Dobra kawe daja w Nasicznym.:razz:
Wersja do druku
Dobra kawe daja w Nasicznym.:razz:
Kawę powiadasz ?
Nie mogłeś tego wcześniej zapodać, a tak tylko poiłem się powszechnym płynem na "belce" kilka dni temu
Oczekiwano.:-P
Mavo tylko ja kumam o co biega z tą kawą i rozumiem aluzję oraz zakamuflowane ponaglenie. Sprężam się i... zacznę spisywać moje ostatnie dwa pobyty. Z weną do pisania u mnie jakoś ciężko, ale posłużę się słowami Zalewskiego... "słowo się rzekło kobyłka u płota". Zaczynam od dziś, będę pisał powoli bo wiem, że czytasz/czytacie powoli ;)
08.11.2014 Nasiczne
Kończę pracę o 18, szybko do domu, przebranie się, pakowanie, tankujemy już na początku do pełna i w drogę, czeka nas ciut ponad 400 km. Nie jedziemy jakimiś skrótami by oglądać coś nowego po drodze, raz że słońce już zaszło o 16.08, dwa to nie chcemy po ciemku kręcić się po nieznanych drogach. Póki jeszcze niezbyt późno rozmawiam z Wojtkiem i… z bratem bo w listopadzie 2014 roku nastąpi nasze historycznie pierwsze wspólne spotkanie w Bieszczadach. On już zarażony przeze mnie opowieściami o „dzikiej” krainie kilka razy tu bywał, często na góra 2-3 dni. Brat Zenek będzie się więc, chcąc nie chcąc, z musu przewijał w moim opisie . Z Wojtkiem1121 (później już będzie bez cyferek) wszystko dograłem, jeszcze kilka telefonów i został jeszcze raz telefon do Zenka… on z Rzeszowa miał startować, gdzie miał tam chwilowy pobyt rodzinny, nie musiał więc jechać z Wawy. Dałem mu info, że jak tylko zjedzie ze Smolnika, ale koniecznie przed Dwernikiem, to musi do mnie zadzwonić… później to sobie może pomarzyć. Upewniłem go, że ma wszystko załatwione. Niewiele brakowało by jednak nie przyjechał. „Pod Jaskiniami” wszystko było zajęte, ale szczęśliwie przez dwie noce zarezerwowany pokój przez Wojtka miał być pusty, pani Halinki nie miało być w Nasicznem i z tego względu nijak nie chciała się zgodzić na przekazanie kwatery, gdy będzie nieposprzątane. Na informację, że brat ładnie posprząta po swoim pobycie a on na to przystał, to Wojtek tylko powiedział „spoko” i… logistycznie zostało wszystko dopięte. Brat gdzieś przed 21 zadzwonił, że mija Smolnik, ale nie wie w którym pokoju będzie mieszkał a ten brak informacji później zamienił się w znamienne w skutkach zdarzenia dla wielu(!!!) ludzi.
Teraz będzie bardzo długie zdanie jako, że piszę wolno to i Wam czytającym sporo zajmie czasu… my jechaliśmy dalej, nagle tuż za tabliczką informującą, że hmmmm wjeżdżamy do Nasicznego, a już minęło 48 minut pierwszej godziny soboty, nagle Ewa zatrzymuje samochód, sięga do swojej torebki, grzebie, grzebie i grzebie (chyba wiecie ile czasu zajmuje kobiecie znalezienie czegoś w torebce?) i wreszcie wyjmuje smartfon, co mnie w tym miejscu totalnie dziwi, ale stoickim spokojem, milcząc, czekam na dalszy rozwój wypadków a ona najnormalniej w świecie robi zdjęcie desce rozdzielczej. Skończył się stoicki spokój a zagrała ciekawość… co się dzieje?... no zobacz jaka jest tutaj temperatura, przecież to już dekada listopada, środek nocy! Patrzę, fakt, ciepło. Na załączonym zdjęciu zobaczycie ile stopni Celsjusza zarejestrował licznik temperatury.
Jeszcze 5 minut i jesteśmy pod Zajazdem. Syn pani Halinki czekał, dał nam klucze, a my nawet nie wchodząc do pokoju, z buta poszliśmy troszkę wyżej do „domku mavo”, właśnie tak ją nazwę bo wtedy jeszcze nie miała swojego nowego pełnego i medialnego imienia.
Przed domkiem mavo paliło się nikłe ognisko, z okien na parterze sączyło się równie nikłe światełko, znaczy się tajemnie rozpowiadana impreza jednak doszła do skutku. Po przywitaniu się z ogromem ludzi zapowiedzieliśmy, że jak się rozpakujemy to wrócimy. Tak też zrobiliśmy, chociaż wychodząc ani brat do nas nie wyszedł, ani nie zauważyliśmy światełka w oknie, co by znaczyło mocny bieszczadzki sen u Zenka. Nie będę opisywał co gadaliśmy u mavo z masą ludzi zakochanych w Bieszczadach, kto był tam, jak wyglądał, ile i co piliśmy, co jedliśmy… zdradzę, że my ze swej strony przywieźliśmy 10 kilogramów w sporym garze bigosu z wkładem „od serca” bo wszak dla z znamienitych gości przeca było, wiaderko kiszonych ogórków, sporą kamionkę swojskiego smalcu i trochę chleba by nie wspomnieć o napitku. Patrząc jak znika myślę, że smakowało.
Zapowiedziałem wyżej, że nie wspomnę co gadaliśmy, uszczknę jednak rąbek bo o tym muszę… już „trochę” czasu minęło gdy wymsknęło się mi albo Ewie, że pod Jaskiniami śpi mój brat i nawet nie wiem w którym pokoju, bo bym go tutaj przyprowadził. Nastąpiło to czego w najchłodniejszych myślach nawet nie świtało, nagle tak nawet bez jakiś dłuższych debat, nawet nie wiem kto był pomysłodawcą lub inaczej inspiratorem, chociaż jakieś podejrzenia mam, nastąpiło, tutaj sparafrazuję Mickiewicza… ostatnie pospolite ruszenie w Nasicznem. Każdy kto żyw, ja zostałem (chyba bojaźń obciachu przed bratem mnie wstrzymała!), ze „szkłem” i co kto miał pod ręką, aż mi się wtedy przypomniała sławna piosenka „Hej, szable w dłoń, łuki w juki, a łupy wziąć w troki”. Nasiczne ożyło w środku nocy, echo niosło, grozą powiało po dolinie, zwierzęta przyzwyczajone do ciszy, zamarły po krzakach, wydawało się że nawet strumyk Kniażki nawet zatrzymał swój bieg wody, konie śpiące nieopodal zaczęły rżec jakby z genów przypomniały sobie zgiełk bitewny ojców i matek sprzed kilkuset lat. Ja zamknięty w chacie mavo nawet przez ściskane uszy słyszałem dochodzące do mnie kilkunastominutowe wołanie Zeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeenek! !!... Zeeeeeeeeeeeeeeeeeenek!!!!!
By nie przeciągać, tym bardziej, że nie byłem naocznym świadkiem niczym Gall Anonim mogę bazować tylko na opowieściach zasłyszanych co tam się działo. Zenka w niewolę nie wzięto bo jak już rano się okazało, on obudziwszy się wywnioskował, że okazanie swej obecności może tylko doprowadzić do jakiejś biblijnej tragedii, że starszy brat niczym Kain przyszedł zabić młodszego brata.
Gdy pospolite ruszenie wróciło, opowieściom nie było końca, ale na szczęście już nikt nie wpadł na jakiś inny niecny pomysł i wszystko działo się w „chacie” lub w jej bezpośredniej bliskości.
Chyba świtało, jak my postanowiliśmy się „ewakuować” chociaż ja miałem szekspirowski dylemat „czekać albo nie czekać na świt”… zmęczenie, jakby je nie nazwać, zaczynało jednak dawać po głowie.
Przezornie jednak, gdy zauważyliśmy prześwity na dnie gara z bigosem, dyskretnie go u mavo schowaliśmy, by mieć co zjeść gdy będzie mocno słońce swieciło.
Pierwszy wpis, jak naocznie widzicie, nijak nie ma nic wspólnego z jakimiś wędrówkami, opisem przyrody itp., więc tych chłonących wszystko co bieszczadzkie zapewne nie zaciekawił, ale może (a co będę zdradzał!) dalej coś wyskrobię, muszę jednak wcześniej sięgnąć ku zasobom pamięci. Chociaż, uczciwie napiszę, będzie też trochę pikanterii ;)
Załącznik 37806
cdn
08.11.2014 Nasiczne
Tak coś po godzinie ósmej otwieram oczy i ogłaszam pobudkę. Kiedy tylko ogarnąłem się koło siebie poszedłem do lodówki i też rozejrzeć się gdzie śpi braciszek. Ten przezornie miał szeroko otwarte drzwi i mogliśmy się witać, było u niego widać oznaki dłuższego snu. Nam było potrzeba jeszcze trochę czasu by wrócić do rzeczywistości.
Zenek miał pokój z balkonem na południową stronę, łapiemy na nim wyłaniające się słońce zza góry i rześkie poranne powietrze z zapachem ogrzewanej trawy, co dla mnie ma to zbawienne w skutkach działanie. Wszystko na zewnątrz znamionuje piękną pogodę na dzisiejszy dzień i możliwość fajnego spacerku. Zaczynam delikatnie zagadywać gdzie chciałby dziś pójść i co robić. Mam swoje plany, ale kiedy już zszedłem się tutaj z bratem to podporządkuję się jemu a może coś zmodyfikuję.
Wrócę jeszcze do tego pokoju, zaletą jest wspomniany południowy balkon, ale ma jedną małą niedogodność… jako jedyny pokój „Pod Jaskiniami” łazienkę z prysznicem ma osobno wydzieloną na korytarzu, jednak dedykowaną tylko do tego pokoju i zamykaną na klucz. Gospodarzom tak po prostu wyszło.
Kiedy jesteśmy gotowi, we trójkę idziemy do Chaty Wuja Mavo, tak będę już o niej pisał, chociaż nazwa powstała pół roku później. Tutaj już jest jakiś ruch, wszyscy są na chodzie, chociaż w różnym jego stadium przechodzenia z zombie do realnego życia przez zmycie z twarzy niedawnej nocy, patrzenia na słońce przez zmrużone oczy, pierwsze łyki kawy „na powrót”, też inne płyny służące do nawodnienia organizmu, śniadanie i zdawkowe rozmowy z niedawnym snem pod powiekami. Z Ewą przechodziliśmy to samo. Zenka anonsuję wszystkim, ma istne wejście smoka w towarzystwo, każdy chce się od niego dowiedzieć o jego mocnym śnie a może raczej o innych przyczynach nie ujawnienia swojej osoby podczas zbiorowego poszukiwania. Teraz docierają do mnie informacje, że „pospolite ruszenie” starało się wejść do każdego pokoju niczym CBA, tylko ci nasi nie czekali na godzinę szóstą. Były drzwi do pokoi, które zostały otwarte i aż boję dopuścić domysły co ich mieszkańcy wtedy myśleli… braciszek przezornie wcześniej zamknął swoje na klucz i jak wiemy za żadne skarby nie chciał się wtedy ujawnić. Teraz myślę, że ze szkodą dla wszystkich! Dla „pospolitego ruszenia” byłby łupem a on sam zapewne miałby też co wspominać.
Chatę opuszczamy gdy chyba już wszystkie "zombie" wróciły do krainy życia doczesnego. My wracając do siebie dopinamy marszrutę na dziś. Zenek nie chce się narzucać a my wyrażamy entuzjazm wspólnego spacerku, on chce się przejść na Przełęcz Nasiczniańską, ja rozwijam jego pomysł o przejście aż do Bereżek, on stawia opór by dojść do Koliby i wracać bo „no ale jak z powrotem?”, my prawimy o powrocie stopem, jemu ten pomysł nie mieści się w głowie… ot wychodzi na to, że stopował ostatni raz ze mną gdy mieliśmy długie włosy, naście lat, sprane dżinsowe dzwony, ja jeszcze lenonki, a wyznaczoną trasą była ta najbardziej kultowa Warszawa-Sopot-Warszawa. W Sopocie Kamiennym Potoku zbierali się nasi wszyscy znajomi. Ech to były czasy!
Konsensusu nie osiągnęliśmy i we trójkę wychodzimy z Gościńca gdzieś tak trochę po godzinie 12, brat z myślą o powrocie od Koliby a my ze spiskiem by dojść jednak do Bereżek. Dla Zenka to dziewicze przejście, moje już któreś tam w różnych wariantach, Ewa przeszła raz, ale z przeciwnego kierunku. Fajna trasa dla każdego, idealna zwłaszcza podczas ładnej pogody. Polecam szczególnie dla rodziców z dziećmi, ale wtedy warto trochę poczytać by później mieć o czym opowiadać o mijanych miejscach.
Cdn
08.11.2014 Nasiczne
Z Gościńca na mostek nad Nasiczniańskim potokiem prowadzącym wprost do bazy harcerskiej to rzut beretem. Możliwe¸ że wcześniej już to pisałem, ale z tym właśnie mostkiem mam ciągle powracające wspomnienia… pierwsze, gdy chyba ze dwie dekady lat temu chciałem przez niego przejść to dwóch harcerzy, tak na oko z 8-9 lat za mostkiem skrzyżowało swoje dwumetrowe laski i poprosili o hasło, co spotkało się u mnie z bardzo poważnym podejściem do sprawy… poprosiłem o widzenie z dowódcą i zostało to skwapliwie wykonane przez jednego z wartowników, ów dowódca już jakiś tak trochę starszy 12-13 latek zameldował się i stosownie przepytał o cel przejścia, nie omieszkał także poinformować gdzie przebiega granica BPN i… wyraził zgodę na przejście, nawet zgodził się na odpoczynek na pilnowanym przez zastęp terenie. Nigdy później już o hasło nie pytano, chociaż warty stały a nawet pamiętam jakąś wieżyczkę z wartownikami na niej. Drugie wspomnienie dotyczy moich dwóch podejść, jednego dnia, do odszukania jaskiń na wzgórzu 842 (jakoś tak mam mocno zakodowane w pamięci wzrokowej, że na ówczesnych mapach nie było nazwy Wysoki Wierch). Wtedy lało od kilku dni no i tego dnia też, już z rana Nasiczniański przybierał w siłę i wracając przez mostek czułem jak trzeszczy w szwach a harcerze uważnie go obserwowali. Na moich oczach nie dawał radzie wodnemu żywiołowi ku zresztą rozpaczy obserwatorów.
Wracam do lejtmotywu. Z opisanego mostku na Przełęcz Nasiczniańską trzeba podejść, tak circa prawie 200 metrów w różnicy poziomów a tu człowiek od dawna nie łaził, dziś mało spał, suszy tak… no trochę suszy, ciepłe słoneczne promienie też nie pomagają lenia wygonić. To jest raczej dzień na skitranie się gdzieś w głębokiej trawie na kocyku. Ewa z Zenkiem konwersując swobodnie już mnie odsadzają niczym kolarska ucieczka, ja się co chwila oglądam za siebie co daje swoiste poczucie pokonywania poziomic w terenie a może, trzymając się tematu kolarskiego, na autobus z napisem "Koniec wyścigu"? Jakoś na przełęcz wejdę a dalej to już mały pikuś.
Fizyczną podporą służy mi nieodłączna w bieszczadzkim łażeniu teleskopowa laska trekingowa a na plecach równie nieodłączny plecak Natalex z różnościami wewnątrz na każdą okoliczność. Plecak ten ma wszystko to co od niego potrzebuję, jest jakby dla mnie szyty na miarę i potrzeby. Dzięki sporym wstawkom z codury długo i dużo jeszcze przetrzyma. Są ze mną od drugiego pobytu w Bieszczadach.
Na „szczycie” zarządzam odpoczynek, brat oświeca, że musimy mieć wspólną fotograficzną pamiątkę z Bieszczad i już mnie ustawia na solo, Ewa później na 2 aparatach uwiecznia braciszków… to wiekopomna chwila dla mnie. Tyle lat łażenia po Bieszczadach i wreszcie jesteśmy w nich razem z bratem.
Załącznik 37807Załącznik 37808Załącznik 37809Załącznik 37810
Odpoczynek trwa kilkanaście minut, brat okopuje się przy swojej wersji wędrówki a my z Ewą, tak jakbyśmy się w myślach umówili, nie podejmujemy dyskusji. Za to w trójkę wprost nagadać się nie możemy w innych tematach.
Cdn
To parę postów mnie ominęło, ale już nadrobiłem. Bardzo lubię Przełęcz Nasiczańską. W ubiegłym roku, idąc na Caryńskie spotkałem tam tylko raz jakąś parkę turystów, a był to środek wakacji. Wcześniej nikogo, ale było to kupę lat nazad.;)
08.11.2014 Nasiczne
Jeszcze kilka zdjęć okolicy i ruszamy dalej. Spacerkiem docieramy do tablicy informacyjnej i w prawo odchodzącej ścieżki do cerkwiska i cmentarza w Caryńskiem. Ewa sobie odpuszcza schodzenie w dół a ja nawet nie muszę namawiać braciszka by ze mną zszedł i zobaczył. W Bieszczadach to dla mnie cmentarz numer jeden, zachwycam się jego niezwykłym umiejscowieniem i swoistym urokiem.
Nie chcę robić jakiejś klasyfikacji cmentarzy, ale gdybym miał na szybko wymienić następne „ulubione”, to miałbym na bank jeszcze trzy, będzie w miarę „krótko”.... ten w dawnej wsi Bereźnica Niżna za historię ludzi tam pochowanych a i za umiejscowienie, ten w dawnej Balnicy za „coś” nie dające się określić piękno i panującą ciszę, no i ten cmentarz z Żubraczego, za to że formalnie nie ma statusu cmentarza i też choćby za niezwykły w formie współczesny grób Janusza Radziszewskiego a także za grób księcia Władysława Giedroycia. Gdzieś we wcześniejszych opisach z wędrówek wspomniałem o tych grobach i cmentarzu, nawet był czas, że skupiłem się na rozszyfrowaniu kim był JR współcześnie pochowany, nawet rzuciłem na Forum zapytanie, ale bez zbytniego echa. Stosunkowo szybko dotarłem kim był, ale nurtowała mnie okoliczność dość szybkiej śmierci, bo cóż to jest 49 lat życia i okoliczność pochówku na nieformalnym cmentarzu, aż pewnego razu znalazłem coś w necie http://pl.soc.religia.narkive.com/hW...skie-cmentarze
Dobra, popłynąłem z tymi cmentarzami, ale jak tutaj opisuję to mi się tak coś przypomni więc piszę, może będzie mniej nudno.
Zenkowi na dawnym cmentarzyku nawet nie starałem się przeszkadzać, był to chyba jego pierwszy stary cmentarz w Bieszczadach, widziałem jak po nim chodził w zadumie, jak stawał i zapewne uruchamiał nieraz wyobraźnię, po pewnym dopiero czasie zaczął robić zdjęcia. Dopiero wtedy nawiązałem z nim rozmowę, trochę powiedziałem o cmentarzu i niezwykłym położeniu, o drzewach i wskazałem cerkwisko. Sam nienawidzę jak mnie ktoś ponagla gdy jestem na cmentarzu wiedząc, że tym co tam leżą już się nigdzie nie śpieszy i należy im się zaduma a i jednocześnie zaduma nad „Memento mori”… przemijaniem zycia.
Teraz już prawie prosto starą asfaltową drogą idziemy spacerkiem do następnego etapu wędrówki jakim jest schronisko Koliba. Po drodze mija nas grupka ludzi wyglądających na jakiś „badaczopomiarowców” sądząc po niesionych atrybutach. Zaczynam się rozkręcać, czasami nawet idę dużo wcześniej niż Ewa i Zenek, czasami razem a czasami za nimi jak to ja. To jeszcze jakaś chyba „genetyczna” nostalgia za łażeniem w samotności po Bieszczadach. Odeszła ona już w niebyt, ale lubi tak niespodziewanie uruchomić się poprzez przyśpieszenie lub spowalnianie chodu by być samemu z myślami a raczej na pewno z ich totalnym resetem, tak jak to tylko i wyłącznie facet potrafi… wyłączyć całkowicie lewą półkulę mózgową odpowiedzialną za mówienie ;)
Załącznik 37817Załącznik 37812Załącznik 37813Załącznik 37814Załącznik 37815Załącznik 37816
Cdn
08.11.2014 Nasiczne
I tak spokojnym spacerkiem, prowadząc różnego kalibru dysputy lub czasami nawet milcząc, doszliśmy do schroniska Koliby. Była godzina 12.55 a wiem to ze zdjęć oooo nie nie, nie z pamięci.
Teraz już ciepłe, okrzepłe, bardziej osadzone w sobie i na ziemi niż wtedy gdy razem z mavo, też wtedy z jeszcze(!) „małym” Jaśkiem i co znamienne, też w listopadzie a dokładniej to dnia 13, lecz pięć lat wcześniej, bo w roku 2010, to schronisko widziałem. A gdyby tak się cofnąć jeszcze ze dwa lata temu do odpowiedniego wątku http://forum.bieszczady.info.pl/show...ghlight=koliba gdzie wstawiłem dwa zdjęcia w poście #71, to wtedy cisza krzyknie. W pamięci mam też zachowany obraz tego pierwszego z dużym drewnianym tarasem i wylegującym się na nim, w promieniach zachodzącego słońca, sporym wilczurem. Ot i mamy klasyczne przemijanie! Ot i jest retrospekcja.
Ewa z Zenkiem widzi Kolibę pierwszy raz, starej nie widzieli, ale zapewne ją też zapamiętają przez pryzmat sporego psa z... małym kotkiem. Tacy to właśnie gospodarze od razu, widząc jak się zbliżamy, wyszli nam na spotkanie. Gospodarz wyglądał na groźnego, by po chwili pokazać, że nas zaakceptował i jeśli będziemy trzymali odpowiedni poziom to zachowa obecny status quo przyzwolenia. Grzecznie wybraliśmy ławeczkę, grzecznie rozłożyliśmy się na niej na popas, poszliśmy też grzecznie zobaczyć wnętrze a ja jeszcze zobaczyć dokonane zmiany. Gospodarz wszędzie nam towarzyszył w bliskości „na skok”. Schronisko zaczyna łapać klimat, chociaż zapewne wszyscy z Was przyznają mi rację, że takowy tworzy się latami.
Kiedy już usiedliśmy do stołu, powyjmowaliśmy, w celach konsumpcyjnych, napitki i jedzenie to uaktywnił się kotek… a może to była „kotkowa”? Z Ewą i gospodarzami nić wzajemnej sympatii powstała od samego początku i nawet pozwalali sobie na wzajemne okazywane czułości i między nimi dystans interakcji przekraczał często dystans intymny, to tak gdybyśmy trzymali się nomenklatury komunikacji niewerbalnej. My staliśmy się tylko dawcami materialnej dobroci w czym mistrzem proszenia był gospodarz ten bardziej kotowaty.
Szczęśliwi czasu nie liczą więc posiedzieliśmy sobie tam trochę. Jak już się nasiedzieliśmy i nacieszyliśmy gospodarzami to sobie poszliśmy dalej, przecież nie będziemy tam siedzieć do rana ;)
PS. zdjęć jest więcej, ale przeca nie będę nimi Was katował.
Cdn
Załącznik 37818Załącznik 37819Załącznik 37820Załącznik 37821Załącznik 37822Załącznik 37823Załącznik 37824Załącznik 37825