Odchodzące bieszczadzkie legendy - JAN KOŁODZIEJ
Odszedł od nas JAN KOŁODZIEJ.
Nasz Przyjaciel, serdeczny Przyjaciel od dwudziestu lat z wetlińskiego „Manhattanu”.
Jedna z ostatnich legend dawnego kolorowego świata bieszczadzkich „miejscowych” – zakręconego tygla pracowników leśnych, wypalaczy węgla drzewnego, sezonowych jagodziarzy, nie spełnionych i okazjonalnych artystów najróżniejszego autoramentu, z różnych przyczyn czasowych rezydentów, zauroczonych magią tego miejsca, turystów, którzy wsiąkli w Bieszczad na trochę dłużej, ludzi, „którym życie się nie ułożyło” i w Bieszczadach znaleźli swój kawałek wolności.
Człowiek, który pod pozorną szorstkością charakteru ukrywał radość życia, życzliwość wobec wszystkich ludzi i finezyjny dowcip.
Już Jaśku nie będziemy mogli powiedzieć sobie, że „psyjemnie jest posiedzieć w „Ranco”, lecz „niezbadana moc” jest w pamięci o Tobie, dlatego będziesz dalej królem towarzystwa na bieszczadzkich „połoninach, na niebieskich ...” i żyć będziesz zawsze w naszych dobrych wspomnieniach.
BAZA im. Żubra Pulpita i jej Przyjaciele
P.S.
Na słynnej pocztówce – podczas zwykłego bieszczadzkiego posiadu w wetlińskim „Rancho” – Jan Kołodziej (w środku) obok Piotrka Francuza (odszedł kilka lat temu), również wielkiej legendy bieszczadzkiej.
Re: Odchodzące bieszczadzkie legendy - JAN KOŁODZIEJ
Cytat:
Zamieszczone przez jeden z Pulpitów
Odszedł od nas JAN KOŁODZIEJ.
Nasz Przyjaciel, serdeczny Przyjaciel od dwudziestu lat z wetlińskiego „Manhattanu”.
.
Oj będzie nam Jasia brakowało na górce :(
A propos piwa bez kolejki...
Klnąc pod nosem stoimy w ogonku po "mroczny przedmiot pożądania", czyli leżajski full w Pulpicie. Przed nami tłoczy się hałaśliwa grupka młodzieży w strojach sportowych. Do kontuaru próbuje podejść wcięty już mocno węglarz, ale tłumek nie zwraca na niego uwagi i uniemożliwia zwyczajowe zatankowanie bez kolejki. Koleżka robi niepewny krok w tył i bez słowa ściąga koszulę, odsłaniając kosmaty tors. Zapada cisza. Młodzież odwraca się i z napięciem wpatruje w tubylca. A pan powolutku wyciąga ze spodni szeroki skórzany pas i wiesza go sobie na szyi. W zbitej grupce - jakoś tak samorzutnie - zaczyna się tworzyć wyłom, coraz szerszy i szerszy, który w końcu umożliwia węglarzowi podejście do bufetu i zamówienie sześciu butelek. Nie wiem, kto to był, ale nadaliśmy mu ksywkę "Mojżesz", przez skojarzenie z rozstąpieniem się Morza Czerwonego :D