku. Koło „Chatki studenckiej” skręcamy w lewo i dalej aż gdzieś w okolicach Sukowate postanawiamy spokojnie wracać. Pamiętam, że był przyjemny dzień, idealny do chodzenia na otwartej przestrzeni.
Ciekawostka o Sukowate https://www.apokryfruski.org/kultura/bojkowszczyzna/sukowate/
Wracając spotykamy znajomego leśniczego z leśniczówki Roztoki, umawiamy się na piwko pod wieczór.
Po obiedzie Ewa chce jechać na zaporę w Solinie i po okolicy. Chce, więc jedziemy. Zeszło nam tam aż do późnego popołudnia. Wieczorkiem na piwko. Pies został w pokoju.
48587 48588 48589 48590
05 lipca 2018 czwartek.
Dzień wybitnie towarzyski. Ewa umówiła się na cały dzień do znajomych w Natura Park. To właściciele, bardzo sympatyczni i pracowici ludzie. Cały wysiłek wkładają by ich ośrodek dobrze funkcjonował.
Miła niespodzianka przy wyjeździe z Bystrego, mijamy… Zbyszek czy to… Ewa czy to była… na bank to ona, tylko co ona tu robi? Zawracamy sprawdzić. No tak, teraz już wiemy na pewno, to Róża z Baraku. Dobrą chwilę rozmawiamy i umawiamy się, że wpadniemy do nich w sobotę.
Teraz już kierunek Natura Park. Wracamy do Bystrego po zachodzie słońca.
CDN
06 lipca 2018 piątek
W planach jest dojechać do Kołonic, zaparkować tam samochód i iść czarnym szlakiem aż do miejsca gdzie odbija ścieżką w prawo. Dalej chciałem iść drogą, odbić w prawo, przeciąć szlak czarny i dojść do drogi która wije się wzdłuż strumienia Zenowaty. Dalej w dół aż do samochodu.
Strasznie dawno mnie tu nie było, ponad 20 lat, widać ogromne zmiany w zabudowaniach. Z jednego z nich wyjeżdża do nas chłopiec na rowerze. Popisuje się przed nami, kręci ósemki i kółka, cieszy się z pokazów. Podziwiam jego jazdę, lecz bardziej jestem zaintrygowany tym w jaki sposób on kieruje tym rowerem. Zamiast kierownicy rowerowej ma samochodową. Czegoś takiego nigdy nie widziałem i chyba nigdy bym nie wpadł na taki pomysł. Zapewne inwencja twórcza lub potrzeba chwili. Jakiś czas rozmawiam z tym fajnym chłopcem i ruszamy dalej.
Mijamy już zarastający wypał z pustymi retortami, ale są oznaki, że został opuszczony tylko na jakiś czas.
Czarny szlak odchodzi w prawo a my idziemy dalej drogą, która mocno kręci, odbijamy w mniejszą drogę i dochodzimy do miejsca gdzie się niestety kończy. Stoi woda, trawy na wysokość 2 metrów. Ewa stwierdza, że nie będziemy się przebijać. Pies też nie jest zbyt chętny. Postanawiamy wracać. Gdy jesteśmy na wysokości wzgórza 745m, jedzie naprzeciw nas motor… jak nic jakaś stara WFM-ka z dwoma młodymi chłopakami i masą bagaży… plecaki, namiot, torby, torebeczki. Minęli nas a ja pomyślałem sobie, że skręcą wyżej w lewo i pojadą dalej w dół do Jabłonek. Jednak za chwilę widzimy, że wracają. Z 300 metrów przed nami zatrzymują się i sporym wysiłkiem jeden z nich schodzi z motoru, idzie w bok, coś podnosi, znowu pakuje się z mozołem na motor i dość szybko wyprzedzają nas.
Gdy odjechali, zaczynamy rozmawiać co tam takiego znaleźli na tej drodze? Wtedy dopiero spostrzegłem brak Oregona i urwaną szlufkę do której był przymocowany.
Postanawiam wracać aż do miejsca gdzie zawróciliśmy. Szukam po poboczach drogi, nie ma.
Straciłem Oregona. Ewa pyta się… a jest ci on potrzebny? Po chwili olśnienie i spokój… no nie!
Oregon miał wpisane moje imię, nazwisko i numer telefonu. Albo sobie gdzieś dalej leży, albo już raduje kogoś, komu jest bardziej potrzebny.
Tyle tego dnia.
W sobotę nigdzie nie chodzimy, tylko jazda samochodem. Jednak na ten dzień czekam, bo jedziemy zobaczyć pewne wydarzenie, które zawsze gdzieś mi uciekało.
CDN
48591 48592 48593
07 lipca 2018 sobota
Zaraz po śniadaniu pakujemy się z psem i jedziemy Na XVII Powojenne Targi Końskie w Lutowiskach
https://www.lutowiska.pl/zapowiedzi/events/xvii-powojenne-targi-konskie-lutowiska
Ustawiliśmy się w dobrym miejscu i cieszyliśmy oczy piękną paradą pięknych koni. Finał parady był na miejscowym stadionie. Piękne i niezapomniane przeżycie. Wreszcie mogłem to zobaczyć. Muszę przyznać, że Chili też z ciekawością patrzył jak blisko przechodziły taaaakie wysokie dla niego zwierzęta. Musiał się też oswoić z końskim zapachem.
A jak już o moim psie to gdy byliśmy na stadionie, gdzie było więcej ludzi niż na paradzie wzdłóż głównej ulicy Lutowisk, podbiegł do nas chłopiec z szeroko otwartymi oczami i pyta… proszę państwa, czy ten pies to Manchester Terrier? -Odpowiadamy, że tak. -Ja też mam takiego, tylko nasz jest chudszy. -Odpowiadam, że poprzedni właściciele go wykastrowali a po tym pieski rozrastają się.- Przepraszam, że podszedłem, ale mamy też takiego 3 lata i pierwszy raz dopiero udało nam się zobaczyć drugiego i to w dodatku w Bieszczadach. -Nam się do tej pory też nie udało.
Wracając do tego co na stadionie, to teraz odbywały się pokazy jazy na koniach. Wielkie brawa zdobyli jeźdźcy i konie ze Straży Granicznej.
Wielkie brawa dla Lutowisk, że reaktywowało te Targi, które stały się ważnym wydarzeniem kulturalnym w Bieszczadach.
Poniżej kilka zdjęć z tego wydarzenia.
CDN
48594 48595 48596 48597 48598 48599 48600 48601
I jeszcze ze stadionu.
CDN
48604 48605 48606
sir Bazyl
26-01-2022, 18:01
04 lipca 2018 roku środa
W środku tygodnia robimy sobie spokojny spacerek z ORW Bystre wzdłuż Rabiańskiego Potoku i Hoczewki po ścieżce przyrodniczej. Robimy dłuższy obchód po bardzo ładnym terenie rekreacyjnym z wiatą, skręcamy też do kapliczki przy źródełku. Koło „Chatki studenckiej” skręcamy w lewo i dalej aż gdzieś w okolicach Sukowate postanawiamy spokojnie wracać. (...)
Hej, cosik strasznie kręcisz i wywijasz po tym Ballantine`sie :mrgreen: Nijak nie mogę sobie poukładać, że wzdłuż Hoczewki dotarliście do Sukowatego i to jeszcze skręcając przy chatce w lewo :) Coś mi się widzi, że chodzi o inny potok, choć też na literę "H" :) I wiadomo, że lewa strona to ta: jak się leży na brzuchu to od ściany :wink:
Ciekawostka o Sukowate https://www.apokryfruski.org/kultura/bojkowszczyzna/sukowate/
Strona prowadzona przez jakiegoś ukraińskiego nacjonalistę, źródłami są przeważnie wypowiedzi jakiś upowców, którzy widzieli to czy tamto, ale tu ciekawostka - żaden z nich w okresie gdy przebywali w szeregach upa nie widział mordów i tortur na ludności polskiej.
Faktycznie mój błąd. Dziękuję za prostowanie. Pisałem z pamięci a nie pamiętałem gdzie doszliśmy więc wziąłem dane z GPS telefonu (zdjęcia z telefonu) a tam w pobliżu (jak bardzo w pobliżu?) "Sukowate". Mam nauczkę co do wiary w te dane.
Zaraportowałem o poprawę. Jeszcze raz przepraszam.
- - - Updated - - -
07 lipca 2018 sobota
Z Bystrego do Lutowisk jechaliśmy przez Ustrzyki Górne, teraz robimy pętlę i jedziemy najpierw do Baraku w Czarnej Górnej. Tam trochę pogadaliśmy, trochę kupiliśmy i teraz w drogę do Bukowca. Musimy uważać aby nie przejechać… jest most na Solince, jest znak Bukowiec, więc jeszcze chwileczkę na przejazd długiego zakrętu w lewo i jest po prawej „Bar pod gontami”. Znany w kręgach turystycznych bar z dobrym jedzeniem, z dobrymi pierogami i przystępnymi cenami na wszystko. I faktycznie jest spory ruch, sporo ludzi bierze na wynos, sporo na miejscu. Bierzemy pomidorową, pierogi, schabowy i nie zapominamy też o psie. Musi swoją porcję pierogów dostać, by się nie obraził. Jakby było mało to biorę jeszcze naleśniki, ale już nie pamiętam z czym.
Syci ruszamy dalej, teraz Wołkowyja w której tuż za Zajazdem Kuźnia skręcamy na Górzankę i dalej do Baligrodu. Tam zamiast skręcić w lewo, robimy skręt w prawo. Jest dopiero 18.30, pełnia lata, słońce jeszcze wysoko, jedziemy do Żernicy Wyżnej. Mam do niej duży sentyment, bo sporo w tej okolicy schodziłem kilometrów. Najbardziej zapamiętałem, opisaną wcześniej w moich opisach, wędrówkę z Zahoczewia do Żerdenki, dalej ogromną łąką, później przebijanie się przez pełen dość głębokich kałuż las, by po jego przekroczeniu wyjść na skraj lasu na zboczu Patrola i ujrzeć w dole przepiękną dolinę Żernickiego Potoku. Powrót już był drogą. Mam to cały czas w pamięci.
Dziś chcemy obejrzeć zmiany w cerkwi/kościółku/kapliczce oraz w okolicy. Mam wrażenie, że po ostatnim pobycie tutaj, sporo zmieniło się we wnętrzach domów bożych. Zawdzięczamy to panu Januszowi Słabikowi. Tu trochę jest o tym https://nowiny24.pl/przedsiebiorca-z-krosna-odbudowal-cerkiew-i-wyremontowal-kosciolek-zernicy-niznej-i-wyznej/ar/6199763
Sentyment i nostalgia za dawnym miejscem zamieszkania, za wsią i okolicą przewija się w odręcznym pismach tych co w Akcji Wisła zostali stąd wysiedleni. Pisma są wyłożone we wnętrzu świątyni.
Zmiany widać też w okolicy. Widzę, że pan Piotr Bobula przeniósł tutaj swoją Bobulandię z Weremienia. W poprzednim miejscu miałem przyjemność trochę polatać z panem Piotrem nad Bieszczadami (wcześniej to opisałem). Może kiedyś jeszcze to powtórzę, tylko chciałbym by był to dłuuuugi lot.
Kilkanaście minut po 20 wyjeżdżamy stamtąd a gdy jesteśmy już Baligrodzie postanawiamy skręcić do Natura Park na pizzę. Jedzących nas zobaczył przechodzący obok Piotr (właściciel), więc trochę znowu czas zleciał. Wracamy do Bystrego jak już jest szarawo.
CDN
48607 48608 48609 48610 48611 48612 48613 48614 4861548616
I reszta zdjęć
48617 48618 48619 48620 48621 48622 48623 48624 48625 48626
bartolomeo
27-01-2022, 07:13
Faktycznie mój błąd. [...] Zaraportowałem o poprawę.
Nie zmieniamy elementów, które wywołały późniejszą dyskusję.
Powered by vBulletin® Version 4.2.1 Copyright © 2025 vBulletin Solutions, Inc. All rights reserved.