PDA

Zobacz pełną wersję : Chory na Horę



iaa
05-01-2012, 17:15
Z górami to różnie bywa, prawie jak z ludźmi. Gdy mają takie cuś w nazwie, kształcie, umiejscowieniu, to ciągnie ku nim, że hej…

Jakoś nie czułem nigdy mięty do Połoniny Równej, bo równe, płaskie, to zaprzeczenie gór. Za to, gdy w trakcie pogawędek towarzysko – turystycznych padła nazwa Ostra Hora, nie trzeba było nic więcej, żeby poczynić pewne założenia… Dodajmy, jak zwykle rozciągnięte w czasie, a zrealizowane znienacka /zawsze chciałem lepiej poznać Znienacka – inspirujący typ/.

Noc ciemna, a może to już opóźniony sierpniowy ranek? Człek z pościeli i objęć morfejskich wyrwany niewiele rozumie. Kocioł myśli: - Co to śpiwór? Którędy do lodówki? Gdzie buty i czy jest jeszcze chleb w płynie? Dlaczego plecak zakłada się inaczej niż skarpetki? Czasu coraz mniej, ale wóz, który dziś nas będzie wiózł, jak zwykle litościwie ślizga się po czasie. W sumie racja – po co się spieszyć, góry nie mają gdzie uciec. Dziwny tylko, jakiś nieokreślony niepokój ogarnia, gdy w głowie huczy słowo: Ubla.

wtak
05-01-2012, 20:32
Ostra Hora - łatwo zachorować :) i nieco przypadkiem na Połoninę Równą zajrzeć.
Ubla - nie taki diabeł straszny... .

don Enrico
05-01-2012, 20:58
iaa napisał :

Człek z pościeli i objęć morfejskich wyrwany niewiele rozumie. Kocioł myśli: - Co to śpiwór? Którędy do lodówki? Gdzie buty i czy jest jeszcze chleb w płynie?
Tylko człowiek wyrwany z objęć Morfeusza wrzuca do plecaka chleb w płynie (jadąc na Ostrą) :roll::roll: :lol::lol: ;);)

iaa
06-01-2012, 03:26
Po opanowaniu ziewów straszliwych ustalamy z kierowcą, gdzie /a może kiedy/ północ i dlaczego poduszki pochował w różnych zakamarkach grafitowego potwora, wreszcie hajda w drogę. Do granicy, która jakiś czas temu stała się niestrzeżona, jakoś chłopina dał radę, później rozpakowaliśmy elegancko poprzecieraną ze starości mapę Słowacji, która nie raz pomagała zobaczyć coś zamiast czegoś i… sięgnęliśmy do zakamarków pamięci RAM, bo „Earth chyba pokazywał jakiś skrót „. I zaczęło się – droga, jak na dobrych rysunkach, zwężała się, zwężała się… na łąkach jelenie sennie ryczały, mgły rozmiękczały owadzie zwłoki na szybie, a my… dorysowywaliśmy brakujące odcinki traktu ku Ubli.

iaa
06-01-2012, 12:57
Wytęsknione przejście graniczne Ubla / Małyj Bereznyj.
Czego to można się dowiedzieć w takim miejscu? Sporo – np. poznać typy charakterologiczne uczestników wyjazdu. Ot takie na ten raz: z założenia wątpiący – „Nie, to niemożliwe!”; skłonny do czynów karalnych /w afekcie/ - „Zabiję cię!”; odpowiedzialny człowiek z gestem - „Proszę bardzo, reszty nie trzeba.”; euforyczny histeryk - „Ale czad! Cha,cha,cha! Ja chyba śnię! Chi,chi,chi!”
Uff. Udało się.
To nie mogło się zdarzyć naprawdę.

A jeśli?

don Enrico
08-01-2012, 14:09
Wytęsknione przejście graniczne Ubla / Małyj Bereznyj.
(...)
To nie mogło się zdarzyć naprawdę.

Jołki-połki ! To już minęły dwie doby jak stoicie na tym upierdliwym przejściu.
Co chwilę sprawdzam, ale nic się nie posuwa akcja do przodu.
Januszku ! zrób coś !!!

tomas pablo
08-01-2012, 14:18
no co ?...może ich jeszcze ''trzepią''..może znależli za długi nóż, albo co innego...

iaa
09-01-2012, 13:13
Jołki-połki ! To już minęły dwie doby jak stoicie na tym upierdliwym przejściu.
Co chwilę sprawdzam, ale nic się nie posuwa akcja do przodu. Januszku ! zrób coś !!!
Przecież wszyscy twierdzili, że tam się długo stoi.:twisted: "Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech":oops:

Granica rozstrzygnęła egzystencjalne skądinąd pytanie: „Zagramy w zielone?” Stąd zapewne, od pierwszego metra po jej przekroczeniu myszkujące spojrzenia kierowcy i pasażera, lustrujące każdą witrynę i reklamę, aż po duży i estetycznie mocno odbiegający od okolicznej kolorystyki napis BP. Tu nadzieje się rozwiały.

Trwajmy jednak dalej w estetyce turystyki samochodowej.

Łakomym wzrokiem, przez szybę maszyny, chłoniemy coraz ciekawsze krajobrazy, kolejne pagóreksy, swojskość i naturalne klimaty, których i tu coraz mniej. Wszystko, co na zewnątrz, idealnie pasuje do mapy Bieszczadów Wschodnich, którą nie całkiem głupim trafem, a jakimś cudem posiadamy. A kierowca, jak to kierowca, z wyraźnie zaznaczonym wytrzeszczem poprzecznie rozbieżnym omija namiastki kraterów wulkanicznych na gładkiej, być może kiedyś, powierzchni asfaltu. Ejże, nie narzekajże! Gorzej w tej pięknej krainie bywało i bywa mać / a może: ma bywać/.

iaa
10-01-2012, 07:17
iaa napisał :

Tylko człowiek wyrwany z objęć Morfeusza wrzuca do plecaka chleb w płynie (jadąc na Ostrą) :roll::roll: :lol::lol: ;);)

Vademecum don Enrico, vademecum!

Gdy już ku Lucie skręt drogi nas powiódł, przecinając bieg ważnej linii kolejowej, język z charakterystycznym chrzęstem podążał za myślą: napić się tego. Gdzieś tu, na tym forumie, padło niebiańsko doskonałe określenie tego – „złociste krople optymizmu”. Tak, tego nam /mi / trzeba. Gdzie myśl, tam magazin. Problem był tylko w obfitości, a wynikał on pewnie też z faktu, że Lutowe okolice mają ciekawy charakter kurortowo – biedęklepiący, ze zdaje się wyciągiem narciarskim związane. Na szczęście obok pensjonatowych całkiem, całkiem lokali gastro, nie wiadomo na jakim prawie lokowane były w domciu, zwykłe skarbnice tego, co potrzebne jeszcze niestrudzonemu wędrowcowi. Radości i zapobiegliwym zabiegom nie było końca. W jednym z takowych miejsc wymian towaru za pieniądz nastąpiła transakcja i po wygodnym ulokowaniu się na fotelu samochodowym już miało nastąpić to, co powinno nastąpić rozkosz kubeczkom smakowym zapewniając, gdy nagle kierowcę urzekła jedna z licznie mijanych po drodze babulek, machając bez większego przekonania ręką, coby podwodę zatrzymać. Rozgardiasz i udawana ciasnota nie przeszkodziły zacnemu kierowcy gentelmanem szarmanckim być i tym samym moment spożycia znacząco opóźnił się był, albowiem w obecności damy jakoś tak łyso z gwinta sączyć, zamglonym z rozkoszy wzrokiem wodząc po urokliwych krajobrazach. Nieprawdaż?

buba
10-01-2012, 11:51
albowiem w obecności damy jakoś tak łyso z gwinta sączyć, zamglonym z rozkoszy wzrokiem wodząc po urokliwych krajobrazach. Nieprawdaż?

jasne ze łyso! damie mogloby byc bardzo przykro jakby nie zostala poczestowana!

iaa
12-01-2012, 18:20
Już wcześniej, z zainteresowaniem snuliśmy przypuszczenia, co też licznie i w jednym kierunku podążające niewiasty mają w torbeczkach i puszeczko - garach barwnie ozdobionych motywami kwiatowymi i nie tylko. Każda to niosła, a wszystkie do cerkwi zmierzały, bo w jej bezpośredniej bliskości, jak się okazało, kazała się wysadzić nasza współpasażerka. Jakoś tak w trakcie krótkiej znajomości o czym innym polsko – ukraińska dyskusja snuta była, a istotne pytanie nie zostało zadane. Babeczka opuściła gościnne polskie progi, a zatem – pssst! Gul – dobre! Gul – lepsze! Gul – miodzio! Gul – odlot! Gu.. – co, już koniec?! Jazdy też, bo jak się okazało, mapa, przypuszczenia i droga zbiegły się w jednym miejscu – o dziwo w pobliżu baro – sklepu /hmm/. Hamulec, jedyneczka, hamulec – tu nie; jedyneczka, hamulec – tu też nie. A ten dziadzio za płotem może kawałek łąki, coby się maszyna przez dwa dni spokojnie popasła, udostępni?
- Dobryj den. Pan, u was maszynu… parking dwa dnia / i noczi/… yyy?
- Yyy, uuu, ooo…! Dźwięki przez dziadzia wydawane jakieś dziwne takie, nijak do mowy z innych ukraińskich wyjazdów niepodobne, ale wola wyraźnie okazana poprzez: zdjęcie desek zaporowych /u dołu/, usunięcie belek podpierających /u góry/, skuteczne wskazanie kogutowi butem miejsca stałego zakwaterowania, wreszcie otwarcie bramy/ ręce i nogi w akcji/ i dodatkowo - uniesienie grabiami przewodu sielsko ścielącemu się na wysokości nosa opowiadającego. No to fruu, z lekka płosząc kuraki docieramy pięć metrów dalej tj. pod z lekka wzniesioną drugą granicą rozległego ogrodu.

sir Bazyl
12-01-2012, 19:39
... a zatem – pssst! Gul – dobre! Gul – lepsze! Gul – miodzio! Gul – odlot! Gu.. – co, już koniec?! ...
Ojojoj! Ojoj! Oj! Grdyka drga rozdrażniona, krtań płonie a w lodówce tylko musztarda!
A w ostatni łikend biłe niefiltrowane pięknie pieniło się w kuflach w jednej z knajpek bieszczadzkich!
Dawaj Janusz, dawaj - pyszne to...i nie tylko ten krótki passus o pianie mi gulą w gardle stanął! Eh...czas najwyższy znów ruszyć w krainę liczydeł.

don Enrico
12-01-2012, 20:11
(...)! Eh...czas najwyższy znów ruszyć w krainę liczydeł.
Pięknie powiedziane

iaa
12-01-2012, 20:16
Ojojoj! Ojoj! Oj! Grdyka drga rozdrażniona, krtań płonie a w lodówce tylko musztarda!
A w ostatni łikend biłe niefiltrowane pięknie pieniło się w kuflach w jednej z knajpek bieszczadzkich!
Dawaj Janusz, dawaj - pyszne to...i nie tylko ten krótki passus o pianie mi gulą w gardle stanął! Eh...czas najwyższy znów ruszyć w krainę liczydeł.

Rzekłeś Wodzu, howk! /chyba/
Ten odcinek sponsoruje, a co mi tam: Ciechan psz.

Jęk, pełen udawanej rozkoszy, towarzyszący opuszczaniu rzekomo zawsze niewygodnego samochodu i zmianie rzekomo nieergonomicznej postawy, właściwej wszystkim podróżującym tym środkiem transportu, rozszedł się po Lucie.

Jęk, pełen szczerego zachwytu nad obłymi wzgórzami otaczającymi miejsce, do którego przybyli, w końcu nie nizinni turyści, jako też podziw dla porannej pracy słońca i świeżości wozducha, rozszedł się po Lucie.

Po wytłumaczeniu właścicielowi posesji, że te wory z szelkami to na plecy, bo „my w gory na dwa dnia itd., itp. …”, a Dziadzio, swoje dźwięki wydając, z pełnym politowania uśmiechem ręką radośnie machał tu i ówdzie. Nazwy Holica i Ostra robiły na nim zdecydowanie mniejsze wrażenie, niż na nieświadomych jeszcze tego, co ich czeka, innostrancach.
Jeszcze, gdy skład ekipy był zapuszkowany w klimatyzowanych warunkach, toczyły się leniwe dyskusje: - właściwie to gdzie, po co, którędy, a może by, na którą, ile, gęsto poziomice, jakieś źródełko ???. Wątki były zarzucane, ale niechętnie podnoszone przez współpasażerów. Klasyczne dla hedonistów zachowanie: dojedziemy, się zobaczy – koiło zmysły i dawało złudny spokój.
Gdy ucichły westchnienia zachwytu i udawanej ulgi, a czas skrócił się o godzinę, właśnie czas było na damsko – męskie decyzje.
Z najmniej spodziewanej strony wysunięto opcję szokująco - harcorową, ale uległa ona naturalnej i sprawnej pacyfikacji; ideowym targom nie było końca, wyraźnie dawał się odczuć brak niejednokrotnie zaznanej „demokracji Henkowej”.
W tych warunkach można stwierdzić, że błyskawicznie została przyjęta dziwnie brzmiąca propozycja – idziemy na dwa razy… /co wcale nie znaczy, że idziemy albo i nie/


(…) Tylko gdzieś w cieniu, pod lichym płotkiem, wśród zielska, głęboko w jednym ze zwojów mózgowych schowana szaleńca myśl o „kółeczku”, poszła się… wietrzyć.

Ale…

iaa
13-01-2012, 19:36
No dobrze, ale…

Jak przystało na rasowych wyjadaczy turystycznych, w różnych bojach zaprawionych i logiką się na co dzień posługujących, krążyliśmy jako te ćmy, muchy, trutnie /wybrać ulubione/ między wozikiem a ławeczką; jakby nie można wcześniej owego majdanu na majdan lokalny wyrzucić, wybrać co zbędne mniej, a resztę do juków wrzucić.
Z tym, że wozik był już na podwórku dziadziowym dobrze deskami etc. zablokowany, a gustowna ławeczka /skrócony opis techniczny: deseczka oparta na czymś, przylegająca do opłotków/
na zewnątrz odwiedzanej posiadłości.

Powyższy opis ma udowodnić nie tylko dobre przygotowanie i organizację trupy, ale też zmyślność wywiadowczą tychże. Otóż pomiędzy kolejnymi kursami, które wzbogacały stertę o dajmy na to… krem z uv, a pobraniem z niej do odniesienia załóżmy… śpiwór, dało się zaobserwować, wcale nie po kryjomu i nie z użyciem papierowej torebki, wykonywane stare jak świat ćwiczenie gimnastyczne: ręka z przyrządem gimnastycznym ku górze, spokojne odchylenie do tyłu górnej części tułowia, a reszty możecie się domyślić.

W tzw. międzyczasie oko bacznie rejestrowało dzianie się w okolicy oraz nerwowo łypało na zegarek i w kierunku odległych garbów terenowych.

Okolica żyła – co rusz z góry, z boku, z bliska, a nawet z daleka, mali i mali mniej, pojedynczo i w gromadkach, w odświętnych ubraniach tubylcy podążali w kierunku centrum wsi, niosąc, a jakże, kolorowe naczynia i torby lub koszyczki. Ciekawość przemogła wrodzoną nieśmiałość i na kolejne pozdrowienie, wygłaszane przez wszystkich podążających, oprócz odpowiedzi, zarzucono delikatne pytanie połączone z zapuszczeniem żurawia w babcine sakiewki. Otóż naczynia czekały na napełnienie wodą święconą, a do cerkwi na tenże ceremoniał niesione były: czosnek, cebula i miód.

Gdy fala wiernych zniknęła za zakrętem, a zainteresowane dziwnymi osobnikami dzieci nakarmiono zdrowymi cukierkami, dokonano grupowego przeodziania się - typy skromniejsze czyniły to w korycie rzeki pod mostem, bardziej otwarci – połyskując bielą miejsc rzadziej odsłanianych; można było odnieść wrażenie, że wtedy słońce traciło nieco ze swej mocy – czyżby z wrażenia?

I jeszcze kilka łyków bursztynowego nektaru, bo przecież przyjemniej ekspediować go na górę w rurkach trawiennych niż w plecaku /choć w sumie tu i tu ulega niebezpiecznemu procesowi podgrzania i spienienia/.

Charakterystyczne stęknięcie. Podrzut to czy rwanie lubego ciężaru? W drogę bracia mili.
O nie tak szybko, najpierw baczna obserwacja dokładniejszej mapy, tym razem dobrze życzymy sponsorowi „pięćdziesiątki” Użańskiego Parku Narodowego, ustalenie punktów orientacyjnych, wreszcie radośnie rozpuszczamy nogi i niespiesznie pędzimy.

don Enrico
13-01-2012, 20:46
Czuję się jakbym tam był.
Na wszelki wypadek odrzuciłem przed czytaniem kapsel i zapodałem

kilka łyków bursztynowego nektaru,

iaa
13-01-2012, 23:47
Odcinek bez sponsora 8).

„Polami, polami, po miedzach, po miedzach…”; a nie, to nie ten krajobraz.

Szerokim, upstrzonym wytworami procesu trawiennego zwierząt, duktem, wywołując nerwowość stadka gęsi i obojętność rodziny kóz, przemierzamy wieś, dziwiąc się wartości kolejnych numerów na domach. Bezczelnie sycąc ciekawość, zaglądamy w obejścia i za płoty – w oczy kłuje i wypełniona dziurami w dachu bieda i okraszone sidingiem i płotem z ocynkowanej blachy bogactwo.
Popatrują na nas nieliczni, pozostali w domostwach mieszkańcy, dziwiąc się pewnie strojowi, jakimś cienkim, kolorowym badylkom w rękach i garbowi na plecach.
Migawki w aparatach pracują – trzeba rejestrować, bo zmiany, choć powolne i tu są nieuniknione.
Jedna para oczu pilnie śledzi to, co dopływa z prawej strony w kierunku drogi, ukształtowanie terenu i inne tego typu znaki szczególne, poszukując dogodnego podejścia na Latańską Holicę. Ale czy ten ciek to ten sam ciek, który… No tak, dylematy jak zwykle te same, więc skręcamy tam, gdzie nogi i oczy poniosą, czyli najpiękniejszym z możliwych traktem – połączeniem drogi i strumienia.
Jako, że dawno nie padało niespecjalnie musieliśmy się nakicać po kamieniach, aby suchym butem łykać kolejne metry.
Tu naszła nas refleksja: nasi bracia zza wschodniej granicy dziwne mają podejście do wód płynących – korzystają z nich na potęgę, czego dowody tu i ówdzie widzieliśmy /np. zestaw butelek po wielu napojach świata i naczyń o dziwnym kształcie wypełnionych wodą i stojących w karnym rzędzie na prowizorycznym stoliku na brzegu/. Z drugiej strony w potoczku tym i innych znaleźć można to, czego my widzieć nie chcemy, a oni już używać, ot takie meandrujące śmietniki.
W pewnym momencie potok miał nas dość i wybrał inny kierunek, gdzieś w pobliżu domu o numerze 1000. Odtąd plemię Suchych Stóp ruszyło raźno w pełnym słońcu wyraźnie widoczną drogą polno – zwózkową.
Niestety, poszukiwany grzbiecik dojściowy wybrał wyraźnie inne podejście, a drożyna dość szybko nabrała skłonności do rozwidlania się, dzielenia i zanikania. Wreszcie na polance, intensywnie przez Milki ukraińskie eksploatowanej, ślad gniecionej butem i kołem trawy urwał się.
Cóż nam biednym było czynić – poszliśmy za wewnętrznym nakazem guru – „Czas sztachnąć się chaszczem”.

iaa
14-01-2012, 18:11
Kierunek mieliśmy słuszny, ale najwyraźniej pojawiły się wypaczenia /a właściwie braki wypatrzenia owego kierunku/.

Krótko i na temat – tam po prostu trzeba się wdrapać.
Nic to, że stromo /bardzo/, nic to, że złośliwe płożące i sterczące rwały gatki i szmatki, nic to, że żywym ogniem potraktowane z wiosny zbocze czerniło nie tylko brwi niewieście, nic to, że oddech krótki, a jęzor coraz dłuższy; w głowie plumkały słowa pieśni: „A ty maszeruj, maszeruj głośno krzycz…” I jeszcze jedno podciągnięcie na osmalonym płomieniem drzewku, i jest! Wygodny, szeroki płaj biegnie sobie po grzbiecie i prowadzi wedle potrzeby: z lub do wioski, a panorama okoliczna do kontemplacji zachęca. Można było? Można, ale nie byłoby poprzedniego odcinka.
Łapki górne w kępach koniczyny wycieramy, coby pot z czoła ścierając, na pobratymca prezydenta Obamy nie wyjść i popłochu wśród tubylczej ludności nie siać.
Marzymy sobie na jawie, że może by tu kiedyś namiocik na wieczór i ogniseczko /w końcu okoliczne krzaki do ognia przyzwyczajone/… ruszamy przed się.

Miły chłód bukowo – jodłowego lasu, z tak rozkosznym dla nosa zapachem gnijących liści, dał ulgę skórze i głowie po badaniach terenowych podszczytowych polan. Niespiesznie, dzieląc ekipę na szperaczy i tabor, pokonujemy lekkie i długie nachylenie, aby po jakimś tam czasie wychynąć na biegnącą z innego kierunku szeroką drogę. Miejsce to jest zaiste widokowe; o ile ktoś posłuży się wyobraźnią, może wiele zobaczyć. Czekając na sapiące /z zachwytu/ tabory, rozglądamy się za grzybkiem, który z zawołaniem „Halu! Lucyno!” nie ma nic wspólnego, a każdą jajeczniczkę wzbogacić smakowo potrafi. Niestety, nie tu i nie teraz. Tabory doszły.
Rzut beretem bez antenki od tego popasu znajdowało się eleganckie, ujęte w betonowy krąg źródełko – poidełko, dla wygody, raczej ludzi, wyposażone w ascetyczny, z inżynierskiego punktu widzenia, nabierak. Nie skorzystaliśmy, przecież kubki smakowe zapamiętały i utrzymywały smak tego.
Podmokła polana, szczaw alpejski, kwiecie rozmaite, owadów brzęczenie, spiekota aury, która coś knuje i droga, która się waha, tzn. wahała się kiedyś i stwierdziła, że ma w sobie coś z drożdży – rozmnożę się przez podział! No ale – patyk ci w koleinę - wiadomo, że ty, idąca ostro w górę, nie zechcesz, chyba, gwałtownie skręcić w dół? Myślenie ma przyszłość, ale prowadzi do zmęczenia. Ta teza potwierdziła się również w naszym przypadku. Krótko i stromo pod górę po niewyschniętej po ostatnich opadach wąskiej ścieżce. Kilka wygibasów pod lub nad leżącymi pniami i wypływamy na jagodowego przestwór oceanu jałowcem i pokręconymi smrekami poprzetykanego. Ledwie widoczna w trawo- i ziołoroślach ścieżynka jak zwykle szuka towarzystwa i dochodzi do kilkupasmowej holicostrady, która tnie po grani z doliny aż po góry szczyt - zgrzyt. Nie jeden. Holicostrada, jak to górostrada – służy do szybkiego przemieszczania się i na poboczach zbiera skarby ludzkiej obecności – liczne skarby. To tak na szybko wytropione: konsumpcja produktów stałych i płynnych, całosezonowa konfekcja damska i męska, obuwie; zaskoczenie - wyraźnie zauważalny brak AGD.
Suniemy sobie niespiesznie holicostradą, wiedząc, że przed atakiem szczytowym należy energetycznie zalec. Po obadaniu ok. hektara powierzchni poniżej szczytu znajdujemy miejsce godne przyjęcia dolnych partii naszych pleców na czas bliżej nieokreślony. Z przepastnych trzewi walizek i toreb podróżnych wydobywane są łakocie wszelakie, pod różną postacią występujące, w ilości nieprzebranej /tak, tak – syndrom dnia pierwszego/ . Między kęsami i łykami słyszalne były głębokie westchnienia – ulgi, zachwytu? A może czegoś jeszcze…

Łykaliśmy zachłannie, również niezapomniane panoramy polskich Bieszczadów, Małej Holicy, pasma Pikuja i Ostrej.
Na korpusach zmieniały się słoiki i parametry, a w głowie zostawały najlepsze hdr-y.
Błogości, któż cię poznał?!
Przesyt wrażeń pokonał fizyczność – zwłoki nasyconych leżały na kurtkach i matach, trawiąc w głowie i gdzieś w okolicach wątroby.

Sen.

asia999
15-01-2012, 00:08
noooo...jest wszystko co potrzebne, żeby przeczytać od początku do końca i jeszcze raz od początku do końca i chcieć koniecznie dalej i jeszcze :)

sir Bazyl
15-01-2012, 20:12
....poszliśmy za wewnętrznym nakazem guru – „Czas sztachnąć się chaszczem”.
Ołłł...jeee!


...
Rzut beretem bez antenki od tego popasu znajdowało się eleganckie, ujęte w betonowy krąg źródełko – poidełko, dla wygody, raczej ludzi, wyposażone w ascetyczny, z inżynierskiego punktu widzenia, nabierak. Nie skorzystaliśmy, przecież kubki smakowe zapamiętały i utrzymywały smak tego. (...)

Ono też, to przepiękne źródełko, tryskające na linii lasu i polany, gdzie mrok karpackiej puszczy zostaje rozświetlony błyskiem przestrzeni, znakomicie nadaje się na schłodzenie tego
Nisko się kłaniam w podzięce!

don Enrico
15-01-2012, 21:21
iaa napisał :

Marzymy sobie na jawie, że może by tu kiedyś namiocik na wieczór i ogniseczko /w końcu okoliczne krzaki do ognia przyzwyczajone/…
Tego już nie mogłem znieść.
Poszedłem do kuchni, ukroiłem słuszną pajdę ukraińskiego chleba, a do szkła wlałem wyrób pana Szustowa.
Tak przygotowany mogłem otworzyć wspomnienia o tym poranku, gdy namiocik witał się ze słoneczkiem.
.
27338

wtak
15-01-2012, 22:40
Na ser mater jaki wschód :)

don Enrico
15-01-2012, 22:52
Na ser mater jaki wschód :)
To jest ten sam wschód który już kiedyś zaprezentował Pierogowy
http://galeria.serwertomeks.nazwa.pl/zp-core/full-image.php?a=Bieszczady&i=1aeff11587a98deae3c63d0307c96a8b.jpg&q=75
i jest zaczepką co by autor dołączył jakąś ilustrację to tej świetnej relacji.

sir Bazyl
15-01-2012, 23:04
...jest zaczepką co by autor dołączył jakąś ilustrację to tej świetnej relacji.
Moim zdaniem, autor tak pięknie maluje słowem, że żadnych obrazków nie potrzeba. Wydaje mi się, iż takie też było iaiego założenie.

buba
15-01-2012, 23:10
Moim zdaniem, autor tak pięknie maluje słowem, że żadnych obrazków nie potrzeba. Wydaje mi się, iż takie też było iaiego założenie.

Zgadzam sie w pelni z poczatkiem wypowiedzi, acz obrazki by sie bardzo chetnie obejrzalo!!!

Moga byc na koniec- coby sprawdzic czy nam sie wlasciwie w glowach pomalowalo pod wplywem slow ;)

don Enrico
16-01-2012, 11:17
Moim zdaniem, autor tak pięknie maluje słowem, że żadnych obrazków nie potrzeba. Wydaje mi się, iż takie też było iaiego założenie.
eee tam, nie trzeba ?
Autor tak smakowite zdjęcia robi , że zawsze chętnie bym ich pokosztował.
Takie perełki chować na dyskach ?
Toż to profanacja by była.
No chyba że takie było założenie, co by lepszego nie przebiło lepszejsze.

iaa
17-01-2012, 22:29
Ciekawe, jakoś coraz częściej się nam to w górach przytrafia – taki stan: iść, iść, iść – nagle paść i spać.
Zachwyt wyrażony przez częściową nieobecność – zawsze to jakaś odmiana od dumnych napisów – „tu byłem”.

Błogostan nigdy nie trwa wiecznie.
Jak przystało na dzikie zwierzę w górskiej trawie wypoczywające, z lekka wybudzone zbliżającym się nowym dźwiękiem, okiem wyławiamy z krajobrazu dwie młode parki /ale nie te, co nić losu tkają/ ostro kroczące holicostradą gdzieś z dolnych rejonów i wesoło, tudzież głośno szczebioczące. Wizualnie /odzieżowo/ wysyłali jasny przekaz, że są morowymi chłopakami i wczesnymi Dodami. Dziarsko dzierżąc pod paszką flaszkę, pomykali inaczej niż nasza karawana, jakoś tak bardziej w siebie niż piękne okoliczności przyrody wpatrzeni.
Gdy obcy krajobrazowo element ludzki oddalił się ku szczytowi, znużenie nadmiarem przestrzeni znów pokonało niezbyt przemożną chęć marszu.

Jakże gwałtownie i prawie równocześnie poderwały się postacie jakoby węszące za czymś od dłuższego czasu w borówczyskach! Nie, to nie mrówki były praprzyczyną energicznych ruchów. Jakieś odczucia z sennych lusterek zostały przedstawione w tenże sposób: „ Ale ziiiimno! Ale twarrrdo! Ale późnooo!” Poderwani wewnętrznym imperatywem rozcieramy wyziębione i obolałe członki i mamy już szaleńczo mknąć, gdy w międzyczasie parki przemknęły – wziuut - ku dolinie, pewnie gdzieś im spieszno.

Gdy wzrok zwrócił się w stronę, dokąd kroki skierować należało, w związku z zauważalną zmianą aury, głęboka zaiste myśl nachodzi: „Czy góra może być inteligentna?”
Jeśli złośliwość jest funkcją inteligencji, to i owszem. Zachęca, korci, przyciąga, daje nadzieję, a gdy szczyt blisko – udręczonego wysiłkiem zdobywania odstręcza zarzuconą na czółko woalką chmur, zimnym powiewem omiata pełne żaru spojrzenie wędrowca, mokrym opadem studzi ognisty pęd lub grozi zapaleńcowi możliwością gwałtownego doładowania /bynajmniej nie akumulatorów/.
Takie one wszystkie…

Gdyby wiadomym nam było to, co po krótkim podejściu ukaże się naszym oczom, bylibyśmy starali się jakoś zapobiec tragedii, może nawet błogosławionego snu byśmy uniknęli.
Ale kto z nas zna przyszłość?

maciejka
17-01-2012, 23:30
Jak mi się podoba, że iaa robi po swojemu:)

Nie wsuwam popcornu z wiadrem, ale czekam, czekam całkiem wygodnie się usadowiwszy;-)

iaa
19-01-2012, 19:21
Kilka głębszych… sapnięć i już jesteśmy na Holicy - obłym, porośniętym borowiną i trawą, rozległym, bez wyrazu wzgórzu, które ma jedną zaletę – jest świetnym punktem widokowym na Ostrą Horę, na którym, do wcześniej podanego zestawu panoramicznego, dołączono gratis Połoninę Równą.
Wzrok poszukuje na tej płaskości jakiegoś punktu, który wskaże, że właśnie tu będzie się pół metra wyżej niż gdziekolwiek indziej.
Najpierw dostrzegamy jego i ją - nie całkiem młodzi, nie całkiem starzy, z jakimiś drobnymi pakuneczkami i niezłej klasy reklamówką, taką, co to procesowi rozkładu ulegnie już za, bagatela, ok. 500 wiosen. Ich zachowanie nie wskazuje na powinowactwo z poszukiwaczami jagód, tak sobie chodzą, jakby bez celu, tu i tam, spoglądają z półuśmiechem w przestrzeń i wokół siebie, wymieniają jakieś uwagi, Aż w końcu ruszają po pochyłości w stronę Równej, jakbyśmy im w czymś przeszkodzili.
Może to nieprawda, co mówią, że lokalni w góry bez celu materialnego nie chodzą, a może to nietutejsi?

My tymczasem już widzimy cel – mikrokopczyk wystający z trawy, ale…To przecież niemożliwe! Z bliska dopiero nabieramy pewności - ludzką ręką uczyniony, prawdopodobny punkt wysokościowy wygląda jak niemy świadek rytualnego uboju lub mordu – kilka słusznych odłamków skalnych położonych bez ładu i składu jeden na drugim, schlapanych jest krwią /odcień wyraźnie wskazuje na tętniczą/. Na bocznych kamieniach tą samą substancją wykonane napisy, na tej zeschniętej już czerwieni – tajemnicze cyfry smolistym barwnikiem utworzone. Na trawie nie ma krwawych plam, nie widać też śladów tkankowych, potrzebnych do badań genetycznych.
Brrr! Ciarki na plecach i nerwowe rozglądanie się wokół – to te dwie młode parki wcześniej widziane, czy, dziwnie się zachowujący, niedawno spotkani? Co oni właściwie mieli w tej reklamówce i dlaczego tak szybko odeszli?


Eh te góry i sny w nich odbyte! Rozumie, wracaj!

Nie jest prawdą, jakobym lubił oglądać horrory.

iaa
19-01-2012, 21:37
Wytrząsnąwszy z krótkich rękawów resztki dramatycznych zdarzeń, lustrujemy fotograficznie okolicę. Cudów nie ma, bo słońce ma nam coś za złe; może kolor skóry. Statyw zrobiony z nogi lewej i prawej, stabilnie wsparty na płaskim kamieniu, dokręcony lewym ramieniem realizuje zawistne myśli o bartolomeowych panoramach. Jeszcze rzut oka tu i tam, głośno wyrażona myśl, czy by nie zbiec w kierunku doliny inną trasą – bez pozytywnego odzewu współplemieńców - i w tył zwrot.
Po paru krokach znów zaskoczenie – tym razem ze strony ornitofauny. W trawach gramoli się ptaszę, wywołując gwałtowną reakcję pstykołowców. Bez niezbędnego kamuflażu, terenowego przygotowania i sprzętowego wypasu strzelają lustrem i matrycą bez umiaru.
A ptaszyna cóż – chuda, szara, poćwierkująca i nieskłonna do współpracy - zachowuje się jak młody płochacz halny.

Nasza Holica, jako góra nad wyraz litościwa, wybrała tylko część z wcześniej wymienionych dąsów. Gdy uznała, że jesteśmy już wystarczająco nisko i raczej nie wrócimy, wyjęła z zanadrza pożegnalne, ciepłe promyki światła i majtnęła nimi za uszami swych zdobywców.

I jeszcze po drodze przymiarka samotnie polegającego kożuszka pasterskiego, model w porządku, tylko rozmiar nie ten.

Nogi, rozpuszczone z góry tempem do tej pory niespotykanym, wybierały naturalnie najbardziej odpowiednie dla nich, wygodne i w miarę równe podłoże. Z autopsji: czynią tak zazwyczaj nogi kobiet. Mknęły więc one przed siebie, nie bacząc na cel i kierunek.
Ponieważ bieg holicostrady nie odpowiadał założeniom turystycznym tego dnia, w atmosferze zabrzmiał głos apelujący o rozsadek i opamiętanie, co skutkowało zapuszczeniem się w do tej pory niewidzianej wysokości borówczyska, w kierunku: „trawersikiem wprawoskos, ratuj się kto może”. Jeśli człowiek umie naśladować krok polującej czapli lub jeśli istnieje taka technika wushu, to badacze okolic Luty z lubością oddali się owym ćwiczeniom. Później nabyliśmy jeszcze sprawność krzaczersów.
Poddane w latach młodości przesadnym obciążeniom stawy skokowe i kolanowe jęczały teraz, prosząc o litość, a wśród gęstych i splątanych krzaków był ponoć słyszalny złośliwy rechot Bazyla.

don Enrico
19-01-2012, 23:10
(...)a wśród gęstych i splątanych krzaków był ponoć słyszalny złośliwy rechot Bazyla.
Oj Bazyl! Ty to zawsze musisz się wkręcić w najmniej odpowiednie krzaki.

iaa
21-01-2012, 22:03
Po rozkosznych udrękach „jedynie słusznego skrótu” pogromcy Lutańskiej Holicy pojawili się ponownie na wspomnianej już wcześniej wielościeżkowej polanie. Tym razem zioła dawały z siebie wszystko, zwłaszcza odurzające aromaty. Oprócz nich w powietrzu unosił się wyraźnie wyczuwalny zapach OGNISKA.
Po kilku krokach, do wrażeń przez nos odbieranych, dołączył, jak zwykle tego dnia z zaskoczenia, zwizualizowany motyw muzyczny z lekko zmienionym tekstem:
„Kupiłem niebieski ciągnik, kupiłem niebieski ciągnik…”.
Trzask łamanych gałązek i wesołe pokrzykiwania dochodziły ze zbocza przylegającego do ścieżki. Po bliższej lustracji dostrzegliśmy wypłaszczenie terenu, a na nim, znane już z widzenia, sprinterskie pary, które, nie czekając na wieczór, w miejscu wyraźnie biwakowym, krzesały skry.
Wniosek nasunął się sam: niebieskie monstrum jest czteroosobowe.
Dziwiliśmy się niezmiernie, że tacy młodzi, tacy szybcy, a tacy mało romantyczni, chociaż z drugiej strony…
Pełne lekceważenia „dziwowanie się” trwało do momentu, gdy ponownie szukając innych ścieżek, dotarliśmy do oceanów błota zalegających w niedawno przepchniętej jakimś potworem leśnej drodze.
Płynnym krokiem łyżwowym sunęliśmy ku dolinie do momentu, aż na ścieżce zamajaczyły liczne krowie ogony. Zwierzę to, w wydaniu ukraińskim, cechuje się dużą dozą ciekawości, graniczącej z bezczelnością, umiejętnością trwania w miejscu bez woli do przemieszczania się. Ponieważ te, które wiedzione ciekawością konsumpcyjną opuszczały trakt, były natychmiast zastępowane tymi, które w chaszczach niczego ciekawego nie znalazły, a ufajdane błotem i innymi rozkosznościami ogony groziły nałożeniem maseczki np. na twarz, jednogłośnie podjęto decyzję o poszukiwaniach innego przejścia.

Teraz, na spokojnie, czasowo zdystansowany zaczynam żałować. Gdyby na ten raz mećka rogiem dziabnęła, no choćby dolną komorę plecaka, można by sobie splendoru dodać, oznaczając rzeczone miejsce gustowną naszywką z napisem: „róg buffalo, Ukraina”.
Czy ktoś pamięta reklamę plecaków firmy na A.?
A tak, co? No fakt, że zboczenie z wyraźnej drogi na zarośniętą ścieżkę skutkowało zbiorem kurkowo - prawdziwkowym, ale wyimaginowanego zdarzenia traperskiego żal.

iaa
22-01-2012, 15:22
W ferworze zdarzeń i obrazów nastąpił zanik myśli o tym. Całe szczęście, że na dnie kubeczków smakowych zachował się wzorzec tego.
Wyjściu z lasu towarzyszyło wstąpienie na ciąg łąk wypasowych rozłożonych na jednej, drugiej lub obydwu stronach potoku mającego coś do załatwienia w wiosce. Musi jakiś artysta z niego, gdyż nadzwyczaj widokowe miejsce spływu sobie obrał. Snucie się potoku zachęciło i nas do snucia się pojedynczo, parami, trójkami, stadem i znów pojedynczo, parami...
Trzymając się jego linii ideowej, długo przyglądaliśmy się oświetlonemu ciepłymi promieniami zachodu Drohobyckiemu Kamieniowi i prowadziliśmy rozmyślania o chłodnym, pienistym napoju, nachodziły nas fanaberie o jajecznicy na kurkach, itp., itd.
A tymczasem na zboczach o południowej wystawie dzieci pilnujące krów naginały gałęzie śliw, rwąc pachnące słońcem i wolnością owoce.

Zadania na teraz – zmyć sól z twarzy w wodzie potoku, usiąść na kłodzie ściągniętego gdzieś z wysoka buka, dać wiatrowi szansę wykazania się w suszeniu pleców i chłonąć.

Zapamiętać.

iaa
25-01-2012, 22:46
W Lucie domy mają zwyczaj lokować się przy głównej ulicy, a niektóre, zapewne młodsze, wzdłuż potoków dopływających dziarsko do Lutanki. Właśnie jeden z takich wodnych przewodników wyprowadził nas, o dziwo, dokładnie tam, gdzie chcieliśmy, a oczom naszym ukazał się jakże radosny obraz barosklepu położonego tuż obok popasu naszego samochodu.
W wypasionym wnętrzu tej szacownej instytucji worki z kaszą i mąką, pomidory, konfiety; lud wierny w wieku i płci zróżnicowany spożywał płyny różnorakie w konfiguracji i ilości – uff, uff! – jak mówią Indianie.

Dziadzio, a zarazem właściciel miejsca czasowego pobytu samochodu z polską rejestracją, błyskawicznie namierza naszą obecność
i jednoznacznie sugeruje przemożną skłonność do topienia robaka, tego co w środku gryzie.
Czy można odmówić bliźniemu w potrzebie? Zwłaszcza tak życzliwemu?

Późne popołudnie, intensywnie spędzony dzień, pogoda, która zachęca do wysiłku i energię odbiera; czas na obiadokolację.
Co najlepsze w tych warunkach? – chłodnik podany w grubym szkle, zroszonym rodzącymi się z mgły kroplami, doskonały bukiet powstały z właściwego połączenia wody, słodu i chmielu, że o drożdżach nie wspomnę.
Dwa razy proszę! A myyy? Jeścio dwa.

Werandka lokalu, na prawie wygodnej ławce.
Obserwując życie ludzi, krów i ptasiego drobiazgu, kontemplując leniwy spokój przycupnięty pod pochylonym przez wiek płotem, wstrząśnięci ale nie zmieszani, delektujemy się.
Z baru co rusz wychodzi ktoś po to, żeby zakurzyć na świeżym powietrzu, zamienić parę słów z każdym, kto się napatoczy.
Relaks trwał, mięśnie w podzięce za łaskawość właścicieli nie dawały znaku życia, rozmowy ciągnęły się, choć nie dotykały niczego istotnego.

Po chwili rozsądek przydusił kolanem coraz bardziej panoszącą się przyjemność.
Ruszże się człowieku! Plan!

sir Bazyl
25-01-2012, 22:56
... ufajdane ...innymi rozkosznościami ogony groziły nałożeniem maseczki np. na twarz,....
Teraz, na spokojnie, czasowo zdystansowany zaczynam żałować. Gdyby na ten raz mećka rogiem dziabnęła, no choćby dolną komorę plecaka, można by sobie splendoru dodać, oznaczając rzeczone miejsce gustowną naszywką z napisem: „róg buffalo, Ukraina”.
Czy ktoś pamięta reklamę plecaków firmy na A.?
...
Reklamę pamięta, pamięta...było tam też guano, nie buffalo wprawdzie, ale właściwie dlaczego nie wytarzać?

iaa
27-01-2012, 00:16
Nastrój spokojnej radości, wywołanej dopiero co spożytym sutym "obiadem", pozwolił sprawnie wesprzeć ręce i głowę w zapakowaniu plecaka na dalszą marszrutę. Zaprawdę, spakowanie tobołu na pięć dni lub na jeden z noclegiem to taka sama sztuka i wątpliwa przyjemność.
Badając możliwość doczepienia hipotetycznych jajek do pasków kompresyjnych, musimy, ze łzą w oku, zostawić oczyszczone już kurki, że o jajcach nie wspomnę.
Próba podniesienia plecaka skończyła się wyjęciem aż dwóch obiektywów, co, jak się nazajutrz okazało, nie było dobrym rozwiązaniem.

Motywacją do sprawniejszego poczynania sobie z niezbędnymi rupieciami stała się pora dnia, wyraźnie szarością kształtów i chłodem od rzeki idącym, zaznaczona. Założenie było proste: idziemy gdzieś tam, ile się da. Przyszliśmy z zachodu, a wybieramy się na wschód.
Upatrzone z Holicy podejście jakoś nijak nie chciało pokazać swego początku.
Trochę oderwany od rzeczywistości nowy most z niewykończonymi przyczółkami, do którego dochodziła ufajdana łajnem błotnista droga, stał się punktem odniesienia. Zawadzał tylko jeden drobiazg – most nie był wcześniej dostrzeżony z pagórka, na którym zatknęliśmy już dziś swoje proporce.

Nos nakazuje skręcić w jedną z wielu dróżek uchodzących między domy, ku górze. Ok.
W pewnej odległości od ostatniej sadyby miły dla oka widok – pasące się konie, najwyraźniej pozostawiane tu na noc. Po drugiej stronie utwardzonej w tym miejscu drogi jakieś resztki betonowych filarów niedokończonej budowli.

I tu czas, mimo braku czasu, na ścieżkowe dylematy: ta w lewo zmierza w jakiś jar i las, ta w prawo – na łąki i jakby w kierunku przez nas niepożądanym; w stronę mocno oczekiwaną biegnie tylko marzenie o ścieżce.
Ponieważ plecaki bardziej od szerpów podatne były na przyciąganie ziemskie, ci pozwolili im na chwilowe zjednoczenie z glebą.
W oczekiwaniu na tabory nastąpiło właściwe szperaczom obadanie terenu metodą nogooptyczną. Najlepiej wg wysuniętej czujki wyglądał kierunek zgodny z pochyłością wykoszonej niedawno łączki, problem tkwił tylko w fakcie, że ciągle znajdowaliśmy się w dolnej części owej pochyłości. Czujka, oczekując na aplauz, po zaprezentowaniu marszruty srodze się zawiodła na Horum audytorium. Udawana ufność w czucie czujki dość szybko wyszła na jaw. Tabory zjednoczyły się i zamiast ciągnąć za czujką prosto jak po sznurku, odbiły w bok, aby zasięgnąć języka u świeżo dostrzeżonych rolniczych dusz zbierających się z pól do domostw w dolinie.
Brak wiary w nieomylność został ukarany – jedynie słuszna droga biegła w kierunku wcześniej wskazanym. Wymijając się ze schodzącymi z wyżerki stadkami czworonożnych mleczarni, pomni polańskich doświadczeń, bacznie sprawdzaliśmy, czy to aby na pewno one, a nie oni.

Po zjednoczeniu oddziału zwiadowczego z taborami i podciągnięciu się nieco ku górze, nastał czas rozbicia obozu, a miejsce było zaiste zaje…

sir Bazyl
31-01-2012, 18:25
Iao, miejże litość i choruj nam dalej na tą karpacką zarazę...

iaa
31-01-2012, 22:12
Chorować z litości - czego się nie robi dla znajomych. Ale dlaczego na grippen? Ty wiesz.

sir Bazyl
02-02-2012, 18:40
Chorować z litości - czego się nie robi dla znajomych. Ale dlaczego na grippen? Ty wiesz.

Czyżby grippen dostał się podczas naszego Winterblitzkrieggrenzen przez niedopięty śpiworek? A może zbyt dużo zimnych napojów w Biesisku?
Nie daj się francy - zdrowiej szybko Cherlaku! :)

iaa
03-02-2012, 01:41
Czyżby grippen dostał się podczas naszego Winterblitzkrieggrenzen przez niedopięty śpiworek? A może zbyt dużo zimnych napojów w Biesisku?
Nie daj się francy - zdrowiej szybko Cherlaku! :)
Ciszej nad tą trumną. Czy "Cherlaku" to brzmi dumnie?

Ad rem:

(...)żdżone z lekka przez ciężarówki służące, również, do zwożenia siana. Świeża, lekko już podrośnięta trawa, zaczynała giąć się pod brzemieniem rosy.
Kątem oka spoglądając w układającą się w dolinie do snu wieś i lustrując szarzejący garb Holicy, staraliśmy się sprawnie rozbić obozowisko, w niczym, zwłaszcza pod względem porządku, nie ustępujące cygańskim konstrukcjom wielorodzinnym.
Gdy patyki, szpilki i sznurki znalazły swe miejsce, a słynna „jedynka” kolegi, korzystając z pomocy koleżeńskiej, przybrała, z grubsza, kształt quasinamiotowy, trzewia zaczęły domagać się sprawiedliwości. Wytwory chińskiej myśli kulinarnej zagościły na stole, przybierając postać prawie gorącego kubka, dajmy na to z Radomia. Jakieś kęsy chleba mieszały się z haustami herbaty, a zachwyt nad czasem i miejscem potwierdzały piwne łyki. Obóz kładł się do snu, a co więksi higieniści szorowali bosymi stopami w trawie rosą zmoczonej, licząc na drugą młodość stóp albo i co innego.
Pozycja horyzontalna – tak - ktoś powiedział, że najwygodniejsza – tak, nie miał racji!
Czas na sprawdzenie tego, co zarejestrowała karta pamięci aparatu – taka higiena elektroniki, bo nie wiadomo, co przyniesie jutro.

iaa
03-02-2012, 16:03
Na rozgrzewkę, efekt czystki:
gęsi za wodą,
27419
niezły numer,
27420
za czym kolejka ta stoi,
27421
my ze spalonych zboczy,
27422
Pikuj na celowniku,
27423
dowody zbrodni,
27424
Wy Równa,
27425
po sąsiedzku,
2742627427.

maciejka
04-02-2012, 14:06
(...) Czas na sprawdzenie tego, co zarejestrowała karta pamięci aparatu – taka higiena elektroniki, bo nie wiadomo, co przyniesie jutro.

Zatem czas na deser...mniam...:grin:, ale wiadomo jak to jest z tym apetytem....

iaa
08-02-2012, 18:50
I nastał Hory dzień.
Dzień to może zbyt wiele powiedziane, bo o 4.30 to jeszcze całkiem jasno nie jest, aliści chęć przyjrzenia się światu o tak dziwnej porze chyba w każdym tkwi.
O ile chęć uczyniła pobudkę, o tyle jej bliźniacze tworzywo – ciało miało inny pogląd na oczekiwane estetyczne i fotograficzne doznania.
Ostatecznie do zarżenia z udawanej rozkoszy nakłoniła je /tzn ciało/ dawka porannej rosy skrytobójczo spływająca z tropiku za kołnierz t-shirta, a potem gdzie bądź, gdy wychyliło lękliwie wiodącą część w celu zbadania sytuacji zewnętrznej.
Już przez powłoki namiotu dawał się dostrzec charakterystyczny blask Łysego, raźnie przemieszczającego się znad jednej góry nad drugą. Kształty tychże, ostro cięte, dominowały nad mglistą doliną bez światła. Opar dusił sny mieszkańców i nie pozwalał im wydobyć się z kotłującego się dolinnego otumanienia.
Trawa, wieczorem jeszcze zielona, teraz zdawała się bielić od obfitej rosy, której temperatura dawała do myślenia stopom niechlujnie obutym i ciągnącym nieszczęsne sznurowadła, chyba tylko w ramach udawanej kosmetyki.
Nerwowym, zajęczym krokom /skokom/ dwóch ludzi z aparatami towarzyszyło życzliwe pochrapywanie pozostałych mieszkańców namiotowego obozowiska.
Gdy ciemność wzbogaciła się o różowości, czerwienie i fiolety, a z wioskowej mgły wyłaniać się zaczęła, i skromnie chować, wieża cerkwi, menażki i butle zaczęły zmieniać swe z instrukcji wyprowadzone funkcje i stały się statywami, głowicami, jednym słowem – prawie stabilnymi, a na pewno nowatorskimi, wspornikami.
A można było zamiast karimat, śpiworów i całego tego zbędnego tałatajstwa wyposażyć się godnie i działać wygodnie, prowizorki uniknąwszy…

Jak się okazało, w sumie przez przypadek, wybraliśmy miejsce noclegowe z dużą ilością gwiazdek, jego urok, w całej okazałości, można było dostrzec właśnie dopiero o tak wczesnej porze. Rozległe łąki zbiegające trawersami ku dolinie, poprzecinane śródpolnymi zadrzewieniami; otoczka światła, kształtu, czasu i czegoś nieuchwytnego. Czy tylko ja tak mam, że nie wiem jak to opisać?
Ach! Cóż to był za poranek!

Czas posiłku - squaw udawały, że przygotowują smaczne kanapki, a wodzowie udawali, że im one smakują. Westalek /a może lepiej Westalski/ dobył płomień z butli, wodę na używki gotując; obozowisko ożywało, ziewając i ciesząc się niezgorszą aurą poranka.

iaa
13-02-2012, 21:02
Jak najłatwiej wziąć prysznic z rana w miejscu, gdzie nie ma do tego odpowiednich urządzeń? To proste - wystarczy próbować obniżyć wagę namiotu, strząsając niewyobrażalną ilość drobnych kropelek. Techniki bywają różne – wszystkie mało skuteczne, za to wielce odświeżające.
Jak zwykle sprawnie inaczej przeszliśmy przez piekło pakowania spuchniętych dóbr doczesnych i, a jakże, umieściliśmy w łożach dwulitrowe butle z ukraińskim paliwem rakietowym na cały dzień.
Wydając otworem paszczowym jęcząco – westchnieniowe dźwięki, powoli opuszczaliśmy gościnną łąkę i krowim traktem zdobywaliśmy kolejne metry w pionie i poziomie, mijając: a to zarośniętą polanę z małą wiatką, a to źródełko wybijające spod korzeni krzywulcowego buka, a to płytki wąwóz powstały od pochodu ludzi i zwierząt chodzących tędy, bagatela, może i siedemset lat.
Dnia poprzedniego, na chwil kilka przed wybraniem miejsca biwakowego, spotkanie z ludnością tubylczą skutkowało pozyskaniem informacji o odległości, jaka dzieliła nasze aktualne miejsce od celu wyjazdowego - trójwierzchołka Ostrej Hory. Jak wynikało ze sprawnej translacji, kobieta kierunkująca nasze ścieżki też udaje się czasem na tę górkę, zwykle w celach zbierackich, gdy wypoczywa w drodze, to zajmuje jej to ze dwie godziny, a gdy się spieszy to „słabe” półtorej. W ferworze dyskusji oznajmiła też, że jest byłą sportsmenką.
Wiadomość pierwsza bardzo nas uspokoiła, a druga nie wzbudziła większego zainteresowania. Dziś, z perspektywy czasu wiem, że ta ostatnia informacja miała niesłychanie istotne powiązanie z wcześniejszą; waga pierwszej była przez nas wielokrotnie tego dnia weryfikowana i interpretowana wielorako.
Próżno by jednak szukać wspólnego mianownika między byłymi sportowcami ukraińskimi a polskimi łazikami górskimi, zwłaszcza jeśli pod uwagę weźmiemy czasy przejść.

Pewno uniknęlibyśmy gruntownej eksploracji pasma, zwłaszcza w jego zachodnim pochyleniu, gdyby nie jedno, błędne rozczytanie któregoś tam dylematu – na tym rozwidleniu to w zarośnięte lewo, czy w dobrze przetarte prawo? Co powinno się wybrać w takiej sytuacji? Wiadomo, tak też uczyniliśmy. Potem było już tylko: sympatycznie, w cieniu w dół, sympatycznie, w cieniu ostro w górę, mniej sympatycznie w słońcu ostro w górę, i od nowa /odnowa organizmu odbywała się przy użyciu paliwa z dwulitrowego zbiornika/.
Mniemam, że w zbiorniku tym dżinna zastąpiła wena, która podpowiadała: teraz „sympatycznie, w cieniu w dół, sympatycznie, w cieniu ostro w górę….
A któż nie słuchałby weny?

Gdy Helios ostro tego dnia rydwanem sobie poczynał, odciskając na naszej skórze swoje piętno, uznaliśmy za zasadne wykorzystanie jego mocy do wysuszenia tego, co powinno być suche, więc w najdogodniejszym do tego celu miejscu obwiesiliśmy okoliczne krzaki materiałami mniej lub więcej przepuszczalnymi i drzemaliśmy sobie, słodko śniąc o górach.

asia999
14-02-2012, 21:06
A któż nie słuchałby weny?
oby wena pozwoliła jak najdłużej snuć tę opowieść... :))

bartolomeo
14-02-2012, 21:17
piekło pakowania spuchniętych dóbr doczesnychNigdy nie potrafiłem tego tak pięknie nazwać, teraz już wiem co mnie spotyka każdego ranka w górach :wink:

iaa
14-02-2012, 22:36
Upłynęło czasu mało - wiele, suszki spakowane i z radością można nurknąć w chłód jedliny, buczyny i innej – iny, szukając ścieżki, śladu ścieżki, krótko mówiąc przejścia przez krzaczory. Po krótkich targach - puśćże ty p…* ostrężyno /*pachnąca słońcem/, wyrywamy się ku górze;. mozół znów pokrył czoło solanką, ale kolejne polanki wynagradzały trud marszu bez GPS-a. Co rusz można było zatoczyć okiem po południowo – zachodnich połaciach lasu, traw, światła i cienia.
Zamknąć powieki, utrwalić obraz na osobistym dysku – przyda się w listopadzie, lutym i kiedyś tam.

Ni stąd, ni zowąd, minimalnie poniżej grzbietu, objawia się prawie przejezdny płaj, taki wypasiony - nie jakimiś tam kamulcami i rozjeżdżonym błotem pokryty, ale pradawny, zakarpacki – trawą porośnięty z przycupniętymi przy nim nielicznymi, steranymi zmaganiem z wiatrem, czasem i śniegiem, pokręconymi drzewami. Nim też podążamy, czując niepokój, gdy przejawia co rusz ochotę na odsuwanie się od swych najwyższych rejonów i zamiast wznosić się, obniża loty i sunie po poziomicach w dół . W jednym z miejsc zawahania, jego i pewności kompasowej, umyślny udał się przez świerkowy las ku górze, w celu sprawdzenia co jest za. Za była polana, z której widok na pikujski grzbiet zapierał dech w piersiach, a kępy jagodowych krzaczków porastały ścieżki wołowin poszukujących czegoś na ząb.

Przełęcz oddzielająca pasmo od szczytu wykazuje zupełny brak litości – ot tak sobie z, do niedawna, 1060m spadamy na 850, by natychmiast ruszyć „w górę, ciągle w górę, choć cel się w chmurach skrył”, a cel ów był na wysokości 1405 m. Rozpacz - aby się do niej dobrać, trzeba wędrówkę rozpocząć niemalże od początku.
Kocham góry!!!
Tu też podkusił jakiś uczepiony u plecaka Bies alboli Czad /lepiej wena albo muza/, żeby zamiast po krętych, acz przetartych ścieżkach, własny trakt wyznaczyć. Solanka z czoła w obfitości spłynęła w niższe rejony body, a wdzięczność wobec Pana (z)Wodziciela wyrażana była dzikim błyskiem nie tylko błękitnych ocząt, ale, o ile zielone zarośla pozwalały dojrzeć, błyskiem noża trzymanego w zębach /Na co im ten nóż, skoro konserw już nie stało?/

Pieśń powyżej przytoczona oddawała istotę aury – do niedawna złocistą witką smagani po uszach, nosach i łydkach, musieliśmy poznać okoliczności powstawania cienia w bezdrzewnym terenie. Potężne polany – kraina jagodowych krzaczków i goryczki trojeściowej - oddzielone od porastającej zachodnie zbocza nieprzebytej buczynowej gęstwiny pasami kwitnącej jeszcze i puszącej się już tu i ówdzie wierzbówki kiprzycy, były powodem częstego schylania się po wypadające z wrażenia szczęki /oryginalne, żeby nie było/.
Były też takie okoliczności przyrody, gdzie z przyjemnością brodziliśmy przez łany zielonego i chłodnego szczawiu alpejskiego.
Gdzieś mi się obiło o uszy, że rośnie obficie w miejscach, w których znajdował się koszar, a zatem brodziliśmy w dobrze przetworzonym łajnie. A co, nie wolno?!