PDA

Zobacz pełną wersję : o podtrzymanie na duchu



Aleksandra
04-09-2002, 22:19
Hej,
może jakaś garść bieszczdzkich opowieści znalazla by się dla upadłych na duchu...
odnowienie leksykonu...
jakies nowe wiersze Szaszko, Agajotku...
ckliwe wspomnienia także miło widziane...
Piotrze Sz może miałes jakąś przygode na stokowce lub po zapadnieciu zmroku... a Inni?

marekm
05-09-2002, 00:31
Dla podtrzymania na duch dla Oli i nie tylko....
Jest to jeden z kilku dni spędzonych w Bieszczadach podczas majowego "łykendu" w 1987 roku :
.......Mamy zamiar pójść trasą Wetlina - Jawornik - Paportna - Rabia Skała - Czoło - Moczarne - Wetlina. Podchodząc pod Jawornik odnosimy wrażenie, że wszyscy ludzie ze schroniska idą w tym samym kierunku co my. Drepczemy tak gęsiego , krok za krokiem docierając w ten sposób do przełęczy między Jawornikiem a Rabią Skalą. Tutaj mój współtowarzysz się buntuje, proponując zmianę trasy. Zgadzam się ochoczo nie chcąc iść w tłumie. Odbijamy w prawo, w dół, w kierunku na Rybnik ( wówczas obowiązująca nazwa Beskid ) . Docieramy do potoku Rybnik. Brak listowia na drzewach ukazuje nam widoki jakich w okresie letnim bylibyśmy pozbawieni .Wzrok co rusz rejestruje nowe kadry otoczenia. Czuję się jak w amoku, nie wiem już na co mam patrzeć, a co fotografować. Słońce swymi promieniami maluje przecudne obrazy, odbijając się w kryształowo czystej wodzie potoku, tworząc przedziwne i niesamowite refleksy. Zauważamy sporą ilość śladów jeleni, ich samych nie udaje nam się zaobserwować. Zapewne zachowywaliśmy się "za głośno" i dane nam było słyszeć tylko ich szybkie ucieczki. Słońce pokonało już znaczną część swojej drogi na nieboskłonie, a my dotarliśmy do niewielkiej polanki na której ustawione były retorty do wypału drewna .Obecność ich od dłuższego czasu sygnalizowała charakterystyczna woń dymu wydobywającego się z ich wnętrza. Prawie bezwietrzna pogoda spowodowała, iż dym snuł się najpierw pionowo do góry, a następnie zgodnie z zawirowaniami prądów powietrza wykonywał zawiłe ewolucje, malując na błękitnym niebie biało-sino-szare obłoki.
Pracownicy trudniący się wypałem drewna byli nieco zaskoczeni naszym widokiem, który zakłócił im sielankę jakiej zażywali .Na pozdrowienie odpowiedzieli niemalże chórem " kei diabeł was tu przygnoł " i zaoferowali przyłączenie się do sielanki. Dziękując za zaproszenie udaliśmy się dalej w drogę w kierunku Smereka. Monotonię marszu przerwał nam widok różowej barwy, z odcieniem bieli i fioletu, kwiatostanu wawrzynka wilczełyko.
Stał tam i promieniał sowim pięknem, niczym paw z rozłożonym ogonem.
Nie chcąc wracać dalej stokówką postanawiamy skręcić w prawo , idąc pod górę, drogą utworzoną przez zrywkę drewna. Szło się całkiem przyjemnie, z lewej mając wysoki las, a z prawej mocno wyrośnięty młodnik. Po około półgodzinnej marszrucie zauważmy na mokrej glinie całkiem świeże odciski łap niedźwiedzia. Po kilkudziesięciu metrach do tych śladów dołączają takie same, tyle że mniejsze. Jak nic, mamusia z maleństwem wybrała się na spacer wieczorową porą. No cóż przyszło nam chadzać tą samą drogą, tylko szkoda że do zmierzchu zostało tak niewiele czasu. Droga zaczyna zawężać się do małej ścieżynki, przebijając się z trudem u gęstwinie., a my ciągle idziemy po tych śladach. Powoli zaczyna robić się mroczno,
i wiemy już że do Wetliny dotrzemy o zmroku. Dodajemy sobie "otuchy" mówiąc co by było gdyby itp. Kompan mój podnosi z ziemi, wydawałoby się solidną gałąź, pocieszając mnie z uśmiechem na ustach, że może ona pomoże, wykonując przy tym gwałtowny ruch ramionami, A "nasza broń" rozpada się w tym momencie na parę części.
Wybuchamy śmiechem. Ja natomiast stwierdziłem, iż pójdę bardziej z duchem czasu i lampą błyskową po ślepiach bestii będę błyskać, a mam w zapasie 80 błysków. Tak sobie idziemy i snujemy banialuki co by nam raźniej było, a mamuśkę misia z małym od nas odstraszyć i za wieczernicę nie posłużyć. Nie wiadomo kiedy, wkroczyliśmy na polankę, rozległ się przeraźliwy dźwięk mącący ciszę panującą wokół nas. Nad głowami poczuliśmy gwałtowny ruch powietrza i coś uniosło się w górę. Zamarliśmy w bezruchu. Mrok. Serce w gardle. Nawet o lampie zapomniałem. A tu równomiernie, powoli płynnymi ruchami wznosił się w przestworza orzeł , którego wystraszyliśmy. Na polanie tej była usytuowana ambona myśliwska, w jednym jej krańcu, a w drugim wyłożono padlinę na przynętę, zapewne na wilki. Osobnik ten , czyli orzeł, spożywał spokojnie swój posiłek, a my mu przeszkodziliśmy, napędzając sobie strachu nawzajem. Po chwili wytchnienia , już bez niespodzianek i przeszkód dotarliśmy późną porą do schroniska, gdzie przywitało nas charakterystyczne zawołanie "kipiatok " i kolejka po ówże płyn.
Na ostatni wieczór w Wetlinie zostaliśmy zaproszeni przez gospodarzy na pogaduchy i herbatę. Herbata była jak na owe czasy typu "gruzińska" lub jakiś inny "ulung", ale żeby nadawała się do picia, Grażyna dodawała do niej suszone płatki róż, które wówczas rosły przed schroniskiem. Przy stole w recepcji siedziało już parę osób, dołączając do towarzystwa długo w noc wspominaliśmy minione dni i opowiadaliśmy wrażenia z pobytu w Bieszczadach. Wśród obecnych siedział , jak się przedstawił - Stanisław - żywo uczestniczący w dysputach i zainteresowany tym o czym się mówiło. Takie wieczorne spotkania zawsze dawały możliwość poznania czegoś o czym jeszcze nie słyszeliśmy , lub kogoś , kogo z sympatią się wspomina. Tak też się stało tym razem, tylko że świadomość kogo wtedy poznałem, uzyskałem dnia następnego podczas rozmowy z "Mamą" Ostrowską przy pożegnaniu. Był to Stanisław Kłos autor przewodnika po Bieszczadach z którego korzystałem......

Lupino
05-09-2002, 13:58
Witam!

Miałem podobną przygodę, mniej więcej w tej samej części Bieszczadu. Byłem wtedy wraz z kumplem i dwiema dziewczętami. To było w 92 albo 93 roku, bo stał już pomnik po katastrofie śmigłowca z milicjantami. Szliśmy z Cisnej czerwonym szlakiem do Smereka. Pogoda była śliczna i nic nie zapowiadało zmiany. W połowie podejścia pod Rożki zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Przez las nie było widać, czy długo jeszcze popada, więc szliśmy dalej. Przy wyjściu na polanki pod Małym Jasłem okazało się że chyba zaczęła się tygodniówka. Naradziliśmy się co robić, bo chodzenie w mokrej trawie po pas nie należy do przyjemności. Dość często bywałem wówczas w „Schronisku u Stacha” w Roztokach Górnych, więc wiedziałem, że jest tam przystań gdzie można wysuszyć przemoczone ubranie. Zaproponowałem "szybki" skrót. Do dyspozycji były wtedy tylko mapy w skali 1:75000. Na mapie była narysowana ścieżka od źródełka na przełęczy pod Jasłem do szlaku niebieskiego wychodzącego w Roztokach Górnych. No to idziemy. Po pewnym czasie strumyk zrobił się coraz szerszy, a ściany wąwozu coraz wyższe (adekwatne byłoby tu zdjęcie zamieszczone przez MarkaM wyżej). Po jakiejś godzinie zauważyłem niewyraźne miny moich znajomych, więc zaproponowałem krótki odpoczynek. Mariola oparła się o drzewo i ... runęło. Trzeba było iść dalej. Wąwóz zakręcał a kolega szedł pierwszy. Usłyszeliśmy krzyk i niesamowite przekleństwa. Okazało się, że rzeczka za zakrętem rozlana była na całą szerokość wąwozu i kolega chcąc ją przeskoczyć poślizgnął się i wpadł do niej do góry nogami (czyli plecakiem do wody). Wyglądał jak niezgrabny żuczek machający bezradnie nogami i rękami. Nie mogłem się powstrzymać i śmiałem się do łez. Oczywiście plecak cały zamókł kolega się obraził. Dopiero po godzinie dotarliśmy do polany, gdzie ukazał się następujący widok: jak okiem sięgnąć mgła. To przechyliło szalę goryczy i usłyszałem, że więcej już tu nie przyjadą. Wg mapy należało iść w prawo. Ale znajomi byli coraz mniej ochoczo nastawieni do wędrówki i nie wierzyli że za 500 m jest szlaban a po lewej stronie schronisko. Na szczęście u Stacha zawsze można było liczyć na ciepły piec i gorącą herbatę. Obecnie schronisko to nazywa się „Cicha dolina” i w niczym nie przypomina tajemniczej i przesyconej duchem Bieszczadu strażnicy WOP. Tamte czasy się nie wrócą a nowi właściciele najbardziej lubią liczyć pieniądze. Z drugiej strony może to być dobry przykład iż w górach nie należy zbaczać z oznakowanych szlaków i na siłę z mieszczuchów nie robić traperów.

pozdrawiam

J.Lupino

ps.
Do zobaczenia 14 września w Dwerniku.
Można tylko pozazdrościć SB, że już tam jest.

Aleksandra
05-09-2002, 22:30
Serdeczne dzięki panowie, zawsze to troche tak, jakby juz jedną nogą być tam.

Lupino, musze Ci powiedzieć, że moi znajomi mieli podobne spostrzeżenia co do rozlewania się tego wąskiego strumyka i ścian po bokach -w zeszłym roku na jesieni...tyle, ze juz schronisko nie te...

pozdrawiam, :D
może ktoś jeszcze podzieli sie wspomnieniami?

Anonymous
06-09-2002, 01:46
>może ktoś jeszcze podzieli sie wspomnieniami?

Cos mnie "natchnienie" całkiem opusciło ostatnimi dniami :(
Ale, ponieważ o przygodach na szlaku juz było, to ja z innej beczki - w dobie zblizajacej się zimy:
Z pamiętnika narciarza... ;)
Zimowe ferie 1987, może '88. Siedzę w Komańczy, od kilku dni mróz do
-32C, ale da się żyć. Zwlekam się z łózka, mamy dzis z Jackiem jechać do Karlikowa na wyciąg. Spoglądam za okno - nic nie widac. Zadymka, widoczność 5m - nie jedziemy do Karlikowa, ale za to mróz puscił. Na feriach dzień bez nart, jest dniem straconym, więc pomimo, iż przez okno nie widać czy poczciwy wyciąg komańczański dziś ruszy, postanawiamy iść to sprawdzić. Chodzi. Takich wariatów jak my jest jeszcze kilku. Uroku zabawie dodaje wielkie drzewo rosnące na środku wyciągu, wyłaniające się przy takiej widoczności parę metrów przed narciarzem :) Tak spędzamy czas do obiadu, po czym tradycyjnie, aby zaoszczędzic drogi idziemy od górnej części wyciągu drogą w las, prawie do szczytu Dyszowej. Stamtąd "grzejemy" w stronę skad przyszlismy. Taki manewr pozwala na uzyskanie dość dużej prędkości juz w gornej częsci wyciagu, a co za tym idzie mozemy bez wysiłku dojechać grzbietem, aż do drogi biegnacej z Komańczy do Prełuk, kawałek poniżej schroniska, na drodze ostry "zwrot" w lewo i tu juz slalomem pomiedzy wysypanym na drogę popiołem "lecimy" prosto na most przez Osławicę. Parę ruchów "łyzwą" i jestesmy przy kościele, a stąd drogą tez z góry - kto kombinuje ten zyje ;)
Przestało sypać, więc po obiedzie idziemy na przeciwległy do wyciągu stok.
Śnieg skrzypi pod butami, co rusz z drzew spadają drobniutkie płatki trącone przez wiatr, bądź zmarznięte ptaki. "Czapy" na pobliskim swierkach wygladaja cudnie. I ta cisza. Przed nami przebiega lis, nie spieszy się, zatrzymuje i chwilę nam przygląda, potem z duzym wysiłkiem biegnie do lasu - snieg po tak obfitych opadach jest wyjątkowo głęboki i puszysty - lisek skacze jak kangur, aby posuwać sie do przodu.
Jestesmy na stoku otoczonym z dwóch stron lasem, a z góry młodnikiem świerkowym, lediwe widocznym spod olbrzymich zwałów sniegu. Zakładamy narty i pieczołowicie ubijamy snieg, wchodząc do góry "boczkiem" i 'jodełka". Przed "ścianą" młodnika dochodzimy do wniosku, że chyba przejdziemy ten lasek i zjedziemy w przeciwną stronę - do cerkwi prawosławnej, długość tamtego stoku jest nieporównywalna. Najpierw jednak próbujemykilka razy zjechac tutaj. Gdy już się nam znudziło ciągłe wychodzenie, mamy w końcu iść na tamtą strone. Postanawiam jednak, że jeszcze raz sobie "śmignę". W dolnej części, po prawej, płynie potoczek, stok kończy się "wąskim gardłem" otoczonym lasem. Tradycyjny rozped "łyżwą" i pedzę w dół. Coś tam po drodze pokrzykuję jeszcze do Jacka i spoglądam do tyłu. Jestem juz praktycznie na dole, jednak to krótkie spojrzenie w tył kosztuje mnie sporo - z dużą predkością wpadam w głeboki snieg, poza "naszą" ubita trasą. Śnieg jest głębszy niż myslałem i nastepuje niesamowite hamowanie - po prostu zatrzymuje mnie on "w miejscu". Ból w kolanach. W ułamku sekundy decyduje sie na przewrót w przód i tym ratuję być może oba kolana przed złamaniem. Pozwalaja mi na to krotkie narty (160cm), ktorych uzywam, bo na takich najlepiej robi się rózne "piruety" i inne "wygibasy", z pewnością na ponad 2m nartach cos takiego by nie przeszło. I tu pojawia się nieszczęsny potoczek. Robiąc przewrót siła wrzuca mnie do potoka, płynie on tu wąskim parowem, jakby na złość mi dopasowanym do mnie :) Upadam na plecy prosto w potok, narty wbijaja sie w snieg. Cholera nie mogę się poruszyc - wbiłem się pomiedzy scianki parowu, którym płynie potok. Jacek bedzie miał ubaw. Nic to - szamotam się dalej - nie ma szans, jeszcze gdyby narty się wypieły to co innego. Ale zaraz, kto to dokręcił na "chama" bezpieczniki w wiązaniach, własnie tak, aby nie miały prawa się wypiąć i testował skuteczość tego zabiegu walac młotkiem po butach, co pozwoliło sprawdzić czy się aby nie wypną, czyzby ja? :) Tymczasem zaczyna się dziac cos dziwnego, bo robi mi się mokro na plecach i tak jakoś zimno. Przeciez podemną płynie potok, tylko czemu jest go coraz wiecej? Nagle uzmysławiam sobie, że moje plecy robia teraz za kolejn ą bieszczadzką zaporę, nie taka duża jak ta solińska, ale zawsze coś... ;) Robi się niewesoło, bo wody rzeczywiście przybywa i zaczynam ją już czuc za kołnierzem. Słysze jak Jacek "drze" się na pół Komańczy, że on nie bedzie zjeżdzał, bo mu się nie chce wchodzić z powrotem i zebym przestał się wygłupiać. Myślę - trudno. Nie bedę się wydzierał - wezmę go na przeczekanie. Po kilkunastu minutach słyszę charakterystyczny odgłos sunacych po sniegu nart. Jest Jacek. Ciesze się, że wreszcie bedę mógł wyjść. Tymczasem on odśpiewuje "Gdy strumyk płynie z wolna" i rechocze- mam ochotę następnym razem testować bezpieczniki jego głową. Wreszcie wypina mi narty i pomaga wyjść. Jestem wściekły, tylko jeszcze nie wiem na co. Rzucam narty w krzaki i idę coś zjeść z mocnym postanowieniem, że nie będę już jeździł. Po godzinie wracam po narty. Są - moje kochane... :)))
cdn...(?)
Tak wracając do tego jeszcze parę razy myslami, doszedłem do wniosku, że gdybym był sam, mogłoby to się kiepsko skończyć - tam zimą nikt nie chodzi. Woda zapewne nie podeszłaby na tyle wysoko, żebym mial z tego powodu problemy, ale jakieś zapalonko płuc byłoby bankowo.
Zdrowia
Piotr
P.S. duzo mamy narciarzy na Forum?

Szaszka
06-09-2002, 18:09
Dla podtrzymania na duchu moge tylko powiedziec: juz niedlugo tam bedziemy...! Cos dziwnego sie ostatnio ze mna dzieje. Bo pora roku jest ta sama, jak wtedy, kiedy bywalam w Bieszczadach. I sa podobne zapachy w powietrzu. Ide sobie, wciagam powietrze w pluca.. i nagle pod czaszka eksploduje jakis obraz z bieszczadzkiej wyprawy. Zupelnie niespodziewanie. Jest tak realistyczny, ze mam wrazenie, ze kiedy otworze oczy, wokol siebie zobacze połonine... Czuje wiatr we włosach!
A w smaku kefirku sniadaniowego czuje obietnice smaku owczego sera...
Zapach dymu z ogniska, smak leżajska, liście łopianu, zapach mokrego bukowego lasu, siana, konskiej siersci, skorzanego siodla... Wszystko mi sie z Bieszczadami kojarzy.
To chyba jakas bieszczadzka obsesja.
Jeszcze tylko dwa tygodnie... Az dwa tygodnie!

Jacek
07-09-2002, 01:01
Czy to przygoda ? Piękna burza na wetlińskiej , ja w środku a pioruny biły jak oszalałe, myślałem tylko o metalowym kubku przytroczonym do plecaka , to była całkiem udana majowa wyprawa.
Pozdrawiam.

Aleksandra
13-09-2002, 10:58
Miałam już dawno wystukiać wszystkim gorące podziekowania, ale mam jakis ogolny wstręt do klawiatury ostatnio, więc czynie to dziś!
Kochani, jesteście po prostu Wspaniali!

Jeśli Piotr nazywa brakiem natchnienia takie zajmujące opowiadanie, to ja chciałabym go posłuchać jak właściwa muza przychodzi.

Jacku musisz być bardzo przywiązany do swojego kubka..?

pozdrawiam wszystkich, a kto może niech wspomni na kongresie o przymusowo przebywających w mieście!!!