Pisz, pisz, drogi Deszczu :)
Mają rację i Astra, i Juliana, i WUKA; dobrze się czyta te pełne sympatycznego zdziwienia (vide: koń;) ), miłe, zielone - i żółto-niebieskie - relacje.
Pozdrawiam ciepło!
K.
Wersja do druku
Pisz, pisz, drogi Deszczu :)
Mają rację i Astra, i Juliana, i WUKA; dobrze się czyta te pełne sympatycznego zdziwienia (vide: koń;) ), miłe, zielone - i żółto-niebieskie - relacje.
Pozdrawiam ciepło!
K.
Witam, Ty "Deszczu" powinieneś książki pisać masz talent do pisania i taki fajny sposób śmiania się ze swojej naiwności, mam tu na myśli osobisty kontakt z koniem. Poza tym Twoje opowieści wciągają nie tylko mnie zresztą! Czekam na ciąg dalszy, pozdrawiam.
Sobota 14 kwietnia
Wcześnie poszedłem spać to i wstałem wcześnie. Powiem tak; musiałem odczekać ze 3 godziny nim zjawiła się pani, przemiła zresztą, u której mogłem się rozliczyć za pobyt.
Czas ten, częściowo, umiliła mi rozmowa z kobietą z sąsiedztwa ( to jej córka ostrzegała mnie przed koniem ).Nic dziwnego, że tematem wiodącym okazał się ten incydent. Podzieliliśmy się anegdotami z dzieciństwa, które miały potwierdzić tezę – człowiek, szczególnie bardzo młody , uczy się na błędach i nie sposób go przed wszystkim ostrzec, ani przewidzieć rozmiarów twórczej inwencji.
Pozostawało mi się uśmiechać i pocieszać, że dusza moja jest nie tylko kozacka ale i, najwyraźniej bardzo młoda by nie rzec dziecinna.
Przy okazji dowiedziałem się o pewnym detalu. Rzeczony koń, miał przy uchu czerwoną wstążkę, ona znamionować ma niespokojne końskie duchy i stanowić alibi dla właściciela zwierzaka.
Cóż, zbyt dyskretny, jak dla mnie, znak. Ja, zresztą, widziałem w nim raczej ozdobę i nie przypisywałem żadnego znaczenia, poza estetycznym. Uznałem, że koń ma fantazję… i tak właściwie to się nie pomyliłem. Praktycznych wniosków nie wyciągnąłem; zresztą nawet gdyby osobiście do mnie przemówił z ostrzeżeniem, też bym to zlekceważył, upatrując w tym raczej dowodu wyjątkowej więzi, łączącej mnie z przyrodą.
Mea culpa.
Ruszyłem do Mucznego, po drodze obfotografowałem filary mostowe nad potokiem Roztoki, a po niedługiej chwili udało mi się złapać okazję. Obejrzałem pewien znany, kulinarny i nie tylko przybytek i spałaszowałem tam, niczego sobie, jajecznicę. Śniadanie było smaczne; lokal miły ale coś mi w nim nie grało – trochę za wysoki standard, jak na moje potrzeby. Ja wiem, fotografie na ścianach dobitnie świadczyły, jak różne i znane osoby czuły się tam dobrze ( sadząc z uśmiechów na zdjęciach ) ale, pomijając żarcie, nie tego szukałem. Taka, bieszczadzka cepeliada; doskonale wykonana ale…
Zaopatrzyłem się w sklepie, wrzuciłem kartki do skrzynki i ruszyłem na Bukowe Berdo.
Plecak, jak dotąd, sprawiał się bez zarzutu, głównie dlatego, że nie miał się gdzie wykazać.
Nadszedł jego czas, a dla mnie „dzień sądu”.
Mając w pamięci, październikowe, nieustające konflikty z poprzednikiem, postanowiłem jak najmniej go obciążyć; liczyłem każdy gram i udało się…; wziąłem więcej, a ważyło to tyle samo. Po kiego licha taszczyłem termos – zazwyczaj pusty, książkę ( w PKSie czytałem prasę, a Wołosatym zakupiłem drugą ), do której nie zajrzałem ale dodam, że już raz czytaną, i tym podobne pierdoły. W sumie; znów 20 kg + /- 1,5 kg wody, czy żarcia.
Za to plecak był nowiutki, olśniewał pakownością(sic!) i umiejętnością przystosowania (system pozwalający przenosić środek ciężkości, który, tak na marginesie, jakkolwiek wielce, użyteczny, objawił mi się ostatniego dnia wyprawy. Nie żebym o nim nie wiedział. Po prostu myślałem, że źle, musi być. Mam, widać taką konserwatywną, chłopska naturę, którą pewien znawca kultury ludowej zawarł w słowach: „ jest jak ma być, ma być jak jest” – czy jakoś tak.) No, a poza tym, plecaczek był mój, a nie pożyczony.
Myślałem, że się dogadamy. I rzeczywiście. Przyjęliśmy formułę, że on tu rządzi i tyle.
Nie zżymałem się na częste przystanki tym bardziej, że na szlaku, pomimo soboty, nie było nikogo, nie czułem się zobowiązany do popisywania „niewątpliwą” tężyzną, a prócz tego, przystając co kilkanaście, czy kilkadziesiąt ( myślę, że nie miałem porywów do kilkuset, a jeżeli nawet, skromność każe je przemilczeć) metrów miałem okazje by się rozejrzeć.
Te obserwacje nie zaowocowały, żadnymi oryginalnymi spostrzeżeniami ale dały mi możliwość chłonięcia uroków bukowego lasu, które nie są o tej porze wcale widowiskowe ale cóż, ja to po prostu lubię.
Niezbyt nawet długo trwało dotarcie do granicy lasu, najpierw jednak przeżyłem wzruszające chwile, odkrywając śnieg w kwietniu.
Mam nawet, nieco może mgliste wspomnienia „ zimy stulecia” ale przyznacie chyba, że śnieg od pewnego czasu, zaczyna stanowić egzotykę nawet zimą.
Wiem, wiem mieszczuch jestem. Byłem nawet raz w Krynicy w marcu, a w Tatrach też coś koło tego. Ale to były szkolne wycieczki, więc wyparłem te wspomnienia, a poza tym taki kontrast zawsze działa; śnieg – kwiaty, śnieg – ciepło, śnieg – brak śniegu. Zabawne. Cieszyło mnie to. Gdyby nie to, że dwa bałwany na szlaku to za dużo; ulepiłbym jednego.
Zawsze lubię tę chwilę, gdy wychodzę ponad las, otwierają się widoki, robi się jasno, rześko, biec się chce. Ilekroć jest mi to dane, sprawia mi radość; odwracam się wtedy i patrzę wstecz – szukam punktu wyjścia i ogromnie bawi mnie to, że taki on malutki i tak daleko.
Potem spoglądam przed siebie i myślę: nie no, znów pod górę, wracam.
Jeszcze nigdy nie zawróciłem, w życiu bywa różnie ale tu naprawdę chcę zobaczyć, co będzie za następnym wzniesieniem, słowo daję, jak trzeba będzie to się i poczołgam.
Nikogo na Bukowym nie było, wzrok sięgał daleko, aż po grzbiety ukraińskich połonin, których śpiewne nazwy, niewyraźnie brzmią mi w uszach ale których nijak uporządkować i przypisać nie umiem, bom nowicjusz , co tu dużo gadać. Zresztą i nasze szczyty wprawiają mnie niekiedy w zakłopotanie, z grubsza wiem, który jest który ale gdy posługuję się zwykłą mapą turystyczną ( 1: 50 000 ), a nie Krukarem, byle kamień, wzniesienie, czy obniżenie powoduje zanik wiary w siebie.
Nawet i z tej mniej dokładnej mapy, bez szczególnej trudności da się wyczytać, że Bukowe od Krzemienia dzielą dwie przełęczki ale ja oczywiście tylko zerknąłem i już myślałem, że wszystko wiem ( to samo miałem w szkole, z matmą), a potem byłem zdziwiony. Przy takim zerkaniu, zwraca się uwagę na poziomice? Ktoś, w ogóle patrzy na poziomice? Tu 1300, tam 1300 , a że między nimi dołek… Pycha gubi człowieka, jak tylko wyściubi nos poza swoje codzienne, oklepane, po omacku znane środowisko.
Szukałem jakichś śladów wegetacji na połoninach ale czy to nie byłem dość spostrzegawczy, czy leniwy ( pochylać się nad źdźbłem trawki i ryzykować ostateczne zwycięstwo plecaka, nie mówiąc o przemieszczaniu się, że tak powiem; „nie linearnym”, czyli bieganiu to tu, to tam, wydawało się ponad moje siły ) dość że gdy spostrzegłem jakiś rachityczny krzewik kwitnący na fioletowo rzuciłem się ku niemu z aparatem jakbym odkrył nowy gatunek. Między Tarnicą, a Tarniczką wałęsały się jakieś ludziki ale ja postanowiłem, tym razem, iść przez Halicz i Rozsypaniec. Może trudno uwierzyć ale tam dotąd nie byłem. Niektóre podejścia wprawiały mnie w osłupienie, właściwie nie wiem dlaczego, czyżbym spodziewał się, że ktoś uprząta śnieg ze szlaku? Czasem trochę się zapadałem w śniegowa skorupę ale to nic w porównaniu z Jasłem ( o czym później). Generalnie, daliśmy radę.
Tak na marginesie, gdy się po raz nie wiedzieć który odwracałem ( wcześniej robiłem to głównie ze względu na Caryńską – tej we wszystkim ładnie), tym razem by popatrzeć na z lekkością pokonany Halicz, spostrzegłem na jego grani , tuż przy ścieżce regularny „szlaczek”, jak z zeszytu pierwszoklasisty. Cóż to? Linia okopów? Nie wyjaśnił mi tego nikt, zresztą pytałem tylko w schronisku w Komańczy. Jakoś nie natknąłem się wcześniej na nikogo kompetentnego, lub co bardziej prawdopodobne błędnie oceniałem kompetencje napotkanych ludzi. Na skompresowanym zdjęciu tego nie widać, a szkoda.
Po drodze, jeszcze przed Haliczem, spotkałem jednak jakąś formę życia; młoda, dwuosobowa, zróżnicowana płciowo grupa ( sorry, próbowałem uniknąć określenia : „ młoda para”) spytała czy mają iść na Tarnicę, czy do Ustrzyk, gdzie mają bazę. Zastanawiali się nad tym czy zdążą przed zmrokiem.
Przepraszam, nie pierwszy raz, ktoś nabrał się na mój poważny wizerunek – nie zdążyli. Spotkałem ich potem w Wołosatym, ja sączyłem od dobrej godziny piwo, a oni mieli przed sobą pasjonujący odcinek drogi do Ustrzyk. Nie chowali urazy, a jeśli tak, to głęboko.
Zresztą, ja lojalnie ostrzegłem, że jeśli nawet zamarudzą to i zejście z Tarnicy dość szybkie i droga do Ustrzyk prosta i łatwa ( nie mylić z przyjemna), a tak w ogóle to nie wiem przecież co oni tam po drodze wyczyniali. Spotkałem się kiedyś w Biesach z takim zjawiskiem: pewna bardzo mi bliska Osoba, na jej usprawiedliwienie powiem, że biolog; z taką pasją i szczegółowością dokumentowała fotograficznie bieszczadzką florę, że nie tylko, zmieniła naszą wędrówkę z Rajskiego do Sękowca ( stokówką) w „długi marsz” (całodzienny, latem !!!), walnie przyczyniła się, do tego że zastała nas w drodze letnia burza, a my nie mieliśmy się gdzie schronić, bo do celu nawet nie dobrnęliśmy, to jeszcze wypstrykała na to zielsko całą kartę i wspomnienia z Caryńskiej musze przechowywać we własnej pamięci.
Wracając na szlak; droga z Rozsypańca niestety kończy się, tam gdzie się kończy, a cudnie byłoby iść dalej i jakże ( tak mi się przynajmniej zdaje) lekko, cóż kiedy trzeba skręcić i brnąć do Wołosatego. To nie jest odcinek wart szczególnej uwagi, tak przynajmniej mówią przewodniki ale w gruncie rzeczy idzie się przyjemnie i co ważne w dół.
Przed Wołosatym spotkałem jeszcze senny patrol SG, a dalej to już tylko modliłem się by knajpa była otwarta. Była. Ale jeść już nie dawali, a cóż to ja jeść przyszedłem – dwa piwa i książkę poproszę. „ Bieszczadzkie losy”. Zakup ucieszył mnie w obu wymiarach; cielesnym i duchowym. Przeglądałem książkę, sączyłem piwo, podsłuchiwałem rozmowy „ globtrotera”, jego towarzyszki, miejscowej pani i pana, co już z rozmową miał niejakie kłopoty. Nie włączyłem bo mnie onieśmielał facet co zjeździł pół świata, a przynajmniej połowę jego gór, a był młodszy ode mnie. Spytałem jeno o nocleg. Skierowali mnie do prywatnej kwatery, bo jak się okazało schronisko nieczynne, jak na całoroczne, spora osobliwość.
Pokoik okazał się przytulny, ciepły, miał łazienkę i ciepłą wodę. Ze wszystkich wygód skwapliwie skorzystałem, posuwając się nawet do małego pranka. Poczytałem i poszedłem spać. Następny dzień obfitować miał w ciekawe wydarzenia ( nic szczególnego ) i znajomości. Niewiele to miało wszystko wspólnego z turystyką ale i tak opowiem, jeśli pozwolicie.
Deszczu pisze
... no i dobrze. Tak duzo jasnosci przed tobą.Cytat:
Nikogo na Bukowym nie było, wzrok sięgał daleko, aż po grzbiety ukraińskich połonin, których śpiewne nazwy, niewyraźnie brzmią mi w uszach ale których nijak uporządkować i przypisać nie umiem,
W ostatnim grudniu gdy samotnie przemieszczalem się przez Bukowe , z nostalgią patrzylem na wschodnią stronę. Na miejsca nazwane i zaliczone.
Wspomnienia odgrzewane mialy dwa oblicza. Jedno sympatyczne , to co bylo, drugie smutniejsze - tego czego nie będzie.
Przed tobą tylko ta radosna strona : strona odkrywania wschodu.
Niedziela 15 kwietnia
W zeszłym roku, Wołosate objawiło mi się jako ostatni krąg piekieł,; tyle tam było zgiełku i wrzeszczących potępieńców. Wtedy, z w.w. względów ominąłem cmentarz, tym razem , w sobotę, również nań nie zaszedłem – bo nogi mnie bolały.
Za to, raniutko, zaraz po przebudzeniu, poczłapałem na cerkwisko.
Żywego ducha – nieprzystojnie to brzmi ale to fakt.
Wiele już napisałem, nie tyle może o bieszczadzkich cmentarzach, co o wrażeniu, jakie na mnie wywierają ale ani ryba z Beniowej, ani nagrobki z Berehów G., czy innych miejsc, i nawet kirkut w Lesku; nie były powodem tak przejmujących uczuć, jak ten mały kamień z krzyżem, czy nieobrobione płyty.
I znów ten zarys fundamentów, na to i chce się patrzeć i nie można, zarazem.
Czas był już na mnie. Wróciłem do domu i znów objawił się mój niebosiężny fart; zabrałem się z gospodarzami do Ustrzyk G., była to wszak pora niedzielnej mszy.
Nie odczuwałem konieczności uczestniczenia w liturgii, za to żołądek zaczął sygnalizować bardziej prozaiczne potrzeby. Odkryłem też inną dolegliwość; skóra na głowie dziwnie piekła, a że już nie chroni jej, jak niegdyś, wcale bujna czupryna, odpowiedź była oczywista: spaliłem łeb. Miałem czapkę ale zimową; nie mogłem w domu znaleźć letniej, z daszkiem, co mi w zeszły roku służyła, ta zaś okazała się zbyt ciepła, nawet na górskie szczyty. W sklepie, gdzie jakieś czapki znalazłem, wybrzydzałem nieprzyzwoicie, w dodatku miałem ograniczone fundusze, koniec końców nic nie kupiłem.
Za to żołądek doczekał się. Zaszedłem do Lacha. Trochę wbrew sobie, bo dudniło tam straszliwie choć pora była jeszcze wczesna. Ta muzyka naprawdę mi przeszkadzała ale o dziwo tylko przez jakiś kwadrans, potem zacząłem wybijać nogami rytm.
Pierwej jednak spotkałem szefa interesu i jego dwóch pomocników; siedzących nad tacą z piętrzącymi się kanapkami.
- W góry, czy z gór?- spytał okrągły facet, w sam raz ubrany jak kucharz na statku, którym ponoć był niegdyś w istocie; jasny sweter- golf i spiętrzona nieco ku górze, wełniana czapka.
Niezbyt precyzyjnie odparłem, że „z”. Nie do końca zgodnie z prawdą ale mogłem zawsze dodać: „Wołosatego”, poza tym, pytanie miało chyba szersze znaczenie. Chyba nie przypuszczał, że nocowałem na Tarnicy?
-Acha, to trzeba; dobrze i tanio –
Bez wahania zgodziłem się z nim w całej rozciągłości. Gość, w pełni, przejmował inicjatywę.
- Czarcie żarcie polecam-
Nawet wytłumaczył mi co to takiego. Czekałem na owo danie, mimo wyjaśnień, trochę dla mnie tajemnicze, sączyłem piwo i coraz bardziej dawałem się porwać zupełnie mi nieznanym rytmom. Jako, że proces przygotowania miał nieco potrwać, gospodarz poczęstował mnie kanapkami. Ja nienawidzę salcesonu, a on na nich dominował, wypatrzyłem jakąś z serem, był na niej jednak włos niewiadomego pochodzenia, coś jakby gruba, ciemna szczecina. Albo włos, albo salceson. Z opisu wynika, że włos dał się łatwo namierzyć i zdjąć co też, dyskretnie ( ładna mi dyskrecja – zwłaszcza teraz )uczyniłem, niech to będzie miara mej nienawiści do wspomnianej wędliny. Ale co zrobić gdy tak przekonujący facet, z miną zatroskanej mamy, proponuje jeszcze. Ratuj się człowieku! – myślałem sięgając po następną… Całkiem znośna rzecz, ten salceson.
Wjechała na blat duża wydrążona wewnątrz buła. Zgodnie z instrukcją, zdjąłem wierzch i począłem chłeptać parująca zawartość; grzyby, mięso, jakaś wędlina, ser, no i oczywiście sos.
Obsługa tego dania była, jak to się mówi; intuicyjna. I intuicja mówi mi, że wpadnę jeszcze go skosztować. Wytarłem bułą talerzyk i chyba nawet, o zgrozo, językiem usta. I dopiero się zaczęło.
Coś dla ciała, coś dla ducha. Najpierw zmiana nagrania. Teraz w stylu „piosenka turystyczna” , a na deser solowy popis właściciela w cygańskiej, z kolei, manierze. Naprawdę musiałem uciekać, bo jeszcze chwila i zacząłbym tańczyć, a tego też nie lubię. W sumie, mogę tylko powiedzieć, że było naprawdę miło ale facet dysponuje potężną bronią w postaci: szczerego uśmiechu i spojrzenia, męskiego uścisku dłoni, duszy z fantazją, wcale niezłego głosu, umiejętności gry na gitarze i radości w sercu. To się nazywa Gość.
Przy okazji; może ktoś z łódzkiego Zapiecka zechce przyjąć pozdrowienia od mego gospodarza.
Jak wspomniałem, kurczyły mi się finansowe środki, u Lacha też je nadwyrężyłem; pozostało mi udać się do najbliższego bankomatu. Nie chciałem wracać do Ustrzyk D.
Ja chyba gdzieś na forum wyczytałem coś o bankomacie w Cisnej albo nie doczytałem. Jak zwykle – prawdziwa okazać miała się ta druga opcja.
Tymczasem, należało dostać się do Cisnej. Metodą, żabich skoków, do Berehów, do Wetliny, do celu, dotarłem. Tak przy okazji, autostop w Biesach to niekiedy olbrzymia pomoc, mnie się często udawało z niej korzystać; tak i od turystów jak i od miejscowych. Wiele samochodów nie zatrzymuje się i trudno, tym bardziej chwała tym co pomagają i dzięki. Nikt, chyba z nudów nie macha łapą. Przez ten autostop znów musiałem wiać; podwiozła mnie kawałek pewna pani, która jechała do pracy w Wetlinie (no, w Starym Siole) i kiedy już wysiedliśmy szczerze jej podziękowałem ruszając w soją stronę. Zza pleców dobiegło mnie gromkie: - a całus?! Odwróciłem się i ujrzałem na tarasie pensjonatu faceta, autora tych słów. Niewiele myśląc posłałem całusa dla miłej pani. – nie mnie! – zawołał mężczyzna. Nie no, naprawdę pora wiać.
Im bliżej Cisnej, tym precyzyjniejsze były informacje o rzekomym bankomacie, który jeszcze w Ustrzykach uchodził za fakt.
Na miejscu, rzecz jasna okazało się, że o żadnym bankomacie nie ma mowy, nie ma nawet terminalu, a wszystko to i tak bezprzedmiotowe rozważania bo bank, mieszczący się w UG i tak jest nieczynny. Mogiła. Miałem, słownie na jedno piwo. Poszedłem do schroniska „ Pod Honem” i wyjaśniwszy swoją sytuację, zostawiłem rzeczy, rozwiesiłem nie doschnięte pranie i udałem się do centrum przepić zaskórniaka. Tak mnie pochłonęła ta czynność, połączona z wodzeniem palcem po mapie, że harmider w knajpie zupełnie mi nie przeszkadzał. Panią przy barze spytałem tylko czy aby na pewno nie przewiduje jutro kłopotów z bankiem. Nie. Czyli balujemy.
Prócz mnie w lokalu było jeszcze trzech, w porywach czterech mężczyzn; dwóch do trzech, wyraźnie, miejscowych, jeden zaś, co rej wodził, jakoś do towarzystwa nie pasował. Ustawicznie spierali się o to kto stawia i o „dopłaty bezpośrednie”. Do głowy mi nie przyszło, że ta ostatnia kwestia może w przyszłości mnie dotyczyć. A jednak.
Dość atletyczny facet, ze wspomnianego grona, co nijak mi doń nie pasował, zapytał skąd jestem. Wyjawiłem swoje pochodzenie i pogrążyłem w wędrówce po mapie.
-Ja też-
Pogawędka na temat szczegółów topograficznych naszego miasta trwała tylko chwilę i przebiegała ponad głowami nowoprzybyłych gości.
Zaproponował bym się dosiadł. Okazało się, że do Cisnej sprowadziło go to co i mnie, choć trudno zrozumieć dlaczego, patrząc jaki użytek robił z tego co miał. Postawił mi piwo; przez chwilę kurtuazyjnie się wzbraniałem, a potem już nie miałem sił na protesty, zresztą były natychmiast i bezwzględnie pacyfikowane.Poza tym, jak wspomniałem, na samym wstępie, nie byłem w najlepszym nastroju.
P.S. Ta strzałka wskazuje miejsce gdzie widoczny powinien być "zygzak" o którym pisałem.
Cd wkrótce
Ciąg dalszy niedzieli, czyli – film się nie urwał.
Daniel, bo tak miał na imię ów tajemniczy gość, okazał się ciekawym i miłym kompanem; ze swadą opowiadał o interesach, które prowadził od Francji po Rosję, a ja, wyznaję ze skruchą, zachodziłem w głowę; biznesmen, gangster, czy mitoman?
W gruncie rzeczy nieważne, bo bez względu na stan faktyczny, był po prostu serdecznym, interesującym człowiekiem.
Ze sporą, jak na mój gust, lekkością traktował pieniądze ale jednocześnie czynił to w sposób absolutnie naturalny. Poił i ( później ) żywił; kilku ludzi, którzy prócz zwykłej wdzięczności, byli najwyraźniej zafascynowani jego osobowością. Miał w sobie coś z feudalnego barona, nawet fizyczną tężyznę, był i otwarty i paternalistycznie opiekuńczy; gdy podnosiła się temperatura historycznych, czy innych sporów, gasił w zarzewiu ewentualne kontrowersje ucinając krótko i w sposób, który wykluczał sprzeciw.
Z jego towarzyszami gawędziło się równie przyjemnie, choć jakby trudniej było o naturalny, wspólny temat. Jakiś diabeł podkusił mnie żeby spytać jednego, skąd jest. Odparł, że stąd; mama Ukrainka, tata Polak. -Toś ty Bojko( a czemu nie Łemko?- do Komańczy nie było daleko)- wyrwało mi się, chyba nazbyt familiarnie. Zupełnie mnie zaćmiło; pomijając już
pejoratywną etymologię tego określenia, to było zwyczajnie niezręczne. Wszyscy, z których opiniami się spotkałem, podkreślali archaizm bojkowskiej kultury , a ja tu wyjeżdżam…
To tak ( pamiętając o proporcjach) jakbym buszmena nazwał buszmenem; nieliczne jednostki w takich społecznościach zachowują dumę z pochodzenia. Ja mogę sobie chcieć być; buszmenem, aborygenem, Indianinem, czy pigmejem ale w tym świecie, regułą jest raczej, że oni sobą być nie chcą. Ot, pogmatwane ścieżki etnogenezy i los ludów, które nim stały się narodami, zaginęły.
Nie dosłyszał, nie zrozumiał, przemilczał – nie wiem. Zresztą może, a nawet raczej koloryzował.
Obgadałem z nimi kwestię UPA, w której , moje jak mniemałem, wyważone zdanie, ściągnęło mi niegdyś na głowę forumowe gromy i obelgi, w najlepszym wypadku – pouczenia. Tym razem się upiekło. Nie sądzę jednak bym kogoś przekonał ale dyskusja była gorąca i objęła swoim zasięgiem nawet nieco więcej niż nasz stolik.
Daniła, tak go zacząłem nazywać, w ślad za jednym z towarzystwa ( raz mu się zdarzyło – za to ja uczyniłem z tego regułę), zarządził dyslokacje sił. To imię w powyższej formie, nieco irytowało pozostały ale jego chyba bawiło, poza tym, ja uważałem je za wysoce stosowne.
Ruszyliśmy na drugą stronę ulicy. Obiad zadysponował, oczywiście Daniła; nie było kompotu.
Obgadaliśmy nawet kwestie pracy w Biesach ( ewentualnej – mojej ) – finansowo mi się to nie kalkuluje.
Po obiadokolacji radośnie defilowaliśmy ku Dołżycy i w drodze bez zbędnych ceregieli nastąpiło pożegnanie. Cokolwiek o tym myślicie, to był naprawdę miły dzionek i wcale nie dlatego, że nic mnie prawie biesiadowanie nie kosztowało. Ot, spotkałem, fajnych ludzi, czasem się zdarza. Dziękuję, Daniła, głownie za serdeczność i za to, że miałem z kim pogadać, lepiej może nie jest ale taka chwila wytchnienia była mi potrzebna. Powędrowałem do schroniska. Po drodze zabawiałem się czołówką, ta jak dotąd nie znajdowała zatrudnienia, świeciła pięknie, próbowałem też fotografować gwiazdy, na jedną uwziąwszy się szczególnie ale ona nijak nie chciała ustać w miejscu. W schronisku popełniłem pewną gafę, która mam nadzieję została mi wybaczona, tym bardziej, że w błąd nie brnąłem, nawet nie powinienem o tym wspominać więc już zamilknę, powiem tylko, że nie było to nic szczególnego; po prostu wyszedłem na osła co się zowie. Nawet udało mi się poczytać przed zaśnięciem; litery były mniej niesforne niż ciała niebieskie. Nazajutrz były znów góry.
Poniedziałek 16 kwietnia
Obudziłem się w krystalicznym stanie duszy i o dziwo; ciała. Pakowanie przebiegło gładko i na długo przed ósmą byłem gotowy. Magiczna godzina otwarcia banku zbliżała się jednak bardzo opieszale , na tyle bym zdążył odbyć miłą pogawędkę, o niczym, z sympatycznym wąsaczem ( przepraszam, to był zapewne ktoś ważny; i w schronisku, a może i GOPRze ale jako się rzekło, była to raczej zdawkowa wymiana zdań). Moja wczorajsza otwartość prysła niczym sen; nie każdy spotkany człowiek musi być jak Daniła. A, mogłem u niego nocować ( tylko, nic sobie nie myślcie ); na odchodnym zaproponował mi nocleg, widząc żem golec, wręcz nalegał bym zatrzymał się w ośrodku, którego jest współwłaścicielem. Zwie się to „ Nad Solinką”, czy jakoś tak i mieści w Dołżycy. Domki, te sprawy. Jak powiedziałem, nie byłem, w necie też nie znalazłem ale otwarcie miało być, i to huczne, na początku maja i w zaufaniu wyznam, że wiem że było, więc teraz żałuję, bo jakoś tak sobie myślę, że ten facet nie może prowadzić byle jakiego interesu.
Bank otworzył podwoje, nieco może nieśpiesznie ale darowanemu koniowi…
Zapłaciłem w schronisku. Ano właśnie, gdzie to ja nocowałem? „Pod Honem” oczywiście. I oczywiście sam w pokoju. Miłe miejsce, niedrogie, a ludzie nader wyrozumiali. Ari prezentował się znakomicie. I też był wyrozumiały. Wyruszyłem, przed dziewiątą ale po drodze zamarudziłem na poczcie, przez moment dałem się też uwieść nadziei, że kupię gdzieś czapkę. Gdy już pogrzebałem wszelkie dziwaczne pomysły( w rodzaju nabycia czapki)
zacząłem zastanawiać się gdzie mógłby się udać nie narażając jednocześnie na wędrówkę po zmroku. Zupełnie spontanicznie postanowiłem odwiedzić Jasło. Chwilę jeszcze zamarudziłem na moście kolejki, właściwie nie wiedzieć dlaczego, bo nie jest to szczególnie urokliwe miejsce, przynajmniej jak na Biesy.
Zaczęło mi być ciężko, jednak nie wdawałem się z plecakiem, w zbędne, dyskusje, chciał to stawałem. Minąłem pomnik policjantów, a zdawało mi się, że Bóg wie ile już zlazłem. Jasło. Dla mnie, do tej pory nie odkryte. Szczerze mówiąc;nie jawiło mi się dotąd nawet jako wariant awaryjny. Jakieś takie, z boku. Ale bardziej niźli ono frapowała mnie Hyrlata, no i na razie pozostanie w sferze frapowania. Tymczasem, moja wspinaczka poczęła przybierać nieoczekiwany obrót; owszem śnieg już mi w tej wędrówce towarzyszył, bywało, że i sprawiał niejakie kłopoty, nade wszystko był jednak powodem dziecięcej radości, a tu było go ciut za dużo. W dodatku uparł się utrzymywać właśnie na ścieżce ale już nie w krzaczorach tuż obok. Twarda skorupa czasem wytrzymywała, a czasem, nie wiedzieć czemu, z chrzęstem zapadała się pod nogami, które lądowały w grząskim czymś pod spodem. Przez moment było to nawet zabawne, taki London dla ubogich, no ale ile można, zacząłem schodzić ze ścieżki byle ominąć czasochłonną grząskość ale narażałem się przy tym na krzaczastą zaczepność. Dotarłem na Małe Jasło ale jakoś pominąłem je w swoich kalkulacjach, nie miałem więc pojęcia, że na nim jestem. W dodatku wyczytałem gdzieś, że na szczycie Jasła ( tego właściwego ) jest trójnóg geodezyjny, tutaj był; żeby ujrzeć zapowiadaną piękną panoramę musiałem ominąć jakieś zarośla, i to też mnie nie zastanowiło.
Dostosowałem widok do mapy i patrząc na Jasło widziałem Fereczatą. Krótko mówiąc, nie zbaczając ze szlaku pobłądziłem; miejcie jednak na względzie, że byłem sam i nie miał mi kto ścieżek prostować i że byłem tam pierwszy raz. Oczywiście gdy, po krótkim popasie, brnąć zacząłem dalej, gdzieś pośród śniegowej skorupy w zaroślach, zdałem sobie sprawę ze swojej pomyłki, właściwie to świadomość błędu, docierała do mnie powoli, z każdym, zapadającym się, krokiem. Jak już wszystko do mnie dotarło, uznałem, że jakkolwiek pozbawiony jestem traperskich kwalifikacji, to przecież nieustępliwie brnąc przez chaszcze zasługuję na odrobinę uznania; przynajmniej z własnej strony, toteż gdy wreszcie dotarłem do właściwego trójnogu dumny byłem niesłychanie. Panorama, istotnie piękna i jakkolwiek, nieco zamglone powietrze rozmazywało najdalsze plany dostrzegłem nawet taflę zalewu. Ale tak naprawdę