PDA

Zobacz pełną wersję : Bieszczadzkie okruchy



Marcowy
03-11-2015, 18:41
Uzbierało mi się w pamięci sporo historii i obrazów z pobytów w Bieszczadach. Takich pojedynczych scenek i wrażeń. Miniaturka to za mało na cały wątek, ale na łyk… no, łyczek wspomnień wystarczy. A zatem będę sączył :-)

***

Mam taki odruch, że gdy wjeżdżam samochodem w Bieszczady, na widok znajomych pagórów ręka sama sięga do schowka i wyjmuje płytę Wolnej Grupy Bukowiny. To stara składanka, nie jestem pewien, czy do końca legalna, w każdym razie z serii „Złota Kolekcja”. Płyta wyciągnięta z wielkiego kosza w Tesco, więc okładka już w momencie zakupu urodą nie kusiła. Ale moc emocjonalną ma zapis od początku potężny, szczególnie w zestawieniu z bieszczadzkim krajobrazem za oknami.

Najczęściej w krainę Biesa i Czada zanurzam się od strony Ustrzyk Dolnych, więc pierwszych taktów WGB słucham zazwyczaj już w Jasieniu. A jakoś tak jest, że gdy zbliżam się do punktu widokowego przed Lutowiskami, przychodzi czas na „Bukowinę II”. Czasem udaje mi się tak zsynchronizować podróż z playlistą, że kulminacja w refrenie: „Niechaj zalśni Bukowina w barwie malin” przypada dokładnie w momencie, gdy auto osiąga szczyt wzniesienia, a przed oczami otwiera się wiadomy widok. Doznanie niemal mistyczne. Kiedyś nawet zatrzymałem samochód na poboczu sto metrów wcześniej i odczekałem ze dwa-trzy takty, żeby się zgrało. Warto było.

Powie ktoś: „gdzie Rzym, gdzie Krym?”, czyli „gdzie Bieszczady, a gdzie Bukowina”. Ale nic na to nie poradzę: te dwie krainy zrosły się pod moją czaszką na trwałe. Żadna lobotomia nie pomoże.

Najczęściej w krainę Biesa i Czada trafiam przez Ustrzyki Dolne, ale… nie tym razem. Tym razem celem jest Komańcza, więc przed Sanokiem odbijam na Bukowsko. Skręcam z ulgą, bo nie lubię jeździć przez Sanok. Przepychanie się przez centrum miasta, gdy góry są już zasięgu ręki i wzroku, jest wyjątkowo perfidną torturą.

No to jadę, po raz pierwszy tą trasą jako kierowca. A że ówczesna moja firma właśnie kupiła nawigację, która na weekend i tak się nikomu nie przyda, pożyczyłem ją więc sobie, bo być może przyda się mi. I tuż za Sanokiem ożywiam magiczne pudełko i wpisuję adres docelowy. Bardziej z ciekawości, czy automatyczny pilot sobie z zadaniem poradzi, bo samochodowy GPS jest wówczas jeszcze gadżetem niezbyt popularnym i dość kosztownym. A na drodze do Komańczy zgubić się raczej trudno, nawet o zachodzie słońca, który właśnie wchodzi w najpiękniejsza fazę.

A drugą ręką wsuwam do odtwarzacza płytę Wolnej Grupy Bukowiny i zaczyna się znajomy spektakl pt. „Bieszczadzkie światło i dźwięk”, czyli strofy Bellonowe bogato ilustrowane pejzażami za oknem. Mruczę sobie pod nosem, a jakże, wtórując Zajączkowi. Po chwili jednak do naszego duetu niespodziewanie przyłącza się ktoś trzeci. Tajemniczy głos nie trzyma tonacji, o rytmie i tekście nie wspominając. Sprawia wrażenie, że śpiewa jakąś własną pieśń. Milknę oburzony zachowaniem intruza, ale po chwili konstatuję, że jego wtręty nie są tak do końca pozbawione sensu. Ba! nawet całkiem udatnie nawiązują do poetyki tekstów i panoramy za oknem.

Dialog idzie jakoś tak:

- Wiedziałaś, gdzie stopy znużone prowadzić...
- Za... 300... metrów... skręć w prawo.

- I to dziwne drżenie rąk…
- Za... 100... metrów... możliwy radar.

- I nie mogę znaleźć Bukowiny, i nie mogę znaleźć…
- Jesteś na miejscu, prowadził cię Krzysztof Hołowczyc.

asia999
04-11-2015, 21:59
- Za... 100... metrów... możliwy radar.

przy pierwszych jazdach z nawigacją moja Mama myślała, że Hołowczyc mówi: "za 100 metrów może dasz radę" :mrgreen:

bardzo smaczne te okruchy Marcowy :)))

Aleksandra
09-11-2015, 09:17
Nawet nie wiesz jak ja lubię takie zbieranie okruchów :) Czekam na ich pełne garście.

Marcowy
19-11-2015, 20:15
Dzięki za dobre słowa :-)

***

Teraz taki stary okruch, z lata’88, czyli właściwie suchar. Jesteśmy zaraz po maturze, ale jeszcze przed pogrążeniem się w dorosłość. Przyjechaliśmy żegnać szczęsne dzieciństwo w Bieszczady pięcioosobową ekipą mieszaną: trzy koleżanki, Albert i ja. Nie mamy większych trosk ani kłopotów, przynajmniej w dzisiejszym rozumieniu tych słów. Mamy za to przed sobą najdłuższe wakacje w życiu, kieszenie pełne złotówek (w PRL-u było to całkiem naturalne), niezbyt sprecyzowane plany i silny imperatyw, żeby tego wyjazdu nigdy nie zapomnieć.

Niezatartych wrażeń dostarczyły nam już na początku niezawodne PKP. Po kilkunastu godzinach jazdy, późną nocą wytaszczyliśmy nasze sponiewierane ciała z wrocławskiego pociągu na peron w Ustrzykach Dolnych. Ciemno, zimno, mokro, pusto i do domu całkiem daleko. Nie było co robić, więc doczołgaliśmy się do wiaty przystankowej i w półśnie doczekaliśmy świtu. A potem ruszyliśmy do miejsca pierwszego noclegu, którym był PTSM w Jasieniu.

Oczywiście na miejscu nikt nas nie witał kwiatami, za to mieli na podorędziu sporo grubych słów, gdy próbowaliśmy ułożyć się na jakimś wolnym miękkim posłaniu w sali zbiorczej. Nic dziwnego, nie było jeszcze szóstej. Gdy koło siódmej wszystko się jako tako ułożyło i zaczęliśmy wreszcie zapadać w sen, do sali wtargnęła jak burza tyczkowata pani profesor i zaczęła urządzać swoim podopiecznym – a przy okazji i nam – bezwzględną pobudkę. I znów sytuacja stała się więcej niż nieprzyjemna, bo wiecie, do czego jest zdolny zmęczony człowiek pozbawiany snu…

Gdy obóz wędrowny po śniadaniu ruszył w dalszą drogę, mogliśmy już bez przeszkód nadrobić zaległości w spaniu. Gdy się obudziliśmy, słońce – jak to piszą w lichych powieściach – chyliło się już ku zachodowi. A w sali oprócz Alberta i mnie nie było nikogo. Także naszych koleżanek. Ale kto by się nimi przejmował – the lions don’t sleep tonight! Chłopaki ruszyły na żer.

Jakoś tak zachciało się nam wódki. Może dlatego, że wcześniej prawie jej nie piliśmy. A pewnie niektórzy pamiętają, że wódka w owym czasie była towarem niezwykle deficytowym. Żelaznej rezerwy nie chcieliśmy naruszać (o niej później), więc udaliśmy się w stronę cywilizacji, znaczy: do Ustrzyk Dolnych. Nie pamiętam dokładnie, co to była za restauracja, ale błąka mi się po głowie, że stała gdzieś nad strumieniem.

Oczywiście nie było mowy o kupnie butelki na wynos. Nie w porządnym PRL-owskim lokalu! No to zamawialiśmy kolejne pięćdziesiątki. I były męskie rozmowy o rzeczach ważnych i tych najważniejszych. Gdy zeszło na płeć piękną, uznaliśmy – jak na prawdziwych pełnoletnich już dżentelmenów przystało – że nie możemy wrócić do naszych koleżanek z pustymi rękami. I zaczęliśmy kraść wódkę.

Wyglądało to tak: do każdej porcji kieliszków zamawialiśmy oranżadę, oczywiście w butelkach. Najpierw wypijaliśmy duszkiem landrynkowy napój (butelki były kapslowane i miały pojemność 0,33 l), a potem co drugi kieliszek przelewaliśmy do pustej butelki z ciemnego szkła. Udało nam się napełnić w ten sposób niemal dwie takie butelki, które nadawały się „na wynos”.

Oczywiście wydawało nam się wtedy, że jesteśmy tacy super przebiegli i nikt się w naszym szczwanym planie nie zorientuje. Ale im jestem starszy, tym mam większą pewność, że nasze rozpaczliwe zabiegi widzieli dokładnie wszyscy na sali, a na dodatek mieli z tego niezły ubaw.
Jednak nam do śmiechu nie było. Bywalcy z sąsiednich stolików zaczęli coraz bardziej hałasować i coraz mniej przychylnie popatrywać na przybłędów-gołowąsów. Na szczęście byliśmy na tyle trzeźwi, żeby to dostrzec i zrozumieć, że pora się ewakuować. No to się ewakuowaliśmy, unosząc z sobą bezcenny urobek.

W jasieńskim schronisku czekały na nas wesołe koleżanki, które ani myślały zdradzić, co robiły podczas swojej nieobecności (ech, te dziewczyńskie sekrety…), za to bardzo zainteresowały się zawartością naszych – zdobytych nadludzkim wysiłkiem fizycznym i intelektualnym – butelek.

Byliśmy w schronisku sami, więc jakoś tak samo z siebie pojawiło się ognisko i gitara. I za Tomkiem Opoką śpiewaliśmy, że „znowu jesteśmy po wódce i znowu jest czas odkupienia”. I rozmawialiśmy o rzeczach kluczowych, jak to u maturzystów bywa. A może bywało?

Zdrzemnęliśmy się nad ranem. Wystarczyła godzina czy dwie, by się zregenerować i zasiąść w pełnej dyspozycji przy śniadaniu, a także snuć plany na najbliższe dni. I tu pierwszy zgrzyt – koleżanki miały jasną koncepcję podróży na dziś, której imię było… Solina. Byliśmy nawet skłonni ją zaakceptować, byle dotrzeć nad zalew nieco dalszą drogą, zaczęły się więc negocjacje, w których kluczową rolę odgrywały paluchy kreślące po mapie esy-floresy i krzyżujące się czasem groźnie jak jakieś szpady. Niestety, kolejne opcje nijak nie dawały się pogodzić. Stanęło więc na tym, że koleżanki zaraz po śniadaniu na własną rękę spróbują złapać stopa w krainę olejkiem do opalania płynącą, a chłopaki ruszą tamże, z tym że pieszo przez Żuków.

To niesamowite, że nie mieliśmy wówczas absolutnie żadnych obiekcji pozwalając paniom udać się samotrzeć w dzicz, bez męskiej asysty, w zasadzie nie mając pewności, że się kiedykolwiek znów obaczym. Bo też znikały w bieszczadzkim interiorze, biedulki, bez GPS-a czy innego GSM-a. Ba, nawet nie przyszło nam do głowy, żeby uzgodnić jakieś szczegóły co do czasu czy miejsca, w którym mielibyśmy się w tej Solinie spotkać. Po prostu było wiadomo, że już jak tam wszyscy dojdziemy to się spotkamy i szlus. I faktycznie, gdy dwa dni później wczołgaliśmy się z Albertem na jakąś plażę nad zalewem, pierwszymi osobami, na jakie się natknęliśmy, były nasze zrelaksowane i lekko już zrumienione przez słońce koleżanki. Nawet nie było żadnych okrzyków zdziwienia. Ot, tak miało być.

Ale zanim do tego spotkania doszło, przemaszerowaliśmy z Albertem dzielnie całą trasę z jednym noclegiem. I tu pamięć mnie zawodzi – nie mogę sobie przypomnieć, gdzie mogliśmy po drodze spać. Na pewno był to PTSM, chyba szkoła, ale z rozstawionymi na boisku wojskowymi namiotami, wyposażonymi jedynie w płócienno-drewniane prycze bez dodatków. Pamiętam też, że oprócz nas w schronisku nie było nikogo.

Wieczór w wymarłym hangarze specjalnych rozrywek nie dostarczył, więc postanowiliśmy naruszyć żelazne zapasy płynów rozweselających i opróżnić jedną z dwóch butelek żytniej zakupionych w Peweksie w naszym rodzinnym mieście. Pamiętacie ten zapach i żytnią za jednego dolara? Mieliśmy z Albertem zachomikowane 5 dojczmarek, czyli na dwie butelki wystarczyło. Szkło dojechało w Bieszczady owinięte we wszystkie szmaty, które tylko mieliśmy w plecakach, ze śpiworami włącznie. Wiadomo, krucha rzecz, w dodatku za dewizy.

Do konsumpcji byliśmy przygotowani profesjonalnie także za sprawą turystycznych, blaszanych kieliszków. Ale w owym zapomnianym PTSM-ie pojawił się poważny problem: brak światła. Jedyna nasza kieszonkowa latarka po dziesięciu minutach i dwóch kolejkach nerwowo zamrugała, błysnęła na pożegnanie i zgasła. Noc była pochmurna, boisko nieoświetlone, podobnie jak okna szkoły. I na dworze, i pod wojskowym brezentem było tak czarno, jak tylko czarno w Bieszczadach być może.

I jak tu polewać na ślepo? Małpa nie gapa, sobie poradzi. Opracowaliśmy autorski system, genialny w swej prostocie, bazujący na innych dostępnych zmysłach: słuchu i dotyku. Otóż po wymacaniu otworu butelki i krawędzi kieliszka należało je zetknąć, delikatnie przechylić butelkę i w absolutnej ciszy wsłuchać się w bulgot, który wydawało napełniane naczynko. W odpowiednim momencie, gdy dźwięk dopełzał do końca pierwszej oktawy, należało przerwać zabieg. Tytułem kontroli trzeba było jeszcze wsadzić paluch do kieliszka, by sprawdzić, czy lustro cieczy znajduje się w odpowiedniej odległości od krawędzi kieliszka. Trzeba przyznać, że w praktyce system okazał się daleki od doskonałości. Ileż bezcennej żytniej wsiąkło naonczas w nasze śpiwory i znękaną bieszczadzką ziemię…

I to chyba wszystkie obrazy, które zostały w pamięci z tamtego pobytu. Może jeszcze mało zachęcająca scena z heroicznej walki o miejsce stojące w pekaesie z Cisnej do Rzeszowa. I kolejna batalia o prawo do zabrania z sobą plecaka.

Czytam opis od początku i jakoś tak wynika zeń, że myśmy tam w zasadzie nie trzeźwieli… Ale to nie tak. Owszem, nikt za kołnierz nie wylewał, ale nie pamiętam, żeby ktoś się urżnął czy wyprawiał z tego powodu jakieś brewerie. Ba, nawet kaca wtedy chyba nikt nie miał! To wszystko przyszło znacznie później.

Nie był to ani pierwszy, ani najciekawszy mój wyjazd w Bieszczady, ale najbardziej kojarzy mi się z bieszczadzką wolnością i „tamtymi czasami”. Jednym z symboli tej wolności stała się ta nieszczęsna półlitrówka, ale to raczej dlatego, że wtedy po raz pierwszy „można było”.

Nadal nie rozumiem, jak nasza grupa była w stanie obyć się bez telefonów, nawigacji i innych gadżetów, na dodatek co chwilę rozdzielając się i ponownie spotykając.

Nie pojmuję, dlaczego nasi rodzice zupełnie spokojnie przyjmowali deklaracje w rodzaju: „Jadę w Bieszczady… gdzieś tam… Wrócę za miesiąc… chyba... No dobrze, spróbuję zadzwonić… ale nie obiecuję.” A przecież niektórzy rodziciele znali Bieszczady wyłącznie ze szkolnej mapy fizycznej Polski, ewentualnie z „Ogniomistrza Kalenia”.

Nie mieści mi się w głowie, że zakrzywialiśmy zasady arytmetyki i ekonomii, finansując ten miesięczny wypad z niedużego kieszonkowego czy jakiejś symbolicznej kasy zarobionej przy zbieraniu truskawek.

Ale tak było :-)

Szkutawy
19-11-2015, 20:41
No i takim sposobem pojawiła się " bieszczadzkość " ;) Miło się czytało.
'

jank
21-11-2015, 15:36
Mam nadzieję Marcowy wybaczy, że nieco nakruszę w Jego ogródku…

Działo się sierpniem, lat temu 30. Przez ponad dwa tygodnie mieszkaliśmy (ca 50 dzieciaków, 12-15 lat) w wielkich namiotach na cmentarzu w Bóbrce n/Soliną.
Tak, był to ogrodzony teren z przeznaczeniem na powiększenie sąsiadującego cmentarza). Obóz niestety miał charakter stacjonarny i niewiele z Bieszczadów udało się liznąć. Jednak…

Któregoś pięknego poranka kadra ogłosiła alarm z pełnym ekwipunkiem i w drogę… w nieznane.

Po godzinie intensywnego marszu, zaokrętowaliśmy się (nie był to jeszcze Tramp, może ktoś pamięta co pływało po Solinie w 1985 ?). Przez kilka godzin (jakoś długo to było na pewno) płynęliśmy, dając ulgę plecom objuczonym niewygodnymi plecakami.
Nie pamiętam, gdzie dopłynęliśmy ale chyba musiały to być okolice Rajskiego.

Poderwani z wygodnych ławek, wyrzuceni w piaszczystej zatoczce, wyposażeni w mapy i kompasy, dostaliśmy cel – dotrzeć na miejsce noclegu - do Zawoju.

W pamięci jedynie okruchy…, bukowy las z długimi cieniami, niepewność czy nie pobłądzimy (kadrowi nie puszczali pary z gęby tylko szli za nami), przeprawa przez Wetlinkę, wreszcie cel…

Tak cel. Tyle, że to co miała być dawna wieś, a tu nie ma nic, tylko trawa…

Cudowna noc pod gwiazdami, gorąca mięta parzona w kociołkach nad ogniskiem. To chyba najważniejszy okruch, do dziś uwielbiam gorącą, słodką miętę, a wtedy to był ten pierwszy raz…

Następnego dnia był powrót, gorąco, droga się dłuży niemiłosiernie… przez Terkę, Wołkowyję, Polańczyk, zaporę.

Uśmiechnięte gęby tych, którzy zostali w tyle ale złapali podwózkę na stopa…

Ale tak było :razz:

Marcowy
21-11-2015, 16:53
Wielkie dzięki, Jasiu. Wspólne kruszenie miłe widziane :-)

Wojtek Pysz
21-11-2015, 19:54
Marcowy, czy Ty kiedyś pisałeś książki?

don Enrico
21-11-2015, 20:45
Hej Marcowy !
Poczułem się młodszy o .... wiele lat.
Dzięki.

Jimi
21-11-2015, 22:13
Dzięki Marcowy! Ja także przypomniałam sobie swój pierwszy, dobrowolny (bo wycieczki szkolne to się nie liczy) raz w Bieszczadach! Atmosfera pierwszego podmuchu wolności była bardzo podobna. Był 2005 rok. Od dwóch miesięcy byłam już pełnoletnia, więc w końcu, po raz pierwszy mogłam pojechać na niezorganizowany wyjazd z koleżankami (za dzieciaka co roku jeździłam na zorganizowane obozy namiotowe ale tu się było "pod opieką"). Wzięłyśmy szkolne plecaki, jakiś śpiwór i w letni słoneczny ranek umówiłyśmy się pod moim liceum, znajdującym się przy "wylotówce" ze Stalowej Woli. Umówiłyśmy się we trzy -Żaneta, Aśka i ja. Na miejsce spotkania przyszły wszystkie, jednak Żaneta zakomunikowała, że nie może jechać. I co teraz? To przecież ona była "znawczynią" jazdy autostopem, którym podróżowała już nawet kilka razy. Aśkę znałam trochę mniej. Zapytałam jej nieśmiało -czy jechała kiedyś autostopem? Odpowiedziała, że jeden raz. No to damy radę! Żaneta pokazała nam szablonowo "jak to się robi" i poszła do domu. Aśka miała nawet samochodową mapę Polski, czyli przygotowała się dobrze, w przeciwieństwie do mnie. To był mój prawdziwy pierwszy raz w Bieszczadach. Pierwszy raz autostopem. Ze Stalowej Woli do Cisnej! Spałyśmy cały czas na sianie w stodole, którą udostępniał turystom Paweł z Cisnej. Po kilku dniach dojechali do nas koledzy ze Stalowej. Oczywiście też autostopem. Oczywiście też spali z nami w stodole. Właściwie oni nam ją polecili. 5 zł za noc -pamiętam to do dziś. I trwały właśnie Bieszczadzkie Anioły. I Siekierezada była wtedy nasza. Zostaliśmy tak długo, na ile wystarczyło nam pieniędzy. Pamiętam jak dziś -gdy ostatnie dni jadłyśmy kanapki z ogórkiem z keczupem -byleby tylko starczyło na kolejny nocleg i zabawę w Siekierce! Pieniążki oczywiście miałyśmy zarobione ze zbierania jagód w Stalowowolskich lasach -często zbierałyśmy na skup jagody z Aśką i Żanetą. A potem za rok to samo i tak dalej. Pewnego razu wpadłam na pomysł, że nie trzeba czekać całego roku, by można było jechać w Bieszczady. Nawet bez Aśki też można. Zawsze w Bieszczadach nocleg był albo w namiocie albo w stodole. Dopiero w 2010 roku zaczęłam zaglądać do schronisk a właściwie prawie od razu -od strony bufetu.

Marcowy -Wojtek ma rację! Piszesz tak barwnym językiem stworzonym "pod książkę"!

Szkutawy
22-11-2015, 03:38
Ha, ha , ha ... przypomniało mi się jak ileś tam lat do tyłu, tłumaczyłem swojemu najstarszemu synowi jak ma PKP jechać... jak byli nieświadomi i mama z tatą u boku byli, to wnikania nie było... ale jak w wieku gimnazjalnym trzeba się było zmierzyć z problemem... to ratuj ojcze!!!.... teraz zasuwają wszyscy pociągami, aż miło.... ale do wszystkiego trzeba dorosnąć ( a może tak się nie da). Dziewczęcia to z autostopem mają jednak większy problem... i nie idzie mi o łapanie stopa.

rico
22-11-2015, 09:18
Hmm...Bieszczadzkie okruchy-moje początki pamiętam jak przez mgłę ,były to przecież tak odległe czasy/wczesne lata 70-te/.Wyjazd rankiem i po kilkunastu godzinach męczące jazdy starym śmierdzące od spalin autobusem wreszcie upragniony cel Wetlina.Obóz harcerski położony gdzieś obok głównej drogi Cisna-UG (po wielu latach odnalazłem to magiczne miejsce)dziś juz zarośnięte ,natura upomniała się o swoje,wtedy tętniące źyciem i gwarem młodzieży. Nie był to tylko obóz harcerski jaki znamy z opowiadań naszych dzieci i dzieci znajomych,odpoczynek i zabawa połączone były z ...pracą,tak właśnie pracą.Codziennie po śniadaniu w towarzystwie najczęściej leśniczego lub gajowego maszerowaliśmy nawet po kilka km by tam otrzymać konkretne zadanie.Dziś to nie do pomyślenia ale wtedy dziewczęta pracowały na równi z chłopakami a praca nie należała do łatwych.Mieliśmy np. Wykopać po 10 m rowu melioracyjnego (dziewczęta 4 m) wzdłuż stokówki ,a warunki jakie tam były kaźdy bieszczadnik wie -glina zmieszany z kamieniami.Za punkt honoru braliśmy sobie wykonać swą robotę i pomagać ile kto mógł dziewczętom .Wracaliśmy zmęczeni z piekącymi do krwi rękami ale bardzo szczęśliwi bo kaźdy czekał na wieczór przy ognisku,w środku obozu głównym punktem było ognisko,duże ognisko,przysiadaliśmy się w kręgu by patrzeć w źar ognia i snop iskier wznoszących się ku rozgwiaźdźonemu niebu,przy dźwiękach gitar i śpiewu harcerskich pieśni rozchodzących się echem po lesie-a także niesamowitych opowieści leśników,zwykłych tutejszych ludzi a nawet...partyzanta Upa który po odsiedzeniu swej kary na Montelupich w Krakowie osiedlił się w bieszczadach i pozostał.Dlatego teź uwielbiam zasiąść przy ognisku w gronie bieszczadników/KIMB/i słuchać opowiadań prawdziwych weteranów jak i nowicjuszy pieszych wędrówek po tym przepięknym zakątku kraju.z pozdrowieniami Rico

jank
22-11-2015, 18:19
Piękny watek nam się robi...

:lol:

diabel-1410
22-11-2015, 20:12
Ech aż chce się wynaleźć wehikuł czasu.Gdy podopieczni na obozie wędrownym rozgrzewali piwo w parnikach w których wodę do mycia się grzało.A puszki bo to już lata 90te były eksplodowały i cała stanica w Olchowcu czuła zapach piwa,dziewczyny wywołujące duchy i uciekające z namiotu po tym kiedy któryś z nas dla żartu uderzył gałęzią w ścianę namiotu,słowa goprowca u Lutka-pierwszy raz widzę żeby wódki ludzie odmawiali w noc około sylwestrową.Pisz dalej Marcowy proszę

Marcowy
23-11-2015, 09:51
Marcowy -Wojtek ma rację! Piszesz tak barwnym językiem stworzonym "pod książkę"!

Cóż, dziękuję bardzo :oops: Pisuję czasem za pieniądze, ale na razie nie przybrało to formy książki :-)

Marcowy
13-07-2017, 16:50
Taki okruch:

Lato ’85 albo ’86, mój pierwszy wyjazd w Bieszczady.

Wyjazd organizowało moje licealne koło turystyczne, czyli SKKT. Koło przez lata prowadziła ubóstwiana przez wszystkich geograficzka, pani Ela. Panią Elę wielbiliśmy za doświadczenie górskie i totalne zaufanie, którym nas obdarzała podczas wyjazdów. Nie pamiętam, żeby przez te wszystkie lata ktoś ośmielił się sprawić jej zawód. Chociaż na nikogo nie krzyczała, nikogo nie karała, niczego nie zakazywała. Mimo tego każdy wiedział, jak trzeba się zachować. Ponieważ na dodatek była piękną kobietą, oczywiście wszyscy chłopcy się w niej podkochiwali. Do czasu, gdy poznaliśmy jej męża, również fantastycznego człowieka i zapalonego „górala”, który czasem towarzyszył małżonce podczas wyjazdów jako opiekun grupy. Ze starszymi podobno nawet popijał przy ognisku, ale z nami nie – nie byliśmy jeszcze wtedy pełnoletni, a on był zasadniczy. Niezapomniane wyprawy, pod znakiem których minęła mi szkoła średnia, skończyły się przed klasą maturalną. Pani Ela z rodziną przeprowadziła się – jakżeby inaczej – na południe Polski, a koło turystyczne się rozpadło, bo nikt z nauczycieli nie był zainteresowany przejęciem.

Ale wróćmy w Bieszczady. Dwutygodniowy obóz wędrowny zaczęliśmy w Brzegach Dolnych, a skończyliśmy w Cisnej. Spaliśmy oczywiście w PTSM-ach. Pierwszy nocleg w Brzegach pamiętam, bo wylosowałem dyżur w kuchni, który polegał na krojeniu i smarowaniu góry kanapek masłem, na którym lądowała mielonka albo dżem. Ponieważ w puszkach po mielonce zostało sporo łoju, ktoś wpadł na pomysł, żeby – dla kawału – użyć go na jednej kanapce zamiast masła, a na górę położyć wyjątkowo dużo dżemu, żeby przyciągnąć, a potem ukarać żarłoka. Po obrzydlistwo sięgnęła pechowo… pani Ela. Od razu wypluła, ale się nie obraziła, jak to pani Ela.

Kolejne etapy trasy pokonywaliśmy w małych grupach. Wyruszaliśmy po śniadaniu. Można było iść dowolną drogą i w dowolnym towarzystwie. Jedyne przykazanie: trzeba pojawić się wieczorem w miejscu docelowym. I wszyscy się pojawiali, choć niektórzy mocno spóźnieni. Pewnego razu z kolegą postanowiliśmy, że trasę pokonamy najkrótszą drogą, jaką uda nam się znaleźć. Z mapy wynikało, że najkrótsza trasa wiedzie wzdłuż nurtu Wetlinki. Ale w praktyce okazało się, że na tym odcinku wzdłuż rzeki nie ma żadnych ścieżek, a wszystkie rzeczne kamienie - tak malowniczo wyglądające na zdjęciach z Bieszczadów - są zalane wodą. Przeważnie brnęliśmy więc z plecakami środkiem koryta, czasami po pas w wodzie. Ale dobrnęliśmy do Wetliny, oczywiście jako ostatni z całej ekipy. Po wyjściu na ląd, człapiąc mokrymi trepami po asfalcie, darliśmy się na całą – uśpioną już – wieś: „Nieeech żyjeee baaal!”

Jednak w większości przypadków docieraliśmy na miejsce popołudniem i zamiast – jak to dziś bywa – przez resztę dnia dochodzić do siebie po ekstremalnym wysiłku fizycznym, zrzucaliśmy plecaki, organizowaliśmy skądś piłkę i szliśmy grać. Byliśmy wówczas zakręceni na punkcie siatkówki, bo któraś (kobieca ?) reprezentacja Polski święciła wtedy tryumfy pod światłym przywództwem Huberta Wagnera i w kraju panowało coś na kształt wagneromanii. Po prostu nie wypadało grać w cokolwiek innego.

Pamiętam takie zdarzenie z PTSM (chyba) w Czarnej: przy szkole było porządne boisko z prawdziwą siatką, a w schronisku rezydowała jakaś inna grupa, więc turniej właściwie sam się zorganizował. Rozgrywki przeciągnęły się do zmroku i już mieliśmy kończyć, ale ktoś odkrył, jak zapalić latarnię przy boisku. Sodowa żarówka dawała tylko odrobinę światła, ale i tak nam się wydawało, że gramy co najmniej w Spodku. No to gramy dalej. W pewnym momencie piłka spada na sąsiednią posesję. A na przyległej, zarośniętej po pas działce, stała zrujnowana, opuszczona chałupka. Któryś z kolegów dziarsko skacze przez niewysoki płot, a po chwili daje się słyszeć trzask i krzyk, a kolega znika nam z pola widzenia. Okazało się, że po drugiej stronie, tuż przy płocie, był dół przykryty spróchniałymi deskami. Może stara piwnica, może studnia? Na szczęście kolega zawisł na łokciach, więc nie sprawdził. Ale gdy go wyciągnęliśmy, w dole coś złowróżbnie połyskiwało i chlupotało. Ale piłkę odnaleźliśmy i graliśmy dalej.

W Bieszczady jechaliśmy z własnymi zapasami żywności porozkładanymi sprawiedliwie po wszystkich plecakach, ale puszki, słoiki i paczki wystarczyły jedynie na pierwszy etap trasy - dalszą wędrówkę miały umożliwić kartki. Oczywiście w praktyce nie było mowy o ich użyciu, bo sklepy (nie tylko bieszczadzkie) dostawały niewielkie ilości reglamentowanych towarów. Przez dwa tygodnie tylko raz (w GS-ie w Lutowiskach) udało nam się zrealizować kartki na cukier i jakieś konserwy, ale jedynie dlatego, że towar „rzucili”, gdy akurat przechodziliśmy. Kilkoro z nas ustawiło się od razu w kolejce, skąd jednak – na wniosek przybyłych natychmiast tubylców – zostaliśmy wyproszeni przez panią sprzedawczynię. Po długich negocjacjach wszechwładna sklepowa zgodziła się zrealizować niewielką część naszych kartek, dzięki czemu nie umarliśmy z głodu. Wtedy wydawało nam się, że to jawna szykana i dziejowa niesprawiedliwość, ale po latach dotarło do mnie, że gdybyśmy wszyscy ten reglamentowany towar dostali (a było nas ze 20 osób), dla miejscowych zostałoby niewiele. A pewnie dostawy konserw do Lutowisk nie znajdowały się wśród priorytetów ówczesnego KW.

Problem był także z chlebem. Nie był reglamentowany, ale - jak doskonale pamiętacie - sklepy zamawiały określoną liczbę bochenków, z których nic nie zostawało dla przyjezdnych. Któregoś wieczoru, po przybyciu do PTSM w Kalnicy okazało się, że nie mamy ani kawałka. Cóż było robić? Udaliśmy się do sąsiednich domów po prośbie. Wszędzie otwierano, choć było już mocno po zmroku. Czasem dawali pół bochenka, częściej kromkę lub dwie, ale nikt nie odmówił. Po godzinie mieliśmy tyle pieczywa, że mogliśmy zakładać piekarnię. Zjedliśmy ten nasz "powszedni wyżebrany" do ostatniego okrucha. Ostatnie kromki, wyschłe na kamień, piekliśmy kilka dni później przy ognisku.

***

W charakterze epilogu dwie refleksje:

Z tamtego wyjazdu mam kilka zdjęć, ze wszystkich licealnych wypraw w góry - może 30. Są czarno-białe, w większości niewyraźne, ale wystarczy rzut oka, by wrócili ludzie i miejsca. Te czarno-białe nie mają opisów (najwyżej datę i nazwę miejscowości na odwrocie), ale znam je na pamięć. I wracam do nich częściej, niż do setek kolorowych obrazków z późniejszych czasów i bardziej egzotycznych miejsc, zapisanych w pamięci komputera i zlewających się w jeden wielki kalejdoskop.

***

Próbuję wyobrazić sobie dziś swoją reakcję, gdyby moje dziecko po powrocie z obozu opowiadało, że:
- całe dnie łaziliśmy sami po górach,
- nie było żadnego transportu, najwyżej autostop,
- pani opiekunka znikała na cały dzień,
- można było chodzić środkiem strumienia po pas w wodzie,
- trzeba było żebrać o chleb,
- a jeden kolega to nawet wpadł do niezabezpieczonej studni…

A przecież wtedy „nikt nie narzekał” :)

Wojtek Pysz
13-07-2017, 17:27
Pięknie opowiadacie , Panie Marcowy, pięknie. Wystarczy zamknąć oczy i widzieć te cuda, które opisujesz.

Przy czytaniu przypomina mi się mój worek podobnych okruchów. Piękne i barwne są one tylko w mojej głowie.
Gdy próbuję je komuś przekazać lub zamienić na słowo pisane - bledną, zwijają się w kłębek i stają się dla odbiorcy niezrozumiałe.
Ale pomimo tego, też kiedyś zacznę "sypać";-)

partyzant
13-07-2017, 22:15
Marcowy dobrze opowiada i tymi opowiadaniami powoduje, że człowiekowi przypominają się własne przeżycia. A było tego trochę.

Możliwe, że moja wychowawczyni też zaszczepiła nam włóczęgę, z tym że była strasznie nietolerancyjna i karała z byle powodu - taki typ stalinowca bez prochu. Raz maszerowaliśmy cały dzień i byliśmy głodni a w plecakach mieliśmy wspólny chleb. Po kryjomu z kolegami jeden bochenek połamaliśmy. Odebrała(wydarła) nam te kawałki i przydzieliła do karnej kompanii - do odwołania. Jak pojawiała się na horyzoncie, to przez kilka lat obowiązywało hasło: kryj się i ratuj się kto może.

Jimi
13-07-2017, 22:21
Świetne! Ja też w tym wszystkim odnalazłam cząstkę siebie, mimo że w wyżej wymienionych latach mnie jeszcze nie było na świecie. Ale też miałam swój czas, gdy miałam naście lat i pojechałam w Bieszczady. To były kompletnie inne wyjazdy niż dzisiaj -różniły się wszystkim. Były piękne.

mercun
13-07-2017, 22:48
Taki okruch:

Lato ’85 albo ’86, mój pierwszy wyjazd w Bieszczady.
***
Próbuję wyobrazić sobie dziś swoją reakcję, gdyby moje dziecko po powrocie z obozu opowiadało, że:
- całe dnie łaziliśmy sami po górach,
- nie było żadnego transportu, najwyżej autostop,
- pani opiekunka znikała na cały dzień,
- można było chodzić środkiem strumienia po pas w wodzie,
- trzeba było żebrać o chleb,
- a jeden kolega to nawet wpadł do niezabezpieczonej studni…

A przecież wtedy „nikt nie narzekał” :)
Wtedy jeszcze obowiązywała inna hierarchia wartości. Doceniało się rzeczy proste i szanowało ludzi z autorytetem. I trzeba sobie było radzić bo łatwo nie było. I nie narzekać. I chyba radość z przeżytych doznań była wtedy głębsza.
A czarno-białe odbitki, często nieostre, rozmyte to dla wielu nośniki niesamowitych emocji. Pewnie i barwne z tych czasów działają podobnie - z pewnością najbardziej emocjonalnie odbiera je autor, ewentualnie obiekt fotografii.
A pojawią się jakieś foty bez naruszania danych osobowych, oczywiście? Dopuszczam paski na oczach:wink:

zbyszek1509
13-07-2017, 23:46
Piękne te Twoje wspomnienia, u mnie również wywołały przyjemne refleksje. Mój pierwszy kontakt z Bieszczadami przebiegał w podobnym okresie czasu bo w roku 1984. Jednak takich atrakcji, jak chociażby z chlebem i czymś do chleba, to jednak nie miałem. Prawdopodobnie dlatego, że zakwaterowani byliśmy w PTTK w Ustrzykach Górnych. Tak wyglądało miejsce obecnego Hotelu Górskiego.

43385

Wówczas podróż pociągiem przez ZSRR trwała 24 godz. Szczegółów z poszczególnych wycieczek, zbytnio już nie pamiętam, ale pierwszego dnia na pewno mieliśmy zamiar wejść we mgle na Tarnicę.

43386

Na dzień dzisiejszy, to jestem przekonany, że doszliśmy do przełęczy i we mgle, Tarnicy nie zobaczyliśmy. Jedynie pamiętam, że podczas powrotu z Wołosatego słońce świeciło i widzieliśmy po prawej stronie opuszczone zabudowania. Z kilkunastu zdjęć z tej wycieczki, to mogę jedynie zlokalizować pobyt w Cisnej i Jabłonkach.

43387

Tu byliśmy na pewno dwa razy, gdyż obiecane odwiedzenie pomnika gen.Świerczewskiego w ówczesnym Dniu Wojska Polskiego, odbyło się 12.10.1984 r. w zdecydowanie mniejszej grupie. Był to warunek za przedłużenie czasu wycieczki z 3 do 5 dni. I właśnie tego dnia, gdy w grupie 5-6 osób? przeszliśmy z U.G. do Jabłonek różnymi szlakami, a z powrotem kursowym autobusem PKS :-) , zrodziła się wspaniała myśl "ja tu jeszcze wrócę" , oczywiście gdy będę na emeryturze :-(. Jak do chwili obecnej, udaje mi się to systematycznie realizować i oby jak najdłużej, czego sobie osobiście życzę :-).

Slav
14-07-2017, 10:25
Bieszczady w PRLu część 4 :) Przyjemnie się czyta i jeszcze przyjemniej ogląda - proszę o więcej zdjęć z tamtych lat.

Moje "okruchy" to rok 1996 i 3 tygodnie pod namiotami. Na jednej wędrówce,zatrzymaliśmy się w środku zdziczałego sadu i padły słowa "Tu była wieś Rosolin". Mam jeszcze rzeźbę od rzeźbiarza z Polany,wycenił ją wtedy na 30 tyś. a zapłaciłem 3 zł bez targowania :)

Marcowy
14-07-2017, 11:36
A pojawią się jakieś foty (...)?

Ode mnie raczej nie :-)

Dzięki wszystkim za ciepłe słowa i... zapraszam do wspólnego kruszenia :-)

Piskal
14-07-2017, 12:49
A propos bieszczadzkiego chleba. To był 1984 albo 85 rok. Wycieczka szkolna. W zasadzie to wycieczka klasowa mojej trzy lata starszej siostry, a ja taki na doczepkę. Bo jechaliśmy do Krościenka do naszej rodziny. Z tym, że do Krościenka nad Dunajcem, a dojechaliśmy do Krościenka w Bieszczadach. A jedną z opiekunek grupy była nauczycielka geografii! Mniejsza o przebieg wycieczki. Pamiętam natomiast, że jak już dojechaliśmy do tego Krościenka to akurat poprzedniej nocy okradziono kiosk Ruchu, milicja i żołnierze WOPu. No i ktoś kupił chleb. Ogromny bochenek, jeszcze ciepły. Nigdy nie jadłem tak pysznego chleba. Nawet moja siostra pytała się mnie niedawno, czy pamiętam ten chleb. A przy okazji zaliczyłem trasę Sanok- Krościenko i z powrotem pociągiem. Do Krościenka nad Dunajcem zjechaliśmy z dziennym opóźnieniem. Ale pamiętam też, że bilety zostały przestęplowane i do Sanoka wracaliśmy na tych samych bez dopłaty.
Ot ,taki okruch z wybitej szyby kiosku w Krościenku.

partyzant
14-07-2017, 15:58
Co dotyczy chleba naszego bieszczadzkiego, to mam jeszcze jedną opowieść. To najpewniej był 89r, było nas czworo: moja sąsiadka(początek studiów) jej brat połowa podstawówki, sąsiad z drugiej strony-połowa liceum lotniczego i ja- człowiek który obiecał sobie na szkolnej wycieczce, że tu wrócę i nie był to mój pierwszy powrót. Plecaki mieliśmy wyładowane prowiantem za wyjątkiem chleba, którego mieliśmy mało. Dniem wyjazdu był najprawdopodobniej piątek. Na początek kilka godzin jazdy autobusem do Rzeszowa a dalej następnym do Ustrzyk Dolnych albo Leska. W Cisnej byliśmy na tyle póżno, że czasu zostało na śpieszne dojście do bazy w Łopience, oczywista przez Jamy pod Łopiennikiem. Nie wiem, czy to był 22lipca czy co, ale w poniedziałek i wtorek sklepy miały być jeszcze zamknięte.
W niedzielę wybraliśmy się do kościoła do Terki: Ewa, ja i jeden bazowicz. Adam z Michałem zostali i mieli napowiedziane, żeby nie zeżreć wszystkiego chleba- co obiecali.

Po drodze obiecałem sobie, że coś wymyślę i kupię od dobrych ludzi chleb albo ziemniaki. Jakie było moje szczęście, gdy wśród wiernych dostrzegłem panią sklepową ze sklepu w Terce to nie muszę mówić. Ona na pewno coś poradzi, może w domu albo w sklepie ma chleb.

Tu ciekawostka, że pani Danuta w tym sklepie pracuje nadal(przynajmniej tak myślę)!!!

Niestety w trakcie mszy Ewa żle się poczuła, pod koniec nabożeństwa musieliśmy wyjść. Pani sklepowa gdzieś nam się zapodziała, przepadła jak kamień w wodę. Pozostało mi zapukać do pierwszej lepszej chaty, żeby wybrnąć z kryzysu, Ewa i bazowicz raczej mi to odradzali. Niestety gospodyni powiedziała, że przykro jej ale z uwagi że ma gości nie bardzo ma się czym się podzielić i nagle zza drzwi wyjrzała pani sklepowa, to ona z rodziną przyjechała w gości. Gdy powiedziałem, że jesteśmy z bazy w Łopience twarz pani sklepowej się rozjaśniła. Powiedziała że chleba w sklepie zostało ale tu nie mieszka i musi sprawdzić czy ma ze sobą klucze od sklepu. To trochę trwało.

Możecie sobie wyobrazić moją radość gdy wracaliśmy do bazy z kilkoma bochenkami, tak żeby obdzielić pozostałych gapowiczów. Co z tego, że po drodze parę razy nas zlało.

Po powrocie Adam z Michałem mieli miny winowajców proszących o litość. Te resztę chleba zjedli bo bardzo zgłodnieli. Na początku zjedli swoją porcję następnie trochę nadgryżli naszą a gdy nasz powrót się opóżniał zjedli wszystko.

Podczas pobytu na bazie staraliśmy się być aktywni i pomocni. Nosiliśmy wodę, rąbali drewno przyniesione z lasu. Po drewno trzeba było się nachodzić bo blisko było dawno wyzbierane.
Gdy na zakończenie pobytu bazowy wystawił nam rachunek, to były to symboliczne grosze.

Drugi obóz założyliśmy w Ustrzykach Górnych ale chleba z Terki wystarczyło nam do końca.

Wychowaliśmy się w małej lubelskiej wiosce, całkiem niedaleko Wisły. Ewa mieszka w Chicago, Michał broni polskiego nieba a Adaś ma swoją firmę i osiągnął duży sukces finansowy. On swoje dzieci często woził w Bieszczady i latem i zimą. Ja siedzę na miejscu i co roku staram się pokazać Bieszczady nowym ludziom.

Każdy swój wyjazd w te góry
traktuję jako życiowy sukces.

Wojtek Pysz
14-07-2017, 18:07
Co dotyczy chleba naszego ...
Nie w każdej wsi był sklep. Tutaj CHLEB przyjeżdżał między ósma a dwunastą.

http://ciekawe.tematy.net/1982/BM-82_0008_600.jpg

Piskal
14-07-2017, 20:08
W Zatwarnicy, a pewnie i w Chmielu dzisiaj dowożą chleb co drugi dzień.

Wojtek Pysz
14-07-2017, 20:24
W Zatwarnicy, a pewnie i w Chmielu dzisiaj dowożą chleb co drugi dzień.
Ale dowożą do sklepu.
Ten był sprzedawany wprost z furmanki. Jeśli cię nie było, gdy chlebowóz przyjechał, chleba nie miałeś. Oczekiwanie na przyjazd było swoistym rytuałem.

don Enrico
14-07-2017, 21:18
Co Was w środku lata zebrało na wspomniki?
Poczekajcie do jesieni, to bardziej odpowiednia pora, a teraz ....w góry, w góry ...miły bracie !

mercun
15-07-2017, 08:36
Co Was w środku lata zebrało na wspomniki?
Poczekajcie do jesieni, to bardziej odpowiednia pora, a teraz ....w góry, w góry ...miły bracie !
W góry latem?! W życiu!

don Enrico
15-07-2017, 19:02
W góry latem?! W życiu!
O! widzę , że jesteś z mojej partii, prowokacja sie nie udała.
Latem w Bieszczady to niezbyt dobry pomysł (znam lepsze :twisted:)
... ale, ale , ...sądząc po przytoczonych "okruchach" większość z nas zaczynała swoją górską przygodę właśnie latem.

don Enrico
16-07-2017, 19:46
Dorzucę własny okruszek.
Pierwsza wyprawa w Bieszczady. Jedziemy we dwóch z kolegą.
Przygotowaliśmy się sprzętowo. Mieliśmy namiot , koce i jeden plecak (na dwóch)
Plecaki wówczas nie miały stelaży rurkowych ani pasów biodrowych.
Nasz plecak był już i tak unowocześniony, miał stalowe blachy które odpychały zawartość od pleców, dzięki czemu plecy oddychały.
Zmienialiśmy się na przemian tragarzowo, raz jeden nosił plecak a w tym czasie drugi niósł namiot
Namiot z kocami nie był ciężki , ważył może z 15 kilo.
Na zdjęciu prezentuję sposób noszenia tego namiotu
http://i1266.photobucket.com/albums/jj526/Mamut/Linki%202017/ide_zpsaoayab7w.jpg
.
z drugiej strony zdjęcia jest adnotacja WBII Magura Stuposiańska 17.30

Piotr Niedziela
16-07-2017, 21:02
Z mojego pierwszego wyjazdu w Bieszczady w 1975 nie ocalało żadne zdjęcie, ale smak odgrzewanego bigosu na śniadanie pamiętam do dziś. Jedliśmy śniadanie w Kremenaros ( pamiętam kilka lat później noclegi w tym miejscu, jak w nocy harcowały myszy). Było coś do zjedzenia, ale pojawił się komunikat, że zostały 3 porcje bigosu wczorajszego, zjadłem go, no i ten smak czuję do dziś - pozytywnie.
Z tamtego czasu niezapomniane wspomnienie długiej gry w brydża. Czasem trzeba w grze zrobić przerwę.... I po powrocie do gry moi przeciwnicy wylicytowali i ugrali szlema w bez atu. I nagle zapaliła mi się czerwona lampka - coś tu nie gra. Popatrzyliśmy na karty i okazało się, że w czasie przerwy kumpel tasujący karty ułożył je figura i blotka na przemian, mój partner przełożył - dla nich dobrze i dostali wszystkie 40 punkty i stąd szlem maksymalny.
Lata osiemdziesiąte. Wędrując po Biesach trzeba było mieć wszystko, bo niczego nie było. Śpimy sobie w bacówce pod Rawkami na samej górze i jeden z nas w kuchni turystycznej ( od tamtego wydarzenia kuchnia została przeniesiona pod schody wejściowe ) na dole przy łazienkach poszedł zrobić herbatę. Czekamy z kanapkami z konserwy turystycznej i nagle czujemy swąd spalenizny. Wraca nasz kumpel z opalonymi brwiami, ma herbatę, ale oznajmia wszem i wobec, że prawie spalił bacówkę.
Co się stało?
Otóż kilka dni wcześniej drzwi do łazienek pomalowano lakierem bezbarwnym. Mirek rozpalając maszynkę benzynową zostawił kilka kropli paliwa na podłodze i gdy zapalił prymus zapalił lont paliwowy przeniósł ogień i zapalił się lakier na drzwiach. Przytomnie chwycił jakieś wiadro z wodą i ugasił palące się drzwi
.
Oczywiście, następnego dnia nie było żadnego wyjścia na szlak, bo musieliśmy drzwi w kolorze czerni doprowadzić do koloru buku, czyli potłuczone szkło, zdarcie spalenizny i malowanie od nowa.
Takich pięknych wspomnień w czasie prawie stu wędrówek dane mi było przeżyć wiele.

asia999
23-07-2017, 16:53
Ale przyjemnie nakruszone :)

Marcowy
23-07-2017, 19:06
A pojawią się jakieś foty?

Co prawda odpowiedziałem przecząco, ale... dlaczego tylko Heniu ma wrzucać fotki z czasów, gdy był młody i szczupły? ;)

Znalazłem dziś trzy zdjęcia, które układają się w krótką historię. Prawie jak komiks. Nie pamiętam, kto robił te fotki (na pewno nie ja), ale pamiętam kiedy. Nawet są opisane: Ustrzyki Górne, wrzesień 1989.

Wspomnienia odżyły. Było to tak:

Ostatni tydzień wrześniowego pobytu przesiedzieliśmy z Albertem na kempingu w UG. Czas dzieliliśmy sprawiedliwie między ogniska na kempingu a stół pod Pulpitem. Było sennie i słonecznie, a w dzień ciepło. Turyści pojawiali się w postaci szczątkowej - albo indywidualni szaleńcy, albo wycieczki, które wysypywały się z autokaru, zamawiały frytki i piwo, przełykały pośpiesznie i w milczeniu, a potem znikały w kłębach spalin ze zdezelowanych sanosów, ozdobionych tabliczką WYCIECZKA za przednią szybą.

Ale dawało się odczuć, że jest już po sezonie. W nocy temperatura spadała poniżej zera, a my budziliśmy się zziębnięci w namiotach i gorączkowo przetrząsaliśmy plecaki w poszukiwaniu czegokolwiek, co nadawałoby się jeszcze do wciągnięcia na grzbiet.

Na kempingu poznaliśmy bardzo fajnych ludzi z Wrocławia, Szczecina i Piły, którzy podzielali nasze pasje górsko-ogniskowo-pulpitowe. I było miło. A sala konsumpcyjna przed Pulpitem wygladała tak:

43402

W prawym dolnym rogu widać kundelka, który się do nas przyplątał i został ochrzczony imieniem Misiek. Spał przy ognisku, łaził za nami wszędzie, także do Pulpitu, gdzie sępił jedzenie u gości. Oprócz nas stałymi bywalcami lokalu byli jedynie wiecznie zawiani jagodziarze pozujący na zakapiorów. Mieli jeden stały numer, który uwielbialiśmy obserwować.

Gdy przy Pulpicie formowała się kolejka autokarowych turystów, a panowie nie mieli ochoty stawać na jej końcu, jeden z nich rozbierał się do pasa, a ze spodni wyciągał szeroki pas nabijany ćwiekami i z metalową klamrą. Przewieszał go sobie przez szyję, po czym wolnym, lekko chwiejnym się krokiem przechodził wzdłuż kolejki, podchodził do lady i zamawiał, co tam chciał. Towarzyszyła mu absolutna cisza. Nigdy nikt nie zaprotestował.

Panowie w końcu się z nami zaprzyjaźnili, ale - nie wiedzieć czemu - byli niechętni Miśkowi. Odganiali psiaka, a gdy jeden zrobił to dość brutalnie, poderwaliśmy się od stolika i z czerwoną mgiełką na oczach ruszyliśmy pomścić zwierzę w stronę stolika jagodziarzy. Panowie również się podnieśli i sprawnym ruchem wyszarpnęli ze spodni pasy, ewidentnie już nie w celu postraszenia kogokolwiek. Zapachniało krwawym starciem. Mieliśmy przewagę liczebną, ale było widać, że jagodziarze są zdecydowanie bardziej doświadczeni w kwestii mordobicia. Na szczęście rozważniejsze koleżanki w ostatniej chwili nas odciągnęły i do konfrontacji nie doszło. Ale atmosfera pod Pulpitem wyraźnie zgęstniała, więc postanowiliśmy wrócić na kemping. Oczywiście z Miśkiem i z tradycyjnymi zakupami na wieczór (to ta skrzynka pośrodku).

43403

Jakoś tak się działo, że ajent kempingu całymi dniami pozostawał nieuchwytny. Po prostu człowieka nie było. Zwłaszcza jeśli chcieliśmy się dowiedzieć, kiedy w prysznicach będzie woda. Oczywiście zimna, bo ciepłej w ofercie z zasady nie było. Ale zawsze - ZAWSZE - gdy wracaliśmy wieczorem na kemping z pełną skrzynką, witał nas u wejścia uśmiechnięty od ucha do ucha i pobierał haracz za wniesienie zakazanego towaru na teren zbiorowego miejsca noclegowego. Nie był pazerny, więc tę jedną butelkę piwa odstępowaliśmy mu bez szemrania. A potem były tańce i śpiewy przy gitarze i ognisku. I nie przeszkadzało nam, że czasem nie było gitary ani ogniska.

43404

Kiedyś odwiedził nas - mieszkający przez płot - znany ustrzycki rzeźbiarz. Bardzo chciał się dowiedzieć, czy to czasem nie my przerobiliśmy napis na jego szyldzie z: TWÓRCA LUDOWY na: STWÓRCA LODÓWY. Żałowaliśmy, ale to nie my. I Andrzej grał nam i śpiewał do rana.

A innym razem rano, przy tlącym się jeszcze ognisku, natknęliśmy się na jednego z jagodziarzy, który spał czule przytulony do Miśka. Może zatem tamten konflikt między człowiekiem i zwierzęciem był li tylko przejawem męskiej, szorstkiej przyjaźni?

A jeden z nas przywiózł sobie stamtąd małżonkę, z którą żył długo i szczęśliwie. Ale to temat na inną opowieść.

sir Bazyl
24-07-2017, 17:43
Smakowite te okruchy, jakby się coś jeszcze udało wydobyć z zakamarków to podsyp, proszę.

Kura8210
26-07-2017, 23:05
Wlasnie za takie historie uwielbiam to forum i forumowiczów.pozdrawiam

yamat
27-07-2017, 17:15
Może i ja coś dorzucę?
Nie będzie tak malowniczo jak u Marcowego ale klimat Biesowski...

Który to był rok nie pamiętam ale wiem,że sprzed telefonii komórkowej co jest ważne.
Z dwoma kumplami wsiadliśmy w auto...cała noc w drodze i rano parkujemy przed Kremenarosem...
Niby zmęczeni, pijani tylko i wylącznie atmosferą ;-) postanawiamy od razu zaatakować gory....
O łażeniu pisać nie będę bo przecież każdy wie....co i jak się czuje...
Dzień ma się ku końcowi, próbujemy się dostać z powrotem do Górnych i nagle kumpel mówi..."kur....mam dziurę w kieszeni"
News w sumie sam w sobie niezbyt dramatyczny ale okazało się, że w tejże kieszeni miał kluczyki do auta.......
konsternacja...można tłuc szybę....wyjąć śpiwory i kasę ale jak wrócimy? poza tym auto służbowe- jak się potem wytłumaczyć, że szyba wytłuczona, fura przyjechałą na kablach a złodzieje nie ma....
akurat byliśmy przy ośrodku "Smerek"...kołaczemy do drzwi...Turystów nie ma bo oczywiście grubo poza sezonem...Otwiera pan "Cieć"...tłumaczymy co i jak i prosimy , czy można skorzystać z telefonu....
Można....korzystamy...ale..uwaga...kiedyś korzystanie polegało na czymś innym niż teraz...mianowicie:
Pan Cieć, uchwyciła jedną ręką telefon chwytem mocnym, stalowym..przyciskając słuchawkę do korpusu nie przymierzając jak chop przyciska babe po powrocie z popasu owiec, drugą ręką złapał wystający z boku korpusu telefonu przedmiot wygięty figlarnie a popularnie "korbką" nazwany...zakręcił...czekamy...napięcie...aż słychać jak wiatr hula..
Jest polączenie...Miła Pani się pyta:
-halo? co zamawiane?
- Radomsko tel nr....
-Przyjełam, proszę czekać!
Słuchawka na widełki czekamy...Zeby nam się nie nudziło raczymy się z Panem Cieciem czymś tam, czego oczywiście Pan Cieć w czasie służby absolutnie spożywać nie mógł....I...jest, brzęczy podskakuje..nie Cieć oczywiście a słuchawka..
-Halo? Jest polączenie, Proszę mówić!
- Cześć Adam..
-Cześć...
- Co robisz?
- A w sumie nic...
-A wiesz, że to się dobrze składa? Moze byś się kulnął kurcgalopkiem do mojego domu i podrzucił mi zapasowe klucze od fury?
- Dobra..nie ma problemu...A gdzie jesteś?
- W Ustrzykach Górnych..
- Gdzie???????
- No w Górnych...
- Człowieku...to 500 km...
- No dokładnie 585...
- A skoro tak to jade...czekajcie...
Uściskaliśmy sie z Panem Cieciem gratulując mu wzoro wypelnianej służby i dalej do Górnych.... Ktoś nas chyba nawet troche podwiózł...
Koniec końców....ubłagaliśmy obsługę w Kremenarosie, żeby nam pokój otworzyli...koce dali i obiecaliśmy, że rano wszystko zapłacimy..
Zaufali, uwierzyli...Z tej radości poszliśmy zaszaleć do Kremenarosa "Restauracji"..
A że kasa w aucie a przy sobie jakieś torebki herbaty i jeden paprykarz pytamy:
- wrzątek jest?
- Jest-odpowiada miły Pan- ale zimny...
Wrósilismy do pokoju na tarczy....

yamat
27-07-2017, 18:07
a ten kumpel....przyjechał nad ranem...kluczyki przekazał...i pojechał z powrotem bo na popołudnie umówiony z rodziną ;-)

zbyszek1509
27-07-2017, 18:19
a ten kumpel....przyjechał nad ranem...kluczyki przekazał...i pojechał z powrotem bo na popołudnie umówiony z rodziną ;-)

Obecnie to takich kumpli, nawet ze świecą nie znajdzie. :-(. To były dobre czasy :-).

yamat
27-07-2017, 18:48
nadal sie z nim kumpluje i nadal sobie pomagamy....jak mówią:"na przyjaciól trzeba ciężko pracować" ;-)

bacza
27-07-2017, 20:46
Obecnie to takich kumpli, nawet ze świecą nie znajdzie. :-(. To były dobre czasy :-).
Fakt - czasy się zmieniły... Sam pamiętam, jak ok. 1986 r. koledzy motocykliści sobie pomagali, nawet z paliwem, które na kartki było... Ew. zwrot kosztów, najczęściej "w naturze".
Obecnie czytam (i jestem członkiem) forum motocyklowo-podróźniczego i... ludzie jeżdżą po "Dalekich Stanach" (Kirgi-, Kazach- itd, Afgani- [nawet] -Stan). I wychodzi, że - im trudniejsze warunki życia w danym rejonie, tym większa chęć (traktowana jako konieczność raczej) do pomocy potrzebującemu.
Znak czasów - czy tylko "u nas nie trzeba, bo już mamy..... Assistance, pewnie On też ma" ?
Sam parę razy doświadczyłem sytuacji, gdy - bez pomocy Dobrych Ludzi, byłaby Kicha :-( .
Niech chęci pomocy potrzebującym trwają dalej !

Sroka
20-08-2017, 20:00
zbieram te Wasze okruchy i karmię się nimi nieśmiało i zebrała się we mnie odwaga by i moim okruchem podzielić się z Wami:
mój Starszy Brat jezdził w Bieszczady i opowiadał jak to Fajnie i jak Fajnie i ... tak cały czas. Zachciałem i ja w te Bieszczady , ale akurat moją drużyną harcerską jakoś nikt z chorągwi nie interesował się tak bardzo, by zaproponować nam wyjazd w Bieszczady pomimo corocznych wyjazdów do Suchych Rzek. Ale udało mi się załapać na wyjazd, moja Dziewczyna z usteckiej drużyny jechała z kilkoma druhnami na zaproszenie Super Druhny z Krakowa właśnie do Suchych Rzek,pojechałem i ja . Pamiętam dokładnie dzień wyjazdu, ja miałem dojechać ze Szczecina do Słupska i tam dosiąść się do dziewczyn- łatwizna, niestety akurat tego dnia była coroczna zmiana rozkładu jazdy PKP i mój pociąg odjechał 20 min wcześniej... o zgrozo, niby ok 230km ale następny bezpośredni pociąg miałem za 5h(czyli za póżno) . Jechałem naokoło z przesiadkami ale zdążyłem w Słupsku dosiąść się.
Póżniej nudna jazda z Krakowa autokarem i jesteśmy... klękajcie narody- jak dziś pamiętam widok: z tyłu most a przed nami wznosi się Połonina Wetlińska,z lewej fascynujący garb Hnatowe Berdo a z prawej Hulskie(zastanawiałem się wtedy co to jest???), piękności myślałem sobie a jak cieszyłem się na zdobywanie tych wszystkich dopiero co poznanych Gór, ja już wtedy a nawet zaraz bardzo chętnie wystartowałbym na wędrówkę ale niestety nie wszystkim tak się spieszyło.
Budowaliśmy obóz... nuuuuda
Budowaliśmy pionierkę....nuuuda
Chodziliśmy na nudne apele....nuda,nuda, nuda
nuda przez cały czas a JA CHCIAŁEM W BIESZCZADY nie chciałem tam tylko być , chciałem Je zobaczyć i pochodzić po nich
Pewnego dnia przed śniadaniem zamieszanie na podobozie(czas ok. pobudki, przed śniadaniem) , ktoś coś gada ,warta kogoś szuka- mnie szukali, Brat przyszedł mnie odwiedzić!!! Ależ to była sensacja na podobozie a ja to już chciałem się pakować i uciekać z Bratem, ale niestety Dziewczyna zrobiła smutną minę i zostałem, a brat wrócił do swoich po obiedzie
I takie to były moje Bieszczady nudne na 100% nic nie widziałem, nigdzie nie byłem poza kilkoma spacerami na plac zrywkowy na Hulskie gdzie stała jakaś chata , co do istnienia której bardzo się dziwiłem, bo wyglądała jak szopa a był i niby kominek i poddasze, a raczej antresola, nasza Super Druhna z Krakowa niewiele na ten temat wiedziała. Oj ale jeden raz zabrali nas w Góry, kazali się ubrać, buty zasznurować i pooosziiiiśmy na Smerek, niby fajnie ale mgła była od samego rana do samego wieczora, nic nie widziałem ale i tak podobało mi się; te chmury sunące po po połoninie, to strome podejście na przełęcz Orłowicza, szkoda, że tylko tyle mam wspomnień z Suchych Rzek. Oj zapomniałbym, mam jeszcze super wspomnienie z tamtego czasu,kąpaliśmy się w potoku, niby nic, ale po prawej stronie mostu stojąc przodem do połoniny woda wypłukała w dnie głęboki dół na ok.1,5m, taki mini basenik. Kąpałem się tam i do dzisiaj pamiętam tysiące zimnych szpilek , które kłuły w ciało a za chwilę zimno odchodziło i przychodził dziwny błogi stan, wręcz ukojenie.
W owym czasie Brać Harcerska zbierała się w Wołosatem na koncerty harcerskie, nasz obóz również tam się wybierał w całości: na pieszo przez połoniny(Hurraaa, myślałem sobie, będzie wędrówka), lecz niestety dałem się wówczas namówić na zdobywanie różnych sprawności harcerskich i jako "kwatermistrz praktykant" musiałem dopilnować załadunku plecaków na stara, jechać z tymi plecakami na pace do Wołosatego i tam z grupą zołnierzy rozbić NSy dla wszystkich ... i tyle widziałem.
I znowu pokazywano mi nowe szczyty, pokazano Tarnicę, a ja musiałem układać grafik wart..., żal, czułem wielki żąl.
Nie pamiętam kto i jak zaproponował wyjście na Tarnicę, padały nazwy wówczas obco brzmiące Halicz,Rozsypaniec(które brzmią w głowie do dzisiaj), ale pamiętam jak szliśmy, we mgl

asia999
20-08-2017, 21:29
No nie! Tak w pół słowa przerwać?! I to w decydującym momencie!

Sroka
21-08-2017, 05:04
..mhm, coś zjadło część moich okruszków,postaram się dokończyć

(...)ale pamiętam jak szliśmy,we mgle i deszczu,który złapał nas po drodze,do okrycia mieliśmy tylko jedną pałatkę. Ale to nic,podobało mi się,było pięknie,woda ze zródełka gdzieś pod Tarnicą smakowała jak eliksir i takie ostre podejście na sam szczyt, a póżniej powrót stromo w dół przez las, który sobie nazwałem bajkowym. Wróciliśmy cali mokrzy,zmęczeni i głodni a ja byłem przeszczęśliwy i pokazywałem wszystkim gdzie byłem. To było piękne przeżycie,miałem za sobą jako harcerz już sporo wędrówek po pomorzu ale szczególnie zapamiętałem tamtą na Tarnicę.
I takie to były moje Bieszczady, były tuż,tuż a nieosiągalne. Wracałem z mocnym postanowieniem, że jeszcze tu wrócę. Od kogoś usłyszałem i pózniej sam powtarzałem, że "w Bieszczady jedzie się tylko raz a pózniej to już tylko się wraca".
Jakoś tak nie wiem kiedy zleciało ponad 25 lat i nie wróciłem, a żal pozostał, ogień tęsknoty tlił się jednak cały czas podgrzewając chęć wyjazdu i oto jedziemy z Bratem, wracamy w Bieszczady. Plecaki już prawie spakowane, jeszcze tylko pięć dni i zamiast karmić się okruchami wspomnień będziemy zajadać grube pajdy...

uszatek_mis
22-08-2017, 13:23
Moja trwająca do dziś bieszczadzka przygoda zaczęła się dość późno, bo dopiero w 1990. Znaczy wcześniej coś tam pamiętam jakąś Solinę czy przejazd wielką obwodnicą z rodzicami ale nic ponadto.
W pamiętnym 1990 trafiłem z drużyną i kilkoma innymi na obóz w Ustrzykach Górnych. Pięknie położone miejsce, na patelni w zakolu rzeki zaraz za mostkiem po prawej wjeżdżając od strony Lutowisk.
Podróż autobusem marki "ogórek" z przyczepą ochrzczoną przez nas jako "korniszon" już była emocjonująca. Do "ogórka" jeszcze wrócę.
Warunki polowe na miejscu też wspominam ciepło
- poczynając od kuchni polowej z etatem palacza, którego jedynym obowiązkiem było jej uruchomienie codziennie rano (co dla mieszczuchów nie było takie proste);
- subtelnie w pewnym oddaleniu położonych sławojek;
- sąsiadujących z obozem lokalsów w postaci gniazda żmij. Jako, że było koło bramy wejściowej, po pewnym czasie na nikim z obozowiczów nie robiły już wrażenia, a wręcz przeciwnie na odwiedzających;
- zaopatrzenie w wodę, a mianowicie jej noszenie w wiadrach ze źródła w Parku na drugim brzegu. Przejście było po wąskim mostku, a że, jak wspomniałem, były lokalne żmije i lubiły się wygrzewać na kamyczkach, parę razy skończyło się kąpielą niosącego wodę (żmija leżała akurat na zejściu z kładki).
Wspominam zakupy w sklepie w Ustrzykach, gdzie trzeba było zamawiać ile chlebów chcemy na następny dzień; ba, nie tylko chlebów, owoce kupowaliśmy na sztuki, chodziło się z kilkoma plecakami i przynosiło to wszystko. Po jakieś poważniejsze zakupy (i po kasę do banku) delegacja jeździła do Sanoka PKSem.
Pierwsze wyjścia w góry to była Caryńska, pamiętam też Tarnicę i Bukowe Berdo. No i Rawkę. Długie podejście od Ustrzyk.
Wracając z obozu kierowca nie mógł się zadziwić czemu "ogórek" nie chce wyjechać pod górki. No nic dziwnego, skoro w "korniszonku" (który służył na terenie obozu jako magazyn) wieźliśmy z powrotem chyba z tonę drewna (legalnie zakupionego do palenia pod kuchnią).

Parę zdjęć tu https://goo.gl/photos/d6zh9h6M36HSYMzz7

Po powrocie jakoś tak szybko doszedłem z kolegą do wniosku, ze wakacje sie jeszcze nie kończą i warto by było się wybrać ponownie. No i się wybraliśmy we dwóch chyba 2 tygodnie później, mając w planie "zrobienie" trasy Wołosate-gniazdo Tarnicy, nastepnie przez połoniny, Smerek, Okrąglik do Cisnej.
Oczywiście z całym prowiantem, namiotem, kocherkiem (chyba na benzynę). Plecaki ważyły ponad 15kg. Ale plecaki już ze stelażem rurkowym.
Obie połoniny podczas burzy mózgów przeszliśmy w jeden dzień, trochę dnia brakło i po ciemku schodziliśmy ze Smereka. I przez rzeczkę także. I rozbijaliśmy namiot. Rano okazało się, że spaliśmy kolo oczyszczalni ścieków w Smereku. Ale nawet nie śmierdziało (a może nam to nie przeszkadzało).
Dochodząc do Cisnej (po drodze pierwsza w życiu kontrola dokumentów przez WOP pod Okrąglikiem) mieliśmy już serdecznie dość i wróciliśmy dzień wcześniej niż to było w planie. Oficjalnym powodem był brak cukru do herbaty ;-)

Potem bywały też obozy wędrowne, rajdy itp. Ale ten pierwszy będzie zawsze pierwszy.

Od tego czasu już tylko wracam.

yamat
22-08-2017, 13:58
w tym sklepie też miałem przygodę...braliśmy jakiś prowiant na wędrówkę( zamnówiony dzień wcześniej- a jakże) i kolega poprosił o rachunek. Pani szczęsliwa nie była ale wyjeła kwit i zapytała na kogo ma wypisać. Kolega mówi: "9 amarantowa drużyna"....
-Jaka?- Pani się zaniepokoiła.
-Dziewiąta.
- Jak to napisać?
-No..normalnie..cyferką, arabską..
To było far far away przed ISIS I tym podobnymi ale Pani kierowniczka nie zdzierżyła i pognałą nas w świat przeklinając pod nosem, że arabskiego to ona się uczyć nie będzie ;-)
I było bez rachunku....

Marcowy
27-08-2017, 21:28
Aneks do zdjęcia, czyli krótka historia pewnych butów.

43467

Moje pierwsze górskie buty kupiłem w sklepie Jedności Łowieckiej w mieście onegdaj wojewódzkim. Właściwie to trudno powiedzieć, że butki te były górskie - skórzane traperki za kostkę, z usztywnionym (chyba metalowym) czubkiem i dziwną falowaną podeszwą. Ale wyglądały bojowo i profesjonalnie. Przymierzyłem je i od razu poczułem się jak prawdziwy góral.

Zostałem szczęśliwym posiadaczem rzeczonych wczesnym latem 1989 roku, jako że szykowałem się na jesienny wyjazd w Riłę. Żeby kupić trapery pracowałem cały miesiąc w magazynach Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Handlu Wewnętrznego. Bogiem a prawdą, nie harowałem zbyt ciężko, bo w kraju był kryzys, więc magazyny nie miały co magazynować. Ale PRL-owski system gospodarczego myślenia nadal miał się świetnie, więc puste hale nie przeszkadzały dyrekcji WPHW zatrudniać latem pracowników sezonowych delegowanych przez Ochotnicze Hufce Pracy. Gdy te nisko wykwalifikowane robole wyzbierały już wszystkie pety z terenu zakładu i powyrywały trawę spomiędzy trylinki, miały fajrant i mogły się opalać na stertach pustych palet. Byle za zakładem, a nie od frontu, żeby się nie rzucać w oczy.

Wypłata za ten miesiąc harówki wystarczyła na zakup przydziałowych dewiz (bułgarskich lewów), zakup wspomnianych butów i dwóch par grubych skarpet. Skarpety rozsypały się po pierwszym założeniu, jeszcze w trakcie "docierania" traperek na nizinach, podobnie jak sznurowadła do butów, które zastąpił niezniszczalny sznurek do namiotów. Same traperki przetrwały dzielnie z 10 lat katowania ich na szlakach, a jedyną odniesioną raną w tym czasie była lekko odklejona podeszwa, którą mistrz szewski przykleił lepiej niż w fabryce. Traperki sprawdziły się w każdym terenie i przy każdej aurze, o czym może świadczyć poniższe zdjęcie (Karkonosze'92).

43468

Trzewiki z Jedności Łowieckiej pociągnęłyby pewnie dłużej, bo z zewnątrz nic im nie dolegało, jednak kompletnie wytarł się w nich bieżnik. Już jako nowy nie miał oszałamiającej przyczepności za sprawą dość niezwykłej rzeźby - było to coś w rodzaju falującej kratki - ale z czasem podeszwa stała się niemal idealnie płaska i groziła kontuzją nawet po drodze do warzywniaka za rogiem. Gdy w końcu przypadkowo wdepnąłem w jakąś tajemniczą substancję ropopochodną, która wżarła się w skórę obrzydliwymi plamami, buty przestały się nadawać do jakiegokolwiek użytku. I odeszły razem z XX wiekiem do obuwniczego świata równoległego, w którym do dziś błyszczą i pachną dopiero co wyprawioną skórą.

A już wkrótce niewiarygodna historia kurtki puchowej, która każdą wrażliwą jednostką porządnie wstrząśnie...

Slav
27-08-2017, 22:34
A już wkrótce niewiarygodna historia kurtki puchowej, która każdą wrażliwą jednostką porządnie wstrząśnie...


https://www.youtube.com/watch?v=FAnSVnw-SSY

Może taki wstęp ?

Marcowy
28-08-2017, 10:59
Może taki wstęp ?

Kiedyś Wojciech Mann genialnie sparodiował Wołoszańskiego. Skórzana marynarka, ręce skrzyżowane na piersi i tekst:

- A już za tydzień o dwóch nieznanych wybuchach jądrowych na Kielecczyźnie.

asia999
03-09-2017, 21:57
Jako jednostka wrażliwa, jestem w pełni gotowa na turbulencje podczas czytania o marcowej kurtce puchowej i już się nie mogę doczekać:-D

motylanoga
12-09-2017, 22:05
Czytam sobie te Wasze opowieści i uciekam myślami daleko... Proza życia jest nieugięta, tak jak u każdego. Nakruszę jednak i ja...
Mój pierwszy wyjazd w Bieszczady to rok 1993. Zachęcony przez kolegów i koleżanki z licealnej klasy udałem się wraz z nimi na zebranie lokalnego SKBP, czyli Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich. Tamże dowiedzieliśmy się o planach organizacji rajdu. Rajdu w Bieszczady. Termin: przedłużona majówka, czyli okolice 1-3 maja.

Tam też dane mi było zaznajomić się z sentencjami, które do dziś pozostały mi w głowie, czyli: "Prawdziwy turysta z mydła nie korzysta", "...macie do wyboru albo ładnie pachnieć albo nosić lżejszy plecak", tudzież kultowe już dla mnie i moich przyjaciół określenie, którego używamy w różnych sytuacjach: "...bo to są w końcu góry". Wtedy oczywiście odnosiło się do Bieszczadów i było ripostą na lekceważące określenia niedoszłych adeptów turystyki górskiej.

A więc z głowami pełnymi teorii stawiliśmy się na Dworcu Centralnym w Warszawie odpowiednio wcześniej, aby o godz. 20.00 załadować się do pociągu o wdzięcznej, ale wtedy niewiele nam mówiącej nazwie "Wetlina". Pociąg leniwie wtoczył się na peron a my zajęliśmy miejsca w przedziale wagonu 2 klasy. Jak się okazało owa leniwość cechowała całą naszą podróż, bo na stację docelową w Zagórzu dotarliśmy równo po 12 godzinach jazdy... Już wtedy dawała się we znaki charakterystyczna woń skarpetek z ośmiu par nóg, z których zawczasu ściągnęliśmy nasze traperki.

Potem już tylko rozklekotany bus do Wetliny i byliśmy na miejscu. C.D.N

Kura8210
07-12-2017, 18:27
Będzie ten ciąg dalszy??;)

januszcz1
08-12-2017, 16:39
Na początku lat osiemdziesiątych wyruszaliśmy z chłopakami ze studiów w Bieszczady pociągiem z Lublina. Wyjazd z Lublina ok 10-tej by w Ustrzykach Dolnych być ok 18-tej. Trasa wiodła wtedy też przez tereny byłego ZSRR. Z Ustrzyk do Polany PKS-em, potem z 6 km z buta i wymarzony Chrewt /cypel tam gdzie była stanica harcerska/ .
4396843967
A tak wygląda to miejsce w 2012r .Na zielonej łące stały namioty, schodziło się wprost do wody , ktrórej dziś jak na lekarstwo, bajorko ostało się........

Marcowy
23-12-2017, 17:08
A już wkrótce niewiarygodna historia kurtki puchowej, która każdą wrażliwą jednostką porządnie wstrząśnie...

Jako się rzekło :)

Trwa przedświąteczna gorączka, więc to idealny moment, żeby zaszyć się ze szklanką i laptopem w kącie domu, by zebrać myśli i wspomnienia.

Nie muszę chyba nikomu mówić (ani też przypominać), jak mrocznym przedmiotem pożądania była ćwierć wieku temu puchowa kurtka. Odzież zarezerwowana dla himalaistów i innych zawodowych hardkorów stałą się na początku lat 90 dostępna dla wszystkich, a przynajmniej dla wszystkich tych, którzy dysponowali odpowiednią gotówką. Niestety, przez dłuższy czas takową nie dysponowałem, dopóki nie przepracowałem całego września 1990 roku w pierwszej w Poznaniu budzie z kebabem, która stanęła radośnie bez żadnych zezwoleń na Starym Rynku. Paszę miałem darmową, więc całe honorarium za ten miesiąc mogłem przeznaczyć na wymarzony cel odzieżowy. To znaczy byłem w stanie sfinansować za pensję jakieś pół kurtki, ale na drugie pół dorzucili rodzice w ramach prezentu gwiazdkowego.

Astronomiczna cena wynikała m.in. z faktu, że takiej kurtki nie można było wówczas po prostu kupić, można było jedynie zamówić, by uszyto ją na miarę. W Poznaniu zajmowała się tym firma produkująca kołdry puchowe. Przez ćwierć wieku nosiłem w sobie fiszkę z informacją, że firma mieściła się przy ul. Gołębiej, niedaleko Starego Rynku. Przed chwilą z ciekawości wpisałem odpowiedni zestaw słów w Google'a i ze wzruszeniem skonstatowałem, że przedsiębiorstwo o tym profilu nadal mieści się pod tym adresem.

44024

Określenie "kurtka na miarę" nie oznaczało jednak, że ktoś tu z kogoś brał miarę. Po prostu produkt występował w dwóch wersjach: dużej i małej. Mistrz krawiecki, zanim przyjął zamówienie, obrzucał klienta krytycznym spojrzeniem i bezdyskusyjnie wyrokował: duża albo mała. W moim przypadku oczywiście duża. Ale odzież była faktycznie robiona na zamówienie, więc trzeba było swoje odczekać. Kurtka występowała oczywiście w jednym, jedynie słusznym kolorze - czarnym, za to od wewnątrz była szara. Krawiec zapewniał, że materiał z zewnątrz był impregnowany i faktycznie, przez jakiś czas był. Poza tym - co za ekstrawagancja! - kurtka miała odpinany kaptur, sznurki ze stoperami i wewnętrzną kieszeń. Do końca nie było wiadomo, jakiego rodzaju pierza użyto do jej produkcji, ale gdy parę lat później zaczęło wyłazić, rzeczywiście wyglądało jak pierze. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że pierza nie żałowano - nawet ja, wówczas młody i szczupły, od początku wyglądałem w kurtce jak ludzik Michelina.

Chrzest bojowy "puchatek" przeszedł - jakżeby inaczej - w Bieszczadach. Wyprawa ta jest warta odnotowania także z dwóch innych \względów: był to mój jedyny zimowy wyjazd w Biesy, a zarazem najkrótszy pobyt w tej magicznej krainie. Pojechałem sam, na pełnym spontanie, w przerwie po sesji zimowej. Na nizinach była już wiosna, ale bieszczadzkie chałupy były okazały się zasypane śniegiem po kalenice. Pamiętam moje bezbrzeżne zdumienie, gdy wysiadając z autobusu pod dworcem w Ustrzykach Dolnych zrobiłem krok i... wpadłem po kolana w śnieg. Ale się nie poddawałem. Jakimś zupełnym fartem złapałem stopa w stronę interioru i w środku nocy wylądowałem w jakby wymarłych Ustrzykach Górnych. Przesiedziałem do rana pod jakąś wiatą, a ze świtem próbowałem wyjść gdzieś w góry. Okazało się jednak, że nikt nie odśnieżył szlaków, więc nie było szans, żeby bez zimowego sprzętu (a takowego - oprócz kurtki i butów - nie miałem) oddalić się choćby na 5 metrów od bieszczadzkiej pętli. Cały dzień próbowałem straceńczo wbić się na jakiś szlak, ale bez powodzenia. Już nie pamiętam, jak dotarłem wieczorem do Wetliny, skąd jakiś cudem od razu przesiadłem się w autobus do Rzeszowa, a dalej w pociąg powrotny do Poznania. Byłem wykończony - głodny, zmęczony, niewyspany... - ale nie zmarznięty, więc można uznać, że "puchatek" zdał egzamin. Jednak od tej pory konsekwentnie (choć pewnie niesłusznie) omijam Bieszczady zimą.

Kurtka spisywała się dzielnie przez kolejne kilkanaście lat i przetrwała wiele zimowych ataków (głównie na knajpy), a poległa głównie ze względów estetycznych. Zeszła z niej impregnacja, a próby jej przywrócenia spełzły na niczym za sprawą jakichś absurdalnych właściwości materiału, które się po latach ujawniły - materia dumnie nie przyjmowała żadnych obcych impregnatów. Jedynym skutkiem tych zabiegów oraz chemicznego czyszczenia "puchatka" było pojawienie się na materiale plam i zacieków. Dla urozmaicenia metalowe zatrzaski (na patce zasłaniającej zamek i przy kapturze) zaczęły radośnie rdzewieć. Ponadto, jako było już napisane, przez pozbawiony zabezpieczenia materiał garściami zaczęło wyłazić pierze. Bolesną prawdę wypierałem, ile się da, ale wreszcie do mnie dotarło: na nizinach kurtka stała się obrzydliwa, a w górach bezużyteczna. Byłem w rozterce. Nie miałem pojęcia, co zrobić z tak zdekapitalizowaną sztuką odzieży, z którą byłem - jak by nie patrzeć - silnie związany emocjonalnie. Ostatecznie, z bólem serca, wrzuciłem kurtkę do pojemnika PCK. Do tego samego pojemnika wrzuciłem niegdyś (prawie nieużywane, ale uszkodzone) górskie buty, które potem zobaczyłem na stopach miejscowego żula. Pociesza mnie zatem myśl, że i kurtka dostała jakieś drugie życie.

Wesołych, białych Świąt! :-)

bartolomeo
23-12-2017, 17:42
Ależ historia!


Wesołych, białych Świąt! :-)

Wesołych i białych, w nagrodę za taką historię możesz sobie wybrać jedną choinkę :wink:

http://podkarpacia.pl/forum/2017/wesolych.jpg

Tegoroczne, prawie bieszczadzkie (bo beskidzkoniskie)!

don Enrico
25-12-2017, 16:52
Zainspirowany wigilijną opowieścią w/g Marcowego postanowiłem przypomnieć sobie pierwszy zimowy wypad w Bieszczady.
To było dawno temu, może nawet bardzo dawno.
Padło hasło i razem z kumplem ruszyliśmy na podbój krainy wilków, (które jak wiadomo w zimie stają się głodniejsze)
Za punkt startu wybrane zostały Lutowiska, a to z racji takiej że w tej miejscowości proboszczował znajomy ksiądz. Znajomość polegała na tym że ja go znałem ale on już niekoniecznie.
Logistyka była prosta. Piętrusem kolejowym z Rzeszowa do Przemyśla a tam łapaliśmy międzynarodowy pociąg relacji Warszawa - Zagórz.
Międzynarodowy ??? z jednego miejsca w Polsce do drugiego też w Polsce ??
Też się dziwiliśmy i z zaciekawieniem, a niejako przestrachem obserwowaliśmy dziwne poczynania żołnierzy w odmiennych mundurach.
Była to moja pierwsza w życiu podróż poza granice kraju, wiec wszystko było interesujące, zarówno to co przesuwało się za oknem jak i wewnątrz wagonu.
Gdy pociąg na powrót wrócił do ojczyzny i żołnierze opuścili go na granicy, cały skład zatrzymał się na pierwszy odpoczynek na stacji w Krościenku.
Aby zostawić sobie pamiątkę po tych niebywałych przeżyciach postanowiłem zrobić zdjęcie. Poprosiłem kolegę o wystawienie głowy przez okno przedziału
a ja wyskoczyłem na zewnątrz i z peronu zrobiłem fotkę z użyciem lampy błyskowej ( bo ta porą już się ściemniało)
Ten błysk wywołał emocje u jednego z kolejarzy i gdy pociąg ruszył zablokował przedział, powiadamiając wcześniej Wojska Ochrony Pogranicza że zatrzymał szpiegów.
Na stacji w Ustrzykach Dolnych czekał już na peronie gazik z patrolem wojskowych.
Przekazanie szpiegów odbyło się sprawnie i zostaliśmy zawiezieni na stażnicę, gdzie poddano drobiazgowemu i długiemu przesłuchaniu wraz ze spisaniem stosownego protokołu.
Wtedy dowiedziałem się, że swoim działanie naruszyłem obronność Układu Warszawskiego poprzez wykonywanie zdjęcia na stacji granicznej i grożą nam bardzo surowe konsekwencje.
W końcu nas wypuszczono z czego cieszyliśmy się ale połowicznie, bo po dotarciu na miejscowy dworzec autobusowy okazało się że wszystko już odjechało
Pozostał ostatni ok 21-szej jadący do Czarnej. Wykorzystaliśmy tą szansę i nim zeszła godzina byliśmy bliżej celu.
Z czarnej do Lutowisk tylko jedna górka. Księżyc ładnie świecił, mrozik przypominał że jest luty i trzeba mieć buty.
Ruszyliśmy więc z kopyta w mocnym tempie urozmaicając sobie drogę opowieściami o głodnych wilkach, już o północy byliśmy u celu.
Pukanie i stukanie do drzwi plebani nie przyniosło żadnego odzewu. Cisza.
Obok stał mały budyneczek z gankiem. Ganek był otwarty więc tam zrobiliśmy kwaterę i zakładając na ubranie śpiwór próbowaliśmy spać.
Ganek chronił przed wiatrem ,ale nie przed mrozem, który jak potem dowiedzieliśmy się postanowił zejść poniżej 20-stu
Już o 5-tej rano biegaliśmy wzdłuż przystanku PKS-u wypuszczając imponujące kłęby pary.
Wkrótce nadjechał autobus do Górnych i zabrał nas w pierwszą zimową podróż
(ale nie była to ostatnia zimowa eskapada po Bieszczadach)

zbyszek1509
26-12-2017, 00:01
Wtedy dowiedziałem się, że swoim działanie naruszyłem obronność Układu Warszawskiego poprzez wykonywanie zdjęcia na stacji granicznej i grożą nam bardzo surowe konsekwencje. W końcu nas wypuszczono z czego cieszyliśmy się ale połowicznie, bo po dotarciu na miejscowy dworzec autobusowy okazało się że wszystko już odjechało
Pozostał ostatni ok 21-szej jadący do Czarnej. Wykorzystaliśmy tą szansę i nim zeszła godzina byliśmy bliżej celu.
Z czarnej do Lutowisk tylko jedna górka. Księżyc ładnie świecił, mrozik przypominał że jest luty i trzeba mieć buty.
Ruszyliśmy więc z kopyta w mocnym tempie urozmaicając sobie drogę opowieściami o głodnych wilkach, już o północy byliśmy u celu.
Pukanie i stukanie do drzwi plebani nie przyniosło żadnego odzewu. Cisza.

Z tego wynika, że relacja dotyczy wydarzeń historycznych, ale pomimo tych przeciwności losu, z zapartym tchem oczekuję, że mrożące krew w żyłach wydarzenia, zakończą się pozytywnie dla uczestników tej wyprawy.

Marcowy
26-12-2017, 10:18
w nagrodę za taką historię możesz sobie wybrać jedną choinkę

A mogę drugą dla brata? :-)


swoim działanie naruszyłem obronność Układu Warszawskiego

I to jest mrożenie krwi w żyłach, co się zowie!

bartolomeo
26-12-2017, 11:30
A mogę drugą dla brata? :-)Jak trzeba to bierz wszystkie! :wink:

Sroka
27-10-2018, 23:06
...nosi mnie jak małe dziecko przed rozpakowaniem choinkowych prezentów- szykuję się na wyjazd w Bieszczady!! Każdy kto zawirusowany tym samym , to rozumie o co chodzi, ale jak wytłumaczyć podwyższone ciśnienie współdomownikom? dla nich to tylko wyjazd, z którego przywożę mnóstwo "takich samych zdjęć" i zabłocone buty . Nie ma z kim pogadać, z kim omówić szczegóły, nikt nie rozumie o czym mówię i mam wrażenie,że za moimi plecami pukają się ze współczuciem w czoło. I tak dla tego właśnie tutaj dzielę się emocjami
wiele lat nosiłem się z zamiarem wyjazdu w Bieszczady,ale wreszcie zatrybił system-dwa razy w roku spędzam siedem dni w górach,następny wyjazd już za parę dni a ja jak dziecko cieszę się i już prawie spakowany plecak czeka w pokoju na honorowym miejscu jak najważniejszy gość.
Listopad- wiadomo dzień krótki, ale plan dostosowany, żeby tylko prognozy pogody się sprawdziły, chociaż podobno nie ma złej pogody tylko ludzie są czasem nieodpowiednio ubrani.
To tak tylko chciałem podzielić się emocjami, pozdrawiam