PDA

Zobacz pełną wersję : Przez Pikuj, Borżawę, Negrowiec, Krasną, zakarpackie błota, Świdowiec do Kamieńca



luki_
06-09-2011, 19:02
2488024881Dzień 1/2:
Z Wrocławia (gdzie mieszkamy) w sobotę 13.08 odjeżdżam wraz z moją żoną Asią punktualnie o 16.20 pociągiem relacji Wrocław Gł.- Lwów. Początkowo jest w całym wagonie tylko nasza dwójka w jednym przedziale i jeszcze jakaś rodzinka w kolejnym. Wygląda na to, że tak może być do końca trasy, bo na kolejnych stacjach nikt się nie dosiada :-).
Aż tu naraz w Krakowie ( gdzie pociąg ma ponad godzinny postój) zaczynają wsiadać ludzie... .Do naszego przedziału dosiada się sympatyczna młoda Ukrainka imieniem Anna, jak się wkrótce w trakcie rozmowy okaże studiowała w Polsce i obecnie pracuje na jakimś kierowniczym stanowisku w polskiej firmie, która (ogólnie rzecz ujmując) produkuje wyposażenie wnętrz. Anna odpowiada tam za kontakty z rynkami wschodnimi, często więc jeździ do Moskwy (gdzie mają biuro) i na Ukrainę, ale tym razem po prostu jedzie na wakacje do domu rodzinnego. Postanawiam ją zapytać, czy nie wie przypadkiem, z którego dworca - podmiejskiego czy głównego we Lwowie - odjeżdża poranny (7.01 ) pociąg do Mukaczewa, którym to mamy w planie dostać się do Wołowca (pociąg ten co prawda figuruje w rozkładzie jako podmiejski, ale też w osobnej rubryce jako " pojazd pidwiższonego komfortu"). Anna obiecuje, ze pójdzie z nami już we Lwowie do kasy i zapyta.
Kontrola graniczna w naszym pociągu to bajka w porównaniu z tym, co dzieje się np. przy przekraczaniu granicy ukraińskiej autokarem. W Przemyślu wchodzą polscy "wopiści' i szybko oglądają paszporty, za nimi wkracza celniczka i zadaje retoryczne pytanie "państwo nic nie przewożą?" i nie czekając na odpowiedź szybko zamyka drzwi :-). Za chwilę ruszamy. To co prawda środek nocy, ale ja nie mogę się powstrzymać i wyglądam przez okno na podświetlone bocznice kolejowe, na których stoją niezliczone rzędy ukraińskich wagonów towarowych czekających na przeładunek. Czekam aż miniemy Medykę , żeby nie przegapić polskich i ukraińskich słupów granicznych. Niestety albo ich tam nie ma, albo ze względu na jakiś remont (po polskiej stronie wygląda jakby wzmacniali płot graniczny ... brrrr...) zostały chwilowo usunięte. Już po ukraińskiej stronie odprawa równie szybka, jak po polskiej.
Punktualnie o 6.03 wtaczamy się na dworzec główny we Lwowie. Idziemy z Anną do kasy - i okazuje się, że się nie myliłem - pociąg do Mukaczewa odjeżdża z dworca głównego. Kupujemy bilety i żegnamy się z Anną - pierwszy raz na ukraińskiej ziemi słyszymy tradycyjne tu na "do widzenia" życzenia szczęścia - jakże często jeszcze bedą one nam w dalszej wędrówce towarzyszyć!
Wracamy na peron i tuż przed siódmą wchodzimy do naszego pociągu. Bilety mamy numerowane - dostaliśmy miejsca w wagonie z bufetem. Wszystkie miejsca w tym wagonie położone są po dwa rzędy naprzeciwko siebie, a rozdzielone stolikiem - z czego za chwilę skwapliwie korzystamy, rozkładając się ze swoim śniadaniem. Postanawiam w bufecie dokupić do kompletu jeszcze herbatkę - idąc po nią zastanawiam się, ile może ona w tym skłądzie "pidwiższonego komforta" kosztować. Herbatka to oryginalny Lipton w torebkach i jak się za chwilę okazuje kosztuje okrągłe dwie hrywny ( dla porównania w "naszym" polskim sypialnym - 5 złotych) :-).
Zgodnie z rozkładem o 10.25 pociąg zatrzymuje się w zakarpackim Wołowcu, gdzie wysiadamy. Ponieważ jest niedziela, żadne autobusy w kierunku Pikuja, który to ma być naszym pierwszym celem (czyli do Biłaszowic, Żdeniowej etc.) nie kursują, musimy więc przystać na propozycję pana, który oferuje nam podwiezienie swoją osobową Ładą za jedyne 100 hrywien, ale cóż, to w końcu 25 kilometrów. Jeszcze we Wrocławiu zadecydowałem, że naszą pierwszą miejscowością "noclegową" będzie Żdeniowa - tu w porównaniu z Biłasowicami jest oprócz turbazy jeszcze kilka kwater, w przypadku gdyby ta pierwsza była zamknięta. Zresztą - pensjonaty w Żdeniowej (tak myślę) są nastawione na pewno na sezon zimowy (znajduje się przy nich wyciąg) więc latem na pewno świecą pustkami. Na miejscu okazuje się jednak, że wspomniane pensjonaty są pozajmowane do cna przez tkz. "nowych ruskich", którzy zajeżdżając tu swoimi nowymi czarnymi wielkimi Suv-ami cały czas spędzają na wygrzewaniu się na słoneczku, oraz wizytach w saunie i restauracji :-). W jednym z tych penjonatów o nazwie "Żdy-na-Ewo" (nie do końca chyba dobrze przetłumaczoną na angielski "Wait for me, Eva" :-) ) zamawiam Asi kawę, sam mając zamiar udać sie do turbazy "Forel" zapytać, czy są wolne pokoje, kiedy zaczepia mnie jeden z pracowników pensjonatu, jak się potem okazało o imieniu Jurij z pytaniem, skąd jesteśmy. Kiedy dowiaduje się że my "z Polszy" i nie znaleźliśmy miejsca w "jego" pensjonacie chwyta za komórkę i zaczyna gdzieś wydzwaniać. Czekam chwilkę i dowiaduję się, że na jedną noc to by sie pokój znalazł - ale nam jest potrzebny na dwie. Jurij znów więc gdzieś dzwoni, prosząc mnie żebym jeszcze zaczekał. Ja mu na to, żeby się nie przejmował, bo i tak mieliśmy iść do turbazy, tylko tutaj usiedliśmy sobie odpocząć. Kiedy to usłyszał, odpowiedział, że jeśli nie znajdziemy pokoju to on nam na pewno jakoś pomoże. Dziękuję i ruszam w końcu w kierunku Forela. Na wejściu do turbazy zaczepia mnie strażnik i na pytanie o wolne miejsca odpowiada, że zostały tylko "ljuksy" i "półljuksy" z łazienkami, ale bez ciepłej wody, bo wczoraj pękła rura, można się jednak kąpać u niego w budce, gdzie są dwa prysznice z gorącą wodą. Kiedy mówię, że nam to nie przeszkadza, wręcza mi klucz od "Półljuksa" i melduje nas na dwa noclegi.
Jest jeszcze wcześnie, więc postanawiamy się przed jutrzejszym dniem ( a mamy w planie atak na Pikuja) trochę rozchodzić. Ruszamy więc do sąsiedniej wioski (Zbyny) przekonując się po drodze, że teren na którym położone są pensjonaty + turbaza "Forel" (pomiędzy Żdeniową a Zbynami) wyraźnie odcina się od okolicznych miejscowości. Po pierwsze na odcinku bezpośrednio przylegającym do pensjonatów droga jest wyremontowana, a do tego latarnie uliczne są tu pomalowane na złoty (!) kolor. Po drugie wszystki budynki w tej okolicy położone są za wysokimi płotami (pewnie to dacze "nowych ruskich") z napisami "teren prywatny". Na jednym z takich płotów widnieje dodatkowo napis "wstęp 50 hrywien" i jak sie później okazuje znajduje się za nim kort tenisowy i basen,z którego korzystaja "nowi ruscy" wypoczywający w okolicznych pensjonatach. Wędrując dalej doliną odchodzącą ze wsi Zbyny w kierunku Połoniny Równej i Ostrej Hory natykamy się na kolejną ciekawostkę - okazuje się, że pokaźny, zalesiony fragment południowych zboczy Ostrej Hory jest ogrodzony, a wstępu na ten teren strzeże budka strażnicza opatrzona napisem "wstęp wzbroniony - ostre psy" (następnego dnia dowiadujemy się od jagodziarzy z połoniny Pikuja, jak również od "naszego" Jurija, że właścicielem tego terenu jest niejaki Medwedczuk, były deputowany Rady Najwyższej, jeden z najbardziej wpływowych na Ukrainie ludzi ze styku biznesu i polityki). To wszystko zaczęło mnie jakoś napawać niechęcią do tego miejsca i popsuło na krótko (na szczęście) nasz humor. Powrócił on jednak dość szybko, gdy wyszedłszy na jedno z okolicznych wzgórz po raz pierwszy tego dnia zobaczyliśmy cel naszej jutrzejszej wędrówki - szczyt Pikuja wraz z ciągnącymi się od niego na północny- zachód połoninami Szerdowską i Bukowską. Ten widok oraz wieczorna kolacja w pensjonacie "Żdy-na-Ewo", podlana dodatkowo kufelkiem "Lwiwskiego" podniosły nasze morale i znacząco wzmocniły nasz optymizm co do sukcesu jutrzejszego ataku na najwyższy szczyt całych Bieszczadów.

c.d.n.
P.S. Niestety zdjęć z pierwszego dnia nie ma za dużo - jedynie te dwa - dla porównania polskiego pociągu sypialnego i ukraińskiego o "pidwiższonym komforcie" :-). W następnych odcinkach jednak obiecuję poprawę :-).

don Enrico
06-09-2011, 19:23
Pikuj jest w tym roku modny.
Czekam na kolejne odsłony.

Wojtek Pysz
06-09-2011, 20:38
Czekam na kolejne odsłony.
Ja też się ustawiam w kolejce :)
Przy okazji: moje "mapiarskie" zboczenie zmusza mnie do zameldowania, że opisywana miejscowość miała na polskich mapach przedwojennych polską nazwę Zdeniowa a potok, nad którym leży, Zdeniówka.

24884

joorg
06-09-2011, 21:48
Ja też się ustawiam w kolejce :)
Przy okazji: moje "mapiarskie" zboczenie zmusza mnie do zameldowania, że opisywana miejscowość miała na polskich mapach przedwojennych polską nazwę Zdeniowa a potok, nad którym leży, Zdeniówka.

24884
Ale to na mapie tylko,..to wolne tłumaczenie ...,to nie "Polskie" było, raczej Zdenovo.(chyba ,że została nazwa po CK )
Po zakarpackiej stronie, do dzisiaj dużo ludzi po Czesku mówi,dużo więcej niż po "drugiej stronie" po Polsku.

Luki,pisz..., czekam z niecierpliwością na cd. i pozdrawiam Was

ps.a Pikuj nie modny , ale "dumny" jest , tak myślę Enrico, może by jeszcze tam jaki RIMB zrobił :)

don Enrico
06-09-2011, 22:54
To ja też ustawię się w kolejce do Żdeniewa.
Leży ono na Zakarpaciu które przez wiele lat należało do Królestwa Węgier, a Węgrzy bardzo lubili madziaryzować nazewnictwo.
Szarvashaza ... to węgierskie brzmienie nazwy tej miejscowości.
No i już mamy komplet nazw do dylematu jaką się posługiwać ?

iaa
07-09-2011, 00:56
Pikuj jest w tym roku modny.

Henryk I Rzeszowski to wie i dlatego w długie weekendy i pogodne dzionki
uważnie obserwuje harcowników z innych rejonów naszego wielkiego kraju, przybywających na rozległe tereny Księstwa Bez Granic.
Jego zagony mają baczenie na poczynania Rycerstwa Krośnieńskiego, "Lukiającego" i wszelkie inne.
Języków i jeńców brać nie kazał, więc penetrowaliście teren nie niepokojeni.
Część materiału śledczego z omawianego czasu:
24895

luki_
07-09-2011, 09:30
Przy okazji: moje "mapiarskie" zboczenie zmusza mnie do zameldowania, że opisywana miejscowość miała na polskich mapach przedwojennych polską nazwę Zdeniowa a potok, nad którym leży, Zdeniówka.


Zgadza się, ale na potrzeby mojej "pisaniny" przyjąłem formę widniejącą na - jak na razie najbardziej aktualnej mapie tych terenów, czyli "Bieszczady Wschodnie" W. Krukara.
P.S. Tak to już jest z nazewnictwem terenów górskich, a zwłaszcza wschodniokarpackich, że każda z nacji rządzacych w przeszłości tymi obszarami zostawiła jakieś swoje piętno "nomenklaturowe". Dotyczy to oczywiście nie tylko miejscowości, ale i szczytów (np. Stoj, Stoh, Stohy - wszystkie te wersje należało by chyba uznać za prawidłowe, podobnie jak bieszczadzki Krzemieniec - Kremenaros). Cóż, na potrzeby relacji trzeba jakąś formę wybrać. Generalnie przyjmuję taką zasadę, że na terenach dawnej RP używam nazw polskich, natomiast poza jej obrębem - aktualnych tłumaczeń (czyli wziętych z map) na język polski. Oczywiście jak każdy człowiek jestem jednak omylny, więc wszelkie uwagi chętnie przyjmę :-).
P.S.2 Kolejne odsłony w miarę możliwości jak tylko starczać mi będzie czasu, więc wszystkich szanownych przedmówców proszę o cierpliwość (i wyrozumiałość :-) ).

don Enrico
07-09-2011, 10:38
Luki :

Oczywiście jak każdy człowiek jestem jednak omylny, więc wszelkie uwagi chętnie przyjmę :smile:.
Nie chodzi tu o uwagi ani o nieomylność.
Nasze dopiski mówią, że czytamy Twoją relację z ciekawością i wnikliwością i wtrącamy luźne spostrzeżenia-skojarzenia.
Jeśli sobie tego nie życzysz to powinieneś to zaznaczyć na początku wątku i myślę że każdy będzie się starał uszanować to.

luki_
07-09-2011, 11:02
Jeśli sobie tego nie życzysz to powinieneś to zaznaczyć na początku wątku i myślę że każdy będzie się starał uszanować to.
Oj życzę sobie, życzę :-). Dzięki temu widzę, jak dużo osób faktycznie przeczytało to , co napisałem ze zrozumieniem, co mnie bardzo cieszy!

luki_
07-09-2011, 14:15
24903249042490624911249122491324914249152491624917
Dzień 3:
Wstajemy wcześnie rano i pokrzepieni śniadankiem (produkty jeszcze z Polski) ruszamy w trasę. Pogoda jest cudna.
Chociaż teoretycznie żółty szlak prowadzący na Pikuja biegnie z "centrum" Żdeniowej doliną potoku Koczyłów, to my wybieramy jednak nieoznakowaną trasę przez wioskę Szerbowiec - po pierwsze taka miejscowość "przyczepiona" do południowych zboczy Pikuja wydaje się być ciekawie położoną, po drugie - trasa ta w porównaniu ze szlakiem wiodącym wg. mapy cały czas lasem będzie pewnie zdecydowanie bardziej widokowa. Jak się później okaże nie myliliśmy się.
Ruszamy więc najpierw drogą asfaltową przez Zbyny. Wstępując do sklepu po mineralną natykam się na pierwszy "ciekawy" widoczek tego dnia - babcia prowadząca krowy na pastwisko zachodzi tu na szklaneczkę gorzałki, którą sklepowa nalewa jej wprost z jednej z butelek stojących na ladzie :-) ). Za Zbynami przez mostek skręcamy w prawo na drogę do Szerbowca - początkowo jeszcze asfaltową, a po chwili już kamienisto - szutrową. Droga łagodnie wije się najpierw przez las dolinką, by po pewnym czasie wprowadzić między pierwsze zabudowania Szerbowca. Jak piękną (i pięknie położoną) jest ta wioska przekonujemy się już po chwili. Ma ona w większości tradycyjną zabudowę drewnianą , charakterystyczne dla Zakarpacia (a spotykane także np. w rumuńskim Maramureszu) czterospadowe dachy kryte gontem, a całe domostwa i obejścia skąpane są w kwiatach. Słowem - bajka. Po minięciu ostatnich zabudowań dochodzimy do potoku, przed którym skręcamy w lewo wyraźną drogą przez pola i kośne łąki. Przed samą granicą lasu robimy sobie krótką przerwę, podziwiając widoki na Poł. Równą, Ostrą Horę i pozostawiony w dole Szerbowiec.
Wchodzimy w las. Ścieżka staje się teraz bardzo stroma. I tu ciekawostka - na jednym z drzew widzimy oznaczenie żółtego szlaku! ( po drodze będzie ono widoczne jeszcze w kilku miejscach). Z mapy Krukara wynikało, tak jak wspominałem wcześniej, że żółty szlak wiedzie nieco dalej na południowy-wschód, a tu taka niespodzianka! No chyba, że tamten żółty szlak zaznaczony jest na mapie prawidłowo, a tu jest jakiś jego drugi (nie uwzględniony na mapie) wariant (jakoś na Ukrainie lubują się w żółtych szlakach, zdaje się, że na sam Pikuj z różnych miejscowości prowadzą aż cztery różne jego warianty :-) ).
Ścieżka jest na tyle stroma i męcząca ( wszak to ze Żdeniowej prawie 1000 metrów różnicy wzniesień), że kilka razy padam z nóg. Asia jednak podtrzymuje mnie na duchu i przynosi, na pokrzepienie, licznie tu rosnące jeżyny i jagody. Po pewnym czasie dochodzimy do małego źródełka, co skwapliwie wykrzystuję uzupełniając zapasy wody. Za źródełkiem ścieżka zanika, tzn. ginie prawie całkowicie ta prowadząca na połoninę, natomiast ta "główna" prowadzi dalej na wprost przez potok i w dół - no, ale nam nie tędy droga, decydujemy się więc ruszyć prosto pod górę przez rzedniejący las. Tuż przy górnej granicy lasu mijamy jakieś porozrzucane pióra i strzępki owczej wełny. Asia pyta mnie co to jest, a ja już miałem jej odpowiedzieć, że to pewnie ślady walki z niedżwiedziem, kiedy ugryzłem się w język, myśląc, że lepiej nie kusić losu i nie wywoływać jednocześnie paniki u żony :-). Połoninę trawersujemy w stronę widocznego już doskonale szczytu Pikuja najpierw niepozorną ścieżynką, potem po jej zaniknięciu już prosto pod górę. W pewnym momencie zauważamy idących grzbietem ludzi - z tej odległości jeszcze nie rozpoznaję, czy to turyści, czy miejscowi zbieracze jagód. Asia wskazuje na nich mówiąc: - "popatrz, człowiek!", na co ja odpowiadam -"e tam człowiek, pewnie jakiś tutejszy" :-) (dla niewtajemniczonych to cytat z filmu "Sami Swoi" - kiedy wjeżdżając na ziemie odzyskane Pawlakowie zobaczyli kogoś krzątajacego się przy obejściu).
Kiedy wdrapaliśmy się na grzbiet okazało się jednak, że to turyści i do tego oczywiście z Polski. Po krótkiej wymianie zdań zorientowałem się także, że mój rozmówca to Joorg, nie znany mi dotąd co prawda osobiście, ale znany oczywiście z niniejszego forum, gdzi m in. jego relacje jakże często czytywałem. Wraz z Joorgiem i jego kolegą Bogdanem wdrapaliśmy się wkrótce na szczyt, gdzie zastalismy już siedzącego i odpoczywającego kolejnego Polaka - chłopaka, który samotnie przemierza Karpaty Wschodnie wędrując dawną polską granicą.
Co prawda nad Pikujem wisiały niewesołe ciemne chmury, ale nie przeszkadzały one w podziwianiu widoków, które z tego miejsca są na prawdę piękne. W oddali na południowym- wschodzie majaczyła Borżawa, a na lewo od niej rysowały się nawet odległe szczyty Gorganów.
Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć ruszamy na dół i pod szczytem robimy sobie przerwę śniadaniową. Okazuje się, że Joorg wraz z kolegą wędrują tam gdzie my to mieliśmy w planach - czyli do Bukowca. Postanawiamy więc pójść razem z nimi, tym bardziej, że nie uśmiecha mi się szukanie ściezki gdzieś w lesie poniżej Ruskiego Putu, skąd miałem zaplanowane zejście z głównego grzbietu.
Po krótkiej przerwie ruszamy - przed nami widoki przepyszne - Połoniny Szerdowska i Bukowska, za nimi Nondag i Ostry Wierch, a na horyzoncie majaczą nawet sylwetki polskich Bieszczadów.
Po drodze spotykamy jagodziarzy - okazuje się, że u jednego z nich pod domem Joorg zostawił samochód. Decydują się wracać razem z nami i prowadzą nas skrótem do Bukowca schodząc z połoniny koło szczytu Nondagu.
Po drodze daje się we znaki zmęczenie - musimy gonić jagodziarzy i wędrujacych przed nami Joorga z Bogdanem.
Już w Bukowcu okazuje się, że samochód naszych towarzyszy ze szlaku został zostawiony w gospodarstwie u przesympatycznych ludzi - częstują nas zaraz kawą i zapraszają do domu. My jednak wolimy spokojnie wysuszyć się na dworze podziwiając przy okazji jak pięknie, wśród zieleni położone są domostwa w tej miejscowości.
Po zapakowaniu auta Joorg z Bogdanem zaprasza nas do środka i podwożą nas do Żdeniowej (dzięki!). W samochodzie wywiązuje się m in. dyskusja na temat tureckiego pochodzenia nazwy góry Nondag, której to dyskusji reminiscencje mieliście możliwość śledzić na forum w wątku "Pikuj pierwszy raz":-).
Wysiadamy w Żdeniowej i udajemy się od razu na obiado-kolację do knajpki w pensjonacie "Żdy-na-Ewo". Poznaje nas Jurij i od razu przysiada się, pytając jak było. Pokazujemy mu w aparacie zdjęcia, Jurij opowiada nam o Szerbowcu, o tym, że jeden z domków widocznych na fotce (odnowiona drewnina chata) należy do jakiejś kobiety ze Lwowa. Asia pyta go, czy "nowi Ruscy" wypoczywający w tutejszym pensjonacie też chodzą po górach - odpowiada, że "na stu może pięciu" i macha z rezygnacją reką. Przysiada się do nas szef całego tego ośrodka, który o dziwo także nas dziś rozpoznaje (szczerze mówiąc wczoraj nie widzieliśmy go wcale) i opowiada o swoich kontaktach w Polsce, że tam lepiej "biznes diełać, a tu straszno" itp. Wykorzystując okazję dopytuję Jurija, o której jedzie poranny autobus do Wołowca (następnego dnia mamy w planach zdobycie Stoja w Borżawie) - co prawda sprawdzałem przed wyjazdem na bus.com.ua, że jest to 7.45, ale wolę upewnić się na miejscu. Jurij chwilę drapie się po głowie i odpowiada, że ok 6.30. Ja na to - "jak to, przecież sprawdzałem w rozkładzie, niemożliwe, żeby się aż tak bardzo ta godzina różniła", na co z kolei Jurij, że rozkład podany jest pewnie wg. czasu kijowskiego, a oni tu, na Zakarpaciu operują czasm miejscowym (czyli tożsamym z polskim). Tak czy siak następnego dnia postanawiamy wstać nieco wcześniej. Po koacji żegnamy się z Jurijem i "właścicielem" - tradycyjnie życzą nam "szczastia" i wracamy na nocleg do naszej turbazy.

c.d.n.

P.S.
Zdjęcia po kolei to:
1) cerkiew w Zbynach...
2) ...a przed nami połoniny!
3) jeden z domów w Szerbowcu
4) odpoczynek na łące - przed nami Pikuj...
5) ... za nami Szerbowiec...
6) ...i do tego piękny widok na Ostrą Horę i Połoninę Równą
7) już na połoninie - Pikuj niedaleko
8 ) na szczycie - reklama wody mineralnej :-)
9) przed zejściem w doliny - widok na grzbiet Bieszczadów Wschodnich - Nondag, za nim Ostry Wierch, na lewo Wielki Wierch, a w tle polskie Biesy
10) w zagrodzie u przesympatycznych ludzi w Bukowcu - na podwórku traktor "Mercedes" :-) .

http://forum.bieszczady.info.pl/images/misc/pencil.png

Wojtek Pysz
07-09-2011, 20:02
Na początek przypomnę w skrócie stwierdzenie don Enrica, że dyskusje topografoczno-historyczno-etnograficzne nie są zakazane, a nawet należą do dobrych obyczajów. Więc sobie podyskutuję.

Cóż, na potrzeby relacji trzeba jakąś formę wybrać. Generalnie przyjmuję taką zasadę, że na terenach dawnej RP używam nazw polskich, natomiast poza jej obrębem - aktualnych tłumaczeń (czyli wziętych z map) na język polski.
Kontynuując urojenia zdziwaczałego "mapiarza", przedstawiam następujące spostrzeżenia:


Na mapie Bieszczady Wschodnie Krukara z 2010 r. (nowszej nie mam) występują dwie nazwy: Żedniewo i Zdeniowa
Na mapie polskiej WiG mamy Žděňovo i Zdeniowa
Na mapach ukraińskich jest Жденієво, na rosyjskich Ждениево (transkrypcja fonetyczna: Żdenijewo)
Węgrzy piszą Szarvasháza
Słowacy piszą Žďeňovo lub Ždeňová (słyszałem, mapy słowackiej osobiście nie widziałem)

Twoja nazwa jest Żdeniowa jest więc według mnie UNIKALNA, czyli NIKT jej do tej pory NIGDZIE nie użył! Ale mogę o czymś nie wiedzieć i chętnie się dowiem :)
Z drugiej strony - tworzenie nowych nazw chyba nie jest zakazane ;)

don Enrico
07-09-2011, 21:08
A mnie osobiście nazwa Żdeniowa najbardziej mi się podoba, może i unikalna, ale tak mi dobrze brzmi.
A przy okazji LUKI rozwiązałeś zagadkę
http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/4098-Zagadki-z-cerkwi%C4%85-w-tle-.../page141
.
Bravo !
Już teraz wszyscy wiedzą co to za cerkiew.

Zdjęcia po kolei to:
1) cerkiew w Zbynach...

luki_
08-09-2011, 12:59
Na początek przypomnę w skrócie stwierdzenie don Enrica, że dyskusje topografoczno-historyczno-etnograficzne nie są zakazane, a nawet należą do dobrych obyczajów. Więc sobie podyskutuję.

Kontynuując urojenia zdziwaczałego "mapiarza", przedstawiam następujące spostrzeżenia:


Na mapie Bieszczady Wschodnie Krukara z 2010 r. (nowszej nie mam) występują dwie nazwy: Żedniewo i Zdeniowa
Na mapie polskiej WiG mamy Žděňovo i Zdeniowa
Na mapach ukraińskich jest Жденієво, na rosyjskich Ждениево (transkrypcja fonetyczna: Żdenijewo)
Węgrzy piszą Szarvasháza
Słowacy piszą Žďeňovo lub Ždeňová (słyszałem, mapy słowackiej osobiście nie widziałem)
Twoja nazwa jest Żdeniowa jest więc według mnie UNIKALNA, czyli NIKT jej do tej pory NIGDZIE nie użył! Ale mogę o czymś nie wiedzieć i chętnie się dowiem :)
Z drugiej strony - tworzenie nowych nazw chyba nie jest zakazane ;)
Ha, ha - mieliście rację! W wyniku mojego niedopatrzenia powstała hybryda pomiędzy wersją Żdeniewo, a Zdeniowa i to całkiem przypadkowo ( nie było moim zamierzeniem sprowokowanie tej dyskusji, ale dobrze wyszło - przynajmniej wszyscy czytelnicy niniejszego forum bedą mogli opanować nazwę, czy też nazwy niegdyś używane tej karpackiej miejscowości).

Wojtek Pysz
08-09-2011, 13:43
Luki, odpuszczamy nazwę i czekamy na rozwój wypadków; mnie najbardziej ciekawią te błota :)

luki_
08-09-2011, 14:12
Luki, odpuszczamy nazwę i czekamy na rozwój wypadków; mnie najbardziej ciekawią te błota :)

No, wreszcie pytanie na temat. Jeśli chodzi o te błota, to właśnie moją intencją było sprowokowanie dyskusji :-).Ta nazwa - "zakarpackie błota" trochę celowo sprowadza tok myślenia potencjalnych czytelników na manowce, ale może w trakcie mojej relacji pojawią się jakieś sugestie (a może ktos już tam był i wie, co mam na myśli?). Jeśli nie to sprawa rozwiąże się wkrótce sama.
P.S. Ciąg dalszy niedługo, proszę o cierpliwość...

luki_
08-09-2011, 19:30
24936249372493824939249402494124942249432494424945
Dzień 4 i 5:
Jako się rzekło w poprzednim odcinku - wstajemy trochę wcześniej, żeby na pewno zdążyć na autobus, który wg. rozkładu ma pojawić się w Zdeniowej o 7.45. Jesteśmy na przystanku parę minut po siódmej i ok. 7.20 przyjeżdża nasz bus (jak sie później okazało, nasze autobusy zazwyczaj pojawiały sie przed czasem).
Jedziemy do Wołowca. Całe szyby naszego busika oklejone są przeróżnymi reklamami, a to na temat połączenia autobusowego Użhorod - Moskwa za "jedyne" 490 hrywien, a to w sprawie innych "atrakcji" Obok wisi kartka z napisem "Polsza, Czechy, Szengen - wizy, karta Polaka" i dopisany nr. kontaktowy telefonu komórkowego. Robi nam się trochę nieswojo i trochę głupio, że my, mieszkając w takiej "krainie marzeń" pewnie niejednego Ukraińca, może nie doceniamy na codzień za bardzo tego faktu.
Tuż po ósmej docieramy do Wołowca i od razu idę do kasy po bilet na dalszy odcinek - tzn. do Podobowca, skąd mamy zamiar wyruszyć na szlak. W kasie dowiaduję się, że bilety sprzedają dopiero, kiedy okaże się, ze autobus, którym mamy jechać dotrze na przystanek. Po chwili jednak pojawia się nasz bus relacji Użhorod - Miżhirja i zajmujemy w nim miejsca. O 8.50 odjazd i po ok. 15 minutach, po minięciu Przełęczy Wołowieckiej docieramy do celu. Mój plan na dziś przewiduje najpierw znalezienie miejsca na nocleg w Podobowcu lub położonym tuż u podnózy Borżawy Filipcu, a nastepnie zdobycie najwyższego szcytu Borżawy - Stoja (na dzień nastepny przewidziałem poranne wyjście na Gimbę i marszrutę grzbietem Borżawy do przeł. Przysłop, po czym zejście do Miżhirji i stamtąd juz autobusem dostanie się do Kołoczawy). Wysiadłszy w Podobowcu ruszamy szutrowo - kamienistą drogą w kierunku Filipca. Po chwili dołącza do nas człowiek, który przedstawia sę i mówi, że pracuje w jakiejś lokalnej turbazie i może nas tam zabrać. Dzwoni z tel. komórkwego po "maszynę", ale w tym samym momencie pojawia się obok nas osobowa Łada, której właściciel proponuje nam podwiezienie i pomoc w znalezieniu noclegu. Ponieważ do podnóży Borżawy jest jeszcze ok. trzech kilometrów, skwapliwie korzystamy z tej okazji i zabieramy się z nim. Po drodze pan faktycznie zatrzymuje się pod jakimś domem, mówiąc, że tu mają niezłe pokoje, ale właścicieli nie ma, tak więc jedziemy dalej. Podwozi nas do ostatnich zabudowań Filipca przed zboczami Borżawy, gdzie wysiadamy i wręczając należne 10 hrywien za podwózkę, oświadcamy, że już sobie poradzimy i kwaterę znajdziemy sami. Wchodzimy do pierwszego z brzegu pensjonatu - wygląda nieźle, więc i cena pewnie będzie wysoka, myślimy - pytając o wolny pokój na jedna noc. Okazało się, że cena nie jest aż tak tragiczna, jak się spodziewaliśmy, więc cóż - na jedną noc możemy sobie tutaj pozwolić. Zostawiamy rzeczy i ruszamy pod górę. Ponieważ jest już po dziesiątej, postanawiamy skorzystać z wyciagu krzesełkowego, który usytuowany jest na zboczach Gimby i dociera na wysokość ok. 1150 m npm. W powietrzu jest dosyć parno, a na szczytach przewalają się troszeczkę niepokojące chmury. Ale co tam - pewnie przejdzie - mówię do żony i wsiadamy na krzesełko. Na górze okazuje się, że jest dość sporo turystów na szlaku, m in. mijamy czeską wycieczkę, z której jeden z uczestników niesie w nosidełku malutkie dziecko. Chmury na szczytach kłębią się coraz bardziej, mimo to decydujemy się iść dalej. Trawersujemy północne zbocza Gimby malutką ścieżynką biegnącą między jagodami. Po chwili docieramy do głównego grzbietu, a po następnych kilkunastu minutach osiągamy przełęcz przed końcowym podejściem na Wielki Wierch, kiedy słyszymy pierwsze groźne pomruki nadciągającej burzy. W jednej chwili decydujemy się zawrócić (jak się za chwilę okazało, dobrze, że zapamiętałem miejsce, z którego szlak trawersujący od północy szczyt Gimby odchodzi od głównego grzbietu - w "mleku" jakie za chwilę nastąpiło nie mielibyśmy inaczej szans go zlokalizować). Niestety początkowy odcinek powrotnego szlaku wypada nam pod górkę, w tym czasie pomruki i grzmoty stają się coraz bliższe. Po odnalezieniu trawesu zaczynamy biec - uff, jak dobrze, że nie jesteśmy już na głównym grzbiecie, bo pioruny zdają się padać tuż- tuż. Z nieba pada już wszystko - deszcz, grad, a krople lecące na nas nie z góry, ale z boku, zdają się mieć wielkość grochu. Kilka razy, kiedy pioruny strzelają na prawdę blisko padamy na ziemię. Zastanawiam się wtedy, co zrobić, jeśli nie daj Boże, taki grzmot trafił by Asię, a nie mnie - musiał bym chyba uciekać w siną dal, bo na pewno teściowie nie wybaczyli by mi do końca życia :-). Z trawersu Gimby ruszamy w dół, ku wyciągowi krzesełkowemu. Trochę uspokaja nas widok spokojnie idących w swoich gumiakach, wyprostowanych jagodziarzy. Na górnej stacji wyciągu czeka już sporo ludzi chętnych do zwiezienia, niektórzy schronili się w budce wyciągowego. Zjeżdżając w dół krzesełkiem uświadamiamy sobie dopiero, że przemoknięci jesteśmy dokładnie do suchej nitki. W całym tym ferworze nie zabezpieczyliśmy plecaka i nie ubraliśmy peleryn przeciwdeszczowych. Na dole w pensjonacie zostały moje nieprzemakalne spodnie - oczywiście akurat tego dnia nie wziąłem ich ze sobą. Zastanawiamy się też, co tam z grupą Czechów ( tych od dziecka w nosidełku) - czy są bezpieczni i zdążyli się gdzieś na czas schronić (jak się okazało dosyć niespodziewanie po dwóch dniach, są cali i zdrowi).
Ponieważ jesteśmy przemoczeni do cna, resztę dnia spędzamy w pensjonacie, próbując suszyć nasze ciuchy. Pani z recepcji pożyczyła nam nawet grzejnik elektryczny, ale z butami sprawa wydaje się być beznadziejna. Nie mamy nawet żadnych gazet, żeby wymościć nimi nasze "trzewiki", a na suszenie na balkonie nie ma co liczyć- jest taka wilgoć, że mogły by sobie stać tam ze dwa tygodnie bez żadnego efektu.
Następnego dnia rano postanawiamy zmienić plany - rzeczy nie są jeszcze dosuszone, a mokrych nie będziemy ładować do plecaków. Postanawiamy więc co się da pozostawić do dosuszenia, a planowaną trasę szczytami do Miżhirji zamienić na ponowną próbę zdobycia Stoja. Z tego co sobie przypominam, jest jakiś autobus, który parę minut po siedemnastej przejezdża przez Filipiec do Miżhirji. Postanawiamy więc iść dziś tak, żeby na niego zdążyć. Niestety za oknami widoki niewesołe - przewalają się ciężkie czarne chmury i niewykluczona jest "powtórka z rozrywki" z dnia wczorajszego. Czekamy więc jeszcze trochę. Koło godziny dziesiątej zaczyna się przecierać, co prawda szczyty skąpane są jeszcze w chmurach, ale postanawiamy iść. Ponieważ znowu zrobiło się późno, a nas czas dzisiaj dosyć goni postanawiamy znów skorzystać z wyciągu. Potem znów ta sama trasą - na szcęście w jej trakcie chmury ustępują zupełnie i naszym oczom ukazuje się majestatyczny szczyt Stoja. Ruszamy jednak najpierw na Wielki Wierch - tam jesteśmy ok. trzynastej, postanawiam więc, że Stoja z braku czasu tym razem musimy sobie odpuścić. Trudno - schodzimy więc z Wielkiego Wierchu ścieżką prowadzącą w kierunku Przełęczy Wołowieckiej, z której na jednym z wierzchołków skręcamy w prawo na drogę prowadzącą w kierunku Filipca. Po drodze widoczność wyostrza się coraz bardziej i zaczyna być widać całkiem ładnie na północnym-zachodzie Pikuja, jak również Ostrą Horę i Poł. Równą, a nawet nieco z prawej majaczące szczyty polskich Bieszczadów. W przeciwnym kierunku otwiera się piękny widok na Gorgany, przede wszystkim najbliższe z tego miejsca, a więc Kamionkę i wystający zza niej grzbiet Poł. Piszkonii z Negrowcem. Trasa w dół zajmuje nam trochę czasu głownie ze względu na liczne przerwy "jagodowe". Przed czwartą jesteśmy na miejscu w naszym pensjonacie. Ponieważ zamierzamy jeszcze coś zjeść, tak więc decydujemy się na proponowaną przez panią z recepcji podwózkę "maszyną" na przystanek w Filipcu - ma ona kosztowac 25 hrywien - ten przystanek położony jest o 6 km od pensjonatu. Zamawiamy więc samochód na 16.30 gdyż (jak słusznie się spodziewałem) jakieś opóźnienie na pewno wystąpi, a nasz autobusik nie będzie przecież czekał. W międzyczasie jemy sobie obiadek w resteuracji hotelowej. Kiedy zjawiamy się o umówionej porze przed hotelem, słyszymy , że nasza pani gdzieś wydzwania, ze strzępków zrozumianych słów wynika, ze rozmawia z jakimś Wasylem, który mówi jej, że nie może przyjechać. No tak, myślę, to mamy pozamiatane. Na autobus już nie zdążymy pieszo, więc trzeba będzie tu zostać do jutra. Wtedy pojawia się obok pani jakiś facet, który również gdzieś dzwoni i po chwili podchodzi do nas mówiąc, że "maszyna już jedzie, ale ponieważ benzyna podrożała, to trzeba kierowcy zapłacić 40 hrywien". Nie lubię takich sytuacji, odwracam się wiec na pięcie wzruszając ramionami i czyniąc mimiką twarzy gest mówiący Facetowi coś a'la "chyba Pan zwariował", a kątem oka widząc, że naszej pani z recepcji jest wyraźnie głupio, ale ten facet to zapewne jakiś jej przełożony, więc nie może nic zrobić. Po kilku minutach przyjezdża dwóch chłopaków w dresach swoją "limuzyną" z doczepionym znaczkiem "Audi" ( nie pamiętam, co to było, ale w każdym razie jakiś nowy wóz) i zapraszają nas do środka, mówiąc tym razem, że koszt podwiezienia to 30 hrywien. Wsiadamy. Jeśli mam już jakiś wybór, to szcerze mówiąc wolę na Ukrainie kierowców starych Ład - są zazwyczaj sympatyczni, można z nimi pogadać, no i nie cackają się ze swoim samochodem na wyboistych drogach tak jak ci kolesie z "Audi". Nie mam pojęcia ile czasu zostało do odjazdu autobusu, a oni jadą w ślimaczym tempie omijając wolniutko, z obrzydzeniem każdą dziurę w nawierzchni. Jedziemy w efekcie bardzo długo i jest już grubo po siedemnastej, kiedy lądujemy na przystanku. Odpuszcamy sobie targi i wręczamy chłoppakom 30 hrywien - są wyraźnie zadowoleni. Przystanek w Filipcu jest może i ciekawy - z jakimiś malowidłami przedstawiającymi jelenie, górskie lasy itp., ale mnie znacznie bardziej obchodzi to, czy przypadkiem autobus już nie pojechał. Idę więc zasięgnąć języka u przydrożnego sprzedawcy grzybów. Ten odpowiada mi, że będzie za jakieś 15 - 20 minut, co nas bardzo uspokaja. I faktycznie - pojawia się busik marki "Etalon" relacji Użhorod - Kołoczawa. A więc zawiezie nas na miejsce! Wsiadając mówię kierowcy, żeby wysadził nas przy "czeskiej turbazie" jak nazwałem na potrzebę tej wymiany zdań "Czetnicką Stanicę". Odpowiada, że oczywiście wie, gdzie to jest i że zatrzyma się tam. Podróż przebiega na szczęście bez żadnych przeszkód i koło 19.30 jesteśmy na miejscu. Od razu przypada nam do gustu to schronisko - nieźle utzrymane, na dole pokaźna karczma, a w niej pełno Czechów popijających piwko i wcinających "smażeny ser". Dostajemy też fajny pokoik, do którego wchodzi się bezpośrednio z drewnianego tarasu ciągnącego się wzdłuż całego budynku i na którym, co najważniejsze - można wywiesić nasze mokre rzeczy i pranie!
Jesteśmy już bardzo zmęczeni, ale wstępujemy jeszcze na piwko do knajpy, po czym kładziemy się dosyć wcześnie spać. Plan na jutro - Negrowiec!

c.d.n.

P.S. Zdjęcia z tych dni:
1) ruszamy na Borżawę
2) jest jeszcze nieźle
3) ostatnie chwile przed burzą
4) powtórka z dnia poprzedniego - znowu chmury
5) ale pod nimi oprócz nas idą jacyś turyści!
6) w dole obozowisko przy wodospadzie Szypot
7) na trawersie Gimby
8 ) wychodzi Stoj!
9) a przed nami Wielki Wierch
10) Stoj z trasy na Wielki Wierch

luki_
08-09-2011, 19:34
24946249472494824949249502495124952249532495424955
c.d. fotek:
11) na szczycie Wielkiego Wierchu
12) przerwa śniadaniowa po zejściu ze szczytu
13) schodzimy na dół, a po naszej lewej - piękny Pikuj!
14) widoczek na Gimbę
15) już blisko celu - przed nami Gorgany
16) przystanek autobusowy w Filipcu
17) Czetnicka Stanica w Kołoczawie - widok na taras
18 ) i widok z tarasu na nasz jutrzejszy cel - Połoninę Piszkonię
19) można wreszcie rozwiesić mokre rzeczy!
20) Czetnicka Stanica z zewnątrz

luki_
09-09-2011, 11:04
A przy okazji LUKI rozwiązałeś zagadkę
http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/4098-Zagadki-z-cerkwi%C4%85-w-tle-.../page141
.
Bravo !
Już teraz wszyscy wiedzą co to za cerkiew.
Dzięki Don Enrico, dopiero teraz to zauważyłem, tak byłem pochłonięty moją "pisaniną" :-). Chociaż muszę stwierdzić, że zaliczyłeś mi poprawną odpowiedź "awansem" i trochę na wyrost, bo nigdy nawet nie zauważyłem tego pytania w tamtym wątku :-).
P.S. A co z "błotami" w tytule mojej relacji? Czy nikt na prawdę nie domyśla się o co może chodzić? Dla ułatwienia dodam, że nie miałem na myśli takich błot, jakie występują np. na Polesiu, a raczej takie, jakie możemy odnaleźć miejscami np. na Krymie.

luki_
10-09-2011, 18:46
24983249842498524986249872498824989249902499124992
Ponieważ nie ma żadnych sugestii na temat "błot" zagadka rozwiąże się już w tym odcinku:

Dzień 6:
Następnego dnia poranek jest cudny - szykuje się piękny dzień na górską wędrówkę! Korzystając z bytności w Czetnickiej Stanicy postanawiamy zjeść wreszcie porządne śniadanie i schodzimy na dół do knajpy, gdzie przygotowują dla nas pyszne jaja sadzone na boczku (och, co za ciekawa odmiana po kilku dniach wcinania serków topionych!).
W drodze na Negrowiec idziemy spory kawałek wsią, następnie odbijamy od głównej drogi na prawo i poprzez serię kośnych łąk dochodzimy do granicy lasu. Widoczki od rana przepiękne - na zachodzie Borżawa, a za nami majestatyczna Połonina Krasna. Ścieżka w lesie już tradycyjnie staje się dość stromą, ale liczne przerwy przeznaczone na zbieranie i konsumpcję jagód pozwalają dać cenne chwile wytchnienia. Po osiągnięciu szczytu Barwinok (nazwa wg. mapy pt. "Gorgany, Poł. Krasna, Świdowiec" wydawnictwa "Compass") wychodzimy na połoninę i naszym oczom ukazują się poszczególne szczyty Piszkonii w całej okazałości. W trakcie podejścia na trawers Horbu spotykamy trzech Ukraińców (to pierwsi turyści tego dnia spotkani przez nas na szlaku) od których dowiadujemy się, że idą zaplanowaną przez siebie marszrutą o długości 150 kilometrów, która kończy się na Howerli. Ponieważ przyszli z przeciwnego kierunku, informują nas co nas jeszcze czeka ciekawego na szlaku i na koniec tradycyjnie życzą szczęścia. Po niecałej godzince wdrapujemy się wreszcie na Negrowiec. Stąd widoki przecudne - na północy morze wierchów gorgańskich, a na południu za pasmem Poł. Krasnej widać nawet na horyzoncie łańcuch rumuńskich góry Gutii -Oas (tego dnia pierwszy raz widzimy z Ukrainy rumuńskie Karpaty). Chwila odpoczynku połączona z posiłkiem, po czy ruszamy dalej szczytami Piszkonii. Kolejnym wierzchołkiem na naszej trasie jest Gropa. I tu niespodziewanie zastaje nas duży ruch, rzekłbym rejwach. Najpierw mija nas grupa czeskich turystów (ta sama, którą dwa dni wcześniej spotkaliśmy na Borżawie tuż przed burzą) i znów z dzieckiem w nosidełku - poznają nas - cieszymy się, że nic im się nie stało. Za chwilę nadchodzi dwójka Polaków (chłopak z dziewczyną) - opowiadamy im o możliwościach noclegowych w Czetnickiej Stanicy, z czego jak się okazało następnego dnia skorzystali. Już mamy ruszać dalej, kiedy "dopada nas" kolejna grupa Czechów - przyjechali na Ukrainę w osiem osób, a pochodzą ze Śląska Cieszyńskiego i okolic Ostrawy. Opowiadają nam, gdzie do tej pory byli i co widzieli.
W tym miejscu czas na małą retrospekcję.: Jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy zeszliśmy na piwko w naszej Czetnickiej Stanicy, przeglądałem leżące tam na półeczce pocztówki. Moją szczególną uwagę zwróciła zwłaszcza jedna z nich - przedstawiająca grupę ludzi nad jakimś jeziorkiem, całych umorusanych w ciemnej mazi. Podpis na pocztówce głosił - "Sołone oziera Zakarpatja. Sołotwino". A to ciekawe - pomyślałem. Coś takiego widziałem pierwszy raz na Krymie podczas mojego pierwszego pobytu tam w 1991 roku. Tyle, że tamte jeziora położone były blisko morza i pamiętam dokładnie, że na ich brzegach występowały jakieś lecznicze błota, z których to błot skwapliwie korzystali, obkładając się nimi od stóp do głów miejscowi wczasowicze. Słone jeziora blisko morza - to rozumiem, ale tu, na Zakarpaciu? Zagadka rozwiązuje się przy okazji rozmowy z w/w Czechami - tak, takie jeziora faktycznie są i oni tam wczoraj byli! Położone są na terenach po byłych kopalniach soli, a na ich brzegach wystepują faktycznie lecznicze błota. No nie, myślę sobie, przecież pojutrze i tak mamy zamiar dostać się do Rachowa, Sołotwino leży przecież po drodze. Musimy więc koniecznie z tej atrakcji skorzystać!
Schodzimy tak kawałek dyskutując z Czechami, potem wyprzedzają nas. Droga w dół do Synewiru wije się teraz lasem i ciągnie w nieskonczoność. Jest to zwykła droga leśna, którą spokojnie może jechać "maszyna". Tuż przed końcem trasy spotykamy jeszcze raz "naszych" Czechów - znów ucinamy sobie z nimi pogawędkę, po czym już na dole Czesi wsiadają do swojego busika, a my idziemy doliną Terebli do Synewiru, gdzie mamy zamiar złapać autobus do Kołoczawy. Faktycznie, po ok. 20 minutach przyjeżdża - słychać go już z dala dzięki piszczącym hamulcom.
W Kołoczawie w naszej Stanicy jemy kolację. Korzystając z okazji postanawiam zapytać się "szefa", czy nie wie, jak się stąd najlepiej dostać do Rachowa. Zaznaczam jednak, że chodzi mi o autobus na niedzielę (bo prawdopodobnie w tygodniu kursują inaczej). Szef odpowiada mi, że można stąd jedynie dojechać do Chustu, a stamtąd łapać inny autobus lub marszrutki. Na pytanie, o której taki bus do Chustu odjeżdża z Kołoczawy odpowiada, że coś koło 5.30. 5.30? No świetnie, dla pewności dopytuję jakim czasem operuje mój rozmówca. Oczywiście okazuje się, że miejscowym. Czyli nie jest tak źle - 6.30 "po Kijewu" to już bardziej ludzka pora. Z ciekawości pytam, o której może jechać następny autobus. Siedzący przy barze przy szklaneczce wódeczki miejscowi chwilę się zastanawiają, po czym pada odpowiedź - "w obiad!". No tak, wobec tak precyzyjnej informacji nie pozostaje nam nic innego, jak wybrać się tym wcześniejszym połączeniem. Ale to dopiero pojutrze. Jutro czeka nas Krasna!
c.d.n.
P.S. Zdjęcia z tego dnia:
1) ruszamy
2) pojawia się Borżawa
3) nasz cel
4) obłędnie piękna polana w gorgańskim lesie
5) ponad granicą lasu - za nami Połonina Krasna
6) a na prawo od niej majaczą na horyzoncie góry Gutyjskie w Rumunii
7) przed nami Negrowiec
8 ) "wychodzą" Gorgany
9) Lenin (a może Dzierżyński?) na szlaku
10) "nic nie mąci skupionej zadumy wierchów gorgańskich"

luki_
10-09-2011, 18:49
2499324994249952499624997249982499925000
c.d. zdjęć:
11) Gorgany z końcowego podejścia na Negrowiec
12) słabo, bo słabo, ale na południowym-wschodzie "wylazły" Howerla i Pietros (widok ze szczytu Negrowca)
13) czy tego pana bolą zęby?
14) już schodzimy - jeszcze spojrzenie na Negrowca
15) i na Borżawę
16) i jeszcze raz na Gorgany
17) :-)
18 ) już w dolinie Terebli

luki_
13-09-2011, 12:57
25049250502505125052250532505425055250562505725058
Dzień 7:
Tego dnia ruszamy na Krasną. Pogoda jest jeszcze lepsza niż poprzedniego dnia - na niebie ani jednej chmurki. Idziemy spory odcinek przez miejscowość w kierunku południowo - wschodnim, gdy na wysokości skansenu, czy też jak to się oficjalnie nazywa "muzeum starej wsi" mijamy zaparkowany polski autokar. Okazuje się, że jest to wycieczka organizowana przez PTTK Przemyśl i tego dnia uczestnicy idą na Strimbę.
Idziemy jeszcze kawałek przez wieś, po czym nasz szlak odbija w prawo.Tego dnia ( a jest to piątek) w miejscowej cerkwii jest nabożeństwo i spory kawałek drogi pod górę towarzyszą nam śpiewy męskiego chóru cerkiewnego. Śpiew jest piękny - dla nas jest to niesamowite przeżycie, kiedy idąc w pięknym karpackim krajobrazie towazyszy nam ten "chóralny podkład".
W pewnym momencie, jeszcze przed granicą lasu orientuję się, że nasz szlak to chyba nie ta ścieżka "co trzeba" więc pytam przygodnej "pasterki"o drogę na Krasną. Pani zamiast pokazać nam po prostu właściwy szlak idzie z nami kawałek przez pola i wyprowadza nas na właściwą drogę. Na odchodne, żegnając nas mówi "niech was Boh prowadzi".
Szlak na Krasną to w zasadzie zwykła droga jezdna, którą kursują pewnie od czasu do czasu "maszyny", ale dziś na trasie nie ma nikogo ( i nikogo z turystów na szlaku do końca dnia już nie spotkamy). Po drodze mijamy (już na połoninie) zagrody pasterskie, ale wyglądają one na opuszczone. W końcu dochodzimy do głownego grzbietu i wdrapujemy się na najwyższy szczyt tej części pasma - Topas. Na szczycie znajdują się resztki jakiejś poradzieckiej budowli i wysoka stalowa wieża - jej pierwotne przeznaczenie nie jest mi jednak znane. Po śniadanku, w trakcie którego podziwiamy piękną dookolną panoramę ruszamy w dalszą drogę głównym grzbietem.Po pewnym czasie dochodzimy do szczytu, na którego wierzchołku leży sobie kilka olbrzymich fragmentów rur, z których składał się rurociąg budowany na połoninie za czasów radzieckich. Na kawałku betonu obok rur odnajdujemy drogowskaz zielonego szlaku, który ma sprowadzić nas na przełęcz Przysłop. Zejście z Krasnej tym szlakiem jest dość strome, biegnie cały czas zagłębieniem w kształcie litery "U" powstałym zapewne w wyniku budowy dziury pod rurociąg. Po przekroczeniu granicy lasu w naszej "niecce" pojawiają się dodatkowo gęste krzaki - w zasadzie, żeby sprawnie poruszać się na tym odcinku powinniśmy mieć chyba maczetę. Do przełęczy dochodzimy silnie sfatygowani walką z krzakami, więc robimy tu sobie krótki odpoczynek.
Z przełęczy do Kołoczawy schodzi się już wygodną drogą, najpierw przez las, a potem mijając pierwsze, rozproszone na stokach zabudowania. Ta część Kołoczawy jest jakaś inna, niż większość mijanych przez nas do tej pory zakarpackich wsi. Pełno tu nowych "na zachodnią modłę" domów ze starannie utrzymanymi trawnikami i ogólnym porządkiem. Nasza droga w dół wioski przeciąga się, ponieważ kilka razy zagadują nas miejscowi, pytając skąd przyjechaliśmy i gdzie byliśmy. Dwóch starszych panów dziwi się bardzo, że tak z własnej nieprzymuszonej woli chodzimy po górach i pokazując na kule, na których się wspierają mówią, że to w wyniku tego, iż całe życie musieli "biegać" po połoninach.
Kołoczawa to w ogóle ciekawa miejscowość - jest tu wszędzie pełno czeskich turystów, którzy traktują tą wioskę jako swego rodzaju mekkę, pielgrzymując m in. do muzeum Ivana Olbrachta, przedwojennego czechosłowackiego pisarza, który przez pewien czas tu mieszkał. Czechów jest tu na tyle dużo, że napotkane po drodze dzieci widząc przechodzącego turystę witają go wołąjąc "ahoj!" :-).
Do naszego schroniska docieramy dosyć późno i od razu idziemy coś zjeść do karczmy na dole, gdy nagle do środka wkracza też cała grupa polskich turystów. Okazuje się, że są to ci sami ludzie, których widzieliśmy rano wysiadających z autobusu. Do naszego stolika przysiada się Radek - jeden z członków tej grupy. Opowiada nam o wycieczkach, na które jeździł i wybiera się w najbliższej przyszłości ( m in. we wrześniu wybierają się do Rumunii - na Bukowinę i w góry Rodniańskie). "Szef" knajpy, myśląc, że Radek jest przewodnikiem i przyprowadził tu tą całą grupę stawia mu koniak. Wycieczka nie siedzi jednak długo, więc wkrótce żegnamy się także z naszym "towarzyszem stołu".
Niestety dziś wieczór żegnamy się już z Kołoczawą i naszym schroniskiem - wcześnie rano ruszamy do "leczniczych błot".
c.d.n.
P.S. Zdjęcia z tego dnia:
1) w drodze na Krasną - z tyłu Piszkonia
2) a przed nami Topas
3) na szczycie
4) wędrówka grzbietem Krasnej - w tle Strimba
5) drogowskaz zielonego szlaku przy rurach
6) widok z przeł. Przysłop w stronę Kołoczawy
7) część domów w Kołoczawie wygląda tak
8 ) a część tak :-)
9) nogi, nogi, nogi roztańczone - kołoczawska "maładioż" w sklepie :-)
10) z ekipą "Czetnickiej Stanicy"

don Enrico
13-09-2011, 17:34
liki :

. Czechów jest tu na tyle dużo, że napotkane po drodze dzieci widząc przechodzącego turystę witają go wołąjąc "ahoj!" :smile:.
Też często mi się zdarzało że byłem pytany czy jestem Czechem.
Jeszcze nigdy nie spotkałem ich na szlaku, a tu proszę, jednak są i chodzą.

joorg
14-09-2011, 18:53
....witają wołąjąc "ahoj!" :-)



... czy jestem Czechem...
Ahoj Chłopaki :-D

Luki czekam z niecierpliwością i zaciekawieniem na "dalsze" Wasze wędrowanie ..fajnie się czyta.

A don Enrico ,jak wiem, też ma "Coś"do napisania ;)

Pozdrawiam serdecznie

luki_
14-09-2011, 19:34
Ahoj!
Joorg - dalsza część (jeśli tylko nic mi komputera nie trafi :-) ) już za , no powiedzmy, chwilkę.
Don Enrico - Czechów jest na Zakarpaciu (a zwłaszcza w Kołoczawie) na prawdę pełno. Co ciekawe na Zakarpaciu nie widzi się za to praktycznie Węgrów, chociaż ten region związany był z tym krajem mocniej lub słabiej przez ponad tysiąc lat istnienia państwa węgierskiego, a z Czechosłowacją - tylko przez dwadzieścia międzywojennych. No ale Węgrzy mają dużo więcej takich swoich "Kresów Wschodnich", a Czesi - tylko te.

Basia Z.
14-09-2011, 19:48
Czy to ta Sołotwina na granicy z Sygetem Marmaroskim ?
Jeżeli tak - byłam tam ze 3 razy a o żadnych leczniczych błotach nie słyszałam !

Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.

Basia

luki_
14-09-2011, 20:31
Czy to ta Sołotwina na granicy z Sygetem Marmaroskim ?
Jeżeli tak - byłam tam ze 3 razy a o żadnych leczniczych błotach nie słyszałam !

Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.

Basia
Tak, to ta sama :-). Oto ciąg dalszy:

luki_
14-09-2011, 20:33
250722507325074250752507625077
Dzień 8:
Tego dnia wstajemy wcześnie rano. Teoretycznie o 6.30 czasu "kijowskiego" mamy autobus do Chustu, ale postanawiamy być na przystanku nieco wcześniej nauczeni doświadczeniem, że bus potrafi przyjechać znacznie przed czasem. Kilka minut po szóstej stajemy więc przed Czetnicka Stanicą i za chwilę podjeżdża nasz busik. Jest jeszcze w połowie pusty, ale po drodze wypełnia się dosyć szczelnie pasażerami. Początkowo trasa wiedzie wąską doliną rzeki Terebli, miejscami asfalt znika zupełnie i pojawia się szutrowa nawierzchnia. Po pewnym czasie dolina rzeki rozszerza się i wjeżdżamy na płaski, dosyć gęsto zabudowany teren Kotliny Marmaroskiej. W końcu, po ok. 1.5 h jazdy nasz bus wtacza się na przedmieścia Chustu.
Przyznam szczerze, że byłem bardzo ciekaw wyglądu tej miejscowości, która w swej historii miała przecież ciekawy epizod - została na krótko (dokładnie na 1 dzień) stolicą państwa o nazwie Ruś Zakarpacka - kiedy w marcu 1939 roku wojska niemieckie zajmowały Czechosłowację, o swoje prawa postanowili wystąpić zakarpaccy Rusini i oderwać ten fragment kraju od upadającej reszty. Powołane ad hoc oddziały rusińskie toczyły nawet walki z wycofującymi się oddziałami czechosłowackimi, ale już następnego dnia cały kraj zaczęli zajmować Węgrzy i sprawa niepodległości Zakarpacia upadła.
Niestety dworzec autobusowy położony jest zaraz na początku miasta, tak więc nie dane nam było zobaczyć centrum (nie miałem aż na tyle samozaparcia, żeby specjalnie jechać na zwiedzanie). Wysiadając na dworcu już z daleka zobaczyłem busa z napisem "Chust - Sołotwino". Popędziliśmy więc do niego, ale niestety z braku miejsc kierowca nie był w stanie nas zabrać.Powiedział natomiast, że właśnie odjechał drugi autobus, ale ponieważ zawraca on dopiero na terenie dworca autobusowego, mamy wyjść na ulicę i próbować go tam łapać. Skaczemy więc przez murek oddzielający plac dworcowy od drogi i machamy ręką. Zatrzymuje się jednak nie autobus, ale jadący przed nim busik z napisem "marszrutnoje taksi" i na nasze pytanie, czy jedzie w kierunku Sołotwina, kierowca odpowiada twierdząco, więc zajmujemy dwa wolne miejsca z tyłu pojazdu. Obok nas siedzi już pewna pani w średnim wieku, która zaraz pyta nas skąd jesteśmy i dokąd się tu wybieramy. Kiedy mówię jej, ze jesteśmy z Polski odpowiada zaraz: "ach, Polsza, jeździła tam za młodu z towarom. Była w Krakowie, ocień krasiwyj gorod". Kiedy dowiaduję się, że wybieramy się nad słone jeziora radzi nam, żeby nie iść na pierwszą-lepszą z brzegu plażę, tylko przyjrzeć się uważnie i wybrać sobie jakąś z najlepszym dostępem do jeziora i błot. Kobieta jest dosyć gadatliwa (ale przy tym bardzo sympatyczna) i opowiada nam m in. jak to ciężko teraz żyje się na Ukrainie, że nie ma pracy itp. Ponieważ jesteśmy blisko granicy rumuńskiej, postanawiam się zapytać, czy nie mogą sobie szukać roboty po tamtej stronie (chociaż wiem oczywiście, że sami Rumuni tłumnie wyjeżdżają na zachód, bo tam też różowo nie jest; pytanie zadaję bardziej z "podpuchy", żeby dowiedzieć się, co miejscowi Ukraińcy sądzą o swoich romańskich sąsiadach zza Cisy). Kobieta odpowiada najpierw: "Tam to ja nie znaju", ale po chwili namysłu dodaje: "a nie, tam toże bardak!". Nie mogę się powstrzymać i odwracając głowę wybucham pod nosem śmiechem .Dawno już nie słyszałem tego słowa ("bardak"), które jako rusycyzm jest w Polsce używane w niektórych stronach, a mnie osobiście bardzo się podoba, chyba ze względu na swoją dosadność i taki wschodni wydźwięk (od tego momentu już do końca wyjazdu, na każdy zobaczony taki "swojsko-ukraiński" bałaganek mówiliśmy "tu toże bardak").
W trakcie jazdy do naszego tylnego rzędu dosiada się jeszcze jedna osoba - jakaś młoda dziewczyna, która zapewne dojeżdża do pracy. Ponieważ nasza dawna sąsiadka ma za chwilę wysiadać, mówi do tej dziewczyny, że my "z Polszy, ale rozmawiamy po rosyjsku", prosi ją więc, żeby wskazała nam, kedy będziemy musieli wysiadać. Dziewczyna wzrusza ramionami w geście "a co mnie to obchodzi". I słusznie, poradzimy sobie bez niej. Tym bardziej, że nasz busik po dojechaniu do Tiaczowa i wysadzeniu ostatnich pasażerów kończy marszrutę. Kierowca podwozi nas jeszcze na przystanek autobusowy i pomagając nam w wyciąganiu plecaków mówi, że stąd za 15 minut będzie autobus do Sołotwina. Zagaduje nas, pytając czy my "z Polszy?". Odpowiadamy, że tak, na co on z kolei mówi, że pochodzi ze Lwowa, ale przyjechał w te strony za żoną. Żegna nas uściskiem dłoni i tradycyjnie, jak to w tych stronach w zwyczaju, życzy nam szczęścia.
Autobus przez dłuższy czas jednak nie podjeżdża, pojawia się za to kolejny busik z napisem "marszrutnoje taksi". Okazuje się, że jedzie do Sołotwina, więc wsiadamy. Tym razem nasi wspólpasażerowie nie są tacy rozmowni i głośno protestują, kiedy na mijanych przystankach kierowca próbuje kogoś do naszego busika docisnąć (wszystkie miejsca są bowiem i tak zajęte). Obok nas zasiadła dosyć korpulentna pani, która, sądząc po dwóch pokaźnych rozmiarów torbach w kratę, jedzie uprawiać przygraniczny handel .
Kierowca wysadza nas w Sołotwinie w miejscu, skąd mamy najbliżej do słonych jezior. Od głównej szosy Chust - Rachów idzie się najpierw kilkaset metrów na prawo, po czym w lewo, w kierunku, który sam staje się oczywisty za sprawą coraz liczniejszych budek i straganów (trochę to przypomina okolice naszej zapory w Solinie, ale w bardziej wschodnim "bardakowatym" wydaniu :-) ).
Zgodnie z sugestią pani z pierwszego busa postanawiam zapytać straganiarzy, "który tu plaż najłutszy". Wskazują mi drugie z rzędu wejście i za ich radą tam właśnie idziemy. Pani sprzedająca bilety na plażę potwierdza, że tu piasek najlepszy "takij biłyj" jakiego nie ma na żadnej innej plaży. Płacimy więc po 5 hrywien od głowy (tutejsze plaże są bowiem podzielone na sektory i ogrodzone - wszystko to tereny prywatne, które kiedyś ktoś "wykupił"). Schodzimy nad jeziorko - tutejszy "pljaż" jest faktycznie wysypany białym pisaeczkiem. Szarpneliśmy się dodatkowo na leżak - to kolejne 10 hrywien, ale jaka wygoda (leżymy na nim na zmianę - kiedy drugie z nas się kąpie lub obkłada błotem). Okazuje się, że jeziorka tak naprawdę są dwa - nam przypadło w udziale leżenie nad mniejszym i położonym troszkę wyżej w stosunku do większego, które dodatkowo oddzielone jest od naszego sztucznie usypaną tamą. Poszczególne sektory prywatnych plaż oddzielają płoty - głównie drewniane, niektóre "dla pewności" przetykane są również stalowym drutem kolczastym. Przy większym z dwóch jeziorek jest też sporo namiotów, a w tle widać jakieś budki, domki, zaparkowane przyczepki itp. - słowem "bardak" :-).
Ponieważ Sołotwino położone jest tuż przy rumuńskiej granicy, udaje nam się złapać zasięg tamtejszych operatorów sieci komórkowych, dzięki czemu mamy szanse na dużo tańszy niż przez sieć ukraińską kontakt telefoniczny z Polską, którą to sposobność zaraz wykorzystujemy dzwoniąc do domu.
Jest co prawda jeszcze dosyć wcześnie, ale nad jeziorkami panuje już dosyć duży ruch. Idę więc pierwszy zażyć kąpieli - na brzegu naszego jeziorka wybudowane zostało w jednym miejscu betonowe zejście do wody, ktoś tylko zapomniał dobudować schodków, więc ja, nie wiedząc o tym wpadam z hukiem do płytkiego w tym miejscu jeziorka i dosyć boleśnie obijam sobie stopy o leżące na dnie kamienie. Na szczęście nic mi się wiekszego nie stało, więc mogłem bez przeszkód kontynuować kąpiel . Woda jest tu bardzo słona i w związku z tym ma dużą wyporność - można sobie leżeć na powierzchni jeziorka w bezruchu.
Po mnie przychodzi kolej na Joannę - schodzi ona po kąpieli z narażeniem życia (podtrzymując się jedną ręką drewnianego płotu wzmocnionego drutem kolczastym) do sąsiedniego jeziorka po błoto.
Owe lecznicze błota wydobywa się z dna jeziora przy jego brzegu własnoręcznie. Asia znajduje więc jakieś porzucone naczynie po wydobywanym wcześniej przez kogoś błocie (plastikowy kubek) i przynosi je napełnione pod nasz leżaczek. Smarujemy się po kolei - najpierw żona, pózniej ja. Nie mamy pojęcia, jak długo należy pozostawać w stanie "wysmarowanym", żeby dało to jakieś efekty - Asia tylko informuje mnie, że taki zabieg leczniczym błotem w centrum spa w Polsce kosztuje ok. 300 złotych. "No to zaoszczędziliśmy 600" - odpowiadam. Ponieważ jezioro jest bardzo słone, to płukanie się w nim po zabiegu błotnym na niewiele się zdaje - na skórze pozostaje mnóstwo soli. Na szczęście okazuje się, że na naszej plaży są też przysznice - zwykłe sklecone z dykty budki z natryskiem, teoretycznie płatne 2 hrywny (ale nie było żadnego inkasenta). Opłukani dosychamy sobie na słoneczku i jeszcze jakiś czas spędzamy na plaży.
Ponieważ w końcu robi się już dosyć późno, a my mamy w planach jeszcze dziś dotarcie do Jasini, postanawiamy ruszyć w dalszą drogę. Docieramy w to samo miejsce, w którym wysiadaliśmy i po kilku minutach łapiemy autobus jadący do Rachowa. Nasza trasa, po wyjechaniu z Sołotwina prowadzi teraz nad samym brzegiem Cisy - widzimy ukraińskie, a po drugiej stronie rumuńskie słupy graniczne (wspominamy więc zeszły rok, kiedy to jechaliśmy własnym samochodem dokładnie po drugiej stronie granicy w Góry Marmaroskie). W jednej z mijanych miejscowości nasz bus zatrzymuje się na krótki postój, w trakcie którego dojeżdża do nas kolejny autobus, a jadący docelowo na Czerniowce. Ponieważ jedzie przez Jasinię, a my i tak musielibyśmy się w Rachowie przesiadać, pytam kierowcy tego autobusu, czy nas już tu nie weźmie na pokład. Odpowiada, że tak, ale po chwili zmienia zdanie i mówi - skoro mamy zapłacony bilet do Rachowa, to tam na dworcu się do niego przesiądziemy. Wracamy więc do naszego busa i - jak się niedługo okazało, była to decyzja brzemienna w skutkach.
Po drodze do Rachowa widzimy jeszcze po drugiej stronie rzeki miejscowość Diłowe - ukraińsko-rumuńskie kolejowe przejście graniczne (obecnie ruch jest zawieszony) i mijamy przygraniczny posterunek kontrolny. W końcu wysiadamy w Rachowie na dworcu autobusowym i kupujemy bilety na nasz "czerniowiecki" autobus. Ponieważ autobus długo nie nadjeżdża idę zapytać, czy coś się nie stało, ale w informacji nic nie wiedzą. Tymczasem nadjeżdża kolejny busik, tym razem do Kołomyji. Ten oczywiście też jedzie przez Jasinię, więc biegnę do kierowcy zapytać, czy nas nie weźmie. Kierowca ogląda bilety i mówi, że nie są one wystawione na jego "maszynę", ale dodaje, że po drodze wdział, iż ten nasz "czerniowiecki" autobus "połamałsja". Wracam więc do kasy i proszę, żeby wystawili mi drugi bilet, bądź wpuścili na pokład busika do Kołomyi, bo nasz autobus "połamałsja". Kasjerka każe mi czekać chwileczkę, po czm naradzają się z drugą kasjerką, co robić. Kiedy dowaidują się, że nasz autobus faktycznie popsuł się gdzieś po drodze informują przez megafon, że wszyscy z wykupionymi biletami na "czerniowiecki" autobus mają zgłośić się do tego jadącego do Kołomyi. Ponieważ istniało ryzyko, że ten nieduży busik będzie za chwilę przepełniony wysyłam Asię, żeby zajęła miejsca a sam w tym czasie pakuję plecaki do bagażnika. W autobusie, kiedy wracam jest spory tłok, na szcęście mamy miejsca siedzące, co prawda nie obok siebie, ale zawsze. Przed wyruszeniem z Rachowa jeszcze chwila grozy, kiedy kierowca kilkakrotnie usiłuje włączyć silnik - na szczęscie udaje mu się w końcu za którymś razem i jedziemy. Asi trafiło się miejsce koło jakiejś dość korpulentnej kobiety, która dodatkowo zajmuje pół fotela mojej żony za pomocą pokaźnych rozmiarów torby podróżnej, za to żegna się zamaszyście po trzy razy przed każdym mijanym krzyżem i cerkwią. Na szczęście kontrolujący bilety pomagier kierowcy widząc to, każe kobiecie zabrać torbę, na co ona odpowiada, że przecież nikomu to nie przeszkadza. Kontroler jednak (chyba widząc wzrok mojej żony) bez pytania zabiera jej "bagaże" i kładzie na półce u góry :-). Koło mnie natomiast siedzi młody Hucuł, który, jak sią okazało, pracuje przy montażu okien. Pytam go, czy zna też jakieś polskie firmy - oczywiście, że zna, ale tu ich się nie montuje - dla miejscowych są po prostu za drogie. Korzystając z przygodnej znajomości postanawiam się dopytać, czy mój współpasażer nie zna przypadkiem aktualnej prognozy pogody (opowiadam mu o "grozie", która spotkała nas na Borżawie). Ku mojemu zdumieniu wyciąga po prostu komórkę i prognozę dla Jasini sprawdza w internecie - "niet, grozy nie budiet" - odpowiada. Przysłuchujący się nam z przodu młody Ukrainiec, jadący z żoną i z dziećmi odwraca się nagle do mnie i oświadcza: "ale pan dobrze mówi po ukraińsku!" Ponieważ moją "techniką" rozmowy po ukraińsku jest łączenie dwóch słow polskich, dwóch rosyjskich i dwóch (chyba) ukraińskich, od razu przypomina mi się pewien odcinek serialu "Czterdziestolatek" w którym to główny bohater będąc na delagacji na Węgrzech próbuje w jakimś sklepie kupić kryształ (a były to czasy, kiedy z Polski woziło się kryształy na handel w tamtym kierunku, nie odwrotnie). Otóż inżynier Karwowski próbuje tam (chyba podobnie jak ja tutaj) wysłowić się tak, żeby być dobrze zrozumianym, mówi więc głośno, powoli i używając bezokoliczników, kiedy nagle słuchający go Węgier odpowiada płynną polszczyzną: "jak pan jest z Polski, to czemu pan tak źle mówi po Polsku?". Zawsze wydawało mi się, że moi rozmówcy (np. Czesi) tak właśnie sądzą na mój temat, a tu proszę, taka niespodzianka :-)...
W końcu dojeżdżamy do Jasini, gdzie wysiada także "mój" Hucuł. Pokazuje nam jeszcze kierunek na turbazę "Edelweis" gdzie mamy zamiar się udać i żegna się z nami.
Jako się rzekło, kwaterujemy się w "Edelweisie", idziemy jeszcze coś zjeść i wcześnie kładziemy się spać. Jutrzejszy kierunek - Świdowiec!
c.d.n.
P.S. Zdjęcia ze słonych jezior:
1) tak się leży na wodzie
2) a tak wygląda nasza plaża
3) Joanna smaruje się błotem...
4) i ja też wysmarowany
5) widok ogólny na słone jeziorka
6) i zbliżenie na tamę; napis na tabliczce głosi: "po tamie nie chodzić! :-)

luki_
17-09-2011, 10:52
25090250912509225093250942509625095250972509825099
Dzień 9:
Dziś od rana Jasinia spowita jest mgłami. Z okna turbazy widzimy tylko płynącą Czarną Cisę, nad którą położony jest budynek "Edelweisa". Wygląda jednak na to, że te mgły, to tylko częsta w górach (zwłaszcza pod koniec lata i jesienią) niziutka inwersja, która za chwilę zostanie rozgoniona przez mocne jeszcze o tej porze roku słońce.
Tak też się dzieje, kiedy już po śniadanku ruszamy na trasę. Idziemy najpierw kawałek główną drogą przez Jasinię w dół na południe, po czym za stacją benzynową, na wysokości "magazinu" znajdującego się w prywatnym domu odbijamy w prawo. W sklepie tym uzupełniamy jeszcze zapasy płynów, a ja dla pewności pytam kasjerkę, czy ten szlak za "magazinem" na pewno wiedzie na polanę Drahobrat, gdzie mamy zamiar w pierwszej kolejności się udać. Co prawda kierują tam wyraźne zielone strzałki (tylko napis na drogowskazie nieco mnie zmroził: "Drahobrat - 6 h" - jakim sposobem w takim razie mielibyśmy dotrzeć dziś na planowaną prze ze mnie Bliźnicę?), ale wolę tak z ciekawości dopytać. Pani kręci głową przecząco - "niet, tu szljachu niet. Wam treba na doł, tam, gdzie maszyny idut" - czyli mówi o drodze jezdnej, którą poruszją się jadące na Drahobrat samochody. Ponieważ tej właśnie trasy chcieliśmy uniknąć (raz ze względu na nieszczególny zapach ukraińskiej benzyny, niezbyt komponujący się z górskim otoczeniem, a dwa, że trasa zielonym szlakiem wydaje się być wg. mapy zdecydowanie bardziej widokową) decydujemy się iść jednak drogą za "magazinem", wbrew temu, co twierdzi ta pani (ciekawe, że na terenach górskich, oczywiście nie tylko na Ukrainie, ale także wiele razy zdarzało się mi to w Polsce, często miejscowi nie mają pojęcia, dokąd prowadzi dana droga, jakie góry widać obok itp.; w tym przypadku wydaje mi się, że ścieżka, którą mieliśmy iść prowadziła po prostu w mniemaniu pani sklepowej tylko do szeregu rozproszonych na zboczach huculskich zagród, a to, że był tam domalowany zielony szlak, nie miał dla niej żadnego znaczenia, ponieważ miejscowym takie znaki nic nie mówią i nie są przecież potrzebne).
Tak czy siak skręciliśmy zaraz za "magazinem" w prawo, by po chwili znaleźć się na podwieszanym na linach mostku (kładce) na Czarnej Cisie, kiedy zobaczylismy nagle, że pod nasz "magazin" podjeżdża autokar, z którego tłumnie wysypują się ludzie i ruszają w naszą stronę. Coż, dzisiaj sami na szlaku na pewno nie będziemy! Po chwili okazuje się, że jest to grupa czeskich turystów (znowu Czesi!) z okolic Ostrawy i Frydka-Mistka, czyli pogranicza Moraw i Śląska Cieszyńskiego. Jak sie później okazało, jednym z "przewodników" tej grupy był 82-letni dziadek, który już przed wojną zwiedzał te tereny (miał on niesamowitą kondycję, nie odstawał ani na chwilę od grupy, która pokonywała przecież spore odległości na trasach o bardzo dużych różnicach wysokości względnych). Czesi dosyć głośno (jak to w dużej grupie) rozmawiają i idą, niektórzy popijając zabrane ze sobą piwko. Jak się wkrótce miało okazać, towarzyszyli nam tego dnia (byliśmy trochę mniej lub bardziej przed nimi) na całej naszej trasie.
Po minięciu mostka szlak przebiega tuż koło pięknej drewnainej cerkwi w stylu huculskim, położonej na szczycie niewielkiego wzgórza. Poźniej już cały czas wspina się przez łąki, lawirując między rozsianymi tu i ówdzie huculskimi "grażdami". Za plecami pojawia się pięknie podświetlona porannym słońcem Howerla i nie mniej majestatyczny Pietros. Po osiągnięciu szczytu wzgórza droga staje się szersza i wchodzi w las, ale dzięki kilku polanom na początku można podziwiać po raz pierwszy tego dnia nasz cel - wyniosłą i urokliwą Bliźnicę. Trasa łagodnie prowadzi teraz zboczem Menczyła i wijąc się doprowadza w końcu do drogi jezdnej na Drahobrat (ale na szczęście na ostatni już jej fragment) . Tutaj od razu pojawiło się pełno jakiś busów, gazików itp. zasmrodzających leśne powietrze. Po kilku zakrętach pod górę znaleźliśmy się jednak na rozległej polanie Drahobratu, gdzie w dość dużym rozproszeniu stały poszczególne budowle tego "ośrodka". Niektóre stare, drewniane - w rozsypce, inne nowe, ale większość jakby w budowie - z rusztowaniami, betoniarkami itp. - tyle, że raczej nic wkoło nich się nie działo. Ogólnie miejsce to, aczkolwiek bardzo widokowe, sprawiało dość przykre wrażenie nieładu i nieporządku - słowem - bardak :-). Pod jednym z pensjonatów zatrzymujemy się na odpoczynek, za chwilę dołaczają do nas idący wcześniej w pewnej odległości Czesi. Dowiadujemy się od nich, że też idą na Bliźnicę, co dodaje mi otuchy (wcześniej wątpiłem, że uda nam się wyrobić czasowo, ale po spojrzeniu na zegarek okazało się, że szliśmy tu z Jasini tylko ok. 2 i pół godziny). Postanawiamy ruszyć przed Czechami, żeby w razie czego mieć ich za sobą (gdyby np. miał nas zastać zmrok na trasie). Idziemy na przełęcz Peremyczkę, potem na Żandarmy. Po drodze mija nas coraz więcej osób - jedni "turyści" przyjechali tu nawet gazikiem. W końcu stajemy na Bliźnicy. Widoki stąd - po prostu przecudne. Oprócz rozległego morza połonin wokoło i niedalekiej Czarnohory całkiem wyraźnie widać na południowym - wschodzie Góry Marmaroskie, a w nich przede wszystkim wyniosłego Popa Iwana i wyzierającego nieco zza pasma granicznego Farcaula. Tam właśnie byliśmy w zeszłym roku - prawie dokładnie w tym samym okresie! (widziałem wtedy zresztą właśnie Bliźnicę z podejścia na Farcaul). Za Marmaroskimi z tyłu wychylają się pięknie Góry Rodniańskie - najwyższe w całych wschodnich Karpatach z Pietrosulem na czele. Oprócz tego prosto na południe widać dobrze góry Cybleskie (Tibles) i Gutyjskie i gdyby nie popołudniowe słońce zerkające prosto na nas właśnie z tamtego kierunku, nad mgiełkami snującymi się za tamtymi pasmami pojawiły by się zapewne i góry Zachodniorumuńskie (Muntii Apuseni), a może nawet Karpaty Południowe! (widoczność tego dnia była obłędna - szkoda, że nie miałem ze sobą dobrego aparatu!).
Na szczycie panuje spory ruch - są tu głównie grupy ukraińskiej (nieco starszej i nieco młodszej :-) ) młodzieży. Co najlepsze - jest dopiero druga po południu, tak więc spokojnie zdążymy zejść dziś do Kwasów, gdzie planowałem zakończyć dzisiejszą wycieczkę. Ruszamy więc jeszcze przez drugi wierzchołek Bliźnicy (ostatnie nasze podejście na tej trasie) i potem już cały czas w dół wyraźną drogą przez połoninę. Cały czas towarzyszą nam piękne widoki, tak, że przerwom na fotografowanie nie ma końca. Po minięciu sporej osady pasterskiej (ale wyglądającej na opuszczoną) wchodzimy w las, by następnie poniżej jego dolnej granicy znaleźć się znów wsród pięknych widokowo łąk i rozproszonej huculskiej zabudowy. Tuż przed dotarciem do asfaltowej drogi jezdnej Rachów - Jasinia dopędza nas pierwsza grupka Czechów. Dowiadujemy się od nich, że w Kwasach czeka na nich autokar i możemy się zabrać z nimi do Jasini, bo, jak się okazuje - mieszkają dokładnie w naszej turbazie! Ponieważ ich grupa jest rozproszona i pewnie nieprędko się wszyscy zejdą, decydujemy się jednak zaczekać na przystanku na jakiś busik.
Niestety, tak jak zawsze do tej pory mieliśmy szczęście i autobus pojawiał się po chwili, tak teraz przyszło nam spędzić w tym miejscu półtorej godziny. Po jakimś czasie na naszym przystanku pojawiły się kolejne osoby - dwie panie w średnim wieku z jedną młodszą (pewnie córką którejś z nich), od których dowiedzieliśmy się, że za dwadzieścia minut powinien nadjechać autobus do Stanisławowa. Panie umilały sobie czas oczekiwania popijając wódeczkę, nalewaną do kieliszków wprost z plastikowej buteleczki po wodzie. Autobus jednak nie nadjeżdżał, więc zaczynaliśmy się niepokoić. W końcu zjawił się na przystanku, przepełniony jednak do granic możliwości. Wydawało się, że nikt nie będzie w stanie się tam wcisnąć, ale kierowca, otrzymawszy od "naszych" kobiet resztę wódki, jaka im została w plastikowej buteleczce, wyprosił na zewnątrz wyraźnie podchmielonego grubego brodatego jegomościa z plecakiem mówiąc do niego "Wy chotieli w hory, oto i hory!" i zostawił go na przystanku. Na moje natomiast pytanie, czy i my mamy szansę się zabrać odpowiedział, że zaraz będzie autobus miejscowy do Jaremcza, co faktycznie się stało.
I tak, po tych perturbacjach dotarliśmy wreszcie do Jasini, co prawda przemęczeni i głodni, ale szczęśliwi, że udało nam się osiągnąć dzisiejszy cel.
Jeszcze w sklepie spożywczym trafiliśmy na Polaka, który, jak się okazało, wędruje z grupą przyjaciół z Rafajłowej, a nocuje dzisiaj oczywiście w naszej turbazie. Zapraszał nas serdecznie na piwo do pokoju, ale my, niestety nie daliśmy już rady. Zmęczenie szybko zapędziło nas tego dnia do łóżek.
Cel na dzień następny - to Howerla!
c.d.n.
P.S. Zdjęcia z tego dnia:
1) ruszamy przez kładkę na Czarnej Cisie
2) cerkiew za mostkiem
3) huculska grażda na stokach
4) Regina Carpatilor Ucrainensis
5) Bliźnica
6) "wychodzi" Pop Iwan Marmaroski
7) Bliźnica z podejścia na przełęcz Peremyczkę
8 ) na grzbiecie głównym Świdowca
9) "z wysokiej przełęczy i szczytowej grani - jakiż to przestrzeni bezmiar"
10) jeziorka pod Bliźnicą - miejsce kąpieli ukraińskich turystów :-)

luki_
17-09-2011, 10:56
25100251012510225103251042510525106251072510825109
c.d. zdjęć:
11) seria widoków z Bliźnicy: Farcaul, Pop Iwan Marmaroski, a w tle Rodniańskie...
12) ...góry Gutyjskie ze szczytem Gutina (Gutii)...
13) ...połoniny Świdowca, za nimi Strimba, Piszkonia i w tle Borżawa
14) scenka rodzajowa na szczycie Bliźnicy
15) już schodzimy - Czarnohora spod drugiego wierzchołka Bliźnicy
16) chwila zastanowienia nad mapą, w tle Marmaroskie i Rodniańskie, a w dole Kwasy
17) Bliźnica już za nami
18 ) jeszcze raz Farcaul; Kwasy coraz bliżej
19) Łąki poniżej dolnej granicy lasu - spojrzenie w stronę Pietrosa
20) scenka rodzajowa na przystanku w Kwasach

don Enrico
17-09-2011, 18:41
LUKI, cały czas się zastanawiam jaki kierunek skończyłeś ?
Twoja wiedza topograficzna, logistyczna, historyczna jest tak porażająca, że większość Ukraińców upada na kolana (nie mówiąc o przeciętnym Polaku)
Zresztą słusznie zauważyłeś ;

często miejscowi nie mają pojęcia, dokąd prowadzi dana droga, jakie góry widać obok itp.; w tym przypadku wydaje mi się, że ścieżka, którą mieliśmy iść prowadziła po prostu w mniemaniu pani sklepowej tylko do szeregu rozproszonych na zboczach huculskich zagród, a to, że był tam domalowany zielony szlak, nie miał dla niej żadnego znaczenia, ponieważ miejscowym takie znaki nic nie mówią i nie są przecież potrzebne).
Jak długo przygotowywałeś się do tej wyprawy i z jakich źródeł czerpałeś ?
Jeśli możesz to na zakończenie odpowiesz na te pytania.

luki_
19-09-2011, 09:46
Don Enrico: Na wstępie przepraszam, że dopiero dziś odpowiadam, ale nie miałem przez weekend dostępu do komputera (wesele w rodzinie :-) ).
Dzięki bardzo za tak pochlebną opinię, ale wydaje mi się, że chociażby na tym forum (i nie tylko) jest sporo osób, które znają Karpaty Wschodnie znacznie lepiej ode mnie :-).
Co do wyprawy, to przygotowywałem się dość dokładnie przed wyjazdem jeśli chodzi o szlaki, po których mieliśmy się poruszać, przede wszystkim mapy:
-co do Bieszczadów Wschodnich to oczywiście mapa W. Krukara i "Użański Park Narodowy" Compassu
-Borżawa: - ukraińska mapa "Miżhirskij Rajon" 1:75000 (nowszej polskiej bądź czeskiej chyba nie ma)
-następne pasma (jak sama nazwa wskazuje) to oczywiście "Gorgany, Poł. Krasna, Świdowiec"
-"Czarnohora" W.Krukara
-oprócz tego przewodnik Bezdroży pt. "Ukraina Zachodnia"
-no i oczywiście bardzo wiele można się dowiedzieć czytając relacje w wątku "Wschodni Łuk Karpat" na tym forum :-).
Dużo daje też zapoznanie się z terenami, przez które ma się chodzić, oglądając je przed wyjazdem na zdjęciach satelitarnych, a najlepiej w połączeniu z programem odwzorowującym ukształtowanie terenu (np. Google Earth).
A tak poza tym to od dawna interesuję się geografią, zwłaszcza wschodniokarpacką (nie był to nasz pierwszy wyjazd w te strony; oprócz tego byliśmy dwukrotnie w Rumunii w latach 2007 i 2010, a ja dodatkowo raz zahaczyłem o Karpaty Wschodnie w trakcie wycieczki na Ukrainę w 2006 roku), a historia to mój "konik" :-).
Co do mojej profesji, to hmmm, zdaje się (sądząc po relacjach, które od dawna czytam z zapartym tchem na forum niniejszym), że jestem kolegą po fachu Buby :-).

P.S. Dalsza część relacji już wkrótce (jak tylko starczy mi czasu).

buba
19-09-2011, 17:27
[ że jestem kolegą po fachu Buby :-)]

No nie mow!! :-) jak na razie to w calym swoim zyciu spotkalam 1 osobe (slownie "jedną") "po fachu" ktora lubi jezdzic w gory na wycieczki dluzsze niz jednodniowe i to jeszcze na wschod. Milo wiedziec ze jest ich wiecej!


[ A tak poza tym to od dawna interesuję się geografią, (...), a historia to mój "konik" :-)]

tez mi sie zawsze marzylo studiowac geografie.. historia tez bym pewnie nie pogardzila ;) ale rodzina odwiodla mnie od tego pomyslu... sama nie wiem czy dobrze sie stalo..

tomas pablo
19-09-2011, 18:08
chyba ŻLE ...czasem nie warto słuchać rodziców !!!

luki_
20-09-2011, 15:40
tez mi sie zawsze marzylo studiowac geografie.. historia tez bym pewnie nie pogardzila ;) ale rodzina odwiodla mnie od tego pomyslu... sama nie wiem czy dobrze sie stalo..

Ja z kolei dochodzę do wniosku, że chyba lepiej zajmować się tym hobbistycznie. Wtedy można np. jakiś ewentualny błąd merytoryczny w relacji na niniejszym forum wytłumaczyć brakiem profesjonalizmu :-).
A co do "naszych" na szlaku, to cóż, wielu moich "ziomków" chodzi po górach, może nie we Wschodnich Karpatach poza granicami Polski, ale w naszych "Biesach" to już na pewno.
Poza tym jeśli chodzi o szeroko pojęte zainteresowania tematyką górską i w szczególności bieszczadzką wśród "naszych" to np. mój kumpel z roku jest gitarzystą (i autorem muzyki do części kompozycji) jednego z bardziej znanych zespołów "górskich" młodszego pokolenia.

luki_
20-09-2011, 15:43
25125251262512725128251292513025131251322513325134
Dzień 10:
Pewnie zastanawiacie się, czemu nie zamieściłem w tytule mojej relacji również Czarnohory, skoro "zdobyliśmy" także Howerlę :-). Przyczyna jest prozaiczna - nie starczyło możliwych do wykorzystania liter w tytule mojej opowieści i z czegoś trzeba było zrezygnować. Wybór padł na Howerlę, bo parafrazując Encyklopedię Staropolską "Howerla, jaka jest każdy widzi",a takie zakarpackie błota już nie...
Ale do rzeczy: Ponieważ z Jasini jest na główny grzbiet Czarnohory dosyć daleko, w każdym razie na tyle daleko, że ciężko było by "obrócić" w dwie strony w jeden dzień, poważnie rozważaliśmy możliwość podjechania jakimś "taxi" gazikiem np. do Koźmieszczyka u podnóży Howerli, gdy tymczasem niespodziewanie nadarzyła sie zupełnie inna okazja. Podczas rozmowy z czeskimi turystami z naszej turbazy jeszcze podczas wycieczki na Bliźnicę okazało się, że następnego dnia także oni wybierają się na Howerlę i jeśli chcemy, to możemy się z nimi zabrać. Dwa razy nie trzeba było nam tego powtarzać, tak więc umówiliśmy się, że będziemy na nich czekać następnego dnia rano przed turbazą.
Jak się umówiliśmy, tak zrobiliśmy. Szczerze mówiąc przekonany byłem, że skoro Czesi "szturmują" Howerlę całą grupą, to będziemy jechać, zapewne gruzawikiem do najbliższego z Jasini punktu startowego, czyli właśnie do Koźmieszczyka. Tymczasem rano okazało się, że wsiadamy do autokaru i jedziemy na... Zaroślak! Czyli będziemy zdobywać Howerlę od strony północnej, czy też jak kto woli galicyjskiej lub dawnej - polskiej. Bardzo ucieszyło mnie, że będziemy mieli sposobność znaleźć się w tym tak niegdyś ważnym dla polskiej turystyki miejscu.
W końcu ruszyliśmy z pewnym opóźnieniem (Czesi wymieniali jeszcze pieniądze) i przez przełęcz Jabłonicką zjechaliśmy do Worochty. W samej Worochcie zachowłao się jeszcze trochę przedwojennych polskich willi (a może i jeszcze starszych, z czasów galicyjskich), ale głównie dominują już nowe konstrukcje, często drewniane, zazwyczaj wielkich rozmiarów. Po drodze ucinam sobie pogawędkę z siedzącym obok mnie Czechem, który m in. wyjaśnia mi sekret niezmiennie dobrej kondycji ich 82-letniego przewodnika (o którym to panu wspomniałem w poprzednim odcinku mojej relacji) - otóż powodem jest to, jak twierdzi mój autokarowy sąsiad, że pozostawał on przez całe życie w stanie bezżennym :-). Czech trochę opowiada mi o swoich stronach rodzinnych, a w pewnym momencie zwraca się do mnie z pytaniem: "Kde se bydlujesz?", a widząc, że nie bardzo rozumiem dopytuje jeszcze "Bydlo - Twoje bydlo?". Jakie "bydło" myślę sobie, kiedy dociera do mnie w końcu, że pyta mnie o miejsce zamieszkania :-).
Tymczasem przed Zaroślakiem w Zawoleji zatrzymujemy się przy szlabanie. Okazuje się, że od tego roku pobierane jest myto w wysokości 20 hrywien od osoby! (ponoć do zezłego roku były to 2 hrywny). Cóż, płacimy wszyscy i jedziemy dalej.
Z Zawoleji do Zaroślaka jedziemy chyba z godzinę - nasz autokar ledwo sobie daje radę na kamienisto - szutrowej nawierzchni, zwłaszcza na wąskich zakrętach pod górkę, a kiedy łapiemy przechył, bywa nieprzyjemnie. W końcu docieramy do Zaroślaka i ludzie biją kierowcy brawo.
Jeszcze podczas jazdy, kiedy oglądam swoją mapę Czarnohory, współpasażerowie, zorientowawszy się, że jest dość dokładna fotografują ją (dysponują bowiem tylko kserówkami jakiś map ukraińskich nienajlepszej jakości).
Ponieważ zrobiła się już godzina jedenasta, czeski przewodnik proponuje, że zejdą z Howerli w to samo miejsce ( w wersji pierwotnej mieliśmy isć do Łuhów, gdzie też miał podjechać nasz autokar). Słysząc to postanawiamy się odłączyć i zejść z Howerli na Koźmieszczyk - powinniśmy mieć jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby przed zmrokiem dotrzeć do Jasini. Ponieważ czas nas trochę goni, postanawiamy bezzwłocznie ruszyć w trasę - zresztą okolice Zaroślaka to nic ciekawego - pełno straganów z bananami, snickersami i innymi przysmakami.
Szlak na Howerlę jest zupełnie odmienny od reszty tras, po jakich przyszło nam wędrować do tej pory na Ukrainie - przede wszystkim jest starannie wyznakowany i pełno na nim ludzi (Ukraińcy chyba za swój honor poczytują sobie chociaż raz w życiu wejście na najwyższy szczyt swojego kraju). Z dwóch możliwych najkrótszych tras na wierzchołek Howerli my wybieramy wersję przez Małą Howerlę, czyli po dawnej granicy. Po krótkim czasie, wędrując lasem faktycznie dochodzi się do miejsca, gdzie przed wojną przebiegała polsko- czechosłowacka granica (zachowało się na tym odcinku kilka słupków). Wędrując wzdłuż niej wyraźną scieżką wspinamy się najpierw bardzo stromo na Małą Howerlę, by po ok. pół godziny zdobyć główny wierzchołek. Na samym szczycie i w jego okolicach tłok nieopisany (tłok porównywalny z naszym Giewontem, chociaż na tym ostatnim nie byłem ze dwadzieścia lat, może coś się zmieniło :-) ) - wycieczki czeskie, polskie i przede wszystkim pełno Ukraińców. Jak na najwyższy szczyt Ukrainy przystało jest on "przyozdobiony" godnie - dwa "tryzuby" ( w tym jeden stojący, jeden wymalowany na kamieniu), oprócz tego obelisk i metalowy słup, na którym wiszą strzępy ukraińskich flag (flagi porwane przez wiatr). Widoczność tego dnia jest równie piękna, jak poprzedniego - znowu podziwiamy w całej okazałości najbliższe pasma rumuńskie, a także Gorgany i resztę grzbietu Czarnohory.
Po krótkim odpoczynku i pstryknięciu niezliczonej ilości zdjęć ruszamy w dół, początkowo w kierunku na Pietros, by po chwili po zejściu na przełęcz odbić w pawo na wyraźną drogę prowadzącą w kierunku Koźmieszczyka. Pierwszy odcinek idący grzbietem jest bardzo widokowy - można podziwiać do woli groźne zbocza zostającej coraz dalej za nami Howerli. Po wejściu w las droga staje się bardziej kręta i miejscami stroma, by w końcu doprowadzić na dno doliny w rejonie Koźmieszczyka (w porównaniu do trasy z Zaroślaka szlak ten jest o wiele mniej "zaludniony"). Tam też spotykamy grupę turystów ukraińskich z Kijowa, którzy pytają nas o drogę na Pietrosa. Kiedy dowiadują się, że jestesmy z Polski od razu jeden z nich zachwyca się: "Polsza - Ukraina, Euro 2012!" Ci turyści, w odróżnieniu od większości pędzących na Howerlę od strony Zaroślaka (na której to trasie królują klapki, adidaski, a nawet szpilki) są porządnie turystycznie wyekwipowani (ciekawe, że spotykając kogoś na Ukrainie, kto ma porządne buty górskie, dobry plecak i ogólnie ekwipunek turystyczny na poziomie, zawsze okazywało się, że jest z Kijowa; chyba tylko w tym mieście istnieje coś w rodzaju "klasy średniej", bo pozostali turyści spotykani w górach albo mieli "sprzęty turystyczne" w opłakanym stanie - niestety, widać, że ludzie tam "groszem nie śmierdzą", albo wręcz przeciwnie - wszystko nowe, drogie, błyszcące - aczkolwiek byli to bardziej tacy "turyści" dolinno- szosowi :-) ).
Od Koźmieszczyka zaczął się 9-cio kilometrowy płaski odcinek szlaku, prowadzący szeroką drogą jezdną dnem doliny. Szczerze mówiąc liczyliśmy na to, że uda nam się z kimś po drodze zabrać, ale na całym odcinku do Lazeszczyny przejechały najwyżej dwa, "zapakowane" całkowicie gaziki. Po drodze mijaliśmy jeszcze źródełko, które wg. mapy Krukara miało być mineralnym i faktycznie, było - lecz o intensywnym zapachu zgniłych jaj (prawdopodobnie źródło siarkowe), więc z napełnienia pochodzącą z niego wodą naszych butelek zrezygnowaliśmy :-).
W końcu, po przebrnięciu tych dziewięciu kilometrów dotarliśmy do szlabanu w Lazeszczynie. I tu niespodzianka - w kierunku przemęczonych całodzienną trasą turystów (czyli do nas) ze strony strażnika pilnującego tego miejsca pada pytanie, czy zapłaciliśmy za wstęp na Howerlę! Kiedy opdpowiadamy, że tak, że zapłacilismy po dwadzieścia hrywien, zaprasza nas do środka, jeszcze raz upewnia się, że opłata została uiszczona (nie wiem, czy chciał jeszcze coś dodatkowo wyłudzić, czy tylko tak pytał) i spisuje nasze nazwisko (przy okazji zobaczyłem, że na stole, obok telefonu i grubej księgi wejść- wyjść leży sobie rozłożona mapa Czarnohory ... reprint przedwojennej polskiej WIG-ówki! ).
Uwolniwszy się w końcu od "nadgorliwego" strażnika ruszamy dalej, już nie lasem, ale wśród pierwszych zabudowań Lazeszczyny. Robi się już całkiem późno, a przed nami jeszcze szmat drogi do Jasini. Postanawiamy więc intensywnie łapać stopa - każdego jaki się nadarzy. Ale niestety nienadarza się nic - czasem tylko pzrzejeżdża zaprzężona w konie furmanka. W końcu zatrzymuje się pan jadący małą półciężarówką. Ponieważ fotel w kabinie jest już przez kogoś zajęty, proponuje nam miejsce na pace - z czego oczywiście bez wahania korzystamy. Muszę przyznać, że jazda na skrzyni po wyboistej ukraińskiej drodze to ciekawe doznanie, aczkolwiek dyskomfort rekompensują nam wieczorne widoki na pozostawioną daleko w tyle Howerlę i Pietrosa. Po wjechaniu na drogę główną kierowca naszej "furki" zatrzymuje się i pyta, dokąd dokładnie chcemy się dostać. Kiedy mówię, że do "Edelweisa" oferuje podwiezienie. Umawiamy się więc na 20 hrywien i w drogę. Do Jasini pozostało już tylko kilka kilometrów, ale oczywiście najwyraźniej nie mogło być tak, żeby nic już tego dnia się nie wydarzyło, bo po chwili pojawia się za nami duży biały autokar ... na rejestracji czeskiej :-). Po chwili rozpoznajemy siedzących w nim "naszych" Czechów. Machamy i oni też w końcu nas rozpoznają. Ich kierowca głośno trąbiąc wyprzedza naszą furkę, a Czesi robią nam zdjęcia.
W końcu zajeżdżamy naszym "taxi" pod same drzwi turbazy. "Obciach" kompletny - wszyscy rozpoznają nas i się śmieją - pani siedząca w barze obok turbazy, gdzie poprzedniego dnia się stołowaliśmy, nasza gospodyni z "Edelweisa" również (jak do tej pory była na dystans, teraz też próbuje, ale widocznie nie może powstrzymać śmiechu), a nasi czescy współwycieczkowicze pytają jeden przez drugiego "jak się jechało tą taksówką?".
Ciężko było się nam uwolnić od ich towarzystwa i pytań o to, jak sobie załatwiliśmy taki środek transportu, na szczęście wszyscy w końcu udali się na kolację, którą mieli zamówioną w "Edelweisie".
Tego wieczora niestety przyszło nam się już żegnać z Karpatami - następnego dnia rano mieliśmy autobus do Kamieńca...
c.d.n.
P.S. Zdjęcia z tego dnia:
1) przedwojenny słupek graniczny pod Małą Howerlą
2) widok ze szlaku w kierunku Howerli
3) Na Małej Howerli: pamiątkowa płyta chłopaka i dziewczyny, którzy zginęli na szlaku 1.01.2009
4) na szczycie Howerli
5) widok ze szczytu na Pietrosa
6) Howerla ze szlaku na Koźmieszczyk
7) duża rzecz, a cieszy :-)
8 ) jazda na "pace"
9) Howerla i Pietros widziane z "furki"
10) wreszcie pod turbazą

luki_
21-09-2011, 21:10
25171251722517325174251752517625177251782517925180
Dzień 11 i 12:
Ponieważ tego dnia opuszczamy już Karpaty, w zasadzie wypadało by zakończyć też relację na forum niniejszym, które dotyczy przecież jak sama nazwa wskazuje wschodniego łuku Karpat. Trudno jednak tak przerwać opowieść w Jasini i pozostawić czytelników w niepewności co się dalej wydarzyło, tym bardziej, że do końca tej relacji zostało już bardzo niewiele.
Ale wracając do tematu: Zgodnie z tym, co wcześniej planowałem o 8.25 rano mieliśmy z Jasini autobus relacji Sołotwino - Kamieniec Podolski ( być może komuś przyda się w przyszłości ta informacja, jeśli chciałby wędrując po Wschodnich Karpatach zahaczyć też w drodze powrotnej o Kamieniec; celowo piszę "we Wschodnich Karpatach" a nie "w ukraińskich Karpatach", ponieważ np. również Ci, którzy wędrują sobie po rumuńskim Maramureszu mogą mieć to połączenie na uwadze i zamiast wracać bezpośrednio z Sołotwina pociągiem do Lwowa, może wybiorą wariant przez Kamieniec).
Tak więc rano kupujemy w kasie na przystanku autobusowym bilety i wsiadamy do autobusu, który punktualnie o czasie odjeżdża z Jasini. I znów, tak jak dnia poprzedniego przejeżdżamy przez przełęcz Jabłonicką (Tatarską), tym razem omijając jednak Worochtę i drogą główną kierując się na Jaremcze. Pogoda znów dopisuje i po porannych chłodach w autokarze robi się powoli gorąco.
Za Jaremczem kierujemy się na Kołomyję, po czym za Śniatyniem mijamy granicę obwodów Iwano-Frankowskiego i Czerniowieckiego, czy też jak kto woli dawną polsko- rumuńską (w Śniatyniu przed budynkiem chyba urzędu miejskiego zauważamy jeszcze uszykowane pięknie flagi ukraińskie przeplatające się z polskimi - pewnie z okazji wizyty jakiejś "naszej" delegacji).
W Czerniowcach nasz autokar krąży z dobrą godzinę po przedmieściach, po czym wtacza się w końcu na dworzec autobusowy. Między Czerniowcami a Chocimiem kilka razy zatrzymujemy się, by zabrać przygodnych pasażerów. I tu ciekawostka: wchodzący do autobusu podróżni już nie dziękują kierowcy zwyczajowym ukraińskim "diakuju" tylko rosyjskim "spasiba". Cóż, w międzyczasie przejechaliśmy kolejną niewidzialną granicę - tym razem dawną Cesarstwa Austro-Węgierskiego i Imperium Rosyjskiego. Język rosyjski jest używany na tych terenach równie często, jak ukraiński (czasami nie wiemy nawet, którm z tych języków posługuje się nasz rozmówca, prawdopodobnie większość jak to się brzydko nazywa "chachłaczy", czyli używa mieszanki języków ukraińskiego i rosyjskiego.).
Za Chocimiem przekraczamy w końcu most na Dniestrze, mijając z kolei granice obwodów Czerniowieckiego i Chmielnickiego, czyli przedwojenną granicę rumuńsko - radziecką, a jescze wcześniejszą I Rzeczpospolitej i Hospodarstwa Mołdawskiego, uzależnionego od Turcji (można powiedzieć granicę polsko - turecką). Żeby więcej nie utrudniać napiszę po prostu - wjeżdżamy na Podole :-).
Muszę się tu zwierzyć, że zupełnie inna myśl zaprzątała mnie w tamtym momencie - otóż mój pierwotny, chytry plan zakładał, że po zwiedzaniu Kamieńca następnego dnia udamy się nocnym pociągiem sypialnym do Odessy, po czym po kąpieli w morzu Czarnym i zwiedzeniu centrum tego miasta ruszymy kolejnym nocnym pociągiem, tym razem z powrotem - do Lwowa. Tym sposobem, oszczędzając na dodatkowych noclegach miałem zamiar upiec kolejne "pieczenie na jednym ogniu". Ponieważ, jak wiadomo, na ukraińskich kolejach są kłopoty z dostępnością biletów, w celu zrealizowania tego planu mieliśmy zamiar udać się bezpośrednio po dojechaniu do Kamieńca na dworzec kolejowy, aby od razu zakupić bilety - na dzień następny relacji Kamieniec - Odessa, oraz na kolejny - Odessa - Lwów. Tak też robimy, gdy nasz autobus, jakieś 1.5 godziny przed czasem wjeżdża do Kamieńca. Do "Że-De Wokzału" (jak tu z rosyjska nazywają mieszkańcy dworzec kolejowy) nie jest daleko. Dworzec jest ogromny (jak na tak niewleką, a zwłaszca z aż tak niewielką liczbą połączeń miejscowość), w stylu chyba "chruszczowowskim", z marmurowymi posadzkami. Kierujemy się od razu do kasy. Pani w kasie jest niestety typu, jak to się kolokwialnie mówi "bez kija nie podchodź". Z wielką niechęcią udziela odpowiedzi na temat dostępności miejsc w pociągach, udeje, że nas nie rozumie i każe sobie napisać o co nam chodzi na kartce (!). Z wysiłkiem rysuję więc "bukwy" (oj, łatwiej się mówi, niż pisze, zwłaszcza jak od szkoły średniej nie używało się cyrylicy), po czym dowiaduję się, że z Kamieńca na jutro, owszem zostały jeszcze, ale z Odessy do Lwowa na czwartek miejsc nie ma. Postanawiemy na razie odłożyć więc sprawę "ad acta" i przyjść tu ponownei jutro - może coś się zmieni.
W niewesołych humorach opuszczamy dworzec i wsiadamy do pierwszej-lepszej marszrutki, jaka podjeżdża. Jadąc do Kamieńca nie sprawdzałem nawet, jakie są tu możliwości noclegowe, pamiętam jednak z przewodnika, że jakiś hotel jest zdaje się na ulicy Łesi Ukrainki. Prosimy więc kierowcę, żeby wysadził nas możliwie najbliżej tego miejsca. Na szczęście okazało się, że przejeżdża w pobliżu tej ulicy i kiedy wysiadaliśmy - wskazał nam kierunek. Szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, czy dobrze robimy wysiadając w upale, z plecakami w tym miejscu, gdy nie miałem pewności czy cokolwiek znajdziemy do spania i czy moja pamięć co do hotelu mnie nie myli.
Ruszamy jednak we wskazanym kierunku i po kilkudziesięciu metrach, na rogu ul. Łesi Ukrainki faktycznie, jest! Na sporym terenie położonych jest kilka budynków, a nad bramą prowadzącą do tego wszystkiego zachęca napis "Hotel Gala". Pędzimy więc do recepcji, w której otrzymujemy klucze od pokoju typu "ekonom" - jak się okazało był to dory wybór, ponieważ pokój ten położony był na piętrze w osobnym drewnianym budynku, na którego parterze mieściła się sauna, a nam z góry dawał możliwość podziwiania całego kompleksu hotelowego (szczególnie, kiedy wieczorem z winkiem zasiadaliśmy na tarasie).
Ponieważ jeszcze przed wieczorem tego dnia chcieliśmy przejść się na stare miasto i zjeść jakąś (po "odchudzającym" pobycie w górach :-) ) porządną kolację, najchętniej z widokiem na zamek, niezwłocznie opuszczamy więc hotel. Jako że ja już byłem raz w Kamieńcu (2006 rok) jestem więc przekonany, że wiem jak stąd dostać się na starówkę. Ruszamy więc jak mniemam, w kierunku nowego mostu, kiedy orientuję się, że nasza ulica całkiem niespodziewanie "wyrzuca nas" w jak się okazało przeciwnym kierunku. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, dzięki temu idąc "na skróty" trafiamy na fajnie położony w parku na skarpie Smotrycza taras z widokiem na południową część starego miasta z koszarami de Wittego na pierwszym planie. Trochę klucząc parkiem, dochodzimy w końcu do nowego mostu, którym nad fascynującym skalistym jarem Smotrycza przeprawiamy sie do starego miasta. Ponieważ jest już dosyć późno, przemykamy tylko wzdłuż katedry (zwiedzanie zostawiamy sobie na jutro) i mijając ratusz polski i kościół Trynitarzy dochodzimy do mostu tureckiego prowadzącego na twierdzę. Widok stąd zapiera dech w piersiach - nad przepaścią, otoczony z trzech stron zakręcającą w tym miejscu rzeką Smotrycz stoi sobie zamek, o wyglądzie zupełnie jak z bajki (chciało by się nawet powiedzieć "Disneyland" :-) ). Ponieważ przy wejściu na most turecki znajduje sie knajpa z widokiem na fortecę, nie możemy sobie odmówic tej przyjemności i siadamy tam na kolację. Część tego lokalu położona jest na otwartym powietrzu, za daszek "robią" tylko płożące się na specjalnym ruszcie winogrona. Kiedy siadamy, okazuje się, że przy sąsiednim stoliku zajmują miejsca czterej mężczyźni, z których jeden, wyraźnie już podchmielony, przez cały czas gada, pozostali trzej jedynie go słuchają i odpowiadają tylko, gdy tamten ich wyraźnie o coś zapyta. Ponieważ dzisiaj jest wigilia obchodzonego uroczyście na całej Ukrainie dnia niepodłegłości (24 sierpnia) - i to nie byle jaka rocznica, bo okrągła dwudziesta - facet z sąsiedniego stolika sili się na jakieś okolicznościowe mowy, ale że jest już solidnie wcięty, przeradza się to trochę w bełkot (szczerze mówiąc to ochrzciliśmy go w myślach "kierownikiem kołchozu", sądząc po jego powierzchowności i protekcjonalnym tonie do pozostałych trzech współbiesiadników, na pewno jego podwładnych). Jeden z jego współtowarzyszy stołu pali cały czas nerwowo papierosa i co chwila wychodzi, sprawdzić, jak sam mówi, czy samochód , którym przyjechali, jeszcze na pewno stoi :-). Muszę przyznać, że "kierownik" jest jednak bardzo pocieszny i kilka razy próbuje też coś do nas zagadać, do mojej żony, najwyraźniej widząc, że nie jeteśmy miejscowi, zwracając się przez "madame" :-). Na koniec biesiady zamawia jeszcze szampana, którym wznosi toast za "Dien Nezależnosti", a po szampanie domawia jeszcze dla każdego po ... czekoladzie :-) ( przypomniałem sobie dzięki temu, że tu na wschodzie ciągle w modzie jest zamawianie na deser w restauracji zamiast ciastka bombonierki bądź czekolady właśnie). Nasi sąsiedzi jeszcze ucztują, kiedy my wychodzimy.
Ponieważ słońce właśnie zachodzi za twierdzę, robimy pare fotek, po czym ruszamy w drogę powrotną do naszego hotelu. Po drodze, już poza obrębem starego miasta, w dzielnicy "nowy plan" wstępujemy na chwilę do sklepu i pytamy, czy nie ma stąd jakiejś maszrutki w potrzebnym nam kierunku. Pani sklepowa odpowiada, że co prawda jest, ale jeździ rzadko, można więc śmiało iść pieszo, bo po drodze jest jeszcze ogród botaniczny i ogólnie jest "szczo posmatrit". Zbudowani postawą pani sklepowej ruszamy więc pieszo, po drodze mijając faktycznie bramę ogrodu botanicznego (nie wiedziałem, że coś takiego w Kamieńcu istnieje) i szereg ciągnących się wzdłuż ulicy budynków z przełomu XIX i XX wielku, przeważnie parterowych, bardzo charaktaerystycznych dla prowincjonalnych miast rosyjskiego imperium.
Następnego dnia po śniadanku, które w hotelu "Gala" jest w cenie (och, co za cudowna odmiana po turystycznych serkach topionych), ruszamy znów w kierunku starego miasta. Dziś jest dzień niepodległóści Ukrainy, i już po drodze widać w wielu miejscach przygotowania do tego święta. Wchodząc na nowy most naszym oczom ukazuje się kierujący się w naszą stronę pochód, z wielką ukraińską flagą, na którego czele suną na nas Kozacy. Orkiestra, która pochodowi towarzyszy, rypie na całego pieśń "Nalewajmy bracia" znaną m in. z filmowej wersji "Ogniem i Mieczem" ( http://www.youtube.com/watch?v=542XpqBy4kY - to tak dla przypomnienia, o co mi chodzi; gdyby jednak zamieszczenie tego linka było niezgodne z regulaminem forum, proszę niniejszym moderatora o usunięcie go). Staje mi natychmiast przed oczami ów filmowy obraz, kiedy kozackie zastępy pod wodzą Chmielnickiego szły prosto na polski obóz pod Żółtymi Wodami i robi mi się trochę nieswojo. Kiedy jednak dochodzimy do czoła pochodu, okazuje się, że wielką flagę Ukrainy niosą poprzebierane w stroje ludowe dzieci, a idący za nimi kozacy wyglądają (gdyby nie strój) jakby przed chwilą wstali od biurka :-).
W pierwszej kolejności udajemy się na zwiedzanie katedry, przed którą stoi minaret - "pamiątka" z czasów tureckich (kiedy w 1672 roku Turcy zajęli miasto, zamienili katedrę w meczet, dobudowując minaret; warunkiem przekazania Kamieńca Polsce z powrotem w wyniku pokoju Karłowickiego było m in. pozostawienie tego minaretu, ale nasi sprytni przodkowie wybrnęli z tego tak, że na szczycie umieścili figurę Matki Boskiej). Po zwiedzeniu katedry ruszamy na zamek. Po drodze mija nas wycieczka z Polski, do której, naszym starożytnym z żoną zwyczajem (wstyd się przyznać, ale czasem zdarza się nam tak postąpić :-) ), na chwilę się dołączamy, ponieważ jednak jej przewodnik opowiada głównie jakieś "bajki z lasu" ruszamy sami dalej.
Po zwiedzeniu twierdzy jedziemy marszrutką na Że-De-Wokzał, dowiedzieć się, czy coś nie zmieniło się z dostępnością biletów na pociąg z Odessy do Lwowa. Na miejscu okazuje się, że niestety, miejsc brak (moglibyśmy ryzykować jazdę z Kamieńca do Odessy, bo zazwyczaj przed samym odjazdem są jakies zwroty i w końcu bilet zazwyczaj się dostanie, ale ponieważ musimy po weekendzie wracać do pracy, nie możemy sobie jednak za barzdo na takie ryzko pozwolić). Wracamy więc podłamani do hotelu, po drodze zastanawiając się, co robić. Możemy jeszcze dziś jechać popołudniowym autobusem do Lwowa, ale ponieważ dociera on na miejsce dopiero po 22-giej, odstrasza nas myśl o szukaniu po nocy noclegu. Postanawiamy więc jeszcze na jeden nocleg zostać w Kamieńcu i następnego dnia ruszyć do Lwowa porannym autobusem. Wracamy więc do hotelu, po czym po raz drugi tego samego dnia udajemy się na stare miasto. Tym razem wybieramy jednak miejsca mniej uczęszczane turystycznie, czy też jak kto woli "niekomercyjne". Snujemy się trochę bocznymi uliczkami wzdłuż dawnych murów miejskich, oglądając jak wygląda zagospodarowywanie zniszczonej przestrzeni starego miasta "made in Ukraine". Otóż w niektórych miejscach pojawiają się, otoczone jak to tutaj w modzie wysokimi płotami, wille - sądząc po gabarytach - jakichś ukraińskich bogaczy. Na szczęście nie wszędzie tak jest - niektóre stare uliczki, wykładane "kocimi łbami" ominął ten los, nic się na nich od dawna nie zmieniło i dzięki temu są dalej urokliwe. Idziemy więc na tyłach rynku ormiańskeigo w kierunku zachowanej dzwonnicy ormiańskiej, a następnie na dół, w kierunku zrujnowanych koszar de Wittego. Po drodze mija się zaciszne zaułki, stare domki oplecione winem, a na niewielkich placykach nawet blaszane "magaziny" jakby żywcem przeniesione z jakiejś karpackiej wioski. Jakże inny jest ten Kamieniec od tego pozostawionego na górze - z nowymi hotelami, straganami, willami bogaczy i całym tym hałasem ulicznym. Robimy sobie rundkę dookoła miasta i idąc ciągle wzdłuż dawnych murów dochodzimy na przeciwległy jego kraniec - do baszty Batorego. Po drodze zaczepia nas pewna zgarbiona staruszka, wyglądająca na obłąkaną i pyta, czy nie widzieliśmy jej syna. Odpowiadamy, że nie i staramy się oddalić, ale staruszka, widząc, że jesteśmy "zamiejscowi" pyta skąd pochodzimy. "Z Polszy" - odpowiadam. -"O z Polszy! Moj dieduszka iz takiego naroda, kotory żywiut mieżdu Polszu a Giermańcami". "Jaki naród między Polską a Niemcami, o co jej chodzi?" zastanawiam się i przed oczami stają mi Serbowie Łużyccy, kiedy babcia przypomina sobie: "Uże znaju, Ślązacy!" :-). Opowiada nam jeszcze o swoich problemach z synem, którego szuka milicja, o astrologii, którą zainteresowała się w czasach Gorbaczowa i pewnie jeszcze o wielu innych rzeczach, których niestety nie rozumiemy. Ponieważ robi się późno, a my chcemy jeszcze coś zjeść, udaje się nam wreszcie pożegnać tą ciekawą, aczkolwiek nieszczęśliwą osobę i udajemy się na kolację, po czym wracamy do hotelu.
Wieczorkiem wychodzimy sobie jeszcze na piwko do hotelowej knajpki na wolnym powietrzu, kiedy w pewnym momencie zwracją naszą uwagę nietypowi goście siadający przy sąsiednim stoliku. W tym miejscu mała retrospekcja - na początku naszego pobytu na Ukrainie zastanawialiśmy się z żoną, czy docierają tu gdzieś Japończycy. Ja doszedłem do wniosku, że pewnie bywają w Kijowie, Odessie, może we Lwowie. A tymczasem właśnie dziś okazało się, że docierają też do Kamieńca Podolskiego, a nawet siadają przy stoliku obok :-).
Z biegiem wieczoru nasza knajpa coraz bardziej się zaludnia - wielu miejscowych postanowiło właśnie tutaj świętowac dzień niepodległości Ukrainy. Nasz ostatni dzień w Kamieńcu kończy pokaz sztucznych ogni, puszczanych późnym wieczorem z okazji dwudziestej rocznicy uzyskania przez Ukrainę niepodległości.
A jutro - niestety już nasz ostatni dzień w tym pięknym kraju...
c.d.n.
P.S. Zdjęcia z Kamieńca:
1) widok z tarasu nad Smotryczem na stare miasto
2) twierdza zachodzącego słońca
3) takim głębokim i groźnym jarem Smotrycza otoczony jest stary Kamieniec
4) pochód z okazji dnia niepodległości
5) dzieci niosą flagę...
6) ...a za nimi ciągną kozacy
7) brama tryumfalna do katedry...
8 ) ...i jej fragment z napisem ku czci króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego
9) katedra kamieniecka od strony bramy...
10) ...i od strony murów

luki_
21-09-2011, 21:16
25182251832518425185251862518725188251892519025191
c.d. zdjęć:
11) tablica ku czci Jerzego Wołodyjowskiego przed katedrą
12) nagrobek Laury Przeździeckiej w katedrze
13) ratusz polski
14) kościół trynitarski...
15) ...za którym w stronę twierdzy sprowadza urokliwa uliczka
16) powoli...
17) ...wyłania się...
18 )... twierdza w całej okazałości
19) widok na stare miasto z wąskiego okienka na murach obronnych
20) wracamy...

luki_
21-09-2011, 21:22
25193251922519425195251962519725198251992520025201
c.d. zdjęć:
21) ...przez rynek ormiański
22) urokliwy zaułek
23) kot kamieniecki
24) ruiny budowli...
25) ...przy wieży ormiańskiej
26) dolny Kamieniec...
27) ...jest cichy i urokliwy
28 ) baszta Batorego...
29) ...i jej fragment z napisem ku czci fundatora
30) jutro Ukrainy

luki_
23-09-2011, 12:17
2526025261
Dzień 13 (ostatni): Powrót, czyli o tym, jak Asia została bohaterem narodowym Ukrainy (a przynajmniej czterdziestu osób w autobusie :-) ).

Dosyć wcześnie rano ruszamy z hotelu na dworzec autobusowy. Autobus do Lwowa jest co prawda o 9.45, ale zawsze lepiej byc wcześniej (jak by nie było biletów, miejsc itp.), ale ponieważ jest dziś czwartek, mamy także inną możliwość - raz na tydzień w czwartki właśnie kursuje autobus bezpośredni z Czerniowców, przez Kamieniec, do Pragi. Z internetowego rozkładu jazdy wynikało, że jedzie on także przez Lwów, będąc tam dużo szybciej (jakieś 3 godziny wcześniej) niż autokar wyruszający z Kamieńca o 9.45. Plan mamy taki - jak najszybciej dostać się do Lwowa, po czym spróbować załapać się na jakąś marszrutkę do granicy tak, żeby zdążyć na ostatni wieczorny pociąg z Przemyśla do Wrocławia, lub (jeśli plan z marszrutką nie wypali) przejść się jeszcze na Wysoki Zamek oraz trochę po mieście i wrócić ze Lwowa do Wrocławia bezpośrednim pociągiem o 23.50 (jeśli dostaniemy bilety). Jest w tym wszystkim wiele niewiadomych, a nie uśmiecha się nam szukanie noclegu na kolejną noc we Lwowie.
Po zajechaniu na dworzec idę więc od razu do okienka kasowego i pytam, czy ten autobus do Pragi jedzie przez Lwów. - Chyba tak - odpowiada pani z okienka - ale to rejs międzynarodowy i biletów na odcinki krajowe nie sprzedaje się. Pytam więc, którędy on dalej do tej Pragi jedzie, bo jeśli gdzieś przez Polskę, to pasowało by nam nawet wysiąść w Przemyślu. - On jedzie dalej chyba przez Słowację - odpowiada - ale bilety sprzedajemy tylko do Czech. Ale tak w ogóle - ciągnie kobieta - "jesli wy choczecie w Polszu, wam nada wieczerom awtobusem na Warszawu". -"Nam nie nada na Warszawu, ale na Wrocław" - odpowiadam i odchodzę. Coś mi jednak zaczyna świtać, że ten autokar do Pragi jedzie jednak przez Polskę i to w dodatku przez Kraków, po czym dopiero dalej na czeską Ostrawę. Postanawiam więc jednak zagadać bezpośrednio z kierowcą, gdy autokar nadjedzie.
W oczekiwaniu na nasz autobus siadamy w dworcowej knajpce popijając kawę. Czas ten Asia wykorzystuje m in. na pstrykanie fotek sytuacyjnych (zdjęcie 1 :-) ). W pewnym momencie zauważamy naszych Japończyków (widzianych przez nas wczoraj na hotelowym tarasie) sunących do busa jadacego do Lwowa o 9.45 :-).
Kilka minut przed dziewiątą na peron przy naszej "kaiwarence" zajeżdża autokar do Pragi. Od razu idę do kierowcy: - "My choczem w Lwiw" mówię. A on na to krótkie "niet". -"Paczemu niet?"- pytam - "wy idete czerez Lwiw!". Kierowca powtórzył mi więc to samo, co kasjerka w okienku - że to autobus międzynarodowy i na trasę krajową pasażerów nie zabiera się. "Jesli tak, to skażite mienia, czerez Polszu idete?" - pytam. On na to, że tak, ale i tak można jechać tylko do Czech, bo to autokar tranzytowy, bez prawa postojów w Polsce. Więc jeszcze z czystej ciekawości pytam, którędy on przez tą Polskę jedzie, na co pada odpowiedź: "Korczowa, Rzeszów, Kraków, Katowice, Wrocław". Wrocław? No to by nam przecież najbardziej pasowało! Spoglądam na Asię - no przecież możemy sobie ostatecznie tym razem darować ten Lwów. Ja już byłem tam dwa razy, żona raz... . -"Nie da rady?" -"Niet".
Po chwili jednak kierowca oddala się i idzie do okienka, położonego na tyłach dworca. Wkrótce wraca z jakąś panią, która chyba, o ile pamiętam na identyfikatorze miała napisane "kierownik zmiany". -"Wy chocieli w Lwiw, ili w Polszu?" - pyta. -"Najłutsze nam w Polszu, no możet byt i do Lwiwa". Kobieta odwraca się i chwilę jeszcze rozmawia z kierowcą, po czym mówi - "No w Polszu nie lzia. Nam nie nada tam kartoczek prodawat' ". Nagle wpadam na genialny pomysł - nie można do Poski, to jedziemy do Czech!
-"Gdzie tam na trasie jest pierwszy przystanek w Czechach?". -"Liberec". -"No to dawaj!". Patrzę na zegarek - jest trzy po dziewiątej (9.05 odjazd!) więc biegiem za kobietą do okienka na tyłach dworca. I tak, jak tu zwykle w kasach trzeba czekać, prosić się o informację itp., tak nagle okazuje się, że w tym okienku już czekają jakieś dwie dodatkowe panie i jakiś facet: -"Dawaj, bystriej" - krzyczy do babki, która w pośpiechu drukuje nam bilety do Liberca. -"Skolka?" - pytam - kiedy nagle okazuje się, że nie mam wystarczającej ilości hrywien. -"A ewro u tiebia jest?" - pyta facet. -"Jest" odpowiadam. -"A po skolka siewodnia ewro?" - pyta mnie :-). Na szczęście ostatni raz wczoraj wymieniałem, więc znam kurs, który podaję facetowi. Ten na to "dobra, to dawaj, obmieniom!". Wyciagam więc portfel, a tu - prawie nic, resztę euro ma Asia, więc ja znów biegiem z plecakiem do autobusu i już z dala krzyczę: - "Dawaj mi 50 euro!". Otrzymawszy je biegnę z powrotem. Tam facet łapie je i migiem przelicza należne mi hrywny. "Kierowniczka zmiany" stoi przy mnie i poklepując mnie po ramieniu powtarza w kółko: "budiet charaszo, budiet charaszo!" ( w tym całym zamieszaniu to chyba oni byli bardziej przejęci, nam aż tak na tym akurat rejsie nie zależało). Otrzymuję w końcu dwa bilety do Liberca i należną resztę w hrywnach, po czym biegnę do autobusu. Zajmuję miejsce koło Asi, kiedy wpada jeszcze do środka "kierowniczka" i wręczając mi jeszce jakieś pare hrywien reszty, które ponoć mi się należały, jeszcze raz przeprasza za zamieszanie i życzy nam szcęścia. Jesteśmy bardzo mile zaskoczeni; wyobrażacie sobie coś takiego na naszym PKS-ie? :-)
W końcu z kilkuminutowym opóźnieniem spowodowanym naszymi kombinacjami :-) ruszamy w drogę. Przez Skałę Podolską, Czortków i Tarnopol podążamy do Lwowa. W tym mieście jesteśmy ok. godziny 14-tej i od razu kierujemy się na autobusowy dworzec stryjski (po drodze udaje mi się jeszcze uchwycić aparatem budujący się stadion we Lwowie - zdj. 2). Na stryjskim wsiada dosyć dużo osób, jeszcze chwila "przepychanek" związanych z zajmowaniem miejsc i ruszamy dalej. Okazuje się jednak, że autobus nie rusza bezpośrednio na obwodnicę, ale jedzie jeszcze na dworzec kolejowy, gdzie dosiada się kolejna porcja pasażerów. Wreszcie, koło 15-tej wyjeżdżamy ze Lwowa. Jedziemy na przejście Krakowiec - Korczowa, a po drodze czas umila nam jakiś rosyjskojęzyczny serial (w sumie chcąc niechcąc oglądaliśmy tego z 10 odcinków :-) ). Po dojechaniu do przejścia okazuje się, że panuje tam jak zwykle duży ruch. Ukraińcy odprawiają nas dosyć sprawnie, ale i tak trzeba czekać, aż polskie służby uporają się z kilkoma autokarami stojącymi przed nami. W końcu przychodzi nasza kolej i do autokaru wsiadają polscy celnicy. Trochę dziwią się, widząc między samymi ukraińskimi także dwa polskie paszporty. Jeszcze "kilka" minut świecenia latarkami po pokładzie i bagażniku, po czym szczęśliwie, po ok. 3 godzinach od przyjazdu ruszamy.
Dalsza podróż przebiega już sprawnie, robi się ciemno i za Rzeszowem zaczynam przysypiać (od czasu do czasu słysząc tylko początkową muzyczkę kolejnych odcinków serialu:-) ), kiedy nagle budzi nas nerwowy głos drugiego kierowcy: - przygotować paszporty, będzie kontrola! Patrzę przez okno i widzę, że w tym momencie skręcamy na leśny parking, na którym stoi już ukraiński autokar, który oczekiwał przed nami w Korczowej na wjazd do Polski; pasażerowie stoją w dwuszeregu na krawężniku, a po otwartym bagażniku autokaru hula pies. -No ładnie - mówię do Asi - popatrz jak "nasi" traktują naszych słowiańskich sąsiadów. Okazuje się, że zatrzymuje nas lotny patrol straży celnej. Zatrzymujemy się i do autobusu wchodzi "wopista". -"Paszporty na wizę!" - mówi głośno. Ukraińcy są zestrachani i posłusznie szybko otwierają paszporty. Kiedy strażnik dochodzi do nas, mówię do niego - "A ja nie mam wizy!". Trochę zbity z tonu bierze do ręki mój paszport. Za chwilę każą wszystkim wysiadać. Jesteśmy z Asią dosyć nabuzowani, ale staramy się nie wybuchnąć, żeby nie sprowokować odwetu tych panów na naszych ukraińskich współpasażerach. Pierwsza wychodzi Asia i od razu zagaduje do celnika: - "Wie Pan, a ja nie życzę sobie, żeby po moim plecaku łaził pies!". - "Wie Pani, Niemcy i Szwajcarzy też się nie cackają z takimi autokarami"- i zaraz komenderuje pasażerom: - "ustawić się w dwuszeregu na krawężniku!". -"Co nie znaczy, że musimy z nich brać przykład. Przecież wszyscy jesteśmy ludźmi!" - odpowiada Asia. Trochę zbity z tropu próbuje się od nas oddalić, ale Asia jeszcze pyta: - "ile to będzie trwało?". -"No jakieś 2 godziny". Wbrew komendzie o zbiórce przy autokarze odchodzimy w kierunku odległej ławki stojącej przy jakimś opuszczonym zajeździe, rzucając jeszcze na odchodne, że jesteśmy w swoim kraju i na pewno nie będziemy stawać na rozkaz na jakimś krawężniku.
Trzeba przyznać, że miejsce wybrane jest świetnie - noc, stary, opuszczony nieczynny zajazd, wokół las, nawet żadnego kibelka - przygodny kierowca na pewno się tu nie zatrzyma (zresztą chyba i tak nikt nie przejmuje się ciężkim losem naszych wschodnich sąsiadów w konfrontacji z polską władzą).
Jako się rzekło, odchodzimy. Asia wyciąga telefon i zaczyna dzwonić do mamy. - "Daj spokój" - mówię - "po co niepokoisz mamę. Będzie się niepotrzebnie martwić". Odkłada więc słuchawkę i siadamy. Nagle słyszymy i widzimy rejwach - każą ludziom wsiadać z powrotem! Wracamy więc szybko do autokaru, wsiadając słyszę jeszcze fragment rozmowy celnika z kierowcą, który poucza tego ostatniego: - "to wy zaprzepaściliście "pomarańczową rewolucję" i dlatego tak macie!". -"Nauczyciel się znalazł!" - mówię oburzony do drugiego kierowcy i zajmuję swoje miejsce. Asia wbiega ostatnia, bo wyrzucała jeszcze śmieci (w tej głuszy, jak się okazało był jednak śmietnik!). Ruszamy od razu, ale kierowcy każą jej zostać z przodu. -"Czy coś się stało? Coś źle powiedziałam?" - pyta wystraszona. - "Nie! wprost przeciwnie. Dzięki Pani nie musieliśmy tu stać!" i ściskają jej ręce. Osoby siedzące z przodu autokaru czynią zresztą to samo . -"Wiedzą Panowie" - ciągnie Asia - "ja wiem jak to jest. Pamiętam jak kiedyś dawno temu, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych kiedy jechałam do Włoch, Austriacy zatrzymali autokar i wybrawszy do kontroli akurat mnie, kazali mi wyciągać przy wszystkich moje brudy z plecaka. Wiecie, to jest takie traktowanie ludzi jak..." - "Psów" - kończy kierowca :-).

. . .
Jeszcze w trasie, kiedy zatrzymujemy się na postój na przydrożnej stacji benzynowej, idziemy z Asią kupić coś do picia w stacyjnym sklepiku. Asia, otrzymując resztę zostawia kasjerowi zwyczajowy grosik mówiąc: - "To na szczęście" - i dodaje - "Wie Pan, wracam z takiego kraju, w którym na pożegnanie ludzie życzą sobie szczęścia".
- "To musi być jakiś cudowny kraj... " - odpowiada.

tomas pablo
23-09-2011, 18:33
fajnie się czytało ! dzięki ! ...( akurat rok temu robiłem część z tej trasy )

joorg
23-09-2011, 20:39
Luki , dzięki za interesujące opisy Waszych wędrówek ..podziwiam za "zakres" i odległości jakie pokonaliście w krótkim czasie.
Pozdrawiam i mam nadzieje do zobaczenia jeszcze gdzieś Tam

don Enrico
24-09-2011, 10:28
LUKI ! wykonałeś kawał roboty tworząc tą relację.
Relację którą czytałem z przyjemnością i zaciekawieniem.
Mam nadzieję że dzięki niej, wspomnienia zachowają się dłużej.
A ta ostatnia historyjka z polskimi służbami celnymi niech będzie objaśnieniem że nie takie one piękne jak się malują żądając kolejnych podwyżek.

luki_
24-09-2011, 18:40
Ja z kolei dziękuję Wszystkim Czytelnikom, że jakoś zdołali dotrwać do końca tej przydługiej opowieści :-).
Co do naszych służb celno-granicznych to wszystko rozumiem, te ich argumenty, że praca ciężka, że wytyczne z unii, że służba nie drużba itp. , ale to wszystko nie usprawiedliwia faktu, żeby można było bez przyczyny poniżać ludzi.

buba
29-09-2011, 21:40
no wreszcie sie zebralam do przeczytania relacji :-)

Podziwiam cie za dokladne przygotowanie sie do wyprawy- w porownaniu z toba to ja jade zawsze totalnie "w ciemno" ;)


[Wstępując do sklepu po mineralną natykam się na pierwszy "ciekawy" widoczek tego dnia - babcia prowadząca krowy na pastwisko zachodzi tu na szklaneczkę gorzałki, którą sklepowa nalewa jej wprost z jednej z butelek stojących na ladzie )

no to mieliscie cos na poprawe humoru po poprzednim dniu i spotkaniami z plotami noworuskich :-)

i co, poprzestaliscie na mineralnej czy tez skusiliscie sie na horiłke?



[Po krótkiej wymianie zdań zorientowałem się także, że mój rozmówca to Joorg, nie znany mi dotąd co prawda osobiście, ale znany oczywiście z niniejszego forum,]

ale fajne musialo byc spotkanie!!!

cos w tym jest ze ostatnio jak sie wpada na jakiegos polaka w karpatach to sie zaraz okazuje ze to znajomy z jakiegos forum- przynajmniej ja tam mam ;)


[Po drodze daje się we znaki zmęczenie - musimy gonić jagodziarzy
nooo, jagodziarze- oni to maja kondyche! wiele razy slyszalam ze nieraz turystom nie udalo sie dotrzymac im kroku. Dwie pelne bańki 10 l w rece i heja do przodu ;)


[W kasie dowiaduję się, że bilety sprzedają dopiero, kiedy okaże się, ze autobus, którym mamy jechać dotrze na przystanek

niestety nie wszedzie tak jest... na polesiu sprzedaja bilety wczesniej.. i potem sa takie sytuacje ze my zostajemy z biletami w rece a "autobus połamałsia" 50 km dalej ;) i babki w kasie musza drukowac jakies anulacje biletow, rozkrecac swoje kasy fiskalne ktore zyja wlasnym zyciem i drukowac kolejne bilety na inny autobus. Te karpackie kasjerki widac lubia sobie oszczedzic niepotrzebnej pracy :-)



[Na dole w pensjonacie zostały moje nieprzemakalne spodnie - oczywiście akurat tego dnia nie wziąłem ich ze sobą.

zabieranie na wyprawe nieprzemakalnych, rybackich spodni gwarantuje dobra pogode- sprawdzilam juz kilka razy!


[Jeśli mam już jakiś wybór, to szcerze mówiąc wolę na Ukrainie kierowców starych Ład - są zazwyczaj sympatyczni, można z nimi pogadać, no i nie cackają się ze swoim samochodem na wyboistych drogach tak jak ci kolesie z "Audi

ta zasada dziala chyba wszedzie, i w polsce, i na ukrainie... im bardziej stare i zdezelowane auto tym sympatyczniejszy, bardziej zyczliwy i chetny do pogadania kierowca!

i czesto taki z łady podwiezie za darmo...

buba
29-09-2011, 22:14
[Coś takiego widziałem pierwszy raz na Krymie podczas mojego pierwszego pobytu tam w 1991 roku."
ale bym sobie poczytala relacje z krymu z tamtych lat!! ciekawe jak tam wtedy bylo.. Moja noga postawila sie na ukrainie dopiero 6 lat pozniej, a wrazenie i tak sa niezatarte z tych poczatkowych pobytow! zatem wnioskuje ze niesamowity musial byc ten wyjazd na krym sprzed 20 lat! masz moze jakies fotki?


[9) Lenin (a może Dzierżyński?) na szlaku

chyba lenin? bo podobnie jak na pomnikach trzyma chyba jakas czapke w rece ;)


[W trakcie jazdy do naszego tylnego rzędu dosiada się jeszcze jedna osoba - jakaś młoda dziewczyna, która zapewne dojeżdża do pracy. Ponieważ nasza dawna sąsiadka ma za chwilę wysiadać, mówi do tej dziewczyny, że my "z Polszy, ale rozmawiamy po rosyjsku", prosi ją więc, żeby wskazała nam, kedy będziemy musieli wysiadać. Dziewczyna wzrusza ramionami w geście "a co mnie to obchodzi". [/SIZE]

taaaaaa... nie wiem czemu tak jest ze starsi sa mili, chetni do pomocy i nawiazania kontaktu a mlodzi maja wszystko w d... :(


["a nie, tam toże bardak!". Nie mogę się powstrzymać i odwracając głowę wybucham pod nosem śmiechem .Dawno już nie słyszałem tego słowa ("bardak"), które jako rusycyzm jest w Polsce używane w niektórych stronach, a mnie osobiście bardzo się podoba, chyba ze względu na swoją dosadność i taki wschodni wydźwięk (od tego momentu już do końca wyjazdu, na każdy zobaczony taki "swojsko-ukraiński" bałaganek mówiliśmy "tu toże bardak").
(..) to przypomina okolice naszej zapory w Solinie, ale w bardziej wschodnim "bardakowatym" wydaniu ).

chyba tez polubie to slowo :-) ma w sobie cos takiego fajnego, swojskiego i przyjaznego :-)

buba
29-09-2011, 22:48
[Przysłuchujący się nam z przodu młody Ukrainiec, jadący z żoną i z dziećmi odwraca się nagle do mnie i oświadcza: "ale pan dobrze mówi po ukraińsku!" Ponieważ moją "techniką" rozmowy po ukraińsku jest łączenie dwóch słow polskich, dwóch rosyjskich i dwóch (chyba) ukraińskich, od razu przypomina mi się pewien odcinek serialu "Czterdziestolatek" w którym to główny bohater będąc na delagacji na Węgrzech próbuje w jakimś sklepie kupić kryształ (a były to czasy, kiedy z Polski woziło się kryształy na handel w tamtym kierunku, nie odwrotnie). Otóż inżynier Karwowski próbuje tam (chyba podobnie jak ja tutaj) wysłowić się tak, żeby być dobrze zrozumianym, mówi więc głośno, powoli i używając bezokoliczników, kiedy nagle słuchający go Węgier odpowiada płynną polszczyzną: "jak pan jest z Polski, to czemu pan tak źle mówi po Polsku?". Zawsze wydawało mi się, że moi rozmówcy (np. Czesi) tak właśnie sądzą na mój temat, a tu proszę, taka niespodzianka ...

widac ci dobrze szło!!! :-) ja sie dowiedzialam kiedys od plynnie mowiacego po polsku taksowkarza z Kołomyi ze "jak pani 1/3 slow powie po rosyjsku, 1/3 po polsku, a 1/3 sama sobie wymysli to jeszcze ukrainski to nie bedzie" ;)
A tak sie starałam!!!! ;)


[W końcu zajeżdżamy naszym "taxi" pod same drzwi turbazy. "Obciach" kompletny - wszyscy rozpoznają nas i się śmieją - pani siedząca w barze obok turbazy, gdzie poprzedniego dnia się stołowaliśmy, nasza gospodyni z "Edelweisa" również (jak do tej pory była na dystans, teraz też próbuje, ale widocznie nie może powstrzymać śmiechu), a nasi czescy współwycieczkowicze pytają jeden przez drugiego "jak się jechało tą taksówką?".
Ciężko było się nam uwolnić od ich towarzystwa i pytań o to, jak sobie załatwiliśmy taki środek transportu, na szczęście wszyscy w końcu udali się na kolację, którą mieli zamówioną w "Edelweisie".

a ja myslalam ze taki srodek transportu to w calych karpatach wciaz rzecz normalna a nie jakis dziwoląg zwracajacy uwage... widac sie pozmienialo pod czarnohora przez te 6 lat co tam nie bylam..

buba
29-09-2011, 23:39
["to wy zaprzepaściliście "pomarańczową rewolucję" i dlatego tak macie!".

Nie wiem czemu tak jest ze polacy traktuja ukraincow na granicy duzo gorzej niz ukraincy polakow.. Zwlaszcza jak nie maja swiadkow.. Ale musieli miec glupie miny jak was tam zobaczyli w tym autobusie!!:mrgreen: Fajnie ze udalo sie wam pomóc tym ukraincom z autobusu!
W ramach wdziecznosci kierowca mogl was wypuscic we Wrocławiu! (nie proponowaliscie mu tego?)

Pamietam jak jezdzilam kiedys czesto przez granice w aucie na ukrainskich blachach jak polscy celnicy zawsze zaczynali robic dym a jak nagle zauwazali u mnie polski paszport to zaraz spuszczali z tonu i mieli miny jakby w gacie narobili ;) Fajnie mozna sobie bylo z tych skur*** jaja robic. Kiedys mnie juz zaprowadzili do przelozonego by mnie "deportowac" z polski bez prawa powrotu bo paszportu nie moglam znalezc ;) A przy przelozonym wyciagnelam polski paszport i zapytalam dokad mnie chce deportowac? bo jak na ukraine chca to ja poprosze na krym ;)

luki_
30-09-2011, 19:38
Droga Bubo!
Po pierwsze dzięki za wnikliwe zainteresowanie tematem naszych wojaży :-). Postaram się wiec odpowiedzieć chociaż na niektóre z Twoich pytań:


Podziwiam cie za dokladne przygotowanie sie do wyprawy- w porownaniu z toba to ja jade zawsze totalnie "w ciemno" ;)
Co do przygotowań, to bym tak nie przesadzał:
-po pierwsze: ponieważ interesuję się tematyką wschodniokrpacką, po prostu często czytuję sobie o tamtych stronach lub godzinami potrafię oglądać mapy i to wcale nie w jakimś określonym celu, takie mam po prostu hobby ... . Po drugie co do naszej marszruty, to praktycznie cały czas były jakieś odstępstwa od "planu" - w zasadzie pierwotnie zakładałem, że ruszymy z Sianek, ale tu trzeba by było poświęcić dodatkowy dzień dla zdobycia Pikuja, a ponieważ mieliśmy w zamiarze dotarcie do jeszcze wielu miejsc i nawet Odessy :-) , to już w pociągu stwierdziłem, że odpuszczamy sobie te Sianki, żeby zostawić sobie coś na przyszłość i jeszcze móc tam wrócić... . Tak samo pierwotnie planowaliśmy przejście grzbietem Poł. Krasnej do Ust - Czornej i dalej przedzieranie się np. do Rafajłowej, ale kiedy już w Kołoczawie zobaczyłem fotki słonych jezior stwierdziliśmy, że nie możemy sobie tego odpuścić. Zdobycia Howerli też w sumie nie planowałem, ale jak już znaleźlismy się w Jasini, to trudno było sobie ten "rarytas" podarować.


i co, poprzestaliscie na mineralnej czy tez skusiliscie sie na horiłke?
Poprzestaliśmy na mineralnej, horiłkę to po dotarciu do celu ( w górach, a przynajmniej wtedy, kiedy na serio chodzimy po nich takie atrakcje zostawiam sobie na wieczór :-) ).


ale fajne musialo byc spotkanie!!!
Noo, spotkanie było fajne, zwłaszcza Joorgu wydawał się być zaskoczony - po pierwsze tym, kiedy zobaczył, że nagle, prosto pod górę po połoninie, gdzie nie ma żadnej ścieżki, wychodzi na niego dwójka ludzi, a po drugie gdy dowiedział się, że jeszcze jest przez tych osobników znany i czytany :-).



ta zasada dziala chyba wszedzie, i w polsce, i na ukrainie... im bardziej stare i zdezelowane auto tym sympatyczniejszy, bardziej zyczliwy i chetny do pogadania kierowca!

i czesto taki z łady podwiezie za darmo...
Co do kierowców na Ukrainie, to przyzwyczailiśmy się, że tamtejsi kierowcy po prostu chcą (lub muszą) w ten sposób dorobić. Zazwyczaj nie brali wygórowanych kwot - dla nas było to niewiele, a dla nich - zawsze jakieś tam zasilenie skromnego budżetu. Inaczej było w Rumunii - tam łapanie stopa zajmowało nam kilka sekund (aczkolwiek tylko dwa razy byliśmy do tego zmuszeni, pewnie bywa też inaczej) i oczywiście kierowcy wzbraniali się przed przyjęciem pieniędzy, najwyraźniej za zaszczyt poczytując sobie, że turyści aż z Polski zechcieli się tam fatygować...


ale bym sobie poczytala relacje z krymu z tamtych lat!! ciekawe jak tam wtedy bylo.. Moja noga postawila sie na ukrainie dopiero 6 lat pozniej, a wrazenie i tak sa niezatarte z tych poczatkowych pobytow! zatem wnioskuje ze niesamowity musial byc ten wyjazd na krym sprzed 20 lat! masz moze jakies fotki?
W zasadzie w tamtych czasach byłem na Krymie dwukronie, dwa lata z rzędu - najprawdopodobniej były to lata 1991 i 1992, ale już nie dam sobie ręki uciąć, czy nie było to o rok później..., ale chyba raczej nie, bo pamiętam, że za pierwszym razem (a był to przełom sierpnia i września) Ukraina była zdaje się świeżo po deklaracji niepodległości i zaczynały tam funkcjonować obok rubli, także lokalne pieniądze - wtedy nazywały się "karbowańce".
Cóż, te dwa Krymy to też osobne historie, tyle, że po upływie tylu lat już nie tak dużo pamiętam. W każdym razie pierwszy raz byłem jeszcze z rodzicami, a drugi raz tylko z siostrą. Z rodzicami - w Eupatorii (tam to właśnie nad brzegiem słonego jeziorka występowały lecznicze błota, takie same jak na Zakarpaciu), a z siostrą - w Ałuszcie (wtedy też zdobyliśmy kilka szczytów w Górach Krymskich - m in. Dermedży i Czatyrdah).
Te wyjazdy były "zorganizowane" - w każdym razie wyglądało to tak, że jechało się pociągiem do Brześcia n/Bugiem, z wykupionym biletem do Białej Podlaskiej. Tam wsiadała pilotka i chodząc po przedziałach z pytaniem: "czy tu ktoś z państwa jedzie z biurem X na Krym?" wręczała bilety na dalszy odcinek. W Brześciu jechaliśmy na lotnisko, gdzie miał czekać wyczarterowany samolot - teraz trudno w to uwierzyć, ale były to czasy największej zapaści już odchodzącego w przeszłość Związku Radzieckiego, więc brakowało absolutnie wszystkiego, m in. paliwa lotniczego, które (ponoć) piloci (!) naszego wyczarterowanego samolotu musieli kupować na czarno za dolary od wojska - i wcale nie było takie oczywiste, czy polecimy, czy nie ( w końcu z opóźnieniem jedank udało nam się z Brześcia odlecieć). Z kolei w drodze powrotnej pamiętam, jak na lotnisku w Symferopolu natknęliśmy się na taki widoczek: w kolejce do odprawy do samolotu ludzie tratowali siebie nawzajem, górą, nad głowami innych podając sobie walizki i dzieci do osoby z rodziny, której udało się dopchać bliżej "bramek". Zapytaliśmy kogoś z obsługi lotniska, co się tu dzieje i okazało się, że to pasażerowie samolotu lecącego gdzieś na Syberię; poprzedni samolot odleciał trzy dni temu, nawet jeszcze nie wrócił (tekst jak z "Misia" :-) ), więc oni czekają tu od trzech dni, jest ich trzysta osób, a samolot, który w końcu po nich przyleciał jest tylko na 150... .
A tak poza tym, to wyjazd był bardzo udany, pojechaliśmy wtedy taryfą z Eupatorii do Bakczysaraju (wychodziło to śmiesznie tanio); a z radziecką wycieczką do Jałty przejechaliśmy przez zakazany wówczas dla turystów z zagranicy Sewastopol...
Z drugiego wyjazdu natomiast pamętam taką scenkę; pewnego dnia wybraliśmy się z siostrą do Jałty i wracać do Ałuszty mieliśmy zamiar oczywiście trolejbusem. Ale po wejściu na dworzec trolejbusowy w Jałcie zobaczyliśmy, że do kasy ciągnie się długaśna, pozawijana kolejka, która ani drgnie, natomiast trolejbusy w kierunku Symferopola odjeżdżają co chwilę i do tego puściusieńkie. Co się okazało - w kasach zabrakło druczków biletowych, z fabryki jeszcze nie dowieźli więc nie mogą sprzedawać, natomiast w drzwiach do trolejbusa stoi "babka biletowa" która drze się na wszysytkich usiłujących się dostać na pokład: "bez bilietow nielzia!" :-). Cóż, "i smieszno i straszno...". Dobrze, że wtedy spotkaliśmy w kolejce jakiś Polaków z naszego hotelu i wraz z nimi zrzuciliśmy się na transport jakąś prywatną Ładą.
Oprócz tego pamiętam też np., że kiedy wracając z plaży zachodziło się do publicznego kibla, to nie dało tam rady skorzystać inaczej, niż brodząc po kostki w moczu, a babki klozetowe siedzące na zewnątrz jeszcze cię opieprzały, że ty w samych gaciach, tak prosto z plaży do kibla. Cóż, takie sceny już tam chyba odeszły w przeszłość...
Co do fotek, a raczej slajdów (bo wtedy mieliśmy jeszcze projektor) to pewnie gdzieś się zachowały, musiałbym pogrzebać (niestety na pewno nie było by tego wiele, nie robiło się wtedy tyle zdjęć co teraz :-) ).


a ja myslalam ze taki srodek transportu to w calych karpatach wciaz rzecz normalna a nie jakis dziwoląg zwracajacy uwage... widac sie pozmienialo pod czarnohora przez te 6 lat co tam nie bylam..

Chyba aż tak się nie pozmieniało, bo nawet miejscowi (albo przede wszystkim miejscowi) z tego korzystają. Dziwili i cieszyli się głównie Czesi.


Nie wiem czemu tak jest ze polacy traktuja ukraincow na granicy duzo gorzej niz ukraincy polakow.. Zwlaszcza jak nie maja swiadkow.. Ale musieli miec glupie miny jak was tam zobaczyli w tym autobusie!!:mrgreen: Fajnie ze udalo sie wam pomóc tym ukraincom z autobusu!
No właśnie, to jest zagadka. Chociaż mnie osobiście wydaje się, że jej rozwiązanie jest prostsze niż nam się wydaje. Zwróć uwagę - my Polacy ( w tym przede wszystkim nasze służby - graniczne, policja itp) zwracamy się do Ukrainców z pozycji silniejszego (przynajmniej ekonomicznie) sąsiada. Dla Ukraińców z kolei jesteśmy jakby krajem z lepszego świata, żeby do którego to dostać się, muszą najpierw wystawać w wielogodzinnych kolejkach po wizę (jeżeli w ogóle mają taką możliwość - posiadają od kogoś zaproszenie itp). Jeśli już taką wizę dostaną, to starają się ją szanować jak mogą, dlatego m in. nie pyszczą do naszych służb celno-granicznych, nie stawiają się i dlatego w ogóle nie są roszczeniowi w konfrontacji z władzą, pracodawcą itp. Oni po prostu przyzwyczaili się, że prosty człowiek musi dostać "po dupie" - jak nie z tej, to z tamtej strony. Jaka jest natomiast logika myślenia naszego "pogranicznika"? Nie wierzę, że traktuje on wszystkich ludzi z tamtej strony kordonu za przemytników, złodziei itp., jak by to nam zapewne wmawiano uzasadniając nadplanowe przeszukiwanie autokarów. Sama zresztą powierzchowność tamtych ludzi zdradza, że tak nie jest (np. tych Ukraińców, z kórymi przyszło nam podróżować autokarem - ot, zwykli ludzie, normalnie ubrani, ani przesadnie gadatliwi, ani przesadnie cisi, nawet żadnego picia alkoholu nie było na pokładzie :-) ). Dlaczego więc nasi celnicy tak się zachowują? To wynika po prostu z ludzkiej natury - zachowanie stare jak świat. Kiedy możesz sobie bezkarnie kogoś sponiewierać, kto być może jest od ciebie inteligentniejszy, wyższy wykształceniem, kulturą osobistą itp.? Wtedy, kiedy to ty jesteś w prawie, a on ryzykuje wiele, próbując przeciwstawić się tobie. Tak jest właśnie z naszymi służbami granicznymi na wschodzie - przecież wśród tych osób, którym "nasz" celnik kazał stanąć w dwuszeregu na krawężniku mógł być np. profesor z uniwersytetu w Czerniowcach, studenci jadący na wymianę itp. Przed przełożonymi zawsze trzeba stukać obacsami, a tu można sobie bezkarnie użyć do woli - przecież i tak nikt się nie poskarży. Ot i cała ludzka natura.
Dlatego tym bardziej cieszy mnie, że udało się nam "przytrzeć im nosa" - tak jak piszesz musieli być zaskoczeni faktem, że wsród tej całej "hołoty" siedzi sobie jeszcze dwóch osobników z polskim paszportem...

A poza tym życzę Ci szczęśliwej i udanej podróży nad Morze Azowskie już wkrótce!

buba
30-09-2011, 20:04
[A poza tym życzę Ci szczęśliwej i udanej podróży nad Morze Azowskie już wkrótce![/SIZE]

nie-dziekuje :-) tak sie mowi? bo ponoc nie mozna dziekowac za takie zyczenia? zeby nie zapeszyc? ;) Ale zawsze milo, bardzo milo takowe uslyszec :-)
Jedziemy w przyszla sobote- wracamy 1 listopada. relacja zapewne bedzie dlugasna (mam nadzieje ze bedzie o czym pisac)