Cytat:
Ballada o Jędrku Połoninie
redPor
2001-09-02, ostatnia aktualizacja 2001-09-02 12:40
Za kilka dni minie kolejna rocznica śmierci Jędrka. Kiedy będziecie przejeżdżać przez Kulaszne, możecie spotkać się z nim na cmentarzu. Pod krzyżem z końskich podków, przywalony kamieniem, spoczywa po ziemskiej tułaczce, czekając na zmartwychwstanie. Zmówcie za Jędrka: Zdrowaś Mario i Wieczne Odpoczywanie. Możecie też, jak czynią to niektórzy, zostawić na grobie flaszkę piwa dla skacowanych życiem wędrowców...
"Kiedyś był tylko Andrzejem Wasielewskim spod Torunia, teraz jest Jędrkiem Połoniną, królem bieszczadzkiej cyganerii, największym z największych wagabundów i artystą. W tym jego popapranym żywocie ani cerkiewni święci, ani sam diabeł nie mogą doszukać się sensu, a przecież to takie proste - on naszemu życiu przydaje radości, obdarowując nas rzeźbami, rysunkami, akwarelami, madonnami, dusiołkami, kapelami, aniołami, za które płacimy mu grosz marny, stawiamy piwo albo zapraszamy na domowy obiad. To nieprawda, że Jędrek nie ma nic, bo on ma całe Bieszczady. To nieprawda, że Jędrek nie ma nikogo, bo on ma nas wszystkich i w zagrodzie naszych serc zawsze będzie dla niego ciepły kąt, szklanka mocnej herbaty i kromka chleba, bodaj ze smalcem, kiedy spóźni się na pierogi..." Taką inwokację napisałem do folderu jego pierwszej wystawy indywidualnej.
Jędrek Wasielewski zjawił się w Bieszczadach pod koniec lat sześćdziesiątych. Miały być jego wakacyjną przygodą, a stały się niemal ziemią obiecaną. To prawda, że już wtedy jako siedemnastolatek strugał świątki, ale dopiero tu w Bieszczadzie stał się prawdziwym artystą. Początkowo zwali go Jędrusiem Świątkarzem. Najczęściej gościł w Wetlinie, często u Lutka Pińczuka na połoninie. Stąd właśnie wzięło się jego artystyczno-kowbojskie przezwanie - Połonina. Ale także tam w Wetlinie stała się rzecz niedobra. Jędrek wszedł w środowisko zakapiorów bieszczadzkich. Rozsmakował się w balangach, a te, jak wiemy, były huczne i upojne. Młodzieńcowi z nizin imponowali ci prawdziwi górale, co potrafili pracować do utraty tchu, a potem pić do utraty przytomności, dopóki nie przepuścili wszystkiej forsy. Taki właśnie był ówczesny bieszczadzki romantyzm z początku epoki gierkowskiej, kiedy "Polska rosła w siłę, a ludziom miało żyć się dostatniej".
Z połonin zszedł w doliny
Próbował żyć normalnie i gazdować. Miał nawet swój dom, owce, konie i psy. Chciał się ustatkować, ale cygańska natura gnała go ciągle z miejsca na miejsce. Mieszkał kolejno w Glinnem, Orelcu, Solinie, Terce, Wetlinie, Lesku, Zagórzu i Kulasznem. Tam w Glinnem właśnie go poznałem. Wynajął starą drewnianą chatę z dużą izbą kuchenną, komorą i sienią. Wtedy też kupiłem od niego pierwsze rzeźby. O sprzedaż "Madonny w drewnianej koronie" molestowałem go kilka miesięcy. Madonna miała twarz Grażyny, jego żony.
Wówczas pracował jako palacz w kotłowni Technikum Leśnego w Lesku. Między kolejnymi szuflowaniami koksu do pieców - rzeźbił. Zaproponowałem mu pracę w galerii "Synagoga" na etacie "galernika". Wprost z kotłowni przeszedł na salony. Ale po trzech miesiącach porzucił pracę. Zwyczajnie, któregoś dnia po prostu nie przyszedł do roboty. Podobno spotkał znajomych i pojechał z nimi do Lublina. Wrócił po dwóch tygodniach. Grażyna czekała na niego. Praca nie. I chociaż nasze służbowe drogi rozeszły się, nadal pozostaliśmy przyjaciółmi.
W Orelcu zaczął realizować swoje marzenie o kowbojowaniu. Jednego konia kupił, drugiego, źrebaka ktoś mu podarował. Nazwał je "Gwiazdką" i "Północką". Bywało, siadał na konia i jechał w daleką dal, od wsi do wsi, bo w każdej miał przyjaciół i znajomych, u których popasał. Wtedy właśnie jego malownicza postać utrwaliła się w krajobrazie Bieszczadów. Na koniu, w kowbojskim przebraniu budził powszechne zainteresowanie. I nic to, że taki kowboj był tu tylko jeden. Opowieść o nim szła w Polskę i obrastała legendą, kowbojską legendą.
Bywało, że w jukach woził rzeźby, bo przecież musiał z czegoś żyć. Zsiadał z konia i proponował turystom kupno swoich Cyrylów - takich świętych rzeźbionych na wąskich deseczkach. Cyryla wystrugiwał w godzinę, góra w dwie. Ludzie chętnie kupowali ruskich świętych od bieszczadzkiego kowboja. Kiedyś w jednym z felietonów o nim pisałem: Bo ty, prawdę powiedziawszy, za dziwo w Bieszczadach robisz, a nie za artystę. Ostatni kowboj, ostatnie country i ostatni wychodzisz z karczmy. Komu Cyryla, komu, bo idę do domu... A przecież ty nie swój, ale nasz - bieszczadzki. Wiosna się zieleni, lato krasi, jesień złoci, zima bieli, a ty ciągle taki sam: świątkowo-kowbojski i małotrzeźwy. Odmień się, Jędruś, odmień, co ci szkodzi. Sam przyznał, że oni jednym słowem nie skłamałem. Ale się nie odmienił.
Może dlatego właśnie
rzeźbił coraz bardziej piękne madonny, anioły, kapele, malował jesienną paletą barw bieszczadzkie strachy i cerkiewnych świętych. Rozchodziły się te cudeńka po szerokim świecie i budziły zachwyt. Kupiłem od niego tę pierwszą kapelę jaka wyszła spod jego dłuta. Potem wiele razy sięgał po ten motyw, bo życie w nieustannym pośpiechu zmuszało go do powielania samego siebie. Ale żadna z kolejnych kapel nie miała już tej dynamiki, tej poezji, co pierwsza.
Któregoś dnia jego chałupa w Orelcu spłonęła. Wtedy przeniósł się do Soliny, do bloku. Grażyna, jego żona, tam właśnie dostała mieszkanie. Ale Jędruś źle znosił ten przedsionek siermiężnej cywilizacji. Przede wszystkim nie mógł tam rzeźbić. Zaczął malować na szkle. Madonny i różnych świętych. Jednak jego powołaniem była przede wszystkim rzeźba. Coś zaczynało pękać między nim i Grażyną. Coraz częściej przebywał poza domem, coraz częściej wracał nieludzko sponiewierany i pijany do nieprzytomności. Wreszcie ich drogi się rozeszły.
Wtedy poznał Basię, nauczycielkę z Lublina. Był nią zauroczony, snuli wspólne plany na przyszłość. Ona, pełna niepokoju, pytała jego znajomych, czy można mu zaufać. Odradzali, ale ostatecznie mówili - spróbuj. Załatwiła sobie pracę w szkole w Krempnej. Zamienił Jędruś Bieszczady na Beskid Niski. Było dobrze może miesiąc, może dwa. Kiedy minęło zauroczenie Basią, poczuł się tam jakoś obco, jak nie na swoim miejscu, bo ani z kim wypić, ani pogadać. Wracał tu na kilka dni, potem coraz na dłużej, aż wreszcie został. On tu, ona tam. I tak skończył się jego sen o wielkiej miłości i losu odmianie.
cdn