PDA

Zobacz pełną wersję : Johan (bieszczadzki życiorys do poczytania)



michalN
26-01-2011, 09:36
Natrafiłem na ten tekst w 2 numerze "Przeglądu" z tego roku. Ale okazło się, że w necie jest cały:
http://www.nowiny24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20110106/WEEKEND/454192012

wtak
26-01-2011, 09:52
Mozę warto przekopiować na forum by link nie zaginął ?

Browar
26-01-2011, 10:34
Wesoły gość,miałem przyjemność poznać ;)

Johann - człowiek gór z ułańską fantazją. Takich ludzi w Bieszczadach już coraz mniej...
Krzysztof Potaczała

Węglarz, zbieracz runa, kowboj, drwal. I rzeźbiarz. Takich jak on, z ułańską fantazją, już prawie w Bieszczadach nie ma.


Johann odnalazł w Bieszczadach spokój i twórczą wenę. Obok Johann i Krystyna przed ich domkiem
(Wojciech Zatwarnicki)
Podobno jest ostatnim z romantycznych bieszczadników, którzy pokochali te góry miłością szczerą, nie oczekując nic w zamian. Inni, ulepieni z tej samej gliny, jak Zdzichu Rados czy Jędrek Połonina, dawno w chmurach, a on wciąż na ziemi, bez mała 71 lat. Niby nie tak dużo, lecz gdy pomyśleć, w jakich warunkach przychodziło żyć, co jeść oraz ile pić, to niezły wynik.

Jan czyli Johann

- Albo mam takie szczęście, albo takie geny - uśmiecha się Johann. Przerywa dłubanie w drewnie, zapala papierosa. - Mój dziadek żył ponad sto lat, wódki sobie nie żałował. Tyle to pewnie nie wytrwam, ale na razie jakoś pcham do przodu.

Na rozgrzanym do czerwoności piecyku Krystyna gotuje zupę. Na zewnątrz zimno, wiatr miota drzewami, więc taka zupa, z warzywno-mięsnym wkładem, to dobra rzecz.

- Muszę dbać o mojego chłopa, cztery kilometry szłam do sklepu po zakupy. Ciasno u nas? Wiele nie potrzebujemy, wystarcza pokoik i sionka. Że nie ma prądu? Nawet nie odczuwamy braku telewizora. Mamy radio na baterie, wiemy, co się dzieje na świecie. A raz na kilka dni dostajemy gazety. Krew może człowieka zalać na tę politykę, te polskie kłótnie. Wtedy sobie myślimy, że dobrze być z dala od tego wszystkiego. Mieć siebie, góry, las. I święty spokój.

- Oj, Kryśka, myśmy tu mieli o czym innym gadać - przerywa rozważania swojej kobiety Johann. I zastanawia się od czego zacząć swą opowieść, jak tyle się w tym życiu zdarzyło.

- No dobra, to było w Żywcu, w 1940. Wtedy przyszedłem na świat. Na chrzcie Jan mi dano. Matka, lekarka, pracowała w niemieckim lazarecie. W 1945 przyszli Rosjanie i zabili mamę. Mną i starszą siostrą zaopiekowali się inni lekarze. Razem z nimi wyjechaliśmy do Austrii. W Grazu wyrobiono mi nową metrykę urodzenia, z tą różnicą, że wpisano rok 1943. Do dziś nie wiem, dlaczego. W Austrii spędziłem dziesięć lat, w 1953 odnalazł mnie dziadek i sprowadził do Szczecina. Wróciłem do Polski bez siostry. W Grazu wyszła za mąż, została.

Dziesięciolatek z podwójną metryką, sierota, nazywany Janem lub Johannem, niedługo cieszył się opieką dziadka. - Umarł rok później, trafiłem do domu dziecka, pierwszego z kilku, przez które przeszedłem.

Pierwsza szkoła średnia to liceum pedagogiczne w Pilicy. - Kompletne nieporozumienie, ale maturę zdałem. Na nauczyciela się nie nadawałem. Żeby mieć fach w ręku zapisałem się do technikum galanterii skórzanej. I skończyłem, ale kaletnik ze mnie żaden.

Imał się różnych zajęć i chodził na kawalerkę. Miał swój kąt w szczecińskiej kamienicy, a to pomagało w kontaktach męsko-damskich. - Był lokal "Kaskada”, patrzę, podjeżdża autokar wycieczkowy z Austrii. Znałem niemiecki, więc bajeruję, przypadkiem mówię swoje nazwisko. I nagle podchodzi do mnie kobieta i mówi, że ona za panny też się nazywała Cudzich…

Tak odzyskał siostrę. Chciał pokazać, że samodzielny, więc zaprowadził ją do swojego mieszkania. - Wchodzimy, pod ścianą bateria butelek, bajzel na kółkach. Imprezowy wtedy byłem. Siostra złożyła ręce: "Mein Gott…”. Długo pisywaliśmy do siebie, potem kontakt się urwał. Teraz to nawet nie wiem czy żyje, jest siedem lat starsza. Chociaż to możliwe, przecież pochodzimy z długowiecznej rodziny.

Nikt nie pytał, skąd się wziął

Bieszczady pierwszy raz zobaczył w 1960.

- Wysiadłem w Ustrzykach Dolnych, wszedłem do knajpy zjeść, a tam ktoś wrzeszczy: "Ej, student, chodź no tu! Na gościnne występy przyjechałeś?!”. Ja na to, że nie, tylko do pracy. "Więc siadaj i pij, inaczej wpierdol!” Ze strachu nie odmówiłem… I przez głowę mi przeleciało, że tutaj sami bandyci mieszkają. Upili mnie, ocknąłem się dopiero rankiem.

Johann (albo Jan) przyjechał w Bieszczady na gapę, nawet bez dowodu osobistego, bo go zwyczajnie nie miał. W Smolniku, kiedy się już obudził, kazali mu włożyć gumiaki i iść do lasu do roboty.

- Minął miesiąc, woła mnie leśniczy: "Te, nowy, jak się nazywasz? Muszę ci zrobić wypłatę”. Tak to wtedy było, nikt nikogo o nic wcześniej nie wypytywał. Nieważne było, skąd jesteś, jakie szkoły pokończyłeś, ile razy się rozwiodłeś i w co wierzysz.

W 1960 Johann poznał też Henia Wiktoriniego, legendę Bieszczadów.

- Stacjonował wtedy w Tworylnem, razem pasaliśmy bydło. On już wtedy był w Bieszczadach na stałe, ja jeszcze trochę krążyłem po Polsce, choć coraz bardziej myślałem, żeby zakotwiczyć w górach.

Jan Cudzich zrobi to ostatecznie w 1971, ale wcześniej będzie w Bieszczadach częstym bywalcem. Przejdzie je wzdłuż i wszerz, pozna każdą dolinę, każdy szczyt, doświadczy radości i goryczy, będzie miał furę pieniędzy i będzie bez grosza przy duszy. Lecz zawsze znajdą się tacy, którzy wyciągną do niego rękę, o czym Johann z wdzięcznością wspomina.

- Nikt nikomu nie żałował. Raz miałeś forsę ty, innym razem ktoś inny. Stawiał ten, kto miał i wiedział, że będzie rewanż. Jak na wypale wzięliśmy wypłatę, to składaliśmy się po tysiącu i wynajmowaliśmy knajpę w Górnych, a czasami jechaliśmy się gościć nawet w "Laworcie” w Ustrzykach Dolnych.

Długo było dobrze, ludzie z sobą jak w rodzinie żyli, ale w końcu i w Bieszczady zjechali prowokatorzy, konfidenci, judasze. Zaczęli mącić, skłócać, szczuć. Wiele przyjaźni poszło w rozsypkę. Komuna z niejednego porządnego zrobiła świnię. Dzisiaj podobnie - każdy najchętniej by cię oszukał i ucieszył się z twoich kłopotów.

A tych Jankowi nie brakowało. Ot, choćby wtedy, gdy znowu znalazł się w Szczecinie i postanowił się zabawić.

- Był taki lokal, podobny do "Myśliwskiej” w Ustrzykach, wszędzie poroża i skóry. Chcę wejść, zamknięte. Dobijam się, dalej cisza. I nagle zjawiają się na ulicy gliniarze, a jeden coś gada do zawieszonej na szyi trąbki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to taka krótkofalówka, a że byłem wstawiony, wypaliłem: "Co, panie władzo, odbiło?” – i pokazałem kółko na czole.

Kwadrans później Johann tłumaczył się w komisariacie. - Nazwisko? - Cudzich. - Imię? - Jan. Adres? - Szczecin, ulica Kopernika. - Miejsce pracy? - Bieszczady. "Co?! Co ty sobie ze mnie jaja robisz, Cudzich?!” - W życiu, panie oficerze…

- Miesiącami koczowałem w Skorodnem, byków pilnowałem na łąkach. Ale milicja w Szczecinie szybko się dowiedziała, że w Bieszczadach chciano mi zrobić sprawę za skłusowanie jelenia. A to wilki go zagryzły. My z kumplem tylko wzięliśmy poroże i mięso. Miało się zmarnować?


Milicja wzywa na przesłuchanie

Przed opuszczeniem komisariatu Johann dostał pisemny prikaz, że po powrocie w Bieszczady ma się zgłosić na komendę MO.

- Jestem w Lutowiskach, pytam gliniarza, gdzie tu komenda, a on, że po drugiej stronie drogi. I już mam wejść, kiedy czytam, że to zwykły posterunek, no a ja mam przecież stawić się w komendzie…

Nazajutrz piję "Pod żubrem”, wchodzi gliniarz i wzywa na przesłuchanie. "Nie mogę, tu jest napisane, że mam się stawić w komendzie”. I wyobraź sobie, powieźli mnie do Ustrzyk. Tam znowu o jeleniu. O dziwo zostałem z podejrzeń oczyszczony.

Nieco wcześniej, bodaj w 1963, Johann zasłynął w Lutowiskach tym, że wjechał na koniu do knajpy "Połoniny”.

- Kowboja chciałem udawać na dzikim wschodzie, nawet wystrugałem sobie pistolety. Zresztą nie tylko ja. Wierzchem do baru to i Heniek Wiktorini wjeżdżał, wcześniej ode mnie. Wiele wariackich numerów się robiło, człowiek młody był, ognisty, miał fantazję.

Jeszcze parę razy kursował między Bieszczadami a Szczecinem.

- W 1971 zatrudniłem się w tamtejszej papierni, lecz długo nie wytrzymałem. Jak tylko wziąłem pierwszą wypłatę, wsiadłem w pociąg i odtąd nie ruszam się z Bieszczadów.

Z Ustrzyk do Zatwarnicy, prawie 40 kilometrów, wybrał się pieszo. Gdy dotarł do krzyżówki w Smolniku, napatoczyła się furmanka z parku konnego.

- Od słowa do słowa i wozak mówi, że potrzebują ludzi. Nadal nie miałem dokumentów, ale znowu mi się poszczęściło. Żoną szefa była dziewczyna, która wychowywała się ze mną w domu dziecka. Taki ten świat mały.

Więc Johann pracował - w parku konnym, na wypale węgla drzewnego, przy zbieraniu jagód, szyszek, orzechów, przy cięciu jedliny na stroisz i leszczyny na sztyle do łopat.

- Bieszczady przygarniały każdego i rzeczywiście zjechała masa. Ludzie mieli niepisany kodeks postępowania. Prawdziwy bieszczadnik nigdy nie okradł drugiego, nie oszwabił, nie zaczepiał turystów, nie rwał się bez potrzeby do bitki. Kto złamał którąś z tych zasad, nie miał tu czego szukać.

Czy to może coś znaczyć?

Krystyna podkłada do pieca, po izbie snują się koty Bury, Bura i Tereska, a wraz z nimi kundelek Klikuś. Do niedawna był jeszcze porzucony przez turystów owczarek, ale lubił się włóczyć po drogach i w końcu jakiś kierowca nie wyhamował…

- A wiesz - ożywia się Johann - że pewnie bym nigdy na poważnie nie rzeźbił, gdyby nie przypadek? Otóż Zdzichu Rados, kiedy mieszkał jeszcze na Caryńskiem, miał znajomka, który strugał różne ludziki. Powiedziałem kiedyś, że to prymitywne, a Zdzisek: - To spróbuj zrobić lepsze. Wtedy przypomniało mi się, jak jeszcze w domu dziecka podczas zajęć nauczycielka mówiła, że będę artystą. I tym artystą w jakimś sensie może jestem. Co nieco stworzyłem w drewnie, różnych motywów, świątków, Matek Boskich i Chrystusów…

Janek rzeźbi dzisiaj tylko na zamówienie. Wystarcza, by mieć na utrzymanie. Całe dnie spędza w sieni, gdzie urządził sobie pracownię, a z okna podgląda bieszczadzki krajobraz. Lecz jeśli chodzi o zamówienia, to jedno Johann sobie obiecał: nigdy więcej nie wyrzeźbi nikomu Chrystusa na krzyżu. - Miałem trzy takie zlecenia i wszyscy trzej odbiorcy wkrótce po odebraniu rzeźb umarli. Wszyscy byli moimi kolegami. Czy to może coś znaczyć?

sturnus
26-01-2011, 22:31
To ja może zobrazuję jegomościa...

22277

Pozdrawiam

przem1972
13-02-2011, 19:07
Ja natrafiłem na coś takiego:
http://www.nowiny24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=%2F20110213%2FBIESZCZADY%2F977802533
Wielka szkoda.Następna Bieszczadzka Legenda odeszła na Połoniny .

Browar
13-02-2011, 21:08
Żeby nie przepadło w odmętach sieci...
http://www.nowiny24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20110213/BIESZCZADY/977802533

Nie żyje Johann, legenda Bieszczadów
Krzysztof Potaczała

W sobotę w szpitalu w Ustrzykach Dolnych zmarł Jan Cudzich, znany powszechnie jako Johann. Rzeźbiarz, zbieracz runa leśnego, węglarz. Nie przetrzymał ostrego przeziębienia.

Pisaliśmy niedawno o nim w "Nowinach”. Wciąż rzeźbił, wciąż był pełen energii, chęci do życia. Planował spotkania z dawno niewidzianymi kolegami, wspominał tych, którzy odeszli na niebieskie połoniny, barwnie opowiadał niezwykłą historię swojego życia w Bieszczadach.

Nie chciał mówić o wszystkim i nie tłumaczył, dlaczego. Więc mało kto wiedział, że za młodu krótko studiował teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, że zgłębiał filozofów, znał język niemiecki, a rzeźby uczył się jako nastolatek podglądając figurki świętych na jednym z cmentarzy w Szczecinie.

W Sylwestra się przeziębił, ale nie chciał pójść do lekarza. Unikał badań jak ognia. Jego uczeń od rzeźby, Wiesiek Kabaj z Ustrzyk, zawiózł go do szpitala w Lesku, gdzie Johann w końcu odpuścił. Wykryto u niego cukrzycę, dano antybiotyki na ostre przeziębienie. Wrócił do swojej chatki w Chrewcie, ale czuł, że jest słaby. Budził się w nocy, coraz bardziej kaszlał, nie mógł już godzinami strugać w drewnie…

W sobotę nad ranem ze snu wyrwały go duszności. Krystyna, jego połowica, wezwała karetkę. Kilka godzin później umarł w ustrzyckim szpitalu.

W listopadzie, kiedy ostatnio z nim rozmawialiśmy, mówił, że tak dobrze się czuje, iż ma nadzieję dożyć stu lat, jak jego dziadek. Dożył 71.


Blue sky...

don Enrico
18-02-2011, 22:06
media odnotowały :

Pożegnalną balladę Johanowi zaśpiewał Łysy. A ostatnie dobre słowa posłali mu zakapiorzy, którzy zjechali się z różnych zakątków gór.
Johan kochał Bieszczady i życie. Kilka miesięcy temu pierwszy raz zgodził się na nagranie. Urzekał wiarą w długowieczność.

Niebo nad górami zabrało już do siebie wielu zakapiorów. Co roku, co kilka lat, odchodzi kolejny z nich. Tym razem był to Johan. Ten od frasobliwych Chrystusów, które rzeźbił do ostatniego dnia.
http://www.tvp.pl/rzeszow/aktualnosci/spoleczne/bieszczadzkie-pozegnanie-johana/3996968

kudłaty
20-02-2011, 16:29
mój nauczyciel 22600

kudłaty
20-02-2011, 16:50
Żegnaj Johanie Bieszczady nigdy nie zapomną o tobie. Frasobliwe i Czady zawsze o tobie pamiętać będą .22621

WUKA
20-02-2011, 17:09
22627 Pozdrawiam!

kudłaty
20-02-2011, 17:11
WSPOMNIENIA226242262522626http://forum.bieszczady.info.pl/images/misc/pencil.png

sturnus
20-02-2011, 17:25
Nie znałem Johana dobrze,
nie złem dobrze Johana
filcowy kapelusz na głowie
sprószone wiórami kolana

Nie poznam Johana już lepiej
opuścił on chatki swej mury
by móc z Radosem, Zubowem, Sikorką
rzeźbić swe świątki z natury

być może Chrystus rozpozna
swojego wiernego rzeźbiarza
i w niebie stworzy dla niego
kawałek Chrewtu i chatkę smolarza

i czy z tych co znali go dobrze
bieszczadnik jakiś, kolega
oprócz Johana rzeźbiarza
widział w nim Jana człowieka?


I niech mu tam drewna lipowego nie braknie, które dłuta nie tępi...

SignumLaudis
05-12-2016, 00:33
Pamiętam jak jeszcze jako dzieciak, dość często z ŚP. moim dziadkiem wędkowaliśmy na Chrewcie to zawsze było słychać tam ŚP. Johana i również nieżyjącego 'Ceśka Psa' To byli goście którzy tworzyli ten klimat Chrewtu. Czasami w nocy siedząc przy ognisku słyszałem płynącą łódź i rowerek a zaraz przy Brzegu słychać było: Kryśka! To były czasy... kiedy jeszcze na Chrewcie była woda i ryby. Pozdrawiam wszystkich którzy też to pamiętają.