Zobacz pełną wersję : Z. Pręgowski " Złota Księga Narciarstwa Polskiego. Karpaty Wschodnie " - fragmenty
sir Bazyl
19-02-2012, 17:10
Zenobiusz Pręgowski
"ZŁOTA KSIĘGA NARCIARSTWA POLSKIEGO
KARPATY WSCHODNIE"
Tym spośród Was, którzy lubią zimową turystykę, niekoniecznie narciarską, bądź bliskie są Karpaty Wschodnie, z pewnością przypadnie do gustu ta książka, będąca zapiskiem historii związanych z pierwszymi krokami stawianymi w tych górach przez naszych przodków, wędrujących na „łopatach” inaczej zwanych „ski”.
Książka jest owocem zebranych i opracowanych przez Pana Zenobiusza Pręgowskiego opowieści, wspomnień, bądź tylko krótkich notatek, których autorami są uczestnicy pierwszych, udokumentowanych narciarskich wypraw na szczyty Karpat Wschodnich. Autorzy (pisząc ładną polszczyzną) przenoszą nas we wspaniały świat, a ich zapał i zamiłowanie do gór powodują, iż wspomnienia przesycone są duchem "wolnej" turystyki.
Ten zbiór wspomnień, opowiadanie T. Studzińskiego „Kurniawa w Karpatach” (http://forum.bieszczady.info.pl/showthread.php/3619-T.-Studzi%C5%84ski-quot-Kurniawa-w-Karpatach-quot-fragmenty?highlight=studzi%C5%84ski) oraz wyczyny zimowe naszego kolegi Petefijalkowskiego spowodowały, że zaczęła we mnie kiełkować myśl o prawie samobójstwie :wink:, czyli rozpoczęciu nauki jazdy na nartach. Powoli dojrzewam i nabieram takiego animuszu i werwy w tym kierunku, że jak wystartuję to klękajcie narody!
Jakby to zgrabnie ujął Kwiczoł – dość już tego pitolenia!
Zaczynamy:
"WYPRAWA l
9 grudnia 1894 rok
Uwagi
I wyjście
Grupa górska Nazwa szczytu
Pogórze Pokuckie Peczeniżny (Peczeniżne) 463 m (obok Peczeniżyna)
UCZESTNICY: Tadusz Smoluchowski (samotnie)
WYPRAWA 2
16 grudnia 1894 rok
Uwagi
I wyjście
Grupa górska Nazwa szczytu
Pogórze Pokuckie Waratyk (Waratek) 780 m (obok Peczeniżyna)
UCZESTNICY: Tadusz Smoluchowski (samotnie)
Tadeusz Smoluchowski
Początki mojej kariery narciarskiej
Chęć pracy w kraju przerzuciła mnie w jesieni 1894 r. z Zurychu, gdzie co niedzieli miałem sposobność odbywania wspaniałych wysokogórskich wycieczek, na Pokucie, do Peczeniżyna za Kołomyją. Nie ustał jednak kontakt z wybitnymi alpinistami zagranicznymi i dowiadywałem się od nich coraz więcej o nowym środku poruszania się po śniegu, ułatwiającym znakomicie zimowe wyprawy, o nartach i o sukcesach, odniesionych przy ich używaniu. Jeszcze pół roku przedtem pokonywałem duże lodowce, przełęcze i szczyty w Berner-Oberlandzie, pokryte kilkumetrowymi, zimowymi śniegami, na karplach i wiedziałem z własnego doświadczenia, ile czasu i wysiłku wymagało zwalczanie olbrzymich białych zasp. Dla zaspokojenia ciekawości sprowadziłem więc od firmy Broemer-Elmershausen z Wiednia, której prospekty czytałem, narty z krajowego drzewa, ale z więźbą niby to norweską za cenę guldenów austriackich 13.50, i korzystając z dość obfitego śniegu, urządziłem pierwszą na nich wycieczkę 9 grudnia 1894 r. na Peczeniżny, 463 m, rozległy grzbiet otaczający moją siedzibę od północy, a wznoszący się o jakie sto kilkadziesiąt metrów nad doliną. Można sobie wyobrazić, ile to upadków kosztowały początki mojej nauki jazdy narciarskiej, tym bardziej, że nie miałem najmniejszych wskazówek, jak należy jeździć, bo dopiero znacznie później otrzymałem pierwsze wydanie znanej książki Zdarsky^ego „Lilienfelder Skilauftechnik".
Do powolnego tempa moich postępów w narciarstwie przyczyniła się też bardzo nad wyraz prymitywna więźbą. Na środku narty znajdowała się zakrętka, która przytrzymywała trzcinę kabłąkowato zgiętą, obejmującą piętę z tyłu. Trzcina była osadzona w skórzanym futerale i miała tę właściwość, że bardzo często się łamała, gdy noga, nie mająca bocznego oparcia o baki, ześlizgiwała się z narty. Wtedy brnąłem pod najbliższą wierzbę, ucinałem gałąź, wsadzałem ją w futerał, i jazda dalej!"
sir Bazyl
19-02-2012, 17:14
"W sezonie zimowym 1894 na 1895 r. wychodziłem na tych nartach ponownie na Peczeniżny, po raz pierwszy 16 grudnia 1894 r. na Waratyk, 780 m, i inne wzgórza koło Peczeniżyna. Jedynym moim towarzyszem był bardzo do mnie przywiązany rudy kundel, przybłęda, żadnej rasy, z ogromnym wolem, który wabił się „Pies". Na głębokim śniegu, którego w przeciwieństwie do mnie bardzo nie lubił, starał się wskoczyć z tyłu na nartę, co mu się zwykle nie udawało, po czym zajadle szczekał.
Nie mając podczas tygodnia za dużo czasu, a chcąc wykorzystać każdy opad śnieżny, wybierałem się na tych nartach często wieczorem na niezbyt oddalone, wysoko położone, stare cmentarzysko. Wkrótce dowiedziałem się w miasteczku, że tam straszy, że widziano „ditka", sunącego cicho na zagadkowej, wąskiej linii między grobami, i śmiałem się w duchu, jak łatwo dostarczyć zabobonom miejscowej ludności nowej strawy.
Z czasem nabrałem nawet na tych prymitywnych nartach takiej wprawy, że mogłem wybierać się na większe wycieczki, przy których towarzyszyła mi począwszy od listopada 1896 r. moja małżonka, zaopatrzona w podobne narty. Wykombinowaliśmy znaczne ulepszenie więźby, mianowicie rodzaj kalosza z futerka owczego, obejmującego przód nogi, która wskutek tego mogła lepiej panować nad nartą i była też należycie ochroniona przed zimnem.
Mimo to, nie opanowawszy dostatecznie jazdy na stromych zboczach, nie posługiwaliśmy się nartami przy dużych wyprawach. Takimi były na przykład dwa zimowe przedsięwzięcia, jedno w zimie 1895 r., kiedy to bez nart, a przy pomocy karpli próbowałem samotnie wyjść na najwyższy szczyt Czarnohory, na Howerlę, 2058 m, a po raz drugi w 1897 r., gdy we dwójkę z żoną udało nam się wyjść pieszo na ten szczyt w zimie. Jakkolwiek nie były to wycieczki narciarskie, to ze względu, zarówno na ich charakter, jak również z powodu, że w owych czasach zwiedzanie „turystyczne" Karpat Wschodnich w zimie przez ludzi z miasta, nie było praktykowane zupełnie, opiszę je trochę szerzej.
Przeprowadziwszy się w jesieni 1894 r. na Pokucie u podnóża Karpat i podziwiając podczas zimowych wycieczek na pobliskie góry białe pasmo Czarnohory, zamykające południowy widnokrąg, czułem oczywiście nieprzepartą ochotę zapoznania się z najwyższym jej szczytem Howerlą. Zbliżały się święta Wielkanocne przypadające na 14 i 15 kwietnia 1895 r.: rzadką okazję zdobycia dwu wolnych dni trzeba było naturalnie wykorzystać, i jakkolwiek zdawałem sobie sprawę z wielkich trudności pokonania prawdopodobnie bardzo dużych śniegów samemu — o uzyskaniu wówczas towarzysza na podobne wyprawy nawet marzyć nie mogłem — to jednak chciałem spróbować, jak daleko „puści". Jazdy na nartach niedawno sprowadzonych jako samouk jeszcze nie opanowałem dostatecznie, zatem nie zabrałem ich, ale zapakowałem do worka karpie, które mi w Alpach wierne oddały usługi na tylu ciężkich „wyrypach" zimowych.
Dostać się wtedy choćby do Worochty nie było tak łatwym zadaniem, kolej bowiem ze Stanisławowa ku węgierskiej granicy znajdowała się dopiero w budowie, i nie wiedziałem, jak daleko można pociągiem zbliżyć się do Czarnohory. Parowóz wlókł ciężko sapiąc dwa wagony wśród ciemnej nocy doliną Prutu w górę. Kilkakrotnie przystawał na wolnej przestrzeni, aż wreszcie dojechał do Mikuliczyna. „Wszystko wysiadać" brzmiały nawoływania personelu kolejowego. To „wszystko" składało się z kilku robotników, Żydków i mnie. Godzina trzy na jedenastą w nocy. Wiedziałem, że należy za każdą cenę zmniejszyć jak najbardziej przestrzeń, dzielącą mnie od bezpośredniego podnóża Czarnohory, i to ile możności jakimś wehikułem, aby oszczędzić własne siły. Jakimś cudem zastałem przed stacją furkę, i udało mi się namówić woźnicę, by zawiózł mnie za zapłatą wcale znośną do Talarowa, a dojechawszy tam o pierwszej w nocy, jeszcze dalej do Worochty, końcowej stacji, do której pociąg kursował na razie tylko raz na tydzień. Jazda wśród ciemności była dość romantyczna, droga prowadząca gdzieniegdzie nad urwistym brzegiem Prutu zawalona dużymi zaspami śniegu, tak że niejednokrotnie niewiele brakowało, a rozklekotana furka stoczyłaby się z pochyłości w dół. Ale jakoś dojechaliśmy o w pół do trzeciej do Worochty.
Aby rozpocząć wędrówkę w nieznanym mi terenie, było za ciemno, więc uczyniłem to, co się zawsze w takich wypadkach praktykowało w galicyjskich wsiach^ na podejrzliwe pytania mojego bałaguły, gdzie ma stanąć, odpowiedziałem, przed karczmą. Schroniska lub pensjonatów wtedy naturalnie nie było. Z trudem udało się obudzić brodatego właściciela zajazdu. W izbie spała cała jego rodzina; przy słabym oświetleniu łojówki doliczyłem się około 7 osób leżących pokotem na łożach czy ławkach. Karczmarz odstąpił mi swoje łóżko, wyrzuciwszy z niego naprzód zaspaną połowicę, z którą ulokował się na podłodze. Mimo strasznej atmosfery sen wkrótce zmorzył także mnie, i obudziłem się wbrew zamiarowi wczesnego wstania dopiero o godzinie 5.30. Już za 10 minut opuściłem gospodę, zapłaciwszy za nocleg 20 centów austriackich. Poranek jasny i pogodny. Wkrótce zorientowałem się na mapie i rozpoczęłem wędrówkę, na razie po niezłej drodze idącej niedaleko Prutu.
Jak to zupełnie inaczej wyglądało, jak dzisiaj! Olbrzymi tartak, który tyle dziewiczych lasów pożarł, jeszcze nie istniał, a tam, gdzie dziś się wznosi, rozpoczynał się zwarty, ogromny kompleks ciemnego boru o bardzo pierwotnym charakterze. Wąski płaj, trzymający się przeważnie brzegu rzeki, prowadził raz do góry raz na dół, przecinając bez mostów bagniste koryta licznych dopływów, do Ardżeluzy, oddalonej od Worochty 10 km, siedziby gajowego, jedynej stale zamieszkałej osady. Nie wstąpiłem tam, nie chcąc zwracać uwagi na siebie, i pozostawiwszy most prowadzący na lewo przez Prut, puściłem się zaraz dalej odgałęzieniem drogi wzdłuż rzeki.
Śnieg stał się od razu bardzo głęboki, a co gorsze, nie był przemarznięty, lecz miękki aż do gruntu, tak że noga głęboko się zapadała. Dotąd droga była wyjechana saniami gajowego, ale teraz wszelki ślad ludzki ustał; tym więcej natomiast napotykałem na ślady przeróżnej zwierzyny. Wobec tak fatalnych warunków śniegowych nadzieja osiągnięcia wyższych regionów ogromnie zmalała, ale chciałem dojść tak daleko, jak tylko siły pozwalały. Przywiązałem karple do nóg i rozpocząłem mozolne posuwanie się naprzód. Orientowałem się w gęstym lesie, uniemożliwiającym objęcie dalszego widnokręgu, wedle potoków wpadających do Prutu, płynącego wartko w zalodowaciałym i głęboko zaśnieżonym korycie.
Skonstatowałem po jakimś czasie z przerażeniem, że potrzebowałem przeciętnie całą godzinę na pokonanie tylko 2 km. Pewne urozmaicenie stanowiły dość świeże ślady jakiegoś olbrzymiego, sądząc po rozmiarach odcisków, niedźwiedzia, krzyżującego mój płaj, a to tym bardziej, że jedynym moim uzbrojeniem był czekan."
sir Bazyl
19-02-2012, 17:15
"Pomimo otchłani białego puchu łagodne powietrze wypełniało coś jakby przeczucie nadchodzącej wiosny; słońce prażyło nielitościwie, a nogi przez tyle godzin wydobywały się z coraz większym wysiłkiem na powierzchnię, aby pomimo karpli zaraz znowu głęboko się zapadać. Było już dobrze po południu, gdy przebiwszy się do miejsca, gdzie rzeka spada w kaskadach przez rumowiska skalne, obliczyłem, iż wobec wyczerpania sił dalsza walka nie miałaby sensu. Osiągnięcie choćby połonin (schronisko jeszcze wtedy nie istniało!) w takich warunkach nie było możliwe dla samotnego turysty, a należało przecież jeszcze za dnia powrócić do ludzkich siedzib. Znużenie ogarniało mnie coraz bardziej, urządziłem zatem pierwszy wypoczynek i posiłek z gotowaniem na dużym kamieniu nad bystro płynącą rzeką, z którego zrzuciłem czekanem półmetrowy kaptur śniegowy. A potem precz z odzieżą i buch do lodowatej wody! Wspaniała ta kąpiel tak mnie orzeźwiła, że miałem wielką ochotę sforsować jeszcze parę kilometrów. Powziąłem jednak inny zamiar; wszak miałem jeszcze jeden wolny dzień do dyspozycji;
powrócić zatem dziś jeszcze do Tatarowa i wyjść jutro na Chomiak, górę o 500 m niższą od Howerli. Wyjście zaczęłoby się tam od razu bez tak strasznie długiego i nużącego podchodzenia, a z Mikuliczyna wróciłbym wieczornym pociągiem. Więc przerwać jak najprędzej doskonałą słoneczną kąpiel na skalnej wysepce wśród śniegów i jazda z powrotem.
Posuwałem się teraz niespodziewanie szybko, tak że stanąłem w Worochcie jeszcze przed zajściem słońca. Licho mnie skusiło do uwiecznienia w szkicowniku wielkiego kamiennego mostu kolejowego o wspaniałej rozpiętości, poczem pomaszerowałem jeszcze do Talarowa. O godzinie 8 wieczorem wpadłem do tamtejszej karczmy i w niej przenocowałem, ale tym razem elegancko we własnym pokoju.
Poniedziałek 15 kwietnia znów śliczny, słoneczny. Właśnie opuszczałem zajazd z radosnym uczuciem, że wkrótce będę się już wspinał na Chomiaka, gdy mi żandarm idący z Worochty zastąpił drogę i żądał wylegitymowania się. Nieprzyzwyczajony z alpejskich wędrówek do tego rodzaju indagacji okazałem mu legitymacje członkowskie (nawet zaopatrzone w fotografie) towarzystw turystycznych, co go jednak nie zadowoliło. Chciał mnie jako podejrzanego o szpiegostwo (przy fatalnym rysunku mostu obserwował mnie karczmarz i zadenuncjował) zeskortować aż do starostwa w Nadwórnie, około 50 km oddalonego. Dopiero na uwagi moje, że przecież jako szpieg starałbym się nie zwracać na siebie uwagi kostiumem turystycznym, i chcąc sobie zapewne zaoszczędzić długi ten marsz, poprzestał na przytrzymaniu mnie w budynku stacyjnym w Tatarowie, aż nadejdzie odpowiedź z Peczeniżyna, miejsca zamieszkania mojego, na telegraficzne zapytanie, czy istotnie mówiłem prawdę.
Tak więc piękne marzenia o Chomiaku prysły. Z okna pokoiku, gdzie mnie zamknięto, patrzałem na śliczne góry przede mną i na niebo, które jak na złość zdawało się być jeszcze bardziej błękitne, niż poprzedniego dnia. Poczciwy naczelnik stacji (niech Pan Bóg zapłaci mu i troskliwej jego małżonce za dobry czyn!) przysłał mi dla rozweselenia gramofon, dobre śniadanie i obiad, ale mimo to było mi markotno wobec cudownego dnia i takiej okazji nie wykorzystanej. Wreszcie o godzinie 12.30 przyszedł żandarm z depeszą, oświadczając, że jestem wolny; bardzo się tłumaczył, że mają teraz wobec wielu szpiegów rosyjskich tak ostre przepisy, i podał mi nazwisko, gdybym chciał się na niego zażalić.
Wobec późnej pory nie było już mowy o wejściu na Chomiak. Aby jednak jeszcze wykorzystać pół dnia, postanowiłem przejść z Mikuliczyna przez grzbiet Rokiety Wielkiej do Berezowa i Peczeniżyna, dokąd było około 45 km, i zaraz puściłem się w drogę. Święta ruskie zbiegły się z naszymi, toteż mogłem po drodze do Mikuliczyna podziwiać liczne gromady Hucułów w ich wspaniałych barwnych strojach świątecznych. Około godziny 3 zacząłem za Mikuliczynem po przejściu przez potok Foreszczynkę pochód na Rokietę, na której dwudniowa pogoda mocno już sprzątnęła śniegi. Ze szczytu, 1111 m, miałem przy zupełnie czystym niebie niezwykle ładny widok na głębokie zaśnieżone pasma karpackie z jednej strony, na niziny pokuckie z drugiej. Prawie przed zachodem słońca przeszedłem grzbietem połoninę z Wielkiej na Małą Rokietę, 1104 m, gdzie pozwoliłem sobie na półgodzinny odpoczynek, nie mogąc się oderwać od wnikania w cudowną grę kolorów na nieboskłonie.
Dalszy pochód ku wschodowi odbył się znaną mi drogą przez wysokopienny las bukowy do Doliny Berezowskiej, potem przez Kaniugi przy świetle latarki do wsi Słobody Rungurskiej i wzdłuż toru kolejowego do Peczeniżyna, dokąd dotarłem bez przerwy maszerując o godzinie 11 w nocy. Tak się skończyła pierwsza moja nieudana zimowa wyprawa na Howerlę.
Druga, przedsięwzięta, po zapoznaniu się na letnich wycieczkach z całym pasmem Czarnohory, w 2 lata później, już we dwójkę, tj. przeze mnie i żonę moją, lepiej się powiodła.
7 grudnia 1897 r. rozpościerała się nad całą doliną gęsta mgła, ale obserwując wysoki stan barometru i pewne objawy na niebie, wnioskowałem, że na wyżynach musi panować śliczna pogoda. Jakby to było przyjemnie obchodzić imieniny żonine, przypadające na święto następnego dnia, na szczycie Howerli?! Od słowa do czynu, prowiant do worków, strój zwykły zamieniony na turystyczny, i wieczorny pociąg wiózł nas z Kołomyi przez Stanisławów (połączenie przez Delatyn jeszcze nie istniało) do stacji Zemir po węgierskiej stronie, gdzie wysiedliśmy o godzinie 10 wieczorem. Przypuszczenia moje ziściły się; w nizinach jechaliśmy przez ponurą, zimną mgłę, a tu otwierał się przed nami cudowny krajobraz, oświetlony przez księżyc w pe\m. Miliardy kryształków grubej powłoki śnieżnej błyszczały w jego promieniach, w dali majaczyły kontury białej Howerli i Pietrosa, odcinające się od granatowego nieba! Powietrze suche, spokojne, mróz siarczysty.
Mieliśmy nie lada zadanie przed nami: po święcie czekała mnie obowiązkowa praca, więc musieliśmy osiągnąć powrotny pociąg w Zemirze, jako najbliższej stacji kolejowej, 8 grudnia o godzinie 2 po południu, mieliśmy zatem do dyspozycji 16 godzin (w tym 9 nocnych), z czego przypadało na marsz poziomą, jezdną drogą do klauzy Koźmieskiej i powrót do stacji 4 godziny. Należało zatem iść jak najdalej bez przestanku, zwłaszcza, że nie wiedzieliśmy, jakie trudności sprawi nam śnieg ponad granicą lasów. Po północy minęliśmy klauzę i wkrótce też przekradliśmy się cichutko obok koliby, w której spało dookoła przygasającej watry 7 czy 8 Hucułów, drwali. Dotąd mieliśmy ścieżkę wydeptaną, ale teraz, wchodząc w wysokopienny las, znaleźliśmy się od razu na dziewiczym, dość głębokim śniegu. Kierunek płaju, prowadzącego na połoninę, był uwidoczniony huculskim zwyczajem nacięciami na drzewach i chodziło o to, żeby go nie zgubić. Nie zawsze udawało się światłu księżyca przedostać przez rzadkie luki między wierzchołkami majestatycznych świerków; musiałem wtedy szukać z latarką owych wskazówek i czasem wracać znowu do poprzednich znaków, zanim ustaliłem w ciemności większego gąszczu dalszą drogę. Panowała zupełna cisza, czasem tylko przerywana szelestem spadającego z gałęzi śniegu. Około godziny 4 wyszliśmy wreszcie ze śpiącego boru na połoninę, zalaną światłem księżyca. Po dalszej godzinie brnięcia w znacznie teraz głębszym śniegu napotkaliśmy na skalną płytę, z której odgarnąłem czekanem biały pył — wszak trzeba było odpocząć i trochę posilić się. Przy tym przystanku odczuliśmy pierwszy raz senność, a nawet poddaliśmy się małej drzemce, z której obudził nas dotkliwy chłód. A więc dalej ku szczytowi! Tym bardziej, że zaczynało widnieć, a chcieliśmy powitać wschodzące słońce już na szczycie. Droga coraz uciążliwsza; robiąc trasę zapadałem się głęboko w „pulwerku", pokrywającym strome stoki ostatniej piramidy. Ale udało się; po niemałym wysiłku osiągnęliśmy najwyższy punkt, znak triangulacyjny, o godzinie 7.30, właśnie gdy pierwszy rąbek purpurowej tarczy słońca zaczął się wznosić nad ciężkimi chmurami leżącymi na równinach na wschodzie. Równocześnie chylił się na zachodzie miedziany księżyc ku zejściu. Marmaroskie Karpaty i tyle innych szczytów zapłonęły różowym blaskiem; w dolinach snuły się fioletowe cienie po ołowianych mgłach. Z zapartym oddechem śledziliśmy przecudną tę symfonię barw.
W tym jeszcze jedno niezwykłe zjawisko: płomienna kula słońca otoczyła się dokoła wspaniałą tęczą, obok niej z prawej i lewej strony mniejsze skupienie światła również obramowane tęczowymi kolorami. Rzadki ten fenomen, spowodowany odbiciem światła w zawieszonych w powietrzu igiełkach lodowych, raz tylko widziany przeze mnie w Alpach, trwał może kwadrans. Cała ta orgia barw i świadomość zupełnej samotności w olbrzymim pustkowiu śnieżnym zrobiły na nas oczywiście niesłychane wrażenie.
Dzięki ożywczym, ciepłym promieniom słońca mogliśmy, pomimo poprzedniego zziębnięcia, całą godzinę spędzić na szczycie, po czym nastąpił powrót w bardzo przyśpieszonym tempie wzdłuż naszej poprzedniej trasy. Klauzę osiągnęliśmy już o godzinie 11 przed południem, można było więc blisko stacji urządzić w blasku cudownego dnia jeszcze jednogodzinny postój, połączony z gotowaniem herbaty. Wieczorem byliśmy po tej nocno-zimowej wycieczce już z powrotem w Peczeniżynie, gdzie nikt nie dawał nam wiary, że rano jeszcze staliśmy na najwyższym szczycie Czarnohory.”
Niezły z niego był wyrypiarz, no i fajna małżonka :)
Ehh tak mieć wehikuł czasu...
Basia Z.
22-02-2012, 09:58
Jak czytam takie fragmenty - to sobie tak myślę że nic się od tamtych czasów nie zmieniło w tym jak ludzie odczuwają góry.
sir Bazyl
23-02-2012, 17:20
Koniecznie muszę się na łyżach nauczyć śmigać, bo z buta jakbym nie zapierniczał, w watahę wilków nie wpadnę :) :
"WYPRAWA 5
luty 1899 rok
Grupa górska
Gorgany zachodnie (Mizuńskie)
Nazwa szczytu
Łysa 1156
Uwagi
I wyjście
UCZESTNICY: Jan Marcinków (samotnie)
Jan Marcinków
Wspomnienia leśnika — narciarza
Przed rokiem 1892, tj. od 1882 do 1892 r., byłem na stanowisku kierownika rządowego rewiru leśnego na podkarpaciu w Michowie, pow. Dobromil, i w Dobrohostowie, pow. Drohobycz; są to raczej pagórki, śniegi nie wysokie, zimy nie zawalne, więc czy do służby, czy na polowanie, brnęło się zawsze do lasu na zwykłą piechotę, i nie miałem pojęcia o głębokich, do kilku metrów sięgających śniegach, myśląc, że przecież Galicja nie Kamczatka ani biegun północny.
W 1892 r. przeniosłem się na takie samo stanowisko służbowe do Sołotwiny Mizuńskiej, prawie że w sedno głębi Karpat, 21 km od najbliższej wsi Mizunia Starego.
Tu dopiero poznałem co to są właściwie Karpaty. Już od początku zimy zaczynał sobie popadywać przyzwoity śnieżek, ale mało pomału nasypywało go wkrótce tyle, że o dostaniu się do lasu mowy być nie mogło, śniegu nawaliło ponad 2 m, a co się działo wtedy na szczytach ponad 1000 m wysokich, jak Czarna Sychła, Chomiak, Dołżka, Magura Mizuńska i inne, nie miałem pojęcia.
A wówczas w rewirach mizuńskich żyło wiele jeleni, wilków i rysi. Ciekawiło mnie ogromnie, co ta biedna fauna tam robi w tych śniegach, ale tu nie ma i mowy o dostaniu się do lasu, bo po prostu człek w śniegu się topił. Do przejścia l km, nie na szczytach, ale w kotlinie, trzeba było tam i z powrotem dobrych parę godzin. Ciekawość zapalonego myśliwca ciągnęła mnie wciąż do tego oryginalnego, w zimowe runo spowitego lasu, ba, ale cóż, nie na ludzkie siły dostać się do niego. Wilki od czasu do czasu spędzą jelenia ze szczytów do kotliny nad rzekę Mizuńkę, tam zaoperują, a ja stoję bezradny, gdyż niemożliwe jest pójść za nimi, bo topiel w śniegu.
Czytałem opisy o wyprawie Nansena oraz w „Sylwanie" o nartach (łyżach) pióra Spausta. Prenumerowałem czasopismo łowieckie niemieckie, wychodzące w Bernie Morawskim „Die Jagdzeitung", gdzie również spotykałem wiele opisów nart, bo to czasopismo poświęcało wiele artykułów z tej dziedziny. Więc właśnie te artykuły były tymi inicjatorami zniewalającymi mnie do sportu narciarskiego, a że redakcja wspomnianego czasopisma chętnie udzielała w tym kierunku rad swoim prenumeratorom, a zarazem wedle swej fachowej wiedzy zamawiała narty, tak więc zamówiłem sobie w tym czasopiśmie pierwsze narty, tzw. „Ski fur Berufsjager" , zapłaciłem za nie 10 zł waluty austriackiej, i zacząłem na nich stawiać pierwsze kroki zimą 1895/96. Swoją drogą instruktora nie miałem, a ograniczałem się wyłącznie do wskazówek podawanych w „Jagdzeitung".
Doprowadziłem jednak przy ciągłym ćwiczeniu i naturalnie koziołko-wywracaniu nie do „telemarkschwungu", ale do tego, że mogłem względnie swobodnie odbywać przechadzki po sołotwińskim, a później mizuńskim, rewirach, a nawet trzy razy przy korzystnym śniegu sunąłem racjonalnie założoną o łagodnym spadku ścieżką 4 godziny na szczyt Łysy, i zdawało mi się, że mnie noc zaskoczy i że trzeba będzie w lesie nocować, tymczasem puściwszy się w szalonym pędzie w dół w kwadrans byłem na dole niedaleko domu, sam nie chciałem wierzyć ani sobie ani zegarkowi, tymczasem tak było.
Po wtóre była mi przez to dana możność badania przyrody i stanu fauny, podchodząc cichcem do tej ostatniej na kilkanaście kroków. Pewnego razu wlazłem między stado jeleni różnego kalibru i rodzaju liczące 36 sztuk. Raz spłoszyłem wjeżdżając na czeredę 14 wilków, które jednak nagle rozpierzchły się, a nim zerwałem strzelbę i odwiodłem kurki, o wilkach i słychu nie było, tylko tropy na śniegu pozostawiły, wilk bowiem karpacki jest bardzo tchórzliwy i ucieka przed człowiekiem jak błyskawica.
Nie mogąc wówczas znaleźć towarzysza do siebie, ani kogoś ochoczego, kto by wspólnie ze mną rozkoszował się sportem narciarskim, uprawiałem go sam ku swojej przyjemności i zabawie oraz dla dobra służby. Lecz bez towarzystwa trudno jest jednemu człowiekowi wałęsać się po niedostępnej puszczy leśnej. Tym niemniej od wielu, wielu lat każdej zimy przy korzystnym śniegu urządzałem sobie wycieczki, ale niedalekie, bo nie miałem z kim. Szwanku nie doznałem nigdy poważniejszego, prócz jak zwykle koziołków narciarskich, dopiero ostatniej zimy złamałem dwa żebra, uderzywszy bokiem o kant pnia bukowego.
Uznając z własnej praktyki korzyści posługiwania się nartami w służbie leśnej i ochronie fauny, próbowałem i piórem zachęcić do nart kolegów — leśników, ogłosiłem więc w „Leśniku" (lata 1910/11), wychodzącym w Dobromilu, artykuł „Narty czyli łyże (ski) w zastosowaniu do leśnictwa i łowiectwa"."
sir Bazyl
24-02-2012, 21:00
Tak, tak - najpierw trzeba łyknąć ździebko teorii nartologii:
„WYPRAWA 15
1-2 lutego 1905 roku
Grupa górska
Przedgórze Gorganów
Nazwa szczytu Uwagi
Pierwsze przejście na nartach z Wygody do Doliny
UCZESTNICY: Bolesław Błażek oraz 5 uczniów Gimnazjum im. Franciszka Józefa we Lwowie, m.in.:
Tadeusz Czeżowski Janusz Gąsiorowski
Bolesław Błażek
Z czasów mego narciarskiego niemowlęctwa
Było to w roku 1897 lub może 1898, na każdy sposób tak dawno, że aż nieprawda, gdy zobaczyłem w handlu sportowym Władysława Łukasiewicza, przy ulicy Akademickiej we Lwowie, parę nart na wystawie. Dechy były morowe co się zwie, blisko 2,5 m długie, a szerokie na jakie 15 cm. Stawała przed wystawą gawiedź, sami specjaliści od ślizgania się po rynsztokach i obmarzniętych chodnikach, więc rekordowcy pierwszej marki, i nuż opowiadać dziwy z pełną znajomością rzeczy, jako się na tych deskach po śniegu jeździ, że się z niego i puchu nie zetrze, choćby był i 3 m gruby. A i największa góra to nic nie znaczy, bo sam wiatr niesie. Słuchali i inni, i tylko kiwali głowami, jako że nie można się przecie sprzeciwiać znawcom. Słuchałem i ja, jako całkiem „ciemny kmiotek" w tych sprawach, i tylko łykałem ślinę, jakby to było bosko spróbować, czy to wszystko prawda, co oni mówią. Pewnie, myślałem, to bardzo drogie, bo zamorskie, tak przynajmniej twierdzili znawcy, a chuda akademicka kabza nie pozwalała na wybryki.
Wysłuchałem raz tych sportowych wykładów przed wystawą p. Łukasiewicza, potem niby to niechcąc, zaszedłem znowu, a potem to już stałym byłem słuchaczem, tym bardziej, że wciąż zmieniali się prelegenci, bo się sprawa stała głośną na całym górnym Łyczakowie aż po Kaiserwald włącznie, i wciąż napływali asy narciarskiego kunsztu, aby zluzować towarzyszy, zmęczonych wykładami przed wystawą. A ja się już stałem stałym słuchaczem i co raz bardziej sumiennie przeliczałem swój budżet obracający się jedynie tylko w zakresie liczb dwucyfrowych najwyżej, czyby się przecież nie puścić. Myślałem sobie: wprowadzę oszczędności, nie zapłacę krawca, szewcowi dam połowę, to się może złoży. Ale nie miałem odwagi wejść do sklepu i tym pilniej słuchałem wykładów.
Aż tu raz jakiś stary wyga, pewno z „Wężowej Doliny", bo go okrutnie honorowali, rozstawił nogi, a włożywszy ręce za sznur, którym był opasany, tak prawi: ja ci Józku mówię, jak siądzież na te dechy, to tak poknajesz, że cię nawet i dziad nie spozna.
Nie wytrzymałem i wpadłem do sklepu jak w 40 stopniowej gorączce, a w uszach wciąż mi dźwięczało, „że cię i dziad nie spozna". Okazało się, że deski nie były znów tak drogie, ale mimo to na dwucyfrowy budżet niedostępne. Że jakoś amatorów na towar już od dłuższego czasu zupełnie nie było, przyszła do skutku umowa na spłaty ratalne. Tak stałem się właścicielem finlandzkich nart. Z paradą założyłem deski na ramię i pomaszerowałem do domu.
Zaprawdę, gdyby żył Cezar, to by mi pozazdrościł triumfalnego pochodu, tym bardziej, że nastąpił on bez poprzedniej uchwały senatu. Bo co by było, gdyby się o tym wszystkim choć o jedną godzinę naprzód dowiedział górny Łyczaków, strach dziś pomyśleć. Urwał w pół zdania prelegent przed wystawą, gdy zabierano z niej przedmiot, który dotąd służył jemu i jego kolegom za demonstrację wykładom prowadzonym ściśle pokazową metodą. Ale tym bardziej wzrosło zaciekawienie, zaś tłum gęstniał, że policjant, stojący nad niedawno zasklepioną Pełtwią w płaszczu jak ornat i ceratowym kasku na głowie, rozmyślał, czyby nie należało zrobić użytku z „władzy".
Nie było to potrzebne, bo tłum poszedł za mną w stronę Stryjskiego Parku, przy którym wówczas mieszkałem, zaś „władza" urzędowała dalej przy mostku świętego Jana.
Trzeba było teraz jak najprędzej spróbować tego wszystkiego, czego się nasłuchałem na tylu wykładach przed sklepem Łukasiewicza. Najtrudniejsza była sprawa z więźbą i tę trzeba było wypróbować w domu, co znów nie było tak łatwą rzeczą wobec wymiarów nabytych nart, jak i samego systemu wiązania, przystosowanego do lapońskiego futrzanego obuwia. Tworzył go trzcinowy pręt, obszyty skórą i zgięty w pętlę, której oba końce ujęte były metalową sprzączką, przytwierdzoną na stałe do deski. Nieco ku tyłowi łączył oba ramiona pętli silny, szeroki rzemień, którego oba końce były nadto wpuszczone w nartę.
Włożyłem stopę w pętle, wsuwając palce pod łączący ją rzemień i wszystko byłoby w porządku, gdyby moja stopa miała wymiary przynajmniej dwa razy większe, niż w istocie. Na to była prosta rada - skrócić pętlę, ale nie na wiele się to przydało, bo za każdym podniesieniem obcasa, pętla zsuwała się z buta. Poradziłem sobie w ten sposób, że uzupełniłem lapońską więźbę rzemieniem, przymocowanym do łuku pętli i nim przypinałem ją do nogi.
Teraz było już zupełnie dobrze, deska narty trzymała się stopy, więc należało rozpocząć próby w terenie. Wyzyskałem w tym celu sąsiedztwo Stryjskiego Parku, który wówczas wyglądał znacznie skromniej aniżeli dzisiaj. Zajmował małą część obecnej przestrzeni, a poza nim w tyle były puste debry, przecięte tylko ścieżką miejskiej akcyzy, zresztą najzupełniejsza pustka.
Zrazu odbywałem pierwsze ćwiczenia bez asysty entuzjastów wszelkiego sportu sprzed sklepu p. Łukasiewicza, ale niedługo to trwało, gdyż rychło rozniosły się wieści o moich sportowych wyczynach i na „Żelazną Wodę", dokąd się zapuszczałem, i na Pełczyńskie Wzgórza i na Wólkę, aż hen do rogatki. Odtąd nie miałem już spokoju i każdemu memu upadkowi towarzyszyły brawa nie mniej rzęsiste, jak udałemu zjazdowi. Już ten i ów przywiązywał zwykłe deski sznurkami do butów, tak więc miałem ja towarzystwo niezgorsze.
Moje długie narty finlandzkie okazały się jednak nie bardzo przydatne do nierównego terenu. Podgięte do góry z obu końców, miały wprawdzie tę zaletę, że przy wychodzeniu pod górę dawały możność także zjazdu i tyłem, przy zlodowaciałym zwłaszcza śniegu, i powtórzenia nieudałego zabiegu, ale przy zwrotach w miejscu, szczególnie na zboczach, okazały się wręcz nie do użycia. Brakowało mi zawsze jeszcze drugie tyle nogi, jakkolwiek nie należałem do karłów.
Rychło jednak wstąpiwszy do nauczycielskiego zawodu do ówczesnego gimnazjum Franciszka Józefa we Lwowie, utworzyłem sam szczupłą narciarską drużynę, tym razem już prawdziwą z uczniów mego gimnazjum, i uniezależniłem się wreszcie od przygodnych podmiejskich towarzyszy. Drużyna była nieliczna, bo koszt sprawienia nart był niemały, ale dobrana jak wymarzył. Same zuchy, dla których nie znaczyły nic mróz czy zawieja, a dla których wykręcanie rąk i nóg przy upadkach w zjazdach, należało do dziwnych rozkoszy.
Dziś już nie pamiętam osobowego składu drużyny, bo czas już wiele zatarł w pamięci, ale byli tam Janusz Gąsiorowski, obecnie dypl. pułkownik, p. Tadeusz Czeżowski, obecnie profesor filozofii, i paru jeszcze serdecznych towarzyszy, którzy niechaj mi wybaczą, jeśli ich tutaj nie wspominam, ale niechaj będą pewni, że i później byłem nieraz myślą przy nich, gdy los mną rzucał tu i tam.
Nadszedł również czas, że pojawiły się narty z więźbą Zdarsky'ego, więc je zaraz nabyłem, w nie też zaopatrzyli się moi towarzysze.
Ale trzeba już było wylecieć i na szerszy świat. Wybór padł na Dolinę, a to głównie z tego powodu, że tam posiadałem krewnych, więc był punkt oparcia. Zawagonowałem więc moją bandę i w pewien mroźny poranek zwaliłem się z nią na głowę mojej familii, robiąc sensację w mieście i przyległych gminach.”
Powered by vBulletin® Version 4.2.1 Copyright © 2024 vBulletin Solutions, Inc. All rights reserved.