PDA

Zobacz pełną wersję : Pamiętnik znaleziony w Sanie (drugi)



Piskal
01-10-2009, 11:43
Pamiętnik znaleziony w Sanie





Motto:



Do miejsc tak dobrze znanych już ,
Gdzie buki szumem wznoszą modły,
Znając tęsknotę w naszych sercach
Dobre Anioły nas przywiodły.




Stopa za stopą , krok za krokiem,
-tu kamień, korzeń, dotyk traw,
wyrównać oddech, poprawić plecak,
zostawić z tyłu balast spraw.




A tam daleko nad połoniną,
Błyska i chmury ciężarne deszczem.
Może się uda zejść ze szlaku
I nie zmokniemy tym razem jeszcze.




A dłonie dolin takie czułe,
Ścianami zboczy schodzą miękko.
W potokach niebo się odbija,
Wąską niebieści się tasiemką.




W. Kwinto- Koczan (WUKA)



Nie dziwi chyba, że w motcie umieściłem wiersz WUKI, w dodatku wiersz pt. „Wędrówka”. Wiersze WUKI są tak do bólu bieszczadzko prawdziwe, tak anielsko natchnione. Nie raz czułem powiew skrzydeł bosonogich aniołów, które szczęśliwie przeprowadziły mnie przez Bieszczad, podtrzymując, kiedy boso przedzierałem się przez San po śliskich kamieniach, kiedy wchodziłem na niemal pionową skałę kamieniołomu w poszukiwaniu geocache’owego skarbu, kiedy bez zastanowienia sięgałem po grzyby w gęstej, nagrzanej słońcem trawie, gdzie być może tuż obok wygrzewała się zygzakowata. I kiedy z fizycznego i alkoholowego wysiłku moje nadciśnienie rozsadzało czaszkę .I na wszystkich bieszczadzkich ścieżkach.


Rozdział I.

Z Torunia do Warszawy jechałem jak zawsze pociągiem. W podróży nic ciekawego. Jak zwykle całą drogę spędziłem stojąc w oknie ze słuchawkami na uszach. O ósmej rano dojechałem na dworzec Warszawa Zachodnia, gdzie odebrać miał mnie Stały Bywalec. Tym razem SB nie wiózł mnie bezinteresownie, jak zwykł to czynić dotychczas. Teraz miałem niezwykle odpowiedzialne zadanie opieki nad jego kotem Sabinkiem, żeby w sposób zbyt natrętny nie próbował Bywalcowi pomagać w prowadzeniu samochody, np. wskakując na głowę, lub wchodząc pod nogi.
Sabinek to bieszczadnik pełną kocią gębą, przywieziony latoś z Zajazdu pod Caryńską w UG. Miał być Sabinką, ale po bliższych badaniach okazał się kocurkiem. Pięknym czarnym kocim facetem. Teraz po raz pierwszy od przyjazdu do Warszawy jechał w swoje rodzinne strony.
W ogóle sposób transportu kota był nieskomplikowany i nie absorbujący, wymagał zatrudnienie jedynie trzech osób. Mianowicie- na dworzec SB przyjechał z żoną Gosią, tam ja przejąłem kota, odwieźliśmy Gosię do domu i pojechaliśmy do Radomia po Ryśka. W drodze powrotnej to on będzie opiekował się Sabinkiem aż do Radomia, dokąd przyjedzie Gosia i przejmie jego obowiązki. Nawet, powodowany bezinteresowną chęcią pomocy, zaofiarowałem się, że również w drodze powrotnej zaopiekuję się kotem. Wystarczyło by, żeby SB opłacił mi jeszcze tydzień pobytu. Jednakże Kaziu odrzucił moją jakże atrakcyjną propozycję, woląc angażować żonę.
Z początku kot zachowywał się bardzo niespokojnie, był niemal przerażony tym, co z nim robią. Wyrywał się do Kazia; nieraz bywało, że dwiema rękami trzymałem kota, a trzecią piłem piwo. A gdy brakowało trzeciej ręki wkładałem puszkę z piwem pomiędzy nogi, do momentu, aż wyrywający się Sabinek nie wylał mi jej, pięknie zalewając moje obszary strategiczne. Na szczęcie było ciepło i kiedy dojechaliśmy do Sękowca nie wyglądałem już jakbym się obsikał. Zresztą w połowie mniej więcej podróży zmęczony Sabinek usnął i wszyscy mieliśmy spokój.
Na razie jesteśmy w Radomiu. Dosiada się Rysiu, wieloletni przyjaciel Stałego Bywalca. Rysia poznałem dwa lata temu, również w Sękowcu. Przed rokiem z przyczyn osobistych nie mógł do nas dołączyć. Jest to przesympatyczny pan o gołębim sercu, łagodnym, budzącym zaufanie głosie kaznodziei, lecz przy kielichu potrafi siarczyście zakląć, dać celną ripostę, lub opowiedzieć sprośmy dowcip. Wszystkich w koło nawraca na słuchanie radia, które również mnie jest bliskie, ale tylko geograficznie. Chodzi bowiem o te słynne radio z Torunia. Z tego tez powodu Wojtek1121 ochrzcił Rysia Ojcem Prowadzącym, Rysiowi zaś, który ma świetne poczucie humoru bardzo się to spodobało. Po biesiadnych kolacjach w domku nr 1 sprowadzałem Rysia po stromych stopniach Ośrodka w Sękowcu. Zazwyczaj bowiem SB wychodził wcześniej (na usprawiedliwienie napiszę, że często powodem tego był fakt, że następnego dnia Kaziu robił za kierowcę). Łącząc te dwie okoliczności wymyśliłem, że za dnia Rysiu jest Ojcem Prowadzącym , wieczorem zaś Ojcem Sprowadzanym.
Tymczasem, wykorzystując fakt, że teraz do telefonów wyposażonych w MP3 dodają specjalne głośniczki zaproponowałem muzyczkę. I jak się okazało trafiłem w gust obu panów.
I tak od Wolnej Grupy Bukowiny do sklepu z piwem, od Silnej Grupy Pod Wezwaniem do postoju na siusiu pomknęliśmy na południowy wschód, by już około 17-ej zameldować się w Ośrodku Wczasowym Sękowiec.

konik
01-10-2009, 12:42
Piskal, początek prześwietny. Nie każ długo czekać na ciąg dalszy.

bertrand236
01-10-2009, 12:43
No, no... Zapowiada się ciekawie.
Pozdrawiam "Ojca Piszącego" ;)

Jarek L
01-10-2009, 16:37
Poczatek swietny, dobrze sie czyta w swietle tego ogniska obok...

diabel-1410
01-10-2009, 17:37
Piskal świetnie-czekam na ciąg dalszy

konik
02-10-2009, 20:27
Piskal, nie wiem czy wiesz, ale są tacy co dalszego ciągu wypatrują :shock:

Piskal
02-10-2009, 22:23
Rozdział IINa wyjazd w Bieszczady z Wojtkiem Myśliwcem umówiłem się już kilka miesięcy temu. Wojtek jest człowiekiem z ogłoszenia ,prawie ogłoszenia typu: lodówkę używaną przyjmę, albo: króliki na chów, futro lub mięso, tanio. Kiedy z WUKĄ zaczęliśmy rozkręcać nasze toruńsko- bieszczadzkie spotkania, WUKA dała ogłoszenie do „Nowości” (największy lokalny dziennik), że w miejscu takim a takim w dniu tym i tym, itd.. Spotkaliśmy się w Kotwicy a przy stoliku obok przycupnął skromnie Wojtek. Kiedy wywnioskował z naszych rozmów, że my to my, dosiadł się. Tak się zaczęła nasza znajomość. Wojtka od dawna ciągnęło w Bieszczady, wcześniej nie był, i, jak to się mówi na wschodzie, tak to my i pojechali. A tak dla kronikarskiej ścisłości- to ja pojechałem ze Stałym Bywalcem, a Wojtek miał dojechać. W toyocie SB po zapakowaniu bagaży, kota, Rysia i mnie nie było już miejsca. Umówiliśmy się, że Wojtek dojedzie do Leska w niedzielę, tam się przenocuje, a na drugi dzień po niego przyjadę. Zadzwoniłem do niego z Radomia, okazało się, że przyjechał dzień wcześniej i właśnie jest w Sanoku. W dodatku jako pracownik muzeum ma darmowy wstęp do innych muzeów. Dzięki czemu mógł zrobić to, na co mnie zawsze brakuje w Bieszczadach czasu, chociaż za każdym razem obiecuję sobie, że to zrobię. Mianowicie obejrzę w końcu wystawę obrazów Zdzisława Beksińskiego.Tak czy inaczej w poniedziałek o 6.15 czasu sękowickiego wsiadłem do autobusu i via Ustrzyki Dolne pojechałem do Leska. Męczył mnie umiarkowany kac, bo poprzedniego wieczora poszedłem do barku przywitać się z Ulą, barmanką.W Lesku spotkałem się z Wojtkiem i ruszyliśmy zielonym szlakiem do Kamienia Leskiego. Miasteczko i kirkut Wojtek zwiedził wcześniej. Kamień Leski, fantastyczne miejsce. Majestatyczna skalna ściana, wkoło zieleń, pomimo bliskości szosy cisza i spokój, butelki, puszki, papierki i inne śmieci pozostawione po „miłośnikach” gór. Na szczycie Kamienia Wojtek wyciągnął żywca. „Ocho”- myślę sobie” czuje klimat”. Oj, przydał się w tym momencie. Widzę, że jest zauroczony miejscem. A kiedy schodziliśmy zauważyłem bardzo fajną rzecz. Kilka metrów nad ziemią w szczelince buka wyrósł mlecz, taki zwyczajny, łąkowy mlecz. Niestety nie kwitł, widok byłby jeszcze bardziej egzotyczny. Nie marudząc długo ruszyliśmy z powrotem, o 12.20 mieliśmy autobus, Wojtek musiał jeszcze iść do Bieszczadnika po duży plecak a po drodze mieliśmy jeszcze zahaczyć o Alfa, by uzupełnić płyny i Biedronkę by uzupełnić prowiant. Tymczasem okazało się, że autobus, którym jeszcze w maju jechałem bezpośrednio do Sękowca, co więcej, wisi w Internecie i na rozkładzie w Bieszczadniku już nie jeździ. Pojechaliśmy zatem do Dolnych i dopiero stamtąd mieliśmy autobus bezpośredni.Mięliśmy też trochę czasu, zaprowadziłem więc Wojtka do fajnej knajpki koło PKS-u. Nazywa się Bar’rock i zawsze gdy tam jestem proszę obsługę o KSU, ponieważ, jak wieść gminna niesie, to o tej knajpie śpiewał Siczka na pierwszej płycie KSU: Siedzę w pustej knajpie, wszyscy już odeszli w ciemną noc/ kelner zbiera szklanki, zaraz mnie wypędzą znowu stąd. Za barem młoda ładna dziewczynka kurząca fajkę za fajką , zgadnąłem więc prawiąc o skutkach palenia papierosów. Obiecała, że się poprawi. Oczywiście tego nie zrobi, ale w końcu to jej zdrowie. Co mnie to obchodzi. A to takie proste. Bodajże to Mark Twain powiedział: Rzucić palenie, nic prostszego. Robiłem to sto razy i zawsze mi się udawało.Refleksja natury ogólnej. Zauważyłem, że znakomita większość z was, których poznaję w Bieszczadach nie pali. Podobnie jest na naszych toruńsko-bieszczadzkich spotkaniach. Coś w tym musi być. Kto pali? Ręka do góry. A teraz wolno na dół na wysokość piersi i proszę kilkakrotnie się w nią rąbnąć.Tymczasem my wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do Sękowca

Piskal
02-10-2009, 22:40
Nie wiem czemu wszystko mi sie pozlewało i nie mogę tego edytować. I w ogóle żadnej wiadomości.U was też jest podobnie?

WUKA
03-10-2009, 08:02
Wszystko gra!Jest świetnie!

maciejka
03-10-2009, 09:24
Wczoraj to tylko mi sie rozlało, jak sie biłam w obie piersi, że nie palę. Dziś raczej sie literki zlewają:-)
a tak serio to były problemy dzień wczesniej ale u mnie raczej z dostępem do strony, załacznikami i z wysłaniem wiadomości (dział techniczny jest wiadomość od Admina), teraz jest Ok.

konik
03-10-2009, 10:27
Piskal, nie patrz na sprawy techniczne, ważny jest klimat!

Piskal
03-10-2009, 10:34
Sprawy techniczne są ważne,odstęp, kursywa, podkreślenie. Ale widzę, że dziś już wszystko w porządku.:lol:
Wkrótce ciąg dalszy!:-P

andrzej627
03-10-2009, 11:55
Wkrótce ciąg dalszy!:-P
Czekamy z niecierpliwością.

sir Bazyl
03-10-2009, 19:35
Kapselek z piwa poleciał gdzieś w kąt, KSU zapuściłem, papierosów nie palę....ciągu dalszego niecierpliwie wypatruję...

Piskal
05-10-2009, 13:46
Rozdział III


Każdy z nas był po raz pierwszy w Bieszczadach, ja sam nie jestem jakimś wielkim weteranem, ale te kilka razy byłem. Nie miałem więc wątpliwości dokąd zaprowadzić Wojtka Myśliwca, z Sękowca na pierwszą pieszą wędrówkę. Dwernik Kamień był oczywisty. Przepiękny widok na obie połoniny, Rawki i kilka innych szczytów. Za sękowieckim mostem skręciliśmy w lewo na stokówkę a po godzinie w las na same podejście na szczyt. Ja swoim zwyczajem bardziej niż na drogę zwracałem uwagę na grzyby, nic ciekawego nie udało mi się znaleźć, ot, kilka koźlaków. Przed rokiem na Magurze znalazłem kilka sromotników bezwstydnych (Phallus impudicuc), kształtem przypominających swoją łacińską nazwę. Jest to grzyb jadalny, lecz pod ochroną. Teraz go nie było, chociaż rozglądałem się pilnie.

Dwernik Kamień, jak można było się domyślić, Wojtka zachwycił. Pierwsze spojrzenie na najbardziej charakterystyczne i jedne z najpiękniejszych szczytów Bieszczad, to jak złamanie siódmej pieczęci. Kto był, a pewnie była większość z was, ten wie. Wojtek złamał siódmą pieczęć i była to pierwsza bieszczadzka inicjacja Wojtka. Ale, jak bliska przyszłość miała pokazać, nie ostatnia w dniu dzisiejszym. Posiedzieliśmy tam dłuższą chwilę, obowiązkowa sesja zdjęciowa, pokłon Arturowi Nowotarskiemu, zmarłemu na szczycie Dwernika Kamienia w niejasnych okolicznościach i zejście na dół, wybierając zejście pierwsze zejście, które prawie od Magury prowadzi niemal prosto nad wodospad Szepit na Hylatym.
Szepit, to także urokliwe miejsce, nad którym nie mam zamiaru się rozpisywać bo wszyscy tam byli. Ot przerwa wystarczająco długa, by wypić piwo i dalej w drogę- prosto pod kultową wiatę. Przypuszczam, że gdyby Wojtek wiedział co go tam czeka, wolał by wracać przez szczyt Dwernika Kamienia.

Oczywiście przesadzam, chcąc udramatyzować akcję. Nic takiego się nie wydarzyło. Każdemu zdarzyło się upić w Bieszczadach. Doszliśmy do sklepu i z ulgą stwierdziliśmy, że nikogo nie ma. Pijemy piwko i wtedy przyszedł Piotruś, miejscowy, znany mi, a ja jemu, bez żadnych więc ceregieli dosiadł się do nas. Za chwilę przyszedł jego kolega, również mi znany i również Piotruś, a po kolejnej chwili już składaliśmy się na flaszkę. Wojtek z godnością stwierdził, że złożyć się może, ale pić nie będzie. I rzeczywiście kilka pierwszych kolejek odpuścił, ale jak jeden z Piotrków zaczął w żartach wyzywać go od mięczaków dołączył się. I to była druga inicjacja bieszczadzka Wojtka- picie z jednego kieliszka ciepłą wódkę pod sklepem, w oknie którego widniała kartka: „picie alkoholu w obrębie sklepu zabronione” . Drugą flaszkę już postawiłem ja, no i poszło..

Zastanawiam się, co powoduje tymi ludźmi, co zmusza ich do picia. Nie jestem socjologiem, ale odpowiedź wydaje się prosta- brak perspektyw, widoków na przyszłość. Młodzi uciekają w Polskę, ale ci jeszcze nie starzy, ale już nie młodzi, często z rodzinami na utrzymaniu, gdzie jedyna praca, to praca w lesie, ciężka, ale za to słabo płatna. Gdzie wiata pod sklepem jest dla nich kinem, teatrem i salą koncertową w jednym, jak kania dżdżownic wypatrują wiosny, gdzie pojawią się pierwsi turyści, których można naciągnąć. Chociaż uczciwie przyznać trzeba, że potrafią też postawić, rzecz jasna z nadzieją, że następną flaszkę czy piwo postawi turysta. Ta wiata w Zatwarnicy to ich jedyna radość, to ziemia obiecana, z której można uciec od przytłaczającej rzeczywistości na dno butelki. Jest w nich frustracja, ale nie ma agresji. Nam Bieszczady wydają się bardzo romantyczne, owszem, kiedy przyjeżdżamy tu raz, dwa a nawet kilka razy w roku, by po kilku dniach wrócić do łazienek z gorącą wodą, pryszniców, telewizji kablowej, internetu i innych dobrodziejstw cywilizacji. Ale czy nie jest to taki sam rodzaj ucieczki z tych naszych cudownych Bieszczadów? Jak fajnie się czyta o „ludziach przeklętych” u Potockiego, ale kto z nas tak umiał by żyć. I przeżyć. Nawet sam Potocki musi niektóre fakty mocno naginać, żeby czytelnika nie znudzić. Ale to już zupełnie inna historia.
Kilka dni później obaj Piotrkowie pojawili się w barze w Sękowcu. W tym czasie przyjechał wesoły domek nr 11. To ludzie, bardzo sympatyczni zresztą, którzy zamieszkali w „jedenastce” i przez cały swój pobyt nie trzeźwieli. Spotkali się z Piotrkami w barze, szybko doszło do integracji i powodowani potrzebą serca, po zamknięciu baru zaprosili ich do domku na dalszą część libacji. Rano, olaboga!, okazało się, że zginął plecak, w którym było sześć stów. Ale, tak między Bogiem a prawdą, nie jestem przekonany, czy sami gdzieś po pijanemu go nie zgubili..

Ale ad rem. Wracajmy pod wiatę. Otóż w pewnym momencie Wojtek stwierdził, że ma już dosyć i idzie. Prosiłem ,żeby poczekał, dopiję piwo i pójdziemy razem. Uparł się nie czekać. Cóż, trudno zabłądzić na szosie z Zatwarnicy do Sękowca. Też długo nie marudziłem. Przed mostem czekał na mnie trzymając się jakiegoś znaku i... i nie napisze co było dalej, zwłaszcza, że sam Wojtek nie wszystko wie, bo, jak to się popularnie mówi, urwał mu się film. Wystarczy, że wam napisze , że bezpiecznie doprowadziłem go do łóżeczka w domku nr 1. Od tego momentu Wojtek przez długi czas ograniczał się li tylko do piwa. Ale nikt już nie może powiedzieć, że to mięczak.

Z wydarzeń tego dnia należy jeszcze odnotować przyjazd Jurka. Juro jeszcze przed moim wyjazdem napisał do mnie na priv. czy przyjmę go pod dach swojego domku, bo nie ma wolnych domków, które nadają się do wynajęcia. A Basia, kierowniczka ośrodka uzależniła to od mojej zgody. A ja zgodziłem się z radością . Od tego momentu zrobiło się jeszcze weselej...

bertrand236
05-10-2009, 14:03
Rozdział III


... Rano, olaboga!, okazało się, że zginął plecak, w którym było sześć stów. Ale, tak między Bogiem a prawdą, nie jestem przekonany, czy sami gdzieś po pijanemu go nie zgubili..

...

W pełni podzielam Twoje Piskalu przypuszczenie!

Pozdrawiam

WUKA
05-10-2009, 14:04
Tylko maleńkie sprostowanie-Artur Nowotarski nie zmarł na szczycie Kamienia,ale okoliczności jego śmierci są niewiadomą.

Piskal
05-10-2009, 14:23
Tylko maleńkie sprostowanie-Artur Nowotarski nie zmarł na szczycie Kamienia,ale okoliczności jego śmierci są niewiadomą.
To prawda, przed chwilą dostałem na priv. wiadomość od osoby, która pochodzi z tej samej miejscowości co Artur. Artur Nowotarski zginął w wypadku pod Rymanowem, jego przyjaciele umieścili tablicę w tym przepięknym miejscu. Być może bardzo je lubił.

WUKA
05-10-2009, 18:21
Tak,dokładnie!

Henek
05-10-2009, 19:07
Ten sklepik z wiatą to ścisła czołówka.
Czołówka w rankingu najbardziej bieszczadzkich sklepów.

Piskal
09-10-2009, 15:05
Rozdział IV


Jurko wymyślił, że następnego dnia pójdziemy na... Dwernik Kamień. Przyłączyć się miał Stały Bywalec i Ojciec Prowadzący. I skoro Wojtek nie miał nic naprzeciwko- wręcz przeciwnie- żeby powtórzyć jeszcze raz tę trasę, to tym bardziej nie miałem ja. Ustaliliśmy tylko, że ze szczytu zejdziemy tą drugą z nowo wytyczonych ścieżek, którą jeszcze żaden z nas nie szedł.
Na drugi dzień okazało się jednak, że dołączy do nas tylko Ojciec Prowadzący. Kaziu bowiem miał gdzieś jechać samochodem. W ogóle z panem Prezydentem niewiele wspólnie chodziliśmy, a spotykaliśmy się głownie w barku, albo „ moim” domku. No i dobrze, ponieważ nasze relacje nie będą w zbyt wielu miejscach się powtarzać. A wszystko to w trosce o was, drodzy forumoczytelnicy.

Tak więc udaliśmy się tą samą drogą, co wczoraj, dłużej zatrzymując się przy pozostawionym ciągniku gąsienicowym w połowie podejścia na Dwernik Kamień. Na szczycie za to spotkaliśmy bardzo ładna dziewczynkę (dla wiadomości Wojtka 1121- to z całą pewnością była sarenka. O co chodzi wyjaśnię później), która wykorzystując ostatni dzień pobytu w Bieszczadach weszła z Nasicznego li tylko po to, aby poczytać sobie książkę. Był to, jeśli dobrze zapamiętałem „Autoportret reportera” Ryszarda Kapuścińskiego. Minęło tyle czasu ile potrzeba (na wypicie piwa) i ruszyliśmy na dół. Ścieżka, która prowadzi bezpośrednio ze szczytu okazała się bardzo atrakcyjna. Na początku idzie ostro w dół, ale później łagodnie się obniża po bardzo ładnej okolicy, aż do drogi szutrowej, tej samej, która przebiega obok wodospadu Szepit. Po drodze nic nadzwyczajnego się nie działo, trochę pomarudziliśmy przy wodospadzie, trochę dłużej przy sklepie, chociaż dzisiaj tylko piwnie. Znowu byli Piotrkowie, taki jeden miejscowy Rysiu, ale chyba żaden z nas nie miał ochoty na mocniejsze alkohole. Przynajmniej w tym momencie.Na dziś bowiem zaplanowałem proszoną kolację, na której miały być placki piskalskie, czyli zwyczajne placki ziemniaczane z dodanym do ciasta tartym serem. Czekałem z tą kolacją na przyjazd żony Stałego Bywalca, Wojtka 1121 i Andrzeja 627.
Jeszcze pod sklepem otrzymałem telefonicznie polecenie od pana Prezydenta, abym po drodze do niego zaszedł. Okazało się, że Kaziu w sposób godny wita żonę ,Wojtka 1121 i Andrzeja. Przywitałem się z panami, wypiłem wstrętne piwo (bo i ciepłe i Tyskie), dopiero potem okazało się, że ma schłodzonego Leżajska. Cóż, było już późno, ale przecież musiałem się odtruć po Tyskim.

W domku zarówno Wojtek, jak i Jurko z miejsca ofiarowali mi swoją pomoc przy kolacji, którą odrzuciłem, ponieważ kuchnia w domku nr 1 jest tej wielkości, że ledwie mieści się tam jedna osoba, a cóż dopiero kucharek sześć. Jurko zajął się kominkiem, a ja kolacją.
O 19 zaczęło schodzić się towarzystwo, jak można było się domyślić, nie z pustymi rękami. Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy obecnych: Gosia, żona SB, SB,OP, Jurko, Wojtek1121, Andrzej 627, Wojtek Myśliwiec i ja. Oj działo się, działo. Wódka się lała, piwo się chmieliło, dusza śpiewała , usta też. Wojtek 1121 przyznał, że już dawno tak się nie bawił. Nie tylko on zresztą. Rysio po raz pierwszy został Ojcem Sprowadzanym. Szczegółów oszczędzę, bo może ktoś z was należy do Towarzystwa Antyalkoholowego;). W każdym bądź razie ten wieczór miał brzemienne skutki dla niektórych z nas następnego dnia. Ale o tym już w następnym rozdziale.

PS. Bertrand apeluje, żeby do jego ogniska dorzucać polan- postów, ja też proszę o więcej wpisów do mojego pamiętnika. Dopiero wtedy wątek żyje. Nie piszę tego pamiętnika przecież dla siebie:lol:.

bertrand236
09-10-2009, 17:16
Piskal!
Żeś mi się naraził okrutnie. Musimy się kiedyś spotkać i sobie wprost wyjaśnić pewną rzecz. Myślę, że bez rękoczynów się obejdzie, chociaż jeden z nas może mieć problem ze wstaniem po degustacji wielu gatunków piwa Jak można w ten sposób wyrażać się o Tyskim?????
Z piwnym tyskim pozdrowieniem ;)

Piskal
09-10-2009, 17:28
Bertrandzie, przyjmuję wyzwanie, podnoszę rękawicę. Gombrowicz wymyślił pojedynek na miny, a my mozemy stoczyć na piwa.Niech żyje Grupa Żywiec! No i wielka szkoda, że w Bieszczadach nie można kupić Czarnego Specjala ;).

Recon
09-10-2009, 17:31
Jak tak czytam... hmmm, to nieźle zmoczony jest ten pamiętnik, ale chyba nie w Sanie? 8)

bertrand236
09-10-2009, 17:32
Grupa Żywiec niech sobie żyje. Nic do niej nie mam. Tylko niech robi to trochę z boku... Do zobaczenia.

Fiaa
09-10-2009, 19:55
Czekałem z tą kolacją na przyjazd żony Stałego Bywalca, Wojtka 1121 i Andrzeja 627.
To owi panowie mają wspólną żonę? ;)

adamr
09-10-2009, 20:03
To ten ciągnik jeszcze tam stoi? Jak tam byliśmy pod koniec sierpnia, to już stał przy ścieżce. A blisko niego zbieraliśmy piękne prawdziwki. A na zejściu z Dwernika także kilka ładnych krawców.Ciekawe, jak tam teraz z grzybami? Piskal,popieram Cię w sprawie Tyskiego,TO już nie jest to samo piwo co kiedyś.Wolę Leżajsk lub Perłę

Piskal
09-10-2009, 20:40
Piskal,popieram Cię w sprawie Tyskiego,TO już nie jest to samo piwo co kiedyś.Wolę Leżajsk lub Perłę
Perła też była, ale to TEŻ nie jest to samo piwo (niestety), o którym pisał Andrzej Pilipiuk.

WUKA
09-10-2009, 22:02
Pogodzę Was - każde ciepłe piwo (z wyjątkiem grzanego celowo) jest paskudne!

Piskal
10-10-2009, 21:30
Rozdział V


Dziś odpoczywam. Nie wyrwali by mnie z łóżka nawet ciężkim sprzętem do ściągania drzew. Muszę zregenerować siły i trochę dojść do siebie. Poza tym czeka mnie sprzątanie i mycie naczyń po wczorajszej kolacji. Panowie postanowili zdobyć Otryt, wejść stokówką koło rezerwatu Hulskie, potem do góry do Chaty Socjologa i zejść do Lutowisk, i tam łapać autobus ostatniej szansy. Lecz w czasie wyprawy zamiast zejścia do Lutowisk mogli doświadczyć zejścia Wojtka 1121, któremu kac i ciśnienie dały do wiwatu.. Skrócili więc marszrutę i zeszli do Chmiela, a stamtąd podwiozła ich sklepowa, co można obejrzeć na filmie Andrzeja (http://www.youtube.com/watch?v=2ueeSIlTh6M (http://www.youtube.com/watch?v=2ueeSIlTh6M) ). A przycinkom pod moim adresem nie było pono końca. Że nawet Wojtek 1121 wybrał się, dał radę, a ja nie. Bo o ile na kolacji Wojtek bawił się na całego, to teraz ciężko to musiał odpokutować. No tak, tylko że Wojtek przyjechał poprzedniego dnia, a ja jestem od czterech i nie zdarzyło się, żebym nie zarwał nocy. A ciśnienie mam bodaj większe od Wojtka. Nie tłumaczę się no bo po co? Po prostu wyjaśniam. Tak czy inaczej postanowiłem odpocząć i basta!
Ogarnąłem z grubsza domek, poczytałem książkę, napaliłem w kominku i udałem się z pieszą pielgrzymką dwa poziomy wyżej do Andrzejowego namiotu, sławnego na forum, który umie robić ponoć wszystko.
Zresztą Andrzej 627 ciekawie zaplanował wrześniowy pobyt w Bieszczadach. Mianowicie opłacał luksusowy pokój w wilii Łuka (prawie WUKA) w Wetlinie, który wynajął dla żony, opłacał domek w Sękowcu, który wynajął dla swoich rzeczy, a sam spał pod namiotem.
Pod wieczór postanowiłem zrobić sobie pyszną jajecznicę i w tym momencie prowadzeni jakimś szóstym zmysłem wrócili Wojtek Myśliwiec i Jurko. Dorobiłem więc jajecznicy, i wtedy prowadzony jakimś szóstym zmysłem przyszedł Andrzej. Przyszedł z puszkami dla „prawdziwych turystów”, wychodząc ze słusznego z wszech miar założenia, że miast samotnie spożywać kolacje lepiej spożywać je w towarzystwie. Dość nasłuchałem się o słynnej majowej kurze z kury przywiezionej przez Andrzeja, po której wszyscy się pochorowali, żeby teraz ryzykować spożywania jakiś francuskich wynalazków. Natychmiast dorobiłem więc jajecznicy i zaprosiliśmy Andrzeja do kolacji. Od tej pory Andrzej był codziennym gościem na kolacjach w domku nr 1. Z czasem zjedliśmy też Andrzejowe puszki, które okazały się spożywcze, a nawet niektóre z nich smaczne.
Po kolacji Andrzej zaprosił nas do barku na piwo. Nie podobał mi się ten pomysł i mocno się ograniczałem, za to Jurko rozkręcił się i przybrawszy wodzirejowski styl bawił całe towarzystwo, z Ulą, barmanką na czele. Jurko to bardzo wesoły i towarzyski facet, szczerze byłem zadowolony, że zaprosiłem go do naszego domku.
Umówiliśmy też marszrutę na jutrzejszy dzień. Wybór padł na jedno z najfantastyczniejszych miejsc w Bieszczadach- Krywe.

Migawka
10-10-2009, 22:44
"A ciśnienie mam bodaj większe od Wojtka"
Piskalu, czytanie tego pamiętnika jak i Twoich poprzednich relacji, to prawdziwa przyjemność. Ale, na miłość Bieszczadów! Czy Ty zacząłeś wreszcie to nadciśnienie leczyć?

Piskal
10-10-2009, 22:45
"A ciśnienie mam bodaj większe od Wojtka"
Piskalu, czytanie tego pamiętnika jak i Twoich poprzednich relacji, to prawdziwa przyjemność. Ale, na miłość Bieszczadów! Czy Ty zacząłeś wreszcie to nadciśnienie leczyć?

Zacząlem. Ale przerwałem.

Migawka
10-10-2009, 22:59
"Zacząlem. Ale przerwałem"
A ja zaczęłam czytać Twoje pamiętniki i nie zamierzam przerywać. Stąd zależy mi, abyś zdrowy śmigał po Biesach, a potem pis(k)ał i pis(k)ał, ku uciesze wielu.

Piskal
10-10-2009, 23:11
Przed rokiem regularnie mierzyłem i im dłużej tam byłem, tym miałem niższe. Wtedy jeszcze nie leczone. Wniosek? Muszę w Biesach zamieszkać. Ale już skończmy ten temat, bo wychodzi z tego offtop.

Migawka
10-10-2009, 23:14
Tak jest, Piskalu! Już kończę. Mieszkanie w Bieszczadach, ech, marzenie :-)

Piskal
13-10-2009, 17:08
Rozdział VI


Krywe- miejsce magiczne, kto był, a pewnie większość z was była, ten wie. Miejsce, jedno z wielu w Bieszczadach, gdzie historia aż krzyczy. Kiedy kilka dni później byliśmy tam ponownie w zwiększonym składzie. Dolinę Krywego zasnuła mgła o konsystencji bitej śmietany. Staliśmy na Rylim i z zapartym tchem kontemplowaliśmy widok, a mgła bardzo wolno ustępowała odsłaniając dawną wieś. Myślę, że co jakiś czas Pan Bóg zsyła taką mgłę, żeby ukryć fakt, że wsie wysiedlone w czasie akcji „Wisła”, takie jak Krywe lub sąsiednie Hulskie wcale nie opustoszały, wciąż żyją, wciąż dawni mieszkańcy tych wsi pchają swój wózek życia zmagając się z codziennymi troskami, problemami, radościami, miłościami. Wtedy, pod tą cudownie kryjącą mgłą, tam, w dolinie, krzątały się duchy dawnych mieszkańców przy zwykłych sobotnich obowiązkach w zagrodach i przy cerkwi pw. św. Paraskewy . Aż prawie można było ich usłyszeć, a na pewno poczuć.

Tymczasem mamy jeszcze piątek, 18 września. Niebo zasnute chmurami, ale nie pada. Andrzej 627, Jurko, Wojtek Myśliwiec i ja przeszliśmy most na Sanie, skręciliśmy w prawo i koło dawnego Sękowca (obecnie to już Zatwarnica) ścieżką wzdłuż rzeki udajemy się najpierw do hulskiego młyna. Od wsi towarzyszy nam mały kotek, z pewnością nie bezdomny, bo w obroży przeciwpchelnej na szyi. Próby odgonienia go traktuje jako świetną zabawę, odskakuje, potem znowu podbiega. Schodzimy do ruin młyna w miejscu, gdzie potok hulski wpada do Sanu. Miejsce bardzo urokliwe, ale jakie ma być, skoro jest w Bieszczadach? Kotek cały czas z nami. Odnajdujemy ruiny, niewiele z nich zostało. Krótki odpoczynek i wracamy do ścieżki. Chcemy dojść do potoku, desantować się na drugi brzeg i uderzyć na Ryli. Szedłem tą drogą dwa lata temu, w odwrotnym kierunku, ale mam nadzieję, że znajdę miejsce, gdzie jest bród, najwyżej dojdziemy do danej wsi Hulskie i tam się przeprawimy. Tymczasem niespodzianka- pojawiają się niebieskie znaki ścieżki, która doprowadza nas dokładnie do tego miejsca, o którym myślałem. Przed dwoma laty szliśmy wzdłuż potoku od miejsca, gdzie stało indiański wigwam, teraz nowo wytyczona ścieżka uderza od razu do góry. Dawna ścieżka szła po prywatnym terenie. Pomimo niskiego poziomu wody kamienie są bardzo śliskie, trzeba bardzo uważać. Udaje mi się przejść, Andrzejowi z niewielką moją pomocą również, Jurko ambitnie chce przejść samodzielnie i prawie mu się to udaje. Jednak na ostatnim, jak to często bywa, kamieniu poślizgnął się i zaliczył mała kąpiel. Wojtek zachwiał się i zrezygnował z przejścia w tym miejscu. Przeszedł kilka metrów dalej. I tylko nasz koci towarzysz nie zdołał przejść, kręcił się wzdłuż strumienia i miauczał w niebogłosy, Boże, jak on płakał, gdy oddalaliśmy się, ale nie mogliśmy go przecież zabrać ze sobą. Chociaż, gdyby nie przygoda Jurka, kto wie, czy nie wróciłbym po niego. Jeszcze mi się serce kraje na ćwierć, gdy przypomnę sobie jego płacz. Znaczył przez cały czas teren, jestem więc przy nadziei, przy nadziei, że wrócił bez przygód do Zatwarnicy.

Podchodzimy pod górę, gdzieś blisko nas ryczy byk, niestety nie udało się nam go wypatrzyć. Musiał nas usłyszeć, chociaż staraliśmy się iść po cichu. Za chwilę druga niespodzianka- ścieżka się urywa, wyszliśmy już na łąki, ale znaków ani śladu. Ścieżka była dopiero w trakcie wytyczania. „Tędy”- decyduję. Idziemy w kierunku, w którym, jak przypuszczam powinien być Ryli. I tu kolejna niespodzianka, piękne koźlaczki, aż się proszą, żeby je zerwać. Zostawiam je jednak, co z nimi zrobię? Za chwilę kilkadziesiąt metrów dalej coś bieleje. Wykonuję przepisową stójkę, chwytam wiatr i walę w tamtym kierunku. Piękna kania (u nas mówi się sowa, ale postaram się przestawić i zostanę przy nazwie, jaka funkcjonuje w Bieszczadach), obok następna i jeszcze jedna. Już mnie nic innego nie obchodziło, mogliśmy nawet zabłądzić, bo o ile koźlaki sobie odpuściłem, to kani nigdy! I tak od kani do kani doszliśmy na grzbiet Rylego. W sumie uzbierałem 17 kani, co jedna, to piękniejsza, które należało spożyć jeszcze dzisiaj. Znowu zapowiadała się proszona kolacja, bo w czwórkę nie zdołalibyśmy wszystkich zjeść.

Doszliśmy do celu, Andrzej zaproponował, żeby zejść jeszcze nad San niedaleko miejsca gdzie był most. Potem pozostałości zabudowy dworskiej, ruiny cerkwi, sesja zdjęciowa, czyli zestaw obowiązkowy, no i skrótem na Ryli. A tam kolejna niespodzianka. Cóż za dzień pełen niespodzianek. Telefon od Wojtka 1121. Rano jechali do Dolnych do muzeum bieszczadzkiego, a chyba głownie po ukraińskie zaopatrzenie, teraz są na obiedzie z Zatwarnicy i wybierają się samochodem na Krywe. Gosię, Wojtka 1121, Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego spotykamy już po zejściu, na stokówce niedaleko mostu na hulskim. Zapraszam na kolację, obgadujemy szczegóły, Wojtek częstuję mnie piwem, niezłą wyrobiłem sobie opinię, nie ma co. Ale żeby nie robić mu przykrości, nie odmawiam. Nie marudząc idziemy stokówką do Zatwarnicy, musimy kupić jeszcze to i owo do kolacji. Andrzej dzięki gps’owi odnajduje skrót, który prowadzi nas do samego kościoła. Potem sklep i powrót do domu.

Tymczasem ekipa samochodowa dojechała do miejsca po moście. Wojtek chcąc sprawdzić, czy da się przejechać samochodem, przechodzi San wpław, najpierw po kamieniach potem w butach po dnie. Szczegóły zapewne zapoda Stały Bywalec, naoczny świadek, ja od siebie dodam tylko tyle, że te buty trzeba było potem wysuszyć, a najbliższy życzliwy domek z kominkiem, to? Oczywiście, domek nr 1!

Kolacja była udana, kanie smakowały wyśmienicie, a Ojciec Prowadzący znowu został Ojcem Sprowadzanym. Potem jeszcze wizyta w barku, podczas której obejrzeliśmy film z przeprawy Wojtka 1121 przez San.

Ech, żadna, nawet najlepiej napisana relacja ( nie myślę tutaj o swojej, to uwaga natury ogólnej) nie odda tego, co w Bieszczadach przeżywamy. Aż łezka się w oku kręci...

Aleksandra
13-10-2009, 19:39
Pisz Piskalu pisz...

andrzej627
13-10-2009, 20:12
Pięknie to opisujesz. Faktycznie


Aż łezka się w oku kręci...
Pozwolisz, że zamiast komentarza, pokażę moją relację filmową z tej wycieczki:
Hulskie-Krywe-Zatwarnica (http://www.youtube.com/watch?v=MZmvf_H_-QM)

Migawka
14-10-2009, 20:36
Ależ to biedne kocisko płakało! Było tak, jak pisał Piskal - w niebogłosy. Nawet szum wody nie był w stanie go zagłuszyć. Na pewno dotarł do swojej bazy, jak to kot. Piskalu - kiedy ciąg dalszy pamiętnika?

Piskal
14-10-2009, 20:48
Piskalu - kiedy ciąg dalszy pamiętnika?
Niebawem, cierpliwości, może jutro, może pojutrze..

Migawka
14-10-2009, 21:00
Niebawem, cierpliwości, może jutro, może pojutrze..
W porządku - uzbrajam się ;) Na przyjemny ciąg dalszy warto czekać.

adamr
14-10-2009, 21:05
Ciekawe, jakie było zdanie Stałego Bywalca na temat kota,bo to przecież kociarz(jak ja).Trza było go zabrać...Fajna ekskursja .

WUKA
14-10-2009, 21:45
Piękny opis Krywego-gratulacje.... i dalej,dalej Piskalu.Lubisz jak Cię tak wszyscy proszą,co?

Piskal
14-10-2009, 22:36
Piękny opis Krywego-gratulacje.... i dalej,dalej Piskalu.Lubisz jak Cię tak wszyscy proszą,co?
Lubię, ale to brak czasu powoduje przerwy. Wiesz, że miałem w domu małą remontową rozpierduchę. Ale już prawie ją opanowałem, to może będę pisać cześciej. Jeszcze nie jesteśmy nawet na półmetku.

Migawka
14-10-2009, 23:41
"Trza było go zabrać... Fajna ekskursja. "

Tak też sobie ktoś kiedyś pomyślał i... pozbyłam się mojej Tekli :evil: A wycieczka była fajna, co nawet kot stwierdził, jak widać na załączonym przez Andrzeja 627 filmie.

bertrand236
16-10-2009, 18:41
Już się nie gniewaj za to Tyskie, tylko pisz.....
pozdrawiam

Piskal
17-10-2009, 14:20
Rozdział VII


Z udawaną przykrością stwierdzam, że żmije wyhodowałem na swoim dużym brzuchu. Począwszy od naszego pana Prezydenta, na Basi, szefowej ośrodka skończywszy. Pozapraszałem ich na swoje kolacje no i gdy przyszła pierwsza dogrywka drugiej części ósmego KIMB-u, kogo desygnowano do pieczenia karkówek? No właśnie.
Tak naprawdę, to bardzo lubię czasami pokucharzyć jak mam dla kogo. Manio grał na gitarze, Wojtek 1121 polewał wódkę, inni pili piwo i się bawili, a ja walczyłem po ciemku z karkówkami, bo ogień z ogniska tylko oślepiał. Dopiero później Basia przyszła z jakąś latarką.

Ale na razie jedziemy w czwórkę- Andrzej 621, Wojtek Myśliwiec, Jurko i ja do Wetliny po Magdę, żonę Andrzeja. Nie mogłem odpuścić okazji, żeby Wojtek spojrzał na połoniny z przełęczy wyżnej. My przy okazji robimy zakupy i namawiamy Andrzeja na podróż do Cisnej do Rysia Szocińskiego i na obowiązkowy Leżajsk do Siekierezady. Jurko odłączył sie w Wetlinie i przez przełęcz Orłowicza wrócił do Sękowca. Magdy początkowo się „bałem”. W tym sensie, że nie wiedziałem jak się zachować, zwłaszcza że Magda na wstępie powiedziała, że gór nie lubi, bo Andrzej przegonił ją po Pirenajach i ma dość. Nawet butów do chodzenia po górach na wszelki wypadek nie wzięła. Skończyły się rubaszne żarty a pozostała zwyczajowa uprzejmość. Dystans nas dzielący stopniał bardzo szybko, myślę, że w Siekierezadzie, gdzie Magda zamówiła placki ziemniaczane, jej ulubioną potrawę. Również moją ulubioną, i moje popisowe danie. Zanim dojechaliśmy do Sękowca już wszyscy byliśmy na „TY”. O Magdzie nie będę zresztą tutaj się rozpisywał, z wyjątkiem suchej faktografii, nie wiem, czy życzyła by sobie tego. Lub Andrzej. Odsyłam raczej do jej postu (http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php?t=5340&page=4 (http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php?t=5340&page=4)). Gdy żegnaliśmy się przed ich wyjazdem do Francji serdeczność między nami aż prawie można było dotknąć. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

Z Cisnej pojechaliśmy do Majdnu na stację, tam spędziliśmy trochę czasu, gdybyśmy trafili na kolejkę, to opisywałbym też przejażczkę kolejką bieszczadzką. Niestety spóźniliśmy się. W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do galerii prowadzonej przez Mirka Nadolnego, który szefował kiedyś w Cieniu PRL-u w Dołżycy. Mirka niestety nie spotkałem. Dowiedziałem się za to, że w Cieniu PRL-u funkcjonuje teraz tylko noclegownia. Szkoda tego miejsca. Wielka szkoda.

Wetlina, Cisna, to czemu nie Ustrzyki Górne? Czasu mieliśmy dosyć. Pojechaliśmy zatem prosto do Zajazdu pod Caryńską. Tam spotkanie z Sebastianem, a także z Tarniną, Maniem i jego gitarą, którzy wybierali się na KIMB. Andrzej postawił nam obiad (dla Magdy placki !) i wpadł na pomysł, żeby udać się jeszcze do Wołosatego na przejażdżkę bryczką. Na miejscu okazało się, że konie są już zajeżdżone i dzisiaj nic z tego. Myślę, że to panowie powożący bardziej chcieli się już urwać z pracy. Tak czy inaczej wróciliśmy do ZpC. Ponowne spotkanie z Tarniną i Maniem, upewniłem się, że będą nocować w domku nr 1, muszę więc zrobić porządek na piętrze, bo to tej pory tak to wyglądało, że ja spałem na jednym łóżku a na pozostałych dwóch mój plecak i moje rzeczy.

Strasznie „szarpany” jest ten dzisiejszy rozdział, ale tego dnia rzucało nas z miejsca na miejsce. Wymyśliłem, żeby zajechać jeszcze do Smolnika pod cerkiew, jedną z najpiękniejszych, a jak do Smolnika, to również pod cerkiew w Chmielu. I tak marudząc do Sękowca dojechaliśmy równo z Tarniną i Maniem (a tam, na piętrze bałagan! ). Zaofiarowałem swoją pomoc przy przenoszeniu rzeczy Maniowych z naciskiem na gitarę. Tarnina wtedy stwierdziła, że Manio prędzej ją by oddał, niż gitarę. „Dobra”- ja na to- „biorę, co dają”. Na to z kolei zaprotestowała Tarnina.
Zresztą niedaleka przyszłość miała pokazać, że nie miała racji. Nie z tym, że zaprotestowała, tylko z gitarą...;)

Cdn. rozdziału VII nastąpi.

bertrand236
18-10-2009, 14:47
Witaj Gawędziarzu!
Mam do ciebie jedno pytanie. Musisz sie cofnąć kilka dni w swojej opowieści. Chodzi mi o Hulskie. Też tam próbowałem dojść we wrześniu. Przekroczyłem San, podszedłem do ruin młyna i poszedłem ścieżką w stronę Hulskiego mając potok po prawej stronie. Doszedłem do prowizorycznego płotu z napisem, że .... Zawróciłem i po tej stronie Sanu dzedłem do Sękowca. W którym miejscy skręciłeś w stronę Rylego?
Pozdrawiam

Piskal
18-10-2009, 15:06
Bertrandzie, nie dochodziliśmy do wsi Hulskie. Ścieżka, którą szliśmy idzie od Zatwarnicy za potokiem wzdłuż Sanu, potem skręca w lewo takim ostrym łukiemi i schodzi w dół, już równolegle do potoku (potok po prawej ręce) i po obniżeniu się od tej ścieżki odbija ścieżka w prawo, świeżo oznakowana, znaki niebieskie. Przechodzisz przez potok i walisz prosto w górę w kierunku Rylego. Bez tych znaków pewnie bym na nią nie trafił, ledwie widoczna. Dwa lata temu szedłem w odwrotnym kierunku a ten teren, co wiesz, nie był jeszcze ogrodzony.

bertrand236
18-10-2009, 15:47
Dziękuję. Może na początku września tych znaków nie było, a może miałem bielmo na oczach :-)
Pozdrawiam

Piskal
18-10-2009, 15:56
Mogło ich nie być, ta scieżka była w trakcie wytyczania i nam też w pewnym momencie znaki się skończyły.

bertrand236
18-10-2009, 16:53
Wsio poniatno

andrzej627
19-10-2009, 21:07
W którym miejscy skręciłeś w stronę Rylego?

W innym wątku (http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php?p=87789#post87789) pokazałem trasę naszej wycieczki na tle najnowszej mapy Wydawnictwa ExpressMap.

Piskal
21-10-2009, 15:44
Płonie już ognisko gdy przychodzimy o 19 do barku. Najpierw słowo wstępne wygłoszone przez pana Prezydenta Kazimierza Wielkiego, potem autoprezentacja, wszystko do obejrzenia na filmikach niezawodnego Andrzeja 627, który podczas nagrywania świecił nam po oczach jak na jakimś przesłuchaniu. Mów kim jesteś! Zakup piwa i karkówki. Ja jak wyżej- krzątam się przy ogniu. W Sękowcu jest grill w kształcie żurawia, ciężki jak cholera, ale jak się go ustawi na odpowiedniej wysokości to ma się spokój. Szczegóły KIMBu zapoda Stały Bywalec, który wszystko skrzętnie notuje. Manio gra na gitarze, zabawa się rozkręca. Nawet Magda zaczyna śpiewać przy ognisku, zaczyna rozumieć, że brać bieszczadzka jest miła, serdeczna i przyjaźnie nastawiona. Poznaję Sir Bazyla, który przyjechał z córeczką, niestety nie na długo. Jutro opuszczą nas też Gosia i Jurko, który skorzysta z okazji, że SB odwozi żonę do Ustrzyk Dolnych na autobus do Warszawy. Tak więc pojadą razem. Impreza z czasem przenosi się do barku, opuszczają nas kolejni KIMBowicze, SB z żoną, jutro wczesny wyjazd, Andrzej z Magdą, która na tę jedną noc przenosi się do namiotu, Jurko. Upoważniam go , żeby mnie obudził na pożegnanie. Rano jak przez mgłę pamiętam, że budził mnie. Przed Jurkiem idą Manio z Tarniną. Proszę Mania, żeby zostawił gitarę. Zgodził się wbrew temu co mówiła Tarnina. Ale ja to nie Manio, trochę pobrzdąkałem, ale graniem tego nazwać nie można. Okazało się, że Jurko też gra na gitarze. Tak siedzimy miło do czwartej nad ranem.
Wcześniej jeszcze obiecuję placki ziemniaczane dla Magdy i Tarniny, ale jak się obudziliśmy nie było już ani Magdy, ani Tarniny, ani Mania ani gitary. Lecz nie było to nasze ostatnie spotkanie podczas tego pobytu. Tak, spotkałem się jeszcze i z Magdą i z Tarniną, i z Maniem i z gitarą. I z kilkoma innymi osobami. Tylko w rezultacie nie zrobiłem tych placków. Zrobię w przyszłym roku.

Tarnina
21-10-2009, 16:49
Placków może nie zrobiłeś,ale za to rankiem obudził mnie zapach smażonych kań dobiegający z kuchni. Śniadanie podane do łóżka "palce lizać". Dzięki jeszcze raz Piskalku. A co do maniowej gitary to pamiętam co odpowiedziałeś jak powiedziałam,że Maniuś to mnie prędzej odda niż gitarę :) Oj fajnie było, a kań by się jeszcze pojadło, mniam...

Piskal
21-10-2009, 16:58
Tak, ale kanie były tydzień później. O tym jeszcze będzie. Co do placków, to masz obiecane.

bertrand236
21-10-2009, 17:43
Cieszę się, że chyba skończyłeś prace remontowe, bo do pisania się zabrałeś ;) Pozdrawiam

andrzej627
21-10-2009, 20:29
Kto chce, niech ogląda:

Najpierw słowo wstępne wygłoszone przez pana Prezydenta Kazimierza Wielkiego, potem autoprezentacja (http://www.youtube.com/watch?v=vMIi7MYR7OA)


Manio gra na gitarze, zabawa się rozkręca (http://www.youtube.com/watch?v=A2alZHtlCwc)

Piskal
22-10-2009, 16:23
Rozdział VIII


Niedziela po Kimbowa, 20 września, półmetek. Opuścił nas Jurko, zostałem li tylko z Wojtkiem Myśliwcem. No tak, ale w bliskim sąsiedztwie są jeszcze Wojtek 1121, Andrzej 627, Stały Bywalec i nasz kolacyjny kapelan, czyli Ojciec Prowadzący. Nudno nie będzie. Nie było.
Pierwszą po przebudzeniu rzeczą jaka mi się rzuciła w oczy to brak gitary. Nieodzowny znak, że moje piętro jest już wolne. Po odstąpieniu pięterka Tarninie i Maniowi przeniosłem się na dół, na łóżko tuż przy lodówce. Śmieli się ze mnie, że w razie czego będę miał blisko. Ale już wcześniej umówiliśmy się, że pójdziemy do kościółka, nie było więc mowy o żadnym, choćby najmniejszym piwie. Zresztą nie było tak źle. Cóż, w górach jest wszystko co kocham, w tym jest brak kaca. To ciekawe-jest coś czego nie ma. Zresztą z tym kacem to nie jest do końca tak. On jest, tylko przebiega w znacznie łagodniejszej formie.

Poszliśmy zatem do kościółka w Zatwarnicy. W pierwszym rozdziale napisałem, że Radio Maryja jest mi bliskie, ale tylko geograficznie. I to jest coś, czego nie mógł zrozumieć Ojciec Prowadzący, że ja jako katolik, ba- katolik z Torunia, który nosi nazwisko zaczynające się na Pis (czyli nolens volens muszę być Prawy i Sprawiedliwy) nie słucham tego Radia. Ano nie słucham. Przypomina mi się rysunek Andrzeja Mleczki, na którym pod drogowskazem siedzi Chrystus frasobliwy, a na drogowskazie są dwa przeciwne kierunki: Łagiewniki i Toruń. A mnie chyba jednak bliżej do Łagiewnik.

Trochę piszę nie na temat, ale była to wyjątkowo leniwa niedziela. Po mszy zauważyliśmy, że gro ludzi skręca w małą ścieżynkę przy kościele. Widzieliśmy ją, gdy wracaliśmy z Krywego, ale mogła być to ścieżka do prywatnej posesji biegnąca po prywatnej łące. Dzisiaj zeszliśmy z innymi tą ścieżką, i rzeczywiście okazała się skrótem. Do sklepu mieliśmy już blisko. W sklepie też długo nie siedzieliśmy, a po powrocie zobaczyliśmy jak Ula krząta się po barku, sprzątała po KIMBie. Zostałem u niej i pogadaliśmy sobie od serce. O czym? Nieważne. Miała dziewczyna dzień do zwierzeń i chciała się wygadać.

Nie zdążyłem dojść do domku, gdy zgarnął mnie Wojtek 1121. Przyjechali znajomi z Sanoka i rozpoczęła się impreza integracyjna przed domkiem Wojtka. Wojtek niedzielę spędził na wożeniu Magdy i Andrzeja po dzikich rejonach Bieszczadów, chociaż nie na tyle dzikich, żeby nie można było wjechać samochodem terenowym.
Gdy zrobiło się ciemno przenieśliśmy się do domku nr 1. Tam kategorycznie oświadczyłem, że nie robię żadnej kolacji, jak leniwa niedziela, to leniwa niedziela. Kuchnia jest za tymi drzwiami, a lodówka w tamtym kącie. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy.

Prawda, że prawdziwa leniwa niedziela? Aż prawie nie ma o czym pisać.

Napiszę zatem o jeleniach. I tak jednego, śmiertelnego w skutkach (powiało grozą)wydarzenia nie umiem precyzyjnie umieścić w chronologii. Zanim nam jeleń niczym koń wyskoczy wbiegł na 10 metrów przed samochód, zanim zepsuliśmy niechcący jedno polowanie, delektowałem się rykowiskiem. Miłosne pieśni byków robią duże wrażenie, zwłaszcza, kiedy wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi. Pewnej ciepłej nocy przespałem się nawet na balkonie, długo nasłuchując zakochanych byków, którzy ryczą na swoją zgubę, wtedy bowiem zaczyna się okres polowań. Dwa lata temu udało mi się zidentyfikować siedem byków nawołujących się to z bliższej, to z dalszej odległości. W tym roku tylko pięć, chyba, że jednym z tych odgłosów był myśliwski wabik.
Innej nocy byczek podszedł bardzo blisko ośrodka, na kilka, kilkanaście metrów. Jak urzeczony wsłuchiwałem się w jego pieśń. Aż w pewnej chwili padł strzał, jeden, śmiertelny. Trzeba wam wiedzieć, że mąż właścicielki ośrodka jest leśniczym i organizuje polowania. Ma w tym okresie swoich gości. Tej nocy poszli na pewny strzał, nieplanowany. Cóż kolejny jeleń do rejestru odstrzałów. A tych jest pewna liczba, której nie wolno przekroczyć. No i mieli odstrzał, bez błądzenia po chaszczach, bez czekania, nawet portek nie musieli tak naprawdę zakładać. Gdyby byk nie podszedł tak blisko żył by. No, nie wiadomo jak długo.
W końcu dni każdego rogacza są policzone;).

WUKA
22-10-2009, 19:35
A tuż przed kościółkiem odezwała się...toruńska bieszczadniczka,która musiała poczekać na relację w wędrówek.Przez ten czas znalazłam jednego grzybka(do barszczu?),który i tak sie w końcu zgubił.Przepraszam za wtręt,ale...tak było przecież!

andrzej627
22-10-2009, 20:46
Kto chce, niech ogląda:


Wojtek niedzielę spędził na wożeniu Magdy i Andrzeja po dzikich rejonach Bieszczadów, chociaż nie na tyle dzikich, żeby nie można było wjechać samochodem terenowym. (http://www.youtube.com/watch?v=23paV6UpfGM)

Piskal
22-10-2009, 20:50
Ech, Andrzeju. Gdyby nie twoje filmy to brak byłby ilustracji do relacji. Ja robiłem zdjęcia tylko telefonem, a od Wojtka jeszcze nie dostałem zdjęć. Może po całej relacji zrobie małe fotograficzne post scriptum. Jak się nauczę wstawiać zdjęcia na forum.

Piskal
24-10-2009, 22:32
Rozdział IX


To był chyba najfajniejszy dzień podczas całego pobytu. W każdym razie najbardziej zwariowany i o największej frekwencji. Andrzej 627, Wojtek 1121, Wojtek Myśliwiec, Stały Bywalec, Ojciec Prowadzący, ja. No i Lucyna. Lucynę poznałem dwa dni wcześniej, gdy byliśmy w Cisnej, przyjechała z jakąś wycieczką, długo nie mogliśmy więc rozmawiać, Andrzej przedstawił mnie i Wojtka, i to w zasadzie wszystko. Teraz SB umówił się z nią w Stuposianach, dokąd miała przyjechać autobusem i tam przesiąść się w jeden z naszych dwóch karawanów. Już na powitanie SB zarządził wojskową zbiórkę, ustawił nas w szeregu i zakomenderował: kolejno odlicz! Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Pełna!- zakończył Wojtek 1121 wręczając Lucynie pełną flaszkę ukraińskiego pięciogwiazdkowego koniaku.
Cóż, tak naprawdę to tak nie było, koniak był wręczony dopiero w Mucznem, ale tak mi pasowało literacko. Zresztą scena powitania została utrwalona dla potomnych przez naszego naczelnego dokumentalistę (http://www.youtube.com/watch?v=iVwDnsas6Pw&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=5 (http://www.youtube.com/watch?v=iVwDnsas6Pw&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=5) ).

Pojechaliśmy do Mucznego, tam narada bojowa, wyciąganie wszystkich map i gps’ów. Plan zakładał odnalezienie miejsca po leśniczówce Brenzberg, a najpierw ścieżki do niej prowadzącej, która na jednej mapie była przed krzyżem (przy drodze do Tarnawy), na innej zaś za krzyżem. Nie doszliśmy do konsensusu więc zadecydował SB- tędy! I już po kilku pierwszych krokach zgubiliśmy się. Weszliśmy w jakieś chaszczory po pierś, (a u Lucyny nawet po piersi;)), potem idziemy w górę a po ścieżce ani śladu. Owszem, czasami pojawiało się coś co przypominało ścieżkę, to znów niespodziewanie się kończyło. Dwa gps’y, mapy, wykwalifikowany przewodnik. Humor jednak nas nie opuszczał, a nawet się rozwijał, wiedzieliśmy, że i tak dojdziemy do położonej po drugiej stronie stokówki, po prostu nie można zabłądzić. Przypadkowo okazało się, że żadna sieć telefoniczna nie ma tam zasięgu. No, prawie żadna, Jedna ma- sieć ojca dyrektora. A Ojciec Prowadzący triumfował.
W końcu, już przy grzbiecie Jeleniowatego poszedłem z SB w kierunku niewielkiej polanki w poszukiwaniu ścieżki, zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do czekającej na nas ekipy. Później, już w domku, przyszedł do nas Andrzej z laptopem i wszystkimi mapami, nałożył ślad z gps’u i po analizie doszliśmy do wniosku, że ta polanka, na którą zapuściłem się z SB, to prawdopodobnie ta , gdzie stała leśniczówka Brenzberg. Andrzeju, mógłbyś umieścić tutaj mapkę z trasą, jaką przemierzyliśmy tego dnia?

Ruszyliśmy dalej, przebijając się przez krzaczory, gałęzie, jeżyny i licho wie co jeszcze, aż dotarliśmy do starej drogi zrywkowej. I tu się zaczęło. Najpierw świeży trop misia, wyraźnie odciśnięty w błotnistej glebie, a to trop wilka, to kupa misia, to kupa wilka, to kupa innych kup. I tropów. Absolutna dzicz, której dawno nie nawiedził człowiek. Gdyby nawiedził, nie znaleźlibyśmy z Lucyną tylu rydzów, wielkich i robaczywych, zdrowych na szczęście też sporo, było z czego wybierać. Lub takie potężne i zdrowe jak rydz (ha, ha !) prawdziwki. Żarty, śmiechy, wspaniała atmosfera, cóż, nie jestem Hrabalem, nie umiem tego opisać. Lucyna, tak kontrowersyjna kiedyś na forum, okazała się wspaniałym kompanem do pochodzenia. Już wtedy, wiedząc, że będę pisać tę relację, postanowiłem sobie, że nie dotknę tutaj sprawy braku Lucyny na naszym forum, nie dotknę sprawy „zielonego” forum. Dowiedziałem się dlaczego Lucyny tutaj już nie ma, dowiedziałem się dlaczego powstała drugie forum, dowiedziałem się kilku innych rzeczy. Dowiedziałem się i wiem. I niewiele mnie to obchodzi. Nie to w końcu jest tematem moich wspomnień.

W końcu doszliśmy do stokówki po drugiej stronie Jeleniowatego, krótka narada, idziemy do Dźwiniacza, czy od razu do Dydiowej. Z braku odpowiedniego zapasu czasu wygrała opcja druga. Podążyliśmy więc stokówką, po drodze całe rydzowe polanki. Tym dla mnie cenniejsze, że w moich stronach rydzów jest bardzo mało. Lucyna odstąpiła mi trochę swoich, ja zaś obiecałem, że będę dla niej zbierał kanie. Na Krywem znalazłem taką ilość, że na kilka dni mi wystarczy.
Wreszcie czas na odpoczynek, siadamy na poboczu. Ja dobieram się do grzybów, chcę je przejrzeć i oczyścić, Lucyna zaś dobiera się do koniaku. No tak, ale nawet tak zdegenerowane jednostki jak my nie będą piły z gwinta. Wojtek 1121 wpada na pomysł, bierze małą plastikową butelkę od wody, obcina szyjkę z zakrętką i mamy kieliszek. W sam raz do takiego trunku. A już na pewno do takich okoliczności. I takiego towarzystwa. Lucyna zachowuje go jako relikwię a pewnie i pamiątkę spotkania. Wszyscy świetnie się bawimy.
Dalszy plan był taki, że dochodzimy do ścieżki, która ma nas zaprowadzić skrótem do Didiowej. Jak zwykle nikt nie wie gdzie ona jest. Dobrze, że mamy ze sobą dwa gps’y , licencjonowanego przewodnika bieszczadzkiego i przewodnika w osobie Stałego Bywalca, który „ na nosa” wie którędy iść. Dzięki temu dochodzimy do właściwej ścieżki. Schodzimy z drogi stokowej, zaczyna się błoto, gałęzie. Lucyna znajduje dwie kanie. To ja je miałem znaleźć, ale szedłem za nią. Znowu trafiamy na tropy misia, jeszcze wyraźniej odciśnięte niż tamte. Potem ścieżka zakręca, zaczyna wspinać się do góry i znowu trafiamy... na drogę stokową. Na drogę stokową, z której zeszliśmy trochę wcześniej.

andrzej627
24-10-2009, 23:03
W końcu, już przy grzbiecie Jeleniowatego poszedłem z SB w kierunku niewielkiej polanki w poszukiwaniu ścieżki, zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do czekającej na nas ekipy. Później, już w domku, przyszedł do nas Andrzej z laptopem i wszystkimi mapami, nałożył ślad z gps’u i po analizie doszliśmy do wniosku, że ta polanka, na którą zapuściłem się z SB, to prawdopodobnie ta , gdzie stała leśniczówka Brenzberg. Andrzeju, mógłbyś umieścić tutaj mapkę z trasą, jaką przemierzyliśmy tego dnia?

Proszę bardzo. Tak wygląda mój ślad pieszy na tle mapy Wydawnictwa Compass.

bertrand236
25-10-2009, 00:32
Rozdział IX


... Plan zakładał odnalezienie miejsca po leśniczówce Brenzberg, ....

Byłem tam jakieś 4 -5 lat temu. Tam napewno są pozostałości po studni. O mało co w tę studnię nie wpadłem...
Pozdrawiam

Piskal
25-10-2009, 20:58
Wróciliśmy do stokówki na wysokości paśnika myśliwskiego. Sterta buraków, jakaś szopka, pewnie z sianem i dużo tropów, a po drugiej stronie ambona. Miło czyta się opowiadania myśliwskie dajmy na to takiego Janusza Meissnera, o tym jak to drzewiej się polowało, o nieraz kilkudniowym podchodzeniu zwierza, o ich zwyczajach, o myśliwskim kodeksie honorowym. Ale wybaczcie. Jeśli ktoś podjeżdża samochodem prawie na miejsce, gdzie jest podłożone zwierzęce żarło, gdzie przy flaszce wódki nie pozostaje nic innego jak tylko czekać, a potem bierze fuzję z noktowizorem i strzela? Gdzie w tym wszystkim romantyzm, który towarzyszył dawnemu obrzędowi, rytuałowi polowań? Wychodzi na to, że kłusownictwo staje się bardziej szlachetne o tyle, że daje zwierzęciu pewną szansę, wyrównuje proporcje pomiędzy obiema stronami.
Ad rem. Nie znaleźliśmy, rzecz jasna, tej skrótowej ścieżki, doszliśmy aż do mostu na potoku Muczny. A potem do samej drogi idącej do Didiowej. Tam dopiero spotkaliśmy pierwszych ludzi, nie licząc drwali, ale to też bliżej cywilizacji. Ojciec Prowadzący zaczął objadać się kaliną, Lucyna na niego krzyczała, ale widać czuwał nad nim wszechmocny ojciec dyrektor, bo nic mu się nie stało. Albo to była zbawcza moc koniaku. Rysiu, poniżej cytat specjalnie dla Ciebie:

Roślina trująca (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ro%C5%9Bliny_truj%C4%85ce): Lekko trująca jest kora i liście, owoce tylko w dużej ilości[3] (http://pl.wikipedia.org/wiki/#cite_note-RT-2). Powodują mdłości, wymioty, zaburzenia świadomości i rytmu serca, duszności, pojawienie się krwi w moczu w wyniku uszkodzenia nerek oraz zapalenie narządów układu pokarmowego[3] (http://pl.wikipedia.org/wiki/#cite_note-RT-2). Według innych autorów owoce kaliny zawierają trujące saponiny (http://pl.wikipedia.org/wiki/Saponiny), na które wrażliwe są bydło, konie i dzieci. Objawami zatrucia (http://pl.wikipedia.org/wiki/Zatrucie) u dzieci są wymioty (http://pl.wikipedia.org/wiki/Wymioty), zawroty głowy, zaburzenia mowy, utrata przytomności, w skrajnych przypadkach nawet śmierć[4] (http://pl.wikipedia.org/wiki/#cite_note-3). Owoce bardzo rzadko zjadane są przez ptaki. Z powodu zawartości trującej wiburniny (http://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Wiburnina&action=edit&redlink=1) nie są surowcem leczniczym. Natomiast pozbawiona tej trującej substancji jest kora[5] (http://pl.wikipedia.org/wiki/#cite_note-4) Wg niektórych autorów owoce po przetworzeniu w formie dżemów, konfitur, kompotów, zwłaszcza po przegotowaniu - nadają się do spożycia[6] (http://pl.wikipedia.org/wiki/#cite_note-5). (http://pl.wikipedia.org/wiki/Kalina_koralowa (http://pl.wikipedia.org/wiki/Kalina_koralowa) )

Cali i zdrowi doszliśmy do Didiowej, do tego magicznego przygranicznego miejsca z widokiem na Ukrainę, jej góry z zagubioną wśród nich małą cerkiewką. Krótki odpoczynek przy chatce, wpisy do zeszytu, potem wycieczka do domku myśliwskiego. I zejście nad San, nad samą granicę. Lucyna się zbuntowała, nie szła z nami, czekała na nas przy polance koło której musieliśmy wracać. Znalazła kilka kań, kilka znalazłem ja, była więc usatysfakcjonowana. Słyszymy helikopter. Lucyna twierdzi, że to ratowniczy. Czyżby po Ojca Prowadzącego? Ale to był chyba śmigłowiec straży granicznej. Czyżby po nas?
Pod piękną, samotną brzózką, jak z rysunków Jana Marcina Szancera robimy jeszcze jeden koniaczkowy postój, który ratuje być może życie Ojcu Prowadzącemu, ach ten koniak. Na taką ilość osób wychodzi po naparstku. Ruszamy w drogę, I po ruszeniu w drogę, po drodze, na drodze panowie dogaduję się co do pewnej sprawy.
Wreszcie dochodzimy do szosy i tam się rozstajemy. Stały Bywalec i Andrzej idą do Mucznego po samochody, my zostajemy przy wypale. Tam razem z gospodarzem wypijamy resztę koniaku. W tej jakże bieszczadzkiej scenerii pięciogwiazdkowy koniak smakuje wyśmienicie. Porcje jak dla skrzatów, więc Wojtek 1121 znowu wpada na genialny pomysł. W nieprzebranych czeluściach swojego plecaka znajduje jeden ze swoich geocache’owych skarbów- małpkę spirytusu. Rozrabia z wodą i mamy jeszcze odrobinę poezji w płynie. Atmosfera jest serdeczna. Przyjeżdżają panowie, musimy jeszcze jechać do Lutowisk odwieźć Lucynę na autobus i po zaopatrzenie. Jutro mam imieniny, szykuje się znowu zakrapiana kolacja. Cholera, chyba rację miał Recon1- nieźle zmoczony ten pamiętnik.

Lucyna spóźnia się na autobus, więc ekipa Stałego Bywalca odwozi ją do Ustrzyk Dolnych. Ale wcześniej realizują swój niecny plan, który obgadywali po drodze z Didiowej. Panowie umówili się, że za zakupione przeze mnie wiktuały na jutrzejszą kolację zapłacą oni. Ot tak, w ramach prezentu. Publiczne wam za to dzięki.
Wracamy do Sękowca. Nie mogę się powstrzymać, żeby na kolację nie zrobić mojej dzisiejszej zdobyczy- rydzów.
To był wspaniały dzień. Tak do głębi bieszczadzki. Uwielbiam to..

bertrand236
28-10-2009, 21:55
Albo Ci atrament wysechł, albo inne płyny... ;)
Pozdrawiam

Piskal
28-10-2009, 21:59
Klawiatura mi wyschła. Jutro postaram się cóś napisać.

andrzej627
28-10-2009, 22:11
Można obejrzeć


zejście nad San, nad samą granicę (http://www.youtube.com/watch?v=zpWWfF7S0vM)

Piskal
29-10-2009, 15:54
Rozdział X


Po wczorajszej ambitnej trasie dzisiaj postanowiłem zostać w domu i przygotować domek do wieczornej imieninowej kolacji. Panowie, tj. SB, dwaj Wojtkowie i Ojciec Prowadzący poszli do Hulskiego a mnie nawiedził Andrzej i namówił na wyjście. Opierałem się krótko, tylko na czas umycia naczyń i poszliśmy na spacer nad wodospad Szepit na Hylatym. Po drodze zakupiliśmy piwko, które schłodziliśmy w naturalnej lodówce.

Przypomina mi to zeszłoroczny pobyt w Karkonoszach, kiedy w schronisku pod Łabskim Szczytem zakupiliśmy piwo, niezbyt zimne, które mieliśmy spożyć w Śnieżnych Kotłach. Wysforowałem się nieco do przodu, znalazłem stosowne miejsce z płynącym strumieniem, i schłodziłem piwo ku ucieszę moich zmęczonych kolegów.

Posiedzieliśmy nad wodospadem planując jutrzejszą wycieczkę. Padło na dawną wieś Ruskie, z desantem na drugą stronę Sanu, gdzie Andrzej mógł by sprawdzić buty, które kupił specjalnie po to. Aby przejść San. W pewnym momencie podjechał samochód na krakowskiej rejestracji. Para z samochodu speszyła się mocno na nasz widok, podobno szukali parkingu a dojechali na miejsce.
- To co- zażartowałem do Andrzeja- wyciągamy legitymacje?
Ale trudno, żeby się przestraszyli, wyglądaliśmy zdecydowanie na turystów- plecaki, rozłożone mapy i piwo. Zrobili kilka zdjęć i pojechali. Może się czepiam, nie jestem kierowcą, ale gdy widzę biały znak z czerwoną obwódką, to uważam, że nie należy wjeżdżać, nawet jak nie widziałem parkingu. Może jeszcze z parkingowym albo parkomatem?

Umówiliśmy się co do jutrzejszego dnia, Andrzej powbijał te wszystkie punkty do gps’u, i udaliśmy się w drogę powrotną, zatrzymując się na chwilę koło sklepu. No i wtedy nadeszła ekipa z Hulskiego. W dodatku z dwiema ładnymi dziewczynami, Eweliną i Irminą, które zgarnęli po drodze. Wesoło się zrobiło. Za sugestią Stałego Bywalca zaprosiłem je na wieczór deklarując, że odprowadzimy je z powrotem. Nie wierzyłem zresztą, że przyjdą
. Wojtek 1121, gdy się dowiedział , że zamierzam robić kotleciki bieszczadzko- piskalskie wg tego przepisu: http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php?t=5125&page=4 (http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php?t=5125&page=4) kupił mi w prezencie dwa kilo kiełbasy, żeby w razie czego miał co jeść. Stały Bywalec opowiadał o kocie, wszyscy żartowali, co chwilę pojawiało się piwo i zrobiła się naprawdę bardzo sympatyczna impreza. Znowu zmarudziliśmy pod kultową wiatą, a tu widmo spóźnienia się z kolacją coraz nachalniej zagląda mi w oczy. Ale od czego ma się kolegów, zawsze mogę liczyć na pomoc mojego współtowarzysza. No i kiedy wróciliśmy do domku Wojtek Myśliwiec pierwsze co zrobił, to zamknął się w łazience, zaczął się kąpać, golić, perfumować i ogólnie upiększać. Czyżby dla mnie? Oj, chyba nie, tylko dla kogo;)? Zostałem więc z kolacją sam.

Jakoś się wyrobiłem, po prostu część ziemniaków zamiast pokroić w plasterki i usmażyć -ugotowałem. Zeszli się już wszyscy z wyjątkiem dziewczyn. Naprawdę byłem przekonany, że nie przyjdą i Wojtek będzie zawiedziony, aż tu telefon od Eweliny, że są pod barkiem. W dodatku przyjechały okazją. Wysłałem Wojtka na dół po dziewczyny a przeprowadził jeszcze Kazia, mieszkańca Zatwarnicy, który „przypadkowo” jechał do Sękowca na piwo, chociaż wcześniej tego nie robił. Przypuszczam, że słyszał jak się z nimi umawiamy, był wtedy w sklepie, a że mieszczka niedaleko zatwarnickiego hotelu, czekał na nie. Czy to z chęci dobrego uczynku, czy też z chęci wypicia darmowej wódki. Co więcej, kiedy dziewczyny stwierdziły, że muszą już iść, powierzyłem Andrzejowi, jako codziennemu kolacyjnemu gościowi obowiązki pani domu, i kiedy odprowadziliśmy z Wojtkiem dziewczyny Kaziu już na nas czekał swoim samochodem. Tak więc podróż powrotną mieliśmy szybką i wygodną.
Lecz kiedy wróciliśmy do domku prócz Andrzeja nikogo już nie było. Czyżby myśleli, że nie będzie nas do rana?

PS. Taki spokojny dzień, a tu proszę, najwięcej materiału filmowego.
http://www.youtube.com/watch?v=dNbGpxkzhK4&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=6 (http://www.youtube.com/watch?v=dNbGpxkzhK4&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=6)

http://www.youtube.com/watch?v=QX_2nuiEhiE&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=7 (http://www.youtube.com/watch?v=QX_2nuiEhiE&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=7)

http://www.youtube.com/watch?v=cIBGL4Qh4RU&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=8 (http://www.youtube.com/watch?v=cIBGL4Qh4RU&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=8)

http://www.youtube.com/watch?v=6u4mKq5TLGI&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=9 (http://www.youtube.com/watch?v=6u4mKq5TLGI&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=9)

bertrand236
29-10-2009, 16:53
Rozdział X

Może się czepiam, nie jestem kierowcą, ale gdy widzę biały znak z czerwoną obwódką, to uważam, że nie należy wjeżdżać, ....

Czepiasz się ;) Ale tam bym nie wjechał
Pozdrawiam

Stały Bywalec
30-10-2009, 06:53
(...) Wojtek 1121, gdy się dowiedział , że zamierzam robić kotleciki bieszczadzko- piskalskie (...) kupił mi w prezencie dwa kilo kiełbasy, żeby w razie czego miał co jeść. (...)
Kotleciki przepyszne, smakują jak mięsne, idealne na zagrychę do wszystkich trunków (poza, naturalnie, słodkimi).

Będę też nieco nieskromny i Cię lekko sprostuję: ową kiełbasę kupiliśmy z Wojtkiem na spółkę. I bynajmniej nie dla siebie, lecz z myślą o Tobie. Baliśmy się bowiem, że cała nasza szarańcza tak obeżre domek nr 1, że dla głównego gospodarza i zarazem kuchmajstra już nic jeść nie pozostanie.
:smile:

Piskal
30-10-2009, 08:53
Kotleciki przepyszne, smakują jak mięsne, idealne na zagrychę do wszystkich trunków (poza, naturalnie, słodkimi).

Będę też nieco nieskromny i Cię lekko sprostuję: ową kiełbasę kupiliśmy z Wojtkiem na spółkę. I bynajmniej nie dla siebie, lecz z myślą o Tobie. Baliśmy się bowiem, że cała nasza szarańcza tak obeżre domek nr 1, że dla głównego gospodarza i zarazem kuchmajstra już nic jeść nie pozostanie.
:smile:
A ja do tego wszystkiego dodam, że nie był to jedyny przypadek, żeby panowie wnieśli coś w jadłospis naszych kolacji. I to zarówno dla ciała- prowiant, jak i dla ducha- płyny.

Aleksandra
30-10-2009, 10:06
Proszę - Stały Bywalec wraca do świata żywych... i wkracza w sękowieckie opowieści. Czekamy na ciąg dalszy.

sir Bazyl
30-10-2009, 15:39
...

[FONT=Verdana][SIZE=3]Posiedzieliśmy nad wodospadem planując jutrzejszą wycieczkę. Padło na dawną wieś Ruskie, z desantem na drugą stronę Sanu, gdzie Andrzej mógł by sprawdzić buty, które kupił specjalnie po to. (...)
Jak napiszę to co napiszę, to wyjdzie na to, że mimo, iż Pikal napisał, to co napisał, to na złośliwca wyjdę ja, więc nie napiszę tego co napisać miałem :razz:
E tam, w końcu słowo się rzekło, więc całkiem bez złośliwości, a z dużą dozą sympatii: cały Andrzej! (i kurcze - mi się to podoba!).
A co do Piskala, to kotlecików ala'On nie jadłem, ale opowieść pożeram ze smakiem!

Krysia
30-10-2009, 16:15
Czyli te buty a la yeti to Andrzeja były???

Piskal
30-10-2009, 17:02
Czyli te buty a la yeti to Andrzeja były???
Yeti był przyłapany przez Wojtka na szlaku, a buty Andrzeja do obejrzenia tutaj http://www.youtube.com/watch?v=50gLiDrU0VM&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=10 . To już do następnego rozdziału nie bedę wstawiał linka.

Piskal
02-11-2009, 14:04
Rozdział XI


Ruszamy na poszukiwanie dawnej wsi Ruskie. W pierwszym numerze „Bieszczadów” był artykuł jak tam dojść z podanymi namiarami gps, ale my szliśmy na żywioł, na dedukcję, na przełaj. Było to efektem wczorajszej narady i analizowania map nad wodospadem Szepit. Idziemy w czwórkę- Andrzej, Jurek i Wojtek, wieloletni koledzy Andrzeja, jeszcze ze szkoły oraz ja.
Koledzy po raz pierwszy w życiu idą wspólnie na szlak. Okazuje się, że Andrzej, to nie Andrzej, jak do tej pory błędnie przypuszczałem, a Rysiu. Taką miał ksywkę w szkole i tak siłą przyzwyczajenia zwracają się do niego Wojtek i Jurek. Idziemy wpierw stokówką w kierunku Nasicznego, mijamy scieżkę prowadzącą na Dwernik Kamień aż dochodzimy do punktu wskazanego przez gps. Tu powinna być ścieżka na dół do Sanu. Jest! Ledwie widoczna, w dodatku zasłonięta od strony drogi przez całe kubiki drewna. Cóż, wchodzimy na nią, z nadzieja, że doprowadzi nas do dawnej wsi. Przy ścieżce znajduję Phallusa impudicuc, czyli sromotnika bezwstydnego, pokazuję go kolegom, tłumacząc, co to za grzyb. Sesja zdjęciowa i idziemy dalej.

Idziemy wciąż w dół, robi się coraz bardziej dziko i niedostępnie, pojawiają się dzikie jabłonki, paśniki, tropów zwierzyny mnóstwo ,tropu misia niestety nie ma. W końcu dochodzimy do polanki, słychać szum potoku, według mapy idziemy w dobrym kierunku. Na polance zadrzewione miejsce, wśród drzew jakieś fragmenty podmurówki, czyżby to miejsce po cmentarzu, cerkwi? Na cmentarz to trochę za mały obszar, cerkiew pasuje, ale tak niewiele tego zostało, że nie ośmielam się zgadywać, tym bardziej wyrokować. Z mapy wynika, że to rzeczywiście może być miejsce po cerkwi. Niedaleko znowu zdziczałe jabłonie, częstujemy się jabłkami, wyjątkowo smacznymi. W końcu dochodzimy do miejsca, gdzie dwa strumienie łączą się w jeden, to tutaj musiała być wieś. Przechodzimy strumień i udajemy się do Sanu. Kilkanaście metrów od ścieżki widzimy jakąś chałupę, lecz bardzo intensywny zapach gnijącego mięsa odstrasza nas od bliższej penetracji miejsca. Teraz żałuję, nawet jakbym poszedł sam, to panowie i tak by musieli na mnie czekać. Wreszcie docieramy do Sanu.
Na przyszły rok rezerwuję tę trasę. Może wybierzemy warianty tras opisane w „Bieszczadach”. Bardzo lubię te miejsca w Bieszczadach, zresztą nie tylko w Bieszczadach, gdzie historia aż krzyczy.

Przeprawa przez San. No i zaczęło się. Czy w tym miejscu, czy może iść dalej, czy z drugiej strony rzeki to na pewno droga, czy przerwa między drzewami. Nie oglądając się za szkolnymi kolegami ruszam. Tak płytkiego Sanu jeszcze nie widziałem, 2/3 rzeki można przejść suchą nogą, ale całkiem się nie da. Niewiele myśląc zdejmuje buty, związuję je sznurowadłami, zakładam sobie na szyję i zanurzam nogi w wodzie. Desantuję się bez przygód, woda ciepła, aż miło wymoczyć przepocone syrki . Panowie wreszcie się ruszyli, nie od razu, Andrzej, przepraszam- Rysiu musi przecież to wszystko sfilmować. No i wypróbować buty zakupione specjalnie w tym celu. Nazwa produktu: Buty do przechodzenia przez San. W końcu wszyscy dotarli bezpiecznie na drugi brzeg. Chwila z kanapką i ruszamy do Chmiela. Tam kilka chwil z piwem u ustalanie dalszego planu działania. Piwo temu sprzyja. Ustalono co następuje:
primo-wracamy autobusem, co dla Andrzeja jest nie lada atrakcją. Nie jechał bowiem autobusem od lat, a w Bieszczadach nigdy. Wpadł w twórcze podniecenie, które go zaślepiło, obiecał był bowiem, że postawi nam bilety na tę niezwykłą podróż.
Secundo- zapraszam panów na prawdziwka znalezionego w poniedziałek na zboczu Jeleniowatego. Kawał z niego było prawdziwka. Dzwonię do Wojtka Myśliwca, który zrobił był sobie dzień odpoczynku, z prośbą, żeby obrał ziemniaki.

Po przyjściu na przystanek nastąpiło trzęsienie ziemi, a potem napięcie zaczęło rosnąć. Naopowiadałem Andrzejowi jak to kiedyś autobus , też w Chmielu przyjechał 10 minut przed czasem, gdy więc był minutę spóźniony Andrzej zaczął objawiać oznaki niepokoju. 5 minut- poddenerwowania, 10-paniki, 15-zniechęcenia i rozczarowania. Zwątpienie przeżerało całe Andrzejowe jestestwo. Aż żal było patrzeć, jak z przyjaciela pozostaje tylko smuga cienia. W końcu po 25 minutach, gdy już mieliśmy wrócić do sklepy autobus przyjechał. W Andrzeja wstąpił nowy duch, odmłodniał o 4o lat. A to wszystko do obejrzenia tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=fg-pgE5Cl6c&feature=PlayList&p=7ECF9BE98288DDAF&index=11

Dojechaliśmy do Sękowca głodni, ale szczęśliwi, zwłaszcza Andrzej. I tam nastąpił ewangeliczny cud. No, może o nieco mniejszym kalibrze. Jednym grzybem najadło się pięciu dorosłych głodnych facetów. Prawdziwka pokroiłem w plastry wzdłuż kapelusza i korzenia. Mąka, jajko, bułka i na patelnię, tak jak kanie. Do tego świeże pieczywo i piwko .Dwa takie plastry z trudem mieściły się na dużej patelni. Jakby to było pięknie, gdybym zbierał tylko takie grzyby. Houwk!
Pozdrawia was średnio (na razie) stary grzyb spod Torunia.

PS. Mam nadzieję, że nie obrażasz się Andrzeju na te przyjacielskie przytyki, konieczne do wzbogacenia formy niniejszej opowieści. Pozdrawiam Cię serdecznie!

andrzej627
02-11-2009, 14:28
Piskal, bardzo fajnie to opisałeś i z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg. A gdyby tak w przyszłym roku zrobić sobie dłuższą pieszą wyprawę biegiem Sanu?

Co do Ruskiego, to chętnie bym zobaczył ten artykuł, o którym piszesz. Może ktoś mógłby go zeskanować i mi podesłać.

bertrand236
02-11-2009, 14:44
Tak dla przypomnienia mojej wędrówki w 2008 roku: http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php?t=4803&page=5

Piskal
02-11-2009, 14:47
[quote=andrzej627;89077
Co do Ruskiego, to chętnie bym zobaczył ten artykuł, o którym piszesz. Może ktoś mógłby go zeskanować i mi podesłać.[/quote]
No przecież Ci skanowałem i wysyłałem.

andrzej627
02-11-2009, 23:05
Dzięki, już doszło. Następnym razem pójdziemy opisaną trasą.

Piskal
03-11-2009, 16:21
Rozdział XII


Po wtorkowej i środowej wyprawie z Andrzejem, w czwartek wpadłem w ręce drugiego z braci, czyli Wojtka 1121. Umówiliśmy się bowiem, że dzień ten spędzimy z wszech miar przyjemnie i leniwie, mianowicie w samochodzie. Załadowałem się do Wojtkowego Nissana wraz z Wojtkiem Myśliwcem i pojechaliśmy szutrówką wzdłuż Sanu w kierunku mostu w Studennem. Nie do końca miała to być li tylko przejażdżka, ale też pieszy rekonesans i przygotowanie do przeprawy samochodami przez San. Czekaliśmy tylko na Jego Ekscelencję Pastora, który miał przejechać już dziś.

Zanim jednak dojechaliśmy do drogi, która prowadziła do mostu na wysokości Krywego, Wojtek dał po hamulcach ze słowami: Piskal, skoro jesteś, to cię wykorzystam!
Byliśmy koło kamieniołomu, w którym ukryty został geo-skarb. Wojtek robił w to miejsce już trzecie podejście. Pokazał nam zdjęcie z zaznaczoną odpowiednią szczeliną, którą trzeba było zidentyfikować w naturze, wyodrębnić z tysiąca takich samych. Udało mi się z pomocą pewnej brzózki. Cóż, za dużo napisać nie mogę. Weszliśmy z Wojtkiem Myśliwcem na prawie pionową skałę ze zdjęciem szczegółu, czyli zbliżenia interesującej nas szczeliny i tym razem to Wojtek zaproponował właściwą. Muszę więc podzielić się z nim sukcesem. Wszedłem trochę wyżej i to rzeczywiście była skrytka. Zanieśliśmy geoskarzynkę Wojtkowi aby dokonał stosownych wpisów do dzienniczka i abarot z powrotem po kamlotach, jak kozice, do góry schować cache’a.

Pojechaliśmy dalej zeszliśmy nad San do ruin mostu, dokonaliśmy obserwacji, obgadaliśmy sprawę desantu i ruszyliśmy dalej. W pewnym momencie Wojtek zauważył dość wyraźną drogę. Zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy na rekonesans. Okazało się, że droga prowadzi do dość okazałej polany, którą opanowali „ miłośnicy zwierząt”. Tu poletko kukurydzy, tam buraki, w jeszcze innym miejscu specjalne błoto dla dzików, no i ambony. Już pisałem, co sądzę na ten temat, nie będę się powtarzał. Za to znalazłem kilka kań, które Wojtek zamówił sobie na kolację.
Wróciliśmy do karawanu i ruszyliśmy w kierunku punktu widokowego na Tworylne. Krótki postój w tym fantastycznym miejscu, ot tyle co na wypicie piwa, które Wojtek wydobył z geocache’a. Nawet dobre, przeterminowane raptem 15 miesięcy.
Kawałek dalej znowu wysiadka z auta. Tym razem musieliśmy sprawdzić drogę do brodu na Tworylne. Po kilkudziesięciu metrach doszliśmy do zwalonego przez drogę drzewa.
-Jak się nie da odciągnąć ręcznie, to użyję liny- pocieszał Wojtek.
-A już kiedyś używałeś?
-Tak, jak bawiłem się z wnuczkiem.
Doszliśmy do rzeki, Wojtek uparł się aby przejść na drugi brzeg i rozeznać się w sytuacji. Cóż było robić, znowu zdjąłem buty i zacząłem brodzić po dnie. W końcu Wojtek zrezygnował z desantu, nie chciał moczyć butów, a suchą nogą nie dało się przejść. Najważniejsze wiedzieliśmy, przejechać się da. Wróciliśmy do samochodu.

Kolejnym etapem naszej podróży było Rajskie, gdzie, a jakże, Wojtek miał do odkrycia kolejny geo-skarb. Ten skarb objętościowo był największy i zawierał jakieś stare przewodniki.
Dalej kierunek Chrewt, Polana, gdzie zatrzymaliśmy się przy okazałej lipie i miejscu po świątyni katolickiej. A Polana, z zwłaszcza Polana Ostre to już bliskie mi strony, ze znajomymi. Chciałem panom Wojtkom pokazać domek, w którym spędziłem pierwszą w życiu bieszczadzką noc, bez prądu, przy blasku ognia z pieca i z pięciolitrowym baniakiem wina, które specjalnie targałem z Torunia. Tutaj bowiem mieszkał kiedyś mój przyjaciel zanim nie wyemigrował na Wyspę. No i tam był też kibel, który- jak to kiedyś już opisywałem- składał się z dwóch ścian, żerdki, na którą się siadało i kija do odganiania niedźwiedzi, wilków i żmij. Wojtek stwierdził, że ten kierunek mu odpowiada, bo w tych okolicach ma... geocache’a. To zresztą mnie zgubiło, bo miast obserwować okolicę musiałem obserwować gps, który wskazywał odległość od skarbu. No i przejechaliśmy drogę, w którą powinniśmy skręcić. Uznałem to za fatum i postanowiłem już nie wracać. Muszę tu kiedyś przyjść sam. I nie jak po ogień. A skarb oczywiście znaleźliśmy. Była w nim m.in. paczka fajek. Przyznam, że w Bieszczadach są praktyczniejsze fanty w porównaniu z takim np. Toruniem, gdzie trafiałem na razie na jakieś zabaweczki. Tak, przyznaję się bez bicia, też zacząłem się w to bawić, bez gps, tylko na podstawie opisów. A Toruń, to bardzo prężny ośrodek geocache’ingu.

Byliśmy na drodze do Lutowisk, tam postanowiliśmy zrobić postój. Zaliczyć sklep, jadłodajnię i ...toaletę. Wojtek zafundował nam obiad(czyżby za kanie na kolację?), zjedliśmy po placku po bieszczadzku i ruszyliśmy, robiąc króciutki postój przy wiszącym moście w Dwerniczku, do domu.

***

Akurat miałem łączenie z domem kiedy z bardzo poważnymi minami przyszła pod mój domek delegacja w składzie: pan hrabia Wojtek 1121 i towarzysz prezydent Stały Bywalec. Kaziu odebrał mi telefon i zaczął rozmawiać z Julią, zapraszając ją na przyszłoroczny KIMB, a Wojtek wyłuszczył sprawę. Okazało się, że Jego Eminencję Pastora chcą ugościć w domku nr 1 i co ja na to? Zgodziłem się z radością, wspominając majowe okoliczności poznania Pastora. Około ósmej wieczorem towarzystwo zaczęło się schodzić. Wreszcie przyszedł nasz wielebny z żoną, Bernadettą.
- Witam Jego Ekscelencję w moim skromnym, nieposprzątanym domku- powitałem Pastora w swoim imieniu.
Po chwili wszyscy witaliśmy naszego wielebnego za pomocą płynów wszelakich. Wieczór rozwijał się we właściwym kierunku. Ojciec Prowadzący nawracał Pastora, pastor Ojca Prowadzącego, było wesoło i podniośle. Była to też ostatnia kolacja w domku nr 1 Andrzeja, który dnia następnego wyjeżdżał z Sękowca.
I tylko Wojtek nie najadł się kaniami, ponieważ po wystawianiu ich na widok publiczny, znikły w czeluściach wielu różnych, niezależnych od siebie gardeł.

Pyra.57
03-11-2009, 17:55
Piskal, Wojtek jak wiewórka chowa rózne ciekawe rzeczy. Znając ich lokalizacje można ucieszyć i ciało i duszę. Nawet w pewnym miejscu Wojtek schował grila, który można spokojnie rozpalić jak przyjdzie ochota. Musze stwierdzić, że to fajna zabawa którą poznałem dzięki Wojtkowi.

Stały Bywalec
06-11-2009, 20:46
Piskalu - Twój ostatni zapis dotyczy czwartku 24 września.
Tak się zastanawiam, co robiłeś dnia następnego. Bo ja zdobyłem wtedy Tarnicę (po raz pierwszy ale nie ostatni podczas tamtego pobytu).
Nie daj nam długo czekać na ciąg dalszy.
A poza tym Twoja relacja, którą czytam z przyjemnością, zainspirowała mnie do przyspieszenia rozpoczęcia pisania i mojego dziennika (co być może już zauważyłeś).

A może Twoja przerwa w pisaniu wynika z tego, że nie wiesz, jak postąpić z opisem Waszej sobotniej wyprawy (26.09.) ?
Nie zdziwiłbym się, gdybyś relację z soboty ograniczył do wydarzeń wieczornych.
A nawet bym to zalecał.

.

WUKA
06-11-2009, 21:16
Stały Bywalcze!To,że dopingujesz Piskala,pochwalam.To,że"zalecasz" mu przemilczanie jakiejś dniówki i ograniczenia sie do wrażeń wieczornych,to już nie bardzo!Niech pamiętnik znaleziony w Sanie będzie solidną relacją a nie wybiórczym wspomnieniem tego co słuszne i poprawne!Chcemy PRAWDY!!!!

Piskal
07-11-2009, 06:49
Przerwa w pisaniu wynikła z tego, że trafiła mi się robota. Za bardzo nie mam czasu. Poza tym Julia za chwilę zabiera komputer do przeinstalowanie systemu. Tak więc cierpliwości.
Pozdrawiam!

Piskal
09-11-2009, 23:25
Rozdział XIII

Jakoś nie mogę ruszyć z tym rozdziałem. I chyba wiem dlaczego. Bo to rozdział XIII. W dodatku piątek. Piątek 25 września.
Andrzej 627 dzisiaj wyjeżdża z Sękowca, a jutro w ogóle z Bieszczadów. My jedziemy z nim do Wetliny. My, czyli Wojtek Myśliwiec i ja. Z Wetliny będziemy wracać via przełęcz Orłowicza do Sękowca a najważniejszym powodem tego, że jedziemy z Andrzejem, to chęć pożegnania się z Magdą, jego osobistą małżonką, która rezyduje w Wetlinie w willi Łuka.
Zanim zajedziemy na Manhattan,w Górnej Wetlince kupujemy bieszczadzkie sery. Magda już z balkonu nas wita, uśmiechnięta, zadowolona, machając ku nam zaprasza na górę. Miałem mieć dla niej niespodziankę- jej ulubione placki ziemniaczane po piskalsku. Niestety, gdy wczoraj byliśmy w Lutowiskach nie pomyślałem, żeby kupić ziemniaki. A raczej byłem przekonany, że jeszcze są. Rozmawiam z Andrzejem, że jeśli rano pojedzie do Zatwarnicy i je kupi, to przed naszym wyjazdem zdążę jeszcze zrobić placki. Ale on miał przecież moc pakowania. Namiot,który umie robić wszystko, buty do przechodzenia przez San i wiele innych, równie ważnych rzeczy. Na szczęście Magdzie tak się spodobało w Bieszczadach, aż obiecała, że na pewno jeszcze przyjedzie. Będę więc miał szansę żeby się zrehabilitować.
Tymczasem nie chcę nas wypuścić, przekupuje nas francuskim piwem. Gawędzimy miło.Czuć między nami nić serdeczności i porozumienia. Wreszcie ruszamy w willi Łuka, Andrzej z Madzią jadą do Wołosatego na przejażdżkę bryczką, nas wyrzucają pod sklepem. Zanim zrobiliśmy zaopatrzenie spotykamy się ponownie. W dodatku spotykamy też Jurka i Wojtka, szkolną brać Andrzeja. Żegnamy się po raz trzeci i wreszcie ruszany na szlak.
Jeszcze przed punktem kasowym znajduję kanie. Potem już tylko ludzie. Wątpliwy urok podchodzenia na Wetlińską. Nie przepadam, a wręcz nie lubię tłumu na szlaku. Na przełęczy Orłowicza jeszcze gorzej, dzieciarnia, jakaś wycieczka szkolna, hałas, jazgot, wrzask i jeszcze kilka innych synonimów, w dodatku wieje jak cholera. Widząc, że szkolna wycieczka rusza na Smerek ja rezygnuję. Wojtek ma ochotę iść. Oddaję mu polarową bluzę, żeby go za bardzo nie przewiało a sam udaję się w dół do nowo postawionej wiaty. Wiata rzeczywiście bardzo ładna, poczekałem na Wojtka i do Suchych Rzek ruszyliśmy już razem.

Po Ostoi zostało tylko wspomnienie, już nawet nie ma zeszłorocznego złomu. Zrobiliśmy sobie tam piwny postój aż tu na raz słyszymy odgłos samochodu. To Wojtek 1121 z Bernadettą i Pastorem znając nasze dzisiejsze plany wyjechali nam na przeciw. Skorzystaliśmy więc z podwózki i już nie per pedes udaliśmy się do Sękowca.

A tam niespodzianka- okazuje się, że przyjeżdżają znowu do nas Tarnina , Manio, gitara i Dziadek-ich przyjaciel. Całą czwórkę zapraszam do domku nr 1

Stały Bywalec
10-11-2009, 06:31
I to była chyba Twoja jedyna wycieczka w wyższe partie Bieszczadów, a i nawet wtedy zrezygnowałeś z wejścia na Smerek.
Chociaż nie dziwię Ci się, też nie lubię tłoku.

Połoniny Wetlińska i Caryńska, także Masyw Tarnicy, były wczesną jesienią br. strasznie zatłoczone (opiszę to w swojej relacji). Natomiast Rawki i Bukowe Berdo - nie. Było tam niemalże pusto, przynajmniej w tych dniach, gdy byliśmy tam z Ojcem Prowadzącym.
Gdy weszliśmy na Małą Rawkę, spotkaliśmy na szczycie tylko 2 osoby: Aleksandrę z koleżanką.
Znów miałem więc z Nią nieoczekiwane bieszczadzkie spotkanie.

malinka74
10-11-2009, 10:33
Mysmy z meżem 2 września na Przysłupie Caryńskim byli .........sami i było mega cudownie - siedzielismy jak w innym świecie .Dzień pózniej na Haliczu i Tarnicy było względnie .Zaś na hotelu w Mucznem w restauracji w porze obiadowej byliśmy sami z kelnerką - super zjeśc w spokoju bez tłoku - czułam się jak jakaś dama prl - ze wzgledu na miejsce .
A luzy na szlakach to to co uwielbiam - pozdrawiam cieplutko

andrzej627
10-11-2009, 21:25
Andrzej 627 dzisiaj wyjeżdża z Sękowca, a jutro w ogóle z Bieszczadów. My jedziemy z nim do Wetliny. My, czyli Wojtek Myśliwiec i ja.

Oto moje nagranie pożegnalne:
Pożegnanie z Sękowcem (http://www.youtube.com/watch?v=ozV6mjV_REQ)


Wreszcie ruszamy z willi Łuka, Andrzej z Madzią jadą do Wołosatego na przejażdżkę bryczką, nas wyrzucają pod sklepem. Zanim zrobiliśmy zaopatrzenie spotykamy się ponownie. W dodatku spotykamy też Jurka i Wojtka, szkolną brać Andrzeja. Żegnamy się po raz trzeci i wreszcie ruszany na szlak.

Faktycznie nie mogliśmy się rozstać:
Spotkanie w Wetlinie (http://www.youtube.com/watch?v=mrzlPuweTBc)

Do Wołosatego dojechaliśmy i udało nam się w końcu zrobić przejażdżkę bryczką:
Dyliżansem do Łubni (http://www.youtube.com/watch?v=SPfSE6IHANc)

Aleksandra
12-11-2009, 16:56
Potem już tylko ludzie. Wątpliwy urok podchodzenia na Wetlińską. Nie przepadam, a wręcz nie lubię tłumu na szlaku. Na przełęczy Orłowicza jeszcze gorzej, dzieciarnia, jakaś wycieczka szkolna, hałas, jazgot, wrzask i jeszcze kilka innych synonimów, w dodatku wieje jak cholera. Widząc, że szkolna wycieczka rusza na Smerek ja rezygnuję. Wojtek ma ochotę iść. Oddaję mu polarową bluzę, żeby go za bardzo nie przewiało a sam udaję się w dół do nowo postawionej wiaty[/SIZE]

Bo to trzeba wiedzieć ;) kiedy na Wetlińską wchodzić. Ja osobiście chodzę na Wetlińską popołudniem. Najczęściej luzy. 27 września nawet wyglądałam jakiegoś przystojniaka, który zajrzał by mi do oka [udało mi się idąc wsadzić sobie w oko gałązkę] i chciałam, aby ktoś sprawdził czy coś z niej nie zostało. A tu lipa, musiałam odsiedzieć z półgodziny na Orłowicza, za nim jakieś dziewczyny się pojawiły. A potem miałam jeszcze godzinę do zachodu słońca, w ciszy i spokoju sobie tam posiedziałam.

Drugi raz 29 września, wykorzystując Przełęcz Orłowicza jako skrót do Wetliny, nie spotkałyśmy nikogo. Też późne popołudnie.

Piskal
12-11-2009, 21:47
Bo to trzeba wiedzieć ;) kiedy na Wetlińską wchodzić. Ja osobiście chodzę na Wetlińską popołudniem. Najczęściej luzy. 27 września nawet wyglądałam jakiegoś przystojniaka, który zajrzał by mi do oka [udało mi się idąc wsadzić sobie w oko gałązkę] i chciałam, aby ktoś sprawdził czy coś z niej nie zostało. A tu lipa, musiałam odsiedzieć z półgodziny na Orłowicza, za nim jakieś dziewczyny się pojawiły. A potem miałam jeszcze godzinę do zachodu słońca, w ciszy i spokoju sobie tam posiedziałam.

Drugi raz 29 września, wykorzystując Przełęcz Orłowicza jako skrót do Wetliny, nie spotkałyśmy nikogo. Też późne popołudnie.

Cóż, to była sobota, godziny południowe, tak nam się ten dzień poukładał.Za to od strony Suchych Rzek tylko kilka osób.

PS. Wszystkich czytelników przepraszam za tak długie przerwy. Cierpliwości, mam trochę zajęć. Postaram się cóś skrobnąć, a zasadzie wystukać w weekend.

Piskal
15-11-2009, 20:03
Dawno mnie tu nie było, cóż, tak się czasami układa, że brakuje czasu. Tak więc jeszcze w kilku słowach o tym, co działo się w piątek . A w tamten piątek Ula obchodziła urodziny. Oczywiście osiemnaste.

Tymczasem zainstalowałem ponownie Tarninę i Mania w domku nr 1. Tym razem nie na pięterku a w bliskiej odległości od kominka. Na piętro poszedł Dziadek, ich kolega. Zadeklarował,wraz z Wojtkiem Myśliwcem, że będą strażnikami ognia, żeby Tarnina nie zmarzła. Jakby bliskość Mania nie wystarczyła;). No i nasze dwie westalki po powrocie z baru doprowadziły do wygaszenie świętego ognia. Ale na ich usprawiedliwienie napisać mogę tyle, że domek nr 1 średnio przypomina świątynie Westy.

Po zejściu do barku zaczęły się toasty i śpiewy na cześć naszej barmanki. Chóralne sto lat, a Manio dodatkowo zaśpiewał bieszczadzką szantę: Panna Ula ma w oczach dwa nieba. Jako przedsmak jutrzejszego KIMBu wieczór zapowiadał się uroczo.

Uff.. przeszedłem jakoś przez ten XIII rozdział, wyjątkowo pechowy, wyjątkowo długo pisany,chociaż jeden z najkrótszych. Mam szczerą nadzieję, że już tak długo nie będę pauzować. Zwłaszcza, że kolejny rozdział będzie wyjątkowo atrakcyjny.
Żądacie prawdy. Dostaniecie prawdy! Chociaż na uzasadnioną prośbę Pastora zataję jeden szczegół. Miejsce naszego postoju. Niech to pozostanie naszą tajemnicą.

Piskal
18-11-2009, 13:31
Rozdział XIV


Sobota rano, cel wyprawy- Tworylne zdobywane tak, jak jeszcze nikt go nie zdobywał. Via Krywe, lecz nie ścieżką, pieszko, a z desantem na drugą stronę Sanu. Po kamieniach, po wodzie,lecz suchą nogą.


Lecz nim pokonaliśmy pierwszy etap, czyli zdobyliśmy szczyt Rylego, gdzie stojąc na brzegu wielkiego pucharu chłonęliśmy widok na na wypełniającą go mgłę o konsystencji śmietany- podałem Tarninie śniadanie do łózka. Kanie, które znalazłem u podnóża Połoniny Wetlińskiej. No i przyjmując takie założenie, że Tarnina składa się z kilku osób, a łózko do złudzenia przypomina stół. Ale śniadanie było do łóżka i tego będę bronił jak niepodległości.


Widok jaki mieliśmy przed sobą na szczycie Rylego zapierał dech w piersiach, jakby ktoś zalał dolinę Krywgo mlekiem. Nad nami wyraźne szczyty, pod nami stwórcze mleko, w którym wypełzają dusze dawnych mieszkańców spieszące do swych obowiązków, ukryte przed naszymi wścibskimi oczami. Przed oczami Tarniny, Bernadetty, Pastora, Mania, Dziadka, Wojtka 1121, Wojtka Myśliwca i moimi.
Krótki dzień pracy mieli dawni mieszkańcy Krywego, nie minęło bowiem 20 minut, kiedy po mgle pozostało wspomnienie. Ruszyliśmy więc dalej do cerkwi.
Miejsce fantastyczne, drugi raz tu byłem podczas tego pobytu, a który w ogóle? Zwiedziliśmy Krywe, odbyliśmy sesję zdjęciową, rozglądałem się za kaniami, nie było już ani jednej. Poprzednio trafiłem bezbłędnie, na duże, rozwinięte okazy. Jakże pyszne.


Pierwszy etap za nami, czas na desant niedaleko miejsca gdzie jeszcze klika lat temu był most. Byłem z Wojtkiem 1121 i Dziadkiem, Wojtek Myśliwiec zostało operatorem kamery. Nam udało się przedostać na drugą stronę, Pastor w połowie drogi zawrócił, wróciliśmy i my. W drodze powrotnej Wojtek zahaczył dupą o jakąś skałkę, nic się na szczęście nie stało. Postanowiliśmy jechać przez Sękowiec, stokówką w kierunku mostu w Studennem. Nim dojechaliśmy do punktu widokowego na Tworylne zrobiliśmy postój. Było ognisko, kiełbaski, pojawiła się wódeczka, lecz biorąc pod uwagę frekwencję znowu z przydziału każdemu wyszło po porcji dla skrzatów. A trudno nazwać Pastora, Wojtka Cyferki albo mnie skrzatami. Gabarytowo to bardziej trollami. O urodzie nie wspominając;).


Wreszcie od strony brodu per pedesem udaliśmy się na Tworylne. Do miejsca po dawnej wsi. Ciekawe, czy dziś rano i tutaj ożyły duchy przeszłości. Piękna dolina, świeżo wykoszona łąka, wiele pozostałości po zabudowaniach wiejskich i strażnicy wojskowej, zresztą wszyscy tam byliście. Tutaj jest jeszcze piękniej niż w Krywem. Zwiedziliśmy ile się dało, najwięcej czasu poświęcając strażnicy aż przyszedł czas na powrót, a żeby oszczędzić drogi i nie obchodzić jaru dookoła udaliśmy się na skróty Mnie uratowała pasja zbierania grzybów. Pastor z Bernadettą znaleźli piękne koźlaki, pomagałem im zbierać, dzięki temu nie poszliśmy z innymi i nie wpadliśmy w pętlę czasoprzestrzenną. Weszli bowiem w taką ścieżką, że ja, przedostawszy się na drugą stronę jaru, słyszałem tylko głosy zagubionej ekspedycji, ich samych nie widząc. A tak naprawdę ścieżka ta dobra była może dla lisów, ale nie dla ludzi. Weszli w takie krzaki kłującej tarniny, że w żaden sposób nie mogli się przebić, chociaż byli już tylko kilka metrów od celu. Zawrócili wybierając inną opcję powrotu.


Dotarłszy do naszych rumaków Wojtek stwierdził, że żeby nie wracać tą samą drogą pojedziemy górą przez Otryt, no i pojechaliśmy prosto na leśniczego, który wraz z jakimś dewizowcem wyszedł na odstrzał. Dewizowiec dmuchał w coś co przypominało muszlę wabiąc zakochanego byka, a Heniu, mąż Basi, on to bowiem był, z kwaśną miną pozwolił nam przejechać. Nawet nie wiem, jak skończyło się tamto polowanie, spłoszyliśmy byka, czy nie, głupia sprawa, stało się. Nikt tego specjalnie nie robił.


Wieczorem druga część dogrywki KIMBu. Gdy zjechaliśmy do Sękowca w tym samym czasie nadjechali Paweł i Darek, kompani moi warszawscy, których poznałem tutaj w Sękowcu, i z którymi przyjeżdżałem w Bieszczady. Ale też wspólnie byliśmy w Górach Stołowych, Karkonoszach i w najpiękniejszym mieście świata- w Pradze.

Stały Bywalec
19-11-2009, 13:29
(...) Ale też wspólnie byliśmy w (...) i w najpiękniejszym mieście świata- w Pradze.
Ależ skąd !!!
Najpiękniejsze miasto świata do Ustrzyki Dolne !!!
Zajęły 1-sze miejsce juz wtedy, gdy Lutowiska utraciły prawa miejskie.

PS
A poza tym nie mogę zrozumieć, cóż Ty widzisz pięknego w tej prawobrzeżnej części Warszawy.

Pastor
19-11-2009, 15:01
Ależ skąd !!!
Najpiękniejsze miasto świata do Ustrzyki Dolne !!!
Zajęły 1-sze miejsce juz wtedy, gdy Lutowiska utraciły prawa miejskie.

PS
A poza tym nie mogę zrozumieć, cóż Ty widzisz pięknego w tej prawobrzeżnej części Warszawy.

Może i mielibyście trochę racji, gdyby nie.......... Limanowa, jak wiadomo najpiękniejsze miasto swiata!!!
Rzeczywiście, trudno zrozumieć co Piskal widzi w prawobrzeżnej części Warszawy.
Z kontekstu nie wynika również żeby w części lewobrzeżnej czegokolwiek się dopatrzył. I słusznie, bo co to za miasto, w herbie pół ryby, pół k....y a w srodku miasta Krakowskie Przedmieście!
W każdym razie, "nie przenoście nam stolicy do Krakowa......"
Przepraszam za OT i pozdrawiam + Pastor ręką wasną

Stały Bywalec
19-11-2009, 19:46
(...)
Z kontekstu nie wynika również żeby w części lewobrzeżnej czegokolwiek się dopatrzył. I słusznie, bo co to za miasto, w herbie pół ryby, pół k....y a w srodku miasta Krakowskie Przedmieście!
W każdym razie, "nie przenoście nam stolicy do Krakowa......"
Przepraszam za OT i pozdrawiam + Pastor ręką wasną
"Wiadoma rzecz: stolica
I każde słowo zbędne,
I w ogóle,
I w szczególe,
I pod każdym innym względem"

Piskal
19-11-2009, 20:58
Patrze i patrze na to com napisał i za cholerę nie widzę " na Pradze", a uparcie "w Pradze":-D. Lewo-, czy prawo brzeżnej- co za różnica. Byliśmy na obu brzegach rzeki, której nazwa faktycznie zaczynała się na "W", jak Wisła w Warszawie.
WWWrrrr;)

Piskal
21-11-2009, 14:08
Pomogłem Pawłowi przenieść część rzeczy do naszego domku. Po naszym wyjeździe oni będą sobie gospodarzami, gośćmi, sterami, żeglarzami i okrętkami. I sami będą musieli pić piwo, które sobie... kupią.
Paweł ma niewdzięczną rolę kierowcy, nie zawsze więc może wypić piwo, Darek zaś jest trochę zakompleksionym facetem z niepewną sytuacją zawodową. Więc jak już uda mu się zerwać z łańcucha i wyjechać w swoje ukochane góry puszczają mu hamulce. Pierwsze piwo pije jeszcze w Warszawie, tak więc w Bieszczady dojeżdża już niezbyt trzeźwy, ale za to wyzwolony. Zupełnie jak ja. Różnica między nami jest taka, że ja nie drę się i nie powtarzam bez sensu tych samych bzdetów. Ale po bliższym poznaniu, a znamy się już kilka lat, mogę napisać, że w sumie jest to przyzwoity i fajny facet.


Tak czy inaczej Darek pierwsze wrażenie wywarł fatalne, a jak wiemy, nigdy nie ma drugiej okazji żeby zrobić pierwsze wrażenie. A nie zapominajmy, że był to dzień KIMBu. Zresztą w barku Darek trochę się uspokoił. Peszyła go widocznie obecność wielu obcych mu osób. Po pewnym czasie wzięliśmy go z Pawłem pod ręce i zaprowadziliśmy do domku. I nastał spokój błogi.
Wcześniej jednak do naszego domku przyszedł Wojtek 1121 i KIMB rozpoczął się falstartem, na stole pojawiła się wódeczka, warszawiacy przywieźli piwo, były pęta kiełbasy a ja autentycznie cieszyłem się z przyjazdu chłopaków.


Wreszcie oficjalny KIMB w barku. Prezydent dokonał prezentacji. Oprócz osób, które były na zeszłotygodniowym KIMBie dołączyli do nas Bernadetta z Pastorem, Mirusz z Izą, moi warszawiacy i Dziadek od Tarniny i Mania. Ja ponownie udałem się do ogniska na pieczenie karkówki, którą tym razem dodatkowo polewałem piwem. Manio pięknie grał na gitarze i znowu było bardzo sympatycznie i wesoło. Kto nie był, niech żałuje. Stały Bywalec opisze wszystko ze szczegółami.
Wojtek 1121 postawił Reconówkę, czyli flaszkę Stoka zakopaną przez Recona 1 dla Wojtka w... no właśnie, nie pamiętam gdzie. Później dołączyli jeszcze jacyś ludzie, chyba znajomi Kazia. Za to opuścili nas Tarnina, Manio, Dziadek i gitara.


Gdy wróciliśmy do domku obudził się Darek i dalej za beherovkę, i dalej mnie nakłaniać na to, żeby jutro, czyli już dziś iść z nimi chociaż na jedną wspólną wyprawę. Wybrali Krywe, stanowczo odmówiłem. Byłem już umówiony w Wojtkiem Cyferki na odkrywanie skarbów, wizytę w cudownej Łopieńce i pstrąga.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że zostanę kłobukiem bieszczadzkim.


Przed nami był ostatni dzień pobytu w Bieszczadach...

Stały Bywalec
22-11-2009, 17:35
A nie pomyślałeś, że Darek był właśnie taki a nie inny, bo mu Irena za mąż wyszła ?
:oops:

Piskal
25-11-2009, 15:45
Rozdział xv


Ostatni dzień w Bieszczadach.
Jedziemy do Łopieńki. Wsiadamy w Wojtka 1121 i ruszamy, najpierw w kierunku Zatwarnicy, potem stokówką koło kościoła aż do mostu w Studennem. Po wczorajszym KIMBie Anioł Spracowany miał by uzasadnioną potrzebę wsparcia mnie kilkoma drobnymi „bo bieszczadzkiemu turyście rano bardzo pić chce się”. A tu nic, lekkie niedospanie ale żadnego kaca. Jedziemy Wojtkowym karawanem, bardzo wygodnym, podziwiamy widoki, przed mostem skręcamy do Rajskiego, mijamy miejsce, gdzie jest ukryta geoskrzynka aż dojeżdżamy do obwodnicy i udajemy się w kierunku Bukowca.
Po drodze jednak Wojtek przypomina sobie, że w Werlasie schował się przed nim skarb pod nazwą „Widok na Zawóz”. Jedziemy do Werlasu.


Przyznać muszę, że szukanie geoskarbów z gps. to mała frajda. Ja zacząłem szukać ich w Toruniu na zasadzie tylko opisów i zdjęć. W dodatku postanowiłem ćwiczyć pamięć i zdjęć nie drukuję. Chyba że wyczerpię możliwości znalezienia skarbów li tylko na podstawie opisów. A piszę o tym wszystkim dlatego, że bakcyla połknąłem właśnie w Werlasie. Zobaczyłem zdjęcie miejsca ukrycia skarbu w Wojtkowej bazie danych, weszliśmy na odpowiednią ścieżkę i poczułem wiatr w nozdrzach jak pies tropiący. Wysforowałem się do przodu i wypatrywałem charakterystycznego drzewa. Zanim dwaj Wojtkowie przyszli ja już miałem wykopaną skrzynkę. Z niej to pochodził ludek i smycz „Sex bomb”, które to skarby Wojtek postanowił podarować Julii. Zresztą smycz poszła do innej geoskrzynki w dalekim Toruniu.


Postanowiliśmy jeszcze nie wracać lecz pojechać dalej szosą na punk widokowy na zalew. Wreszcie szosa zmieniła się w drogę. Wojtek Cyferki siedział z nosem w gps'ie, Wojtek Brak Cyferek w mapie, a ja z nosem w szybie podziwiałem zielone wzgórza nad Soliną. Wjechaliśmy bowiem na półwysep głęboko wrzynający się w zalew. Dalej już jechać się nie dało, ponieważ samochód Wojtka, acz wspaniała to maszyna, jednak nie jest amfibią.
Tutaj zrobiliśmy sobie postój na piwo. Po lewej ręce Polańczyk na wprost zapora Solińska a w środku akwenu mnóstwo żaglówek i innych jednostek pływających. Błogi nastrój, piękna pogoda, piękne miejsce,mnóstwo ludzi, a mnie tęskno do bardziej dzikich okolic.


W końcu jedziemy do Łopieńki po drodze zatrzymując się przy kapliczce w Polankach. Wszyscy zapalamy świece w osobistych intencjach. Wojtek Myśliwiec za spotkanie w przyszłym roku. Jego świeca niestety gaśnie. Wojtek z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru stwierdza, że w maju nie, we wrześniu tak! Może ta zgaszona świeca, to znak, że istotnie tak będzie.


W końcu dojeżdżamy do parkingu i pieszo idziemy w to cudowne miejsce. Wojtek Cyferki po raz pierwszy nie samochodem, dzięki temu mógł się przyjrzeć żeremiom bobrowym i progowi wodnemu jaki te przemyślne zwierzęta zbudowały.
Wreszcie Łopieńka, Wojtka bardziej jednak interesuje, czy ja, który mało ma z Wołodyjowskiego, więcej zaś z Zagłoby wejdę do dziupli w lipie obok cerkwi. Obcy ludzie się gapią, Wojtek mnie strofuje, nie tak, nie tak. I wykaż tu jakąkolwiek inicjatywę. Jak to się skończyło już widzieliście, a kto nie widział to bardzo proszę: http://www.youtube.com/watch?v=hA-Cl...e=channel_page (http://www.youtube.com/watch?v=hA-ClAicsAc&feature=channel_page)


Asia 999 napisała: Piskal jako kłobuk bieszczadzki. Bomba. Cóż Asiu, jeśli przypominam Ci zmokłą kurę, to proszę bardzo. Chociaż kłobuk przybierał nieraz postać człowieka, ale gdzie mi do człowieka! Wydaje mi się też , że ze zmokłej kury mam niewiele nawet po spożyciu ukraińskiej gorzały, którą przynosił Stały Bywalec. Ale tak naprawdę bardzo mi się to porównanie podoba. Dzięki.


Kłobuk, kołbuk – w wierzeniach słowiańskich (http://pl.wikipedia.org/wiki/S%C5%82owianie) demon (http://pl.wikipedia.org/wiki/Demon) opiekujący się dobytkiem i ogniskiem domowym (http://pl.wikipedia.org/wiki/Dom). Utożsamiany z duszą (http://pl.wikipedia.org/wiki/Dusza) martwego płodu (http://pl.wikipedia.org/wiki/P%C5%82%C3%B3d). Przybierał najczęściej postać zmokłej kury, a także kaczki, gęsi, sroki, wrony, kota, a nawet człowieka.
Kłobuka można było sprowadzić do domu kusząc go jedzeniem lub przygarniając kurczaka. Można także było go sobie "wyhodować", zakopując pod progiem domu poroniony płód, który po siedmiu dniach (według innych podań miesiącach lub latach) zamieniał się w kłobuka.
Kłobuk dbał o pomnożenie majątku swojego gospodarza. Czynił to jednak okradając sąsiadów.
Kłobuk znany jest też ze znakomitej powieści Nienackiego „Raz w roku w Skiroławkach”


Gdy już zostałem kłobukiem poszedłem wreszcie pomodlić się do cerkwi. W podzięce za to, że nie utknąłem w lipie? Tam też „odkryłem” piękny wiersz naszej WUKI pt. „Chrystus Bieszczadzki”. Oto on:




Tarninowe ciernie
na skroni.
Białobrzoze ręce,
a w dłoni
kij sękaty,
przyjaciel wędrowca.

Wyruszyłeś na szlak
ze stajenki.
Zatrzymałeś wśród
pagórków Łopienki,
Chrystusie Bieszczadzki.

Trudna droga
Cię czeka,
lecz wciąż idziesz
szukając człowieka
co się zgubił.


Cóż, wszystko co piękne mija. My też nie mogliśmy zostać tam dłużej. Wracamy do samochodu. Wojtek 1121 zaprasza nas do Terki na smażonego pstrąga.

asia999
25-11-2009, 21:41
jejku...zaczęłam czytac o tym kłobuku i pomyślałam - no i następny forumowicz na "P" się na mnie obrazi...:cry: na szczęście nie...:-P

Piskalu - no gdziezby mi przyszło do głowy porównywać Cię do kurczaka albo martwego płodu, no i czy dałbyś się pod progiem zakopać?:mrgreen: Kłobuki na drzewach najcześciej mieszkały, w dziuplach właśnie i strasznie psociły...a na obrazkach sympatycznie wyglądały (ja przynajmniej tylko takie widziałam) :razz:

a tak przy okazji - kotlety "piskalowe" próbowałam zrobić ale chyba nie wyszły takie jak powinny :-( widocznie kotlety to domena Kłobuków Bieszczadzkich :-))

fajny ten pamiętnik - szkoda, ze juz zmierza ku końcowi.
pozdrawiam serdecznie

WUKA
26-11-2009, 22:53
Dzięki Piskalu za tę "klamrę"spinającą Twoją interesującą,kronikarską opowieść!

Piskal
27-11-2009, 08:43
a tak przy okazji - kotlety "piskalowe" próbowałam zrobić ale chyba nie wyszły takie jak powinny :-( widocznie kotlety to domena Kłobuków Bieszczadzkich :-))

fajny ten pamiętnik - szkoda, ze juz zmierza ku końcowi.
pozdrawiam serdecznie
Pewnie zabrakło Ci jakiegoś absolutnie niezbędnego składnika, np. ukraińskiej gorzały, albo pieśni legionowych.

Piskal
27-11-2009, 12:55
O pstrągu w Bieszczadach powstał oddzielny wątek. Nie będę się więc o nich rozpisywać, i tak wszyscy je jedliście. Ja nie szalałem wcześniej za rybami, a jedyne jakie jadłem nazywały się .. filety. Dopiero na, hm.., nie na starość, ale też nie na młodość. Powiedzmy na średniość. Dopiero na średniość doceniłem smak ryb. Pewnego razu gdy siedzieliśmy u Wojtka1121 Bernadetta przyniosła pysznego karpia, a teraz dzięki Wojtkowi jadłem smażonego pstrąga. Dla zainteresowanych dodam, że u matki, nie córki.


Gdy jechaliśmy już do Sękowca na drodze między Rajskiem a Studennem przed maskę wyskoczył nam dorodny jeleń z pięknym porożem i pomimo sezonu polowań Wojtek dał po hamulcach, i byczek uszedł z życiem. Obaj wykazali się refleksem.


Po powrocie zobaczyłem, że nie ma jeszcze moich warszawskich kolegów. Wojtek 1121 zaprosił nas do siebie na pożegnalną kolację. Przyszedł też towarzysz Prezydent z Ojcem Prowadzącym. Usiedliśmy na ławce przed domkiem i robiliśmy wszystko, żeby Ojciec Prowadzący został Ojcem Sprowadzanym, a po zapadnięciu zmroku przenieśliśmy się do środka i kontynuowaliśmy nasz proceder. Było bardzo wesoło, aż nie chciało się myśleć o tym, że jutro Wojtek 1121 wsadzi nas w swojego nissana i powiezie do Warszawy.
Zazdrość jest uczuciem podłym i niskim, ale mi nie obcym. Zazdrościłem kolegom tego, że jeszcze mogą zostać. I pewnie gdyby nie panna J. został bym. Wtedy biedny Sabinek nie musiał by jechać w klatce. Jak się później dowiedziałem, Ojciec Prowadzący nie mógł sobie z Kazia kotem poradzić.


Czyżby umoralniał go Radiomaryjnie i kot tego nie mógł znieść?

andrzej627
27-11-2009, 15:04
Piskal, dzięki za opisanie pobytu w Sękowcu. Napisałeś tak, że czytając pamiętnik wracam pamięcią do tamtych chwil i jestem wzruszony...

Piskal
27-11-2009, 15:56
Dzięki Andrzeju, bardzo ładna recenzja, upewnia mnie, że to , że pisałem ten pamiętnik miało sens. Przed nami jeszcze tylko jeden rozdział :-(

Już nie mogę doczekać się wiosny...

Stały Bywalec
29-11-2009, 07:58
Z wątka dot. warszawskich bieszczadników:

Do chwili obecnej nikt się do mnie nie zgłosił priv. ws. jutrzejszego dowiezienia go samochodem do puszczy.
Wynika z tego, że obie awizowane (zob. post nr 538) Agnieszki, w tym jedna ruda, albo sobie wykombinowały inny transport, albo sobie tę wyprawę odpuściły.
:smile:
Piskal, Ty jesteś specjalistą od Agnieszek. Którą mam dla Ciebie zarezerwować ? Tę rudą ?
:grin:

Piskal
29-11-2009, 22:25
Z wątka dot. warszawskich bieszczadników:

Piskal, Ty jesteś specjalistą od Agnieszek. Którą mam dla Ciebie zarezerwować ? Tę rudą ?
:grin:
Obie!

Piskal
01-12-2009, 17:24
Rozdział XVI


O dziewiątej rano zeszliśmy do samochodu Wojtka 1121, zebrał się komitet pożegnalny w składzie: Basia, Ula, Stały Bywalec, Ojciec Prowadzący, Paweł i Darek. Kilka żartów na drogę, buziaki z paniami i miśki z panami, i w drogę. Czułem się nieswojo, dwa tygodnie, a jednak za mało. Pojechaliśmy z Wojtkiem najpierw w stronę Rajskiego, po raz kolejny tą drogą. Potem na Bukowiec, Wołkowyję, Polańczyk, Średnią Wieś, wreszcie Lesko i Sanok, a z każdym kilometrem, z każdą chwilą oddalaliśmy się od ukochanych Bieszczadów.
Wojtek prowadził pewnie, miał dobrą średnią, gnaliśmy więc bez większych komplikacji. Po drodze wyglądałem sarenek, czyli młodych dziewcząt, na których można by na chwilę zwiesić wzrok.
Wojtek co chwilę pytał:
-To sarenka? Czy łania? A ta?-Bardzo mu się to porównanie spodobało.- A tamta?-pytał wykazując na jakąś starszą babkę.
-To klempa- odpowiadałem, nie rozumiejąc, dlaczego nazwa samicy sympatycznego skądinąd zwierza przybrała tak pejoratywne znaczenie.
Wreszcie gdzieś, chyba w Brzozowie, Wojtek pokazał niewiastę wyjątkowo rozlazłą i brzydką. „Ja wiem, że nie ma brzydkich kobiet, tylko wina czasem brak” (Shakin Dudi).
-A ta, to co, sarenka, czy klempa?
-To klempa podręcznikowa- odrzekłem, wprawiając Wojtka w wyjątkowo dobry humor.


I tak jechaliśmy do Warszawy rozmawiając o sarenkach, Bieszczadach, geocache'ach, elektronice. Bez zbędnych przerw i postojów. Rzeszów, Tarnobrzeg, Sandomierz aż wreszcie zakorkowało nas w Warszawie.
Pociąg mieliśmy o piątej i gdyby nie korek bez problemu byśmy na niego zdążyli. Nic się jednak złego nie stało, bo następny był już za godzinę.


Tymczasem zamiast pociągu podjechał tramwaj. Jeno nieco szerszy. Siedzenia po dwóch stronach, widok na przestrzał, automatyczne drzwi, żadnych przedziałów. Nie posłucham więc muzyki,tak jak lubię najbardziej- stojąc na korytarzu w oknie. Trochę czytałem, trochę rozmawiałem z Wojtkiem Wędrowcem i jakoś z Bożą pomocą dojechaliśmy tramwajem do Torunia.
Toruń przywitał nas deszczem, na peronie czekała na mnie Julia a na Wojtka tata. Zapakowaliśmy się do naszego pierdziela marki Fiesta i ruszyliśmy do Toporzyska do naszej piskalówki.


W czasie, gdy ja przez dwa tygodnie bawiłem się w kłobuka, Julia w piskalówce robiła remontową rozpierduchę. Słowem się nie przyznała do tego, nikt się nie przyznał, ani moi rodzice, ani przyjaciele, którzy jej w tym szaleństwie pomagali. Tak więc gdy wszedłem do domu natychmiast zgubiłem się na naszej ogromnej przestrzeni 37 m. kw. Ściany odmalowane, na ścianach fantazyjne, acz nie nachalne kwiatki, w kuchni płytki. Zatkało mnie i długo nie mogło odetkać. Trochę tej rozpierduchy zostawiła dla mnie, ale nic to.


Szalona ta dziewczyna w ostatni piątek znowu popisała się nie lada spontanicznością. Uparła się na wyjazd do klienta, w piątek po południu uzyskała zgodę szefa a wieczorem jechaliśmy wyładowanym po dach alkoholem (!) piętnastoletnim naszym pierdzielem do... Bielska- Białej, mało tego, pojechaliśmy do Cieszyna w zasadzie tylko po to, aby w Czechach zjeść obiad (smażeny syr, brambory a tatarska omacka), aby następnego dnia ot, tak, zajechać do Krakowa, by zostawić trzy małe skrzyneczki (też z wódką) robiąc dodatkowo prawie 200 km ekstra. I pomysleć, że ta dziewczyna ma prawo jazdy zaledwie od pół roku.
Wtedy, w Czeskim Cieszynie , słysząc polski język, dosiadł się do nas starszy jegomość, który tam mieszka i jest aktorem Teszyńskiego Divadla. Ryszard Malinowski. Grał m.in. w spektaklu „ Teszyńske niebo, cieszyńskie nebe” z piosenkami Nohavicy (http://www.youtube.com/watch?v=MvGmD8ckGS8), ale o tym wyjeździe napiszę inny razem.


Jednak, dzięki szalonej mojej Julii, raz jeszcze w tym roku mogłem być w górach...


***


Dziękuję wszystkim, którzy pojawili się w moim pamiętniku za wspaniałe towarzystwo. Dodatkowo Stałemu Bywalcowi i Wojtkowi1121za darmową podwózkę, Ojcu Prowadzącemu za zapałki (on już wie, o co chodzi), ,Pastorowi za zaproszenie, z pewnością z niego skorzystam, gdy będę dłużej w Krakowie niż pół godziny oraz Basi, za całe serce i specjalne traktowanie nie tylko podczas tego pobytu.


No i wam wszystkim, którzy przebrnęli, z trudem, bo z trudem, przez ten pamiętnik.


Ach, kiedy będę mógł napisać następny...

iaa
01-12-2009, 19:07
Oby jak najszybciej. Dziękuję.

kamil.zeglarz
19-01-2010, 17:37
Rozdział XIV

Sobota rano, cel wyprawy- Tworylne zdobywane tak, jak jeszcze nikt go nie zdobywał. Via Krywe, lecz nie ścieżką, pieszko, a z desantem na drugą stronę Sanu. Po kamieniach, po wodzie,lecz suchą nogą.


Lecz nim pokonaliśmy pierwszy etap, czyli zdobyliśmy szczyt Rylego, gdzie stojąc na brzegu wielkiego pucharu chłonęliśmy widok na na wypełniającą go mgłę o konsystencji śmietany- podałem Tarninie śniadanie do łózka. Kanie, które znalazłem u podnóża Połoniny Wetlińskiej. No i przyjmując takie założenie, że Tarnina składa się z kilku osób, a łózko do złudzenia przypomina stół. Ale śniadanie było do łóżka i tego będę bronił jak niepodległości.


Widok jaki mieliśmy przed sobą na szczycie Rylego zapierał dech w piersiach, jakby ktoś zalał dolinę Krywgo mlekiem. Nad nami wyraźne szczyty, pod nami stwórcze mleko, w którym wypełzają dusze dawnych mieszkańców spieszące do swych obowiązków, ukryte przed naszymi wścibskimi oczami. Przed oczami Tarniny, Bernadetty, Pastora, Mania, Dziadka, Wojtka 1121, Wojtka Myśliwca i moimi.
Krótki dzień pracy mieli dawni mieszkańcy Krywego, nie minęło bowiem 20 minut, kiedy po mgle pozostało wspomnienie. Ruszyliśmy więc dalej do cerkwi.
Miejsce fantastyczne, drugi raz tu byłem podczas tego pobytu, a który w ogóle? Zwiedziliśmy Krywe, odbyliśmy sesję zdjęciową, rozglądałem się za kaniami, nie było już ani jednej. Poprzednio trafiłem bezbłędnie, na duże, rozwinięte okazy. Jakże pyszne.


Pierwszy etap za nami, czas na desant niedaleko miejsca gdzie jeszcze klika lat temu był most. Byłem z Wojtkiem 1121 i Dziadkiem, Wojtek Myśliwiec zostało operatorem kamery. Nam udało się przedostać na drugą stronę, Pastor w połowie drogi zawrócił, wróciliśmy i my. W drodze powrotnej Wojtek zahaczył dupą o jakąś skałkę, nic się na szczęście nie stało. Postanowiliśmy jechać przez Sękowiec, stokówką w kierunku mostu w Studennem. Nim dojechaliśmy do punktu widokowego na Tworylne zrobiliśmy postój. Było ognisko, kiełbaski, pojawiła się wódeczka, lecz biorąc pod uwagę frekwencję znowu z przydziału każdemu wyszło po porcji dla skrzatów. A trudno nazwać Pastora, Wojtka Cyferki albo mnie skrzatami. Gabarytowo to bardziej trollami. O urodzie nie wspominając.


Wreszcie od strony brodu per pedesem udaliśmy się na Tworylne. Do miejsca po dawnej wsi. Ciekawe, czy dziś rano i tutaj ożyły duchy przeszłości. Piękna dolina, świeżo wykoszona łąka, wiele pozostałości po zabudowaniach wiejskich i strażnicy wojskowej, zresztą wszyscy tam byliście. Tutaj jest jeszcze piękniej niż w Krywem. Zwiedziliśmy ile się dało, najwięcej czasu poświęcając strażnicy aż przyszedł czas na powrót, a żeby oszczędzić drogi i nie obchodzić jaru dookoła udaliśmy się na skróty Mnie uratowała pasja zbierania grzybów. Pastor z Bernadettą znaleźli piękne koźlaki, pomagałem im zbierać, dzięki temu nie poszliśmy z innymi i nie wpadliśmy w pętlę czasoprzestrzenną. Weszli bowiem w taką ścieżką, że ja, przedostawszy się na drugą stronę jaru, słyszałem tylko głosy zagubionej ekspedycji, ich samych nie widząc. A tak naprawdę ścieżka ta dobra była może dla lisów, ale nie dla ludzi. Weszli w takie krzaki kłującej tarniny, że w żaden sposób nie mogli się przebić, chociaż byli już tylko kilka metrów od celu. Zawrócili wybierając inną opcję powrotu.


Dotarłszy do naszych rumaków Wojtek stwierdził, że żeby nie wracać tą samą drogą pojedziemy górą przez Otryt, no i pojechaliśmy prosto na leśniczego, który wraz z jakimś dewizowcem wyszedł na odstrzał. Dewizowiec dmuchał w coś co przypominało muszlę wabiąc zakochanego byka, a Heniu, mąż Basi, on to bowiem był, z kwaśną miną pozwolił nam przejechać. Nawet nie wiem, jak skończyło się tamto polowanie, spłoszyliśmy byka, czy nie, głupia sprawa, stało się. Nikt tego specjalnie nie robił.


Wieczorem druga część dogrywki KIMBu. Gdy zjechaliśmy do Sękowca w tym samym czasie nadjechali Paweł i Darek, kompani moi warszawscy, których poznałem tutaj w Sękowcu, i z którymi przyjeżdżałem w Bieszczady. Ale też wspólnie byliśmy w Górach Stołowych, Karkonoszach i w najpiękniejszym mieście świata- w Pradze.


Zdobywcy... następnym razem proponuje zamienić samochody na amfibie. Bez problemu poradzą sobie z Sanem. Po rezerwatach najlepiej poruszać się tego rodzaju pojazdami. Nie ma problemów z ew. przeszkodami... nie zatrzymają Was żadne skały, drzewa... nie trzeba będzie zawracać... Poligon działań też proponuję rozszerzyć... jest jeszcze parę miejsc w Bieszczadach, które można zdobyć tak jak jeszcze nikt ich nie zdobywał.


pzd->kamil