-
Bieszczadzkie okruchy
Uzbierało mi się w pamięci sporo historii i obrazów z pobytów w Bieszczadach. Takich pojedynczych scenek i wrażeń. Miniaturka to za mało na cały wątek, ale na łyk… no, łyczek wspomnień wystarczy. A zatem będę sączył :-)
***
Mam taki odruch, że gdy wjeżdżam samochodem w Bieszczady, na widok znajomych pagórów ręka sama sięga do schowka i wyjmuje płytę Wolnej Grupy Bukowiny. To stara składanka, nie jestem pewien, czy do końca legalna, w każdym razie z serii „Złota Kolekcja”. Płyta wyciągnięta z wielkiego kosza w Tesco, więc okładka już w momencie zakupu urodą nie kusiła. Ale moc emocjonalną ma zapis od początku potężny, szczególnie w zestawieniu z bieszczadzkim krajobrazem za oknami.
Najczęściej w krainę Biesa i Czada zanurzam się od strony Ustrzyk Dolnych, więc pierwszych taktów WGB słucham zazwyczaj już w Jasieniu. A jakoś tak jest, że gdy zbliżam się do punktu widokowego przed Lutowiskami, przychodzi czas na „Bukowinę II”. Czasem udaje mi się tak zsynchronizować podróż z playlistą, że kulminacja w refrenie: „Niechaj zalśni Bukowina w barwie malin” przypada dokładnie w momencie, gdy auto osiąga szczyt wzniesienia, a przed oczami otwiera się wiadomy widok. Doznanie niemal mistyczne. Kiedyś nawet zatrzymałem samochód na poboczu sto metrów wcześniej i odczekałem ze dwa-trzy takty, żeby się zgrało. Warto było.
Powie ktoś: „gdzie Rzym, gdzie Krym?”, czyli „gdzie Bieszczady, a gdzie Bukowina”. Ale nic na to nie poradzę: te dwie krainy zrosły się pod moją czaszką na trwałe. Żadna lobotomia nie pomoże.
Najczęściej w krainę Biesa i Czada trafiam przez Ustrzyki Dolne, ale… nie tym razem. Tym razem celem jest Komańcza, więc przed Sanokiem odbijam na Bukowsko. Skręcam z ulgą, bo nie lubię jeździć przez Sanok. Przepychanie się przez centrum miasta, gdy góry są już zasięgu ręki i wzroku, jest wyjątkowo perfidną torturą.
No to jadę, po raz pierwszy tą trasą jako kierowca. A że ówczesna moja firma właśnie kupiła nawigację, która na weekend i tak się nikomu nie przyda, pożyczyłem ją więc sobie, bo być może przyda się mi. I tuż za Sanokiem ożywiam magiczne pudełko i wpisuję adres docelowy. Bardziej z ciekawości, czy automatyczny pilot sobie z zadaniem poradzi, bo samochodowy GPS jest wówczas jeszcze gadżetem niezbyt popularnym i dość kosztownym. A na drodze do Komańczy zgubić się raczej trudno, nawet o zachodzie słońca, który właśnie wchodzi w najpiękniejsza fazę.
A drugą ręką wsuwam do odtwarzacza płytę Wolnej Grupy Bukowiny i zaczyna się znajomy spektakl pt. „Bieszczadzkie światło i dźwięk”, czyli strofy Bellonowe bogato ilustrowane pejzażami za oknem. Mruczę sobie pod nosem, a jakże, wtórując Zajączkowi. Po chwili jednak do naszego duetu niespodziewanie przyłącza się ktoś trzeci. Tajemniczy głos nie trzyma tonacji, o rytmie i tekście nie wspominając. Sprawia wrażenie, że śpiewa jakąś własną pieśń. Milknę oburzony zachowaniem intruza, ale po chwili konstatuję, że jego wtręty nie są tak do końca pozbawione sensu. Ba! nawet całkiem udatnie nawiązują do poetyki tekstów i panoramy za oknem.
Dialog idzie jakoś tak:
- Wiedziałaś, gdzie stopy znużone prowadzić...
- Za... 300... metrów... skręć w prawo.
- I to dziwne drżenie rąk…
- Za... 100... metrów... możliwy radar.
- I nie mogę znaleźć Bukowiny, i nie mogę znaleźć…
- Jesteś na miejscu, prowadził cię Krzysztof Hołowczyc.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
Marcowy
- Za... 100... metrów... możliwy radar.
przy pierwszych jazdach z nawigacją moja Mama myślała, że Hołowczyc mówi: "za 100 metrów może dasz radę" :mrgreen:
bardzo smaczne te okruchy Marcowy :)))
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Nawet nie wiesz jak ja lubię takie zbieranie okruchów :) Czekam na ich pełne garście.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Dzięki za dobre słowa :-)
***
Teraz taki stary okruch, z lata’88, czyli właściwie suchar. Jesteśmy zaraz po maturze, ale jeszcze przed pogrążeniem się w dorosłość. Przyjechaliśmy żegnać szczęsne dzieciństwo w Bieszczady pięcioosobową ekipą mieszaną: trzy koleżanki, Albert i ja. Nie mamy większych trosk ani kłopotów, przynajmniej w dzisiejszym rozumieniu tych słów. Mamy za to przed sobą najdłuższe wakacje w życiu, kieszenie pełne złotówek (w PRL-u było to całkiem naturalne), niezbyt sprecyzowane plany i silny imperatyw, żeby tego wyjazdu nigdy nie zapomnieć.
Niezatartych wrażeń dostarczyły nam już na początku niezawodne PKP. Po kilkunastu godzinach jazdy, późną nocą wytaszczyliśmy nasze sponiewierane ciała z wrocławskiego pociągu na peron w Ustrzykach Dolnych. Ciemno, zimno, mokro, pusto i do domu całkiem daleko. Nie było co robić, więc doczołgaliśmy się do wiaty przystankowej i w półśnie doczekaliśmy świtu. A potem ruszyliśmy do miejsca pierwszego noclegu, którym był PTSM w Jasieniu.
Oczywiście na miejscu nikt nas nie witał kwiatami, za to mieli na podorędziu sporo grubych słów, gdy próbowaliśmy ułożyć się na jakimś wolnym miękkim posłaniu w sali zbiorczej. Nic dziwnego, nie było jeszcze szóstej. Gdy koło siódmej wszystko się jako tako ułożyło i zaczęliśmy wreszcie zapadać w sen, do sali wtargnęła jak burza tyczkowata pani profesor i zaczęła urządzać swoim podopiecznym – a przy okazji i nam – bezwzględną pobudkę. I znów sytuacja stała się więcej niż nieprzyjemna, bo wiecie, do czego jest zdolny zmęczony człowiek pozbawiany snu…
Gdy obóz wędrowny po śniadaniu ruszył w dalszą drogę, mogliśmy już bez przeszkód nadrobić zaległości w spaniu. Gdy się obudziliśmy, słońce – jak to piszą w lichych powieściach – chyliło się już ku zachodowi. A w sali oprócz Alberta i mnie nie było nikogo. Także naszych koleżanek. Ale kto by się nimi przejmował – the lions don’t sleep tonight! Chłopaki ruszyły na żer.
Jakoś tak zachciało się nam wódki. Może dlatego, że wcześniej prawie jej nie piliśmy. A pewnie niektórzy pamiętają, że wódka w owym czasie była towarem niezwykle deficytowym. Żelaznej rezerwy nie chcieliśmy naruszać (o niej później), więc udaliśmy się w stronę cywilizacji, znaczy: do Ustrzyk Dolnych. Nie pamiętam dokładnie, co to była za restauracja, ale błąka mi się po głowie, że stała gdzieś nad strumieniem.
Oczywiście nie było mowy o kupnie butelki na wynos. Nie w porządnym PRL-owskim lokalu! No to zamawialiśmy kolejne pięćdziesiątki. I były męskie rozmowy o rzeczach ważnych i tych najważniejszych. Gdy zeszło na płeć piękną, uznaliśmy – jak na prawdziwych pełnoletnich już dżentelmenów przystało – że nie możemy wrócić do naszych koleżanek z pustymi rękami. I zaczęliśmy kraść wódkę.
Wyglądało to tak: do każdej porcji kieliszków zamawialiśmy oranżadę, oczywiście w butelkach. Najpierw wypijaliśmy duszkiem landrynkowy napój (butelki były kapslowane i miały pojemność 0,33 l), a potem co drugi kieliszek przelewaliśmy do pustej butelki z ciemnego szkła. Udało nam się napełnić w ten sposób niemal dwie takie butelki, które nadawały się „na wynos”.
Oczywiście wydawało nam się wtedy, że jesteśmy tacy super przebiegli i nikt się w naszym szczwanym planie nie zorientuje. Ale im jestem starszy, tym mam większą pewność, że nasze rozpaczliwe zabiegi widzieli dokładnie wszyscy na sali, a na dodatek mieli z tego niezły ubaw.
Jednak nam do śmiechu nie było. Bywalcy z sąsiednich stolików zaczęli coraz bardziej hałasować i coraz mniej przychylnie popatrywać na przybłędów-gołowąsów. Na szczęście byliśmy na tyle trzeźwi, żeby to dostrzec i zrozumieć, że pora się ewakuować. No to się ewakuowaliśmy, unosząc z sobą bezcenny urobek.
W jasieńskim schronisku czekały na nas wesołe koleżanki, które ani myślały zdradzić, co robiły podczas swojej nieobecności (ech, te dziewczyńskie sekrety…), za to bardzo zainteresowały się zawartością naszych – zdobytych nadludzkim wysiłkiem fizycznym i intelektualnym – butelek.
Byliśmy w schronisku sami, więc jakoś tak samo z siebie pojawiło się ognisko i gitara. I za Tomkiem Opoką śpiewaliśmy, że „znowu jesteśmy po wódce i znowu jest czas odkupienia”. I rozmawialiśmy o rzeczach kluczowych, jak to u maturzystów bywa. A może bywało?
Zdrzemnęliśmy się nad ranem. Wystarczyła godzina czy dwie, by się zregenerować i zasiąść w pełnej dyspozycji przy śniadaniu, a także snuć plany na najbliższe dni. I tu pierwszy zgrzyt – koleżanki miały jasną koncepcję podróży na dziś, której imię było… Solina. Byliśmy nawet skłonni ją zaakceptować, byle dotrzeć nad zalew nieco dalszą drogą, zaczęły się więc negocjacje, w których kluczową rolę odgrywały paluchy kreślące po mapie esy-floresy i krzyżujące się czasem groźnie jak jakieś szpady. Niestety, kolejne opcje nijak nie dawały się pogodzić. Stanęło więc na tym, że koleżanki zaraz po śniadaniu na własną rękę spróbują złapać stopa w krainę olejkiem do opalania płynącą, a chłopaki ruszą tamże, z tym że pieszo przez Żuków.
To niesamowite, że nie mieliśmy wówczas absolutnie żadnych obiekcji pozwalając paniom udać się samotrzeć w dzicz, bez męskiej asysty, w zasadzie nie mając pewności, że się kiedykolwiek znów obaczym. Bo też znikały w bieszczadzkim interiorze, biedulki, bez GPS-a czy innego GSM-a. Ba, nawet nie przyszło nam do głowy, żeby uzgodnić jakieś szczegóły co do czasu czy miejsca, w którym mielibyśmy się w tej Solinie spotkać. Po prostu było wiadomo, że już jak tam wszyscy dojdziemy to się spotkamy i szlus. I faktycznie, gdy dwa dni później wczołgaliśmy się z Albertem na jakąś plażę nad zalewem, pierwszymi osobami, na jakie się natknęliśmy, były nasze zrelaksowane i lekko już zrumienione przez słońce koleżanki. Nawet nie było żadnych okrzyków zdziwienia. Ot, tak miało być.
Ale zanim do tego spotkania doszło, przemaszerowaliśmy z Albertem dzielnie całą trasę z jednym noclegiem. I tu pamięć mnie zawodzi – nie mogę sobie przypomnieć, gdzie mogliśmy po drodze spać. Na pewno był to PTSM, chyba szkoła, ale z rozstawionymi na boisku wojskowymi namiotami, wyposażonymi jedynie w płócienno-drewniane prycze bez dodatków. Pamiętam też, że oprócz nas w schronisku nie było nikogo.
Wieczór w wymarłym hangarze specjalnych rozrywek nie dostarczył, więc postanowiliśmy naruszyć żelazne zapasy płynów rozweselających i opróżnić jedną z dwóch butelek żytniej zakupionych w Peweksie w naszym rodzinnym mieście. Pamiętacie ten zapach i żytnią za jednego dolara? Mieliśmy z Albertem zachomikowane 5 dojczmarek, czyli na dwie butelki wystarczyło. Szkło dojechało w Bieszczady owinięte we wszystkie szmaty, które tylko mieliśmy w plecakach, ze śpiworami włącznie. Wiadomo, krucha rzecz, w dodatku za dewizy.
Do konsumpcji byliśmy przygotowani profesjonalnie także za sprawą turystycznych, blaszanych kieliszków. Ale w owym zapomnianym PTSM-ie pojawił się poważny problem: brak światła. Jedyna nasza kieszonkowa latarka po dziesięciu minutach i dwóch kolejkach nerwowo zamrugała, błysnęła na pożegnanie i zgasła. Noc była pochmurna, boisko nieoświetlone, podobnie jak okna szkoły. I na dworze, i pod wojskowym brezentem było tak czarno, jak tylko czarno w Bieszczadach być może.
I jak tu polewać na ślepo? Małpa nie gapa, sobie poradzi. Opracowaliśmy autorski system, genialny w swej prostocie, bazujący na innych dostępnych zmysłach: słuchu i dotyku. Otóż po wymacaniu otworu butelki i krawędzi kieliszka należało je zetknąć, delikatnie przechylić butelkę i w absolutnej ciszy wsłuchać się w bulgot, który wydawało napełniane naczynko. W odpowiednim momencie, gdy dźwięk dopełzał do końca pierwszej oktawy, należało przerwać zabieg. Tytułem kontroli trzeba było jeszcze wsadzić paluch do kieliszka, by sprawdzić, czy lustro cieczy znajduje się w odpowiedniej odległości od krawędzi kieliszka. Trzeba przyznać, że w praktyce system okazał się daleki od doskonałości. Ileż bezcennej żytniej wsiąkło naonczas w nasze śpiwory i znękaną bieszczadzką ziemię…
I to chyba wszystkie obrazy, które zostały w pamięci z tamtego pobytu. Może jeszcze mało zachęcająca scena z heroicznej walki o miejsce stojące w pekaesie z Cisnej do Rzeszowa. I kolejna batalia o prawo do zabrania z sobą plecaka.
Czytam opis od początku i jakoś tak wynika zeń, że myśmy tam w zasadzie nie trzeźwieli… Ale to nie tak. Owszem, nikt za kołnierz nie wylewał, ale nie pamiętam, żeby ktoś się urżnął czy wyprawiał z tego powodu jakieś brewerie. Ba, nawet kaca wtedy chyba nikt nie miał! To wszystko przyszło znacznie później.
Nie był to ani pierwszy, ani najciekawszy mój wyjazd w Bieszczady, ale najbardziej kojarzy mi się z bieszczadzką wolnością i „tamtymi czasami”. Jednym z symboli tej wolności stała się ta nieszczęsna półlitrówka, ale to raczej dlatego, że wtedy po raz pierwszy „można było”.
Nadal nie rozumiem, jak nasza grupa była w stanie obyć się bez telefonów, nawigacji i innych gadżetów, na dodatek co chwilę rozdzielając się i ponownie spotykając.
Nie pojmuję, dlaczego nasi rodzice zupełnie spokojnie przyjmowali deklaracje w rodzaju: „Jadę w Bieszczady… gdzieś tam… Wrócę za miesiąc… chyba... No dobrze, spróbuję zadzwonić… ale nie obiecuję.” A przecież niektórzy rodziciele znali Bieszczady wyłącznie ze szkolnej mapy fizycznej Polski, ewentualnie z „Ogniomistrza Kalenia”.
Nie mieści mi się w głowie, że zakrzywialiśmy zasady arytmetyki i ekonomii, finansując ten miesięczny wypad z niedużego kieszonkowego czy jakiejś symbolicznej kasy zarobionej przy zbieraniu truskawek.
Ale tak było :-)
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
No i takim sposobem pojawiła się " bieszczadzkość " ;) Miło się czytało.
'
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Mam nadzieję Marcowy wybaczy, że nieco nakruszę w Jego ogródku…
Działo się sierpniem, lat temu 30. Przez ponad dwa tygodnie mieszkaliśmy (ca 50 dzieciaków, 12-15 lat) w wielkich namiotach na cmentarzu w Bóbrce n/Soliną.
Tak, był to ogrodzony teren z przeznaczeniem na powiększenie sąsiadującego cmentarza). Obóz niestety miał charakter stacjonarny i niewiele z Bieszczadów udało się liznąć. Jednak…
Któregoś pięknego poranka kadra ogłosiła alarm z pełnym ekwipunkiem i w drogę… w nieznane.
Po godzinie intensywnego marszu, zaokrętowaliśmy się (nie był to jeszcze Tramp, może ktoś pamięta co pływało po Solinie w 1985 ?). Przez kilka godzin (jakoś długo to było na pewno) płynęliśmy, dając ulgę plecom objuczonym niewygodnymi plecakami.
Nie pamiętam, gdzie dopłynęliśmy ale chyba musiały to być okolice Rajskiego.
Poderwani z wygodnych ławek, wyrzuceni w piaszczystej zatoczce, wyposażeni w mapy i kompasy, dostaliśmy cel – dotrzeć na miejsce noclegu - do Zawoju.
W pamięci jedynie okruchy…, bukowy las z długimi cieniami, niepewność czy nie pobłądzimy (kadrowi nie puszczali pary z gęby tylko szli za nami), przeprawa przez Wetlinkę, wreszcie cel…
Tak cel. Tyle, że to co miała być dawna wieś, a tu nie ma nic, tylko trawa…
Cudowna noc pod gwiazdami, gorąca mięta parzona w kociołkach nad ogniskiem. To chyba najważniejszy okruch, do dziś uwielbiam gorącą, słodką miętę, a wtedy to był ten pierwszy raz…
Następnego dnia był powrót, gorąco, droga się dłuży niemiłosiernie… przez Terkę, Wołkowyję, Polańczyk, zaporę.
Uśmiechnięte gęby tych, którzy zostali w tyle ale złapali podwózkę na stopa…
Ale tak było :razz:
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Wielkie dzięki, Jasiu. Wspólne kruszenie miłe widziane :-)
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Marcowy, czy Ty kiedyś pisałeś książki?
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Hej Marcowy !
Poczułem się młodszy o .... wiele lat.
Dzięki.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Dzięki Marcowy! Ja także przypomniałam sobie swój pierwszy, dobrowolny (bo wycieczki szkolne to się nie liczy) raz w Bieszczadach! Atmosfera pierwszego podmuchu wolności była bardzo podobna. Był 2005 rok. Od dwóch miesięcy byłam już pełnoletnia, więc w końcu, po raz pierwszy mogłam pojechać na niezorganizowany wyjazd z koleżankami (za dzieciaka co roku jeździłam na zorganizowane obozy namiotowe ale tu się było "pod opieką"). Wzięłyśmy szkolne plecaki, jakiś śpiwór i w letni słoneczny ranek umówiłyśmy się pod moim liceum, znajdującym się przy "wylotówce" ze Stalowej Woli. Umówiłyśmy się we trzy -Żaneta, Aśka i ja. Na miejsce spotkania przyszły wszystkie, jednak Żaneta zakomunikowała, że nie może jechać. I co teraz? To przecież ona była "znawczynią" jazdy autostopem, którym podróżowała już nawet kilka razy. Aśkę znałam trochę mniej. Zapytałam jej nieśmiało -czy jechała kiedyś autostopem? Odpowiedziała, że jeden raz. No to damy radę! Żaneta pokazała nam szablonowo "jak to się robi" i poszła do domu. Aśka miała nawet samochodową mapę Polski, czyli przygotowała się dobrze, w przeciwieństwie do mnie. To był mój prawdziwy pierwszy raz w Bieszczadach. Pierwszy raz autostopem. Ze Stalowej Woli do Cisnej! Spałyśmy cały czas na sianie w stodole, którą udostępniał turystom Paweł z Cisnej. Po kilku dniach dojechali do nas koledzy ze Stalowej. Oczywiście też autostopem. Oczywiście też spali z nami w stodole. Właściwie oni nam ją polecili. 5 zł za noc -pamiętam to do dziś. I trwały właśnie Bieszczadzkie Anioły. I Siekierezada była wtedy nasza. Zostaliśmy tak długo, na ile wystarczyło nam pieniędzy. Pamiętam jak dziś -gdy ostatnie dni jadłyśmy kanapki z ogórkiem z keczupem -byleby tylko starczyło na kolejny nocleg i zabawę w Siekierce! Pieniążki oczywiście miałyśmy zarobione ze zbierania jagód w Stalowowolskich lasach -często zbierałyśmy na skup jagody z Aśką i Żanetą. A potem za rok to samo i tak dalej. Pewnego razu wpadłam na pomysł, że nie trzeba czekać całego roku, by można było jechać w Bieszczady. Nawet bez Aśki też można. Zawsze w Bieszczadach nocleg był albo w namiocie albo w stodole. Dopiero w 2010 roku zaczęłam zaglądać do schronisk a właściwie prawie od razu -od strony bufetu.
Marcowy -Wojtek ma rację! Piszesz tak barwnym językiem stworzonym "pod książkę"!
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Ha, ha , ha ... przypomniało mi się jak ileś tam lat do tyłu, tłumaczyłem swojemu najstarszemu synowi jak ma PKP jechać... jak byli nieświadomi i mama z tatą u boku byli, to wnikania nie było... ale jak w wieku gimnazjalnym trzeba się było zmierzyć z problemem... to ratuj ojcze!!!.... teraz zasuwają wszyscy pociągami, aż miło.... ale do wszystkiego trzeba dorosnąć ( a może tak się nie da). Dziewczęcia to z autostopem mają jednak większy problem... i nie idzie mi o łapanie stopa.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Hmm...Bieszczadzkie okruchy-moje początki pamiętam jak przez mgłę ,były to przecież tak odległe czasy/wczesne lata 70-te/.Wyjazd rankiem i po kilkunastu godzinach męczące jazdy starym śmierdzące od spalin autobusem wreszcie upragniony cel Wetlina.Obóz harcerski położony gdzieś obok głównej drogi Cisna-UG (po wielu latach odnalazłem to magiczne miejsce)dziś juz zarośnięte ,natura upomniała się o swoje,wtedy tętniące źyciem i gwarem młodzieży. Nie był to tylko obóz harcerski jaki znamy z opowiadań naszych dzieci i dzieci znajomych,odpoczynek i zabawa połączone były z ...pracą,tak właśnie pracą.Codziennie po śniadaniu w towarzystwie najczęściej leśniczego lub gajowego maszerowaliśmy nawet po kilka km by tam otrzymać konkretne zadanie.Dziś to nie do pomyślenia ale wtedy dziewczęta pracowały na równi z chłopakami a praca nie należała do łatwych.Mieliśmy np. Wykopać po 10 m rowu melioracyjnego (dziewczęta 4 m) wzdłuż stokówki ,a warunki jakie tam były kaźdy bieszczadnik wie -glina zmieszany z kamieniami.Za punkt honoru braliśmy sobie wykonać swą robotę i pomagać ile kto mógł dziewczętom .Wracaliśmy zmęczeni z piekącymi do krwi rękami ale bardzo szczęśliwi bo kaźdy czekał na wieczór przy ognisku,w środku obozu głównym punktem było ognisko,duże ognisko,przysiadaliśmy się w kręgu by patrzeć w źar ognia i snop iskier wznoszących się ku rozgwiaźdźonemu niebu,przy dźwiękach gitar i śpiewu harcerskich pieśni rozchodzących się echem po lesie-a także niesamowitych opowieści leśników,zwykłych tutejszych ludzi a nawet...partyzanta Upa który po odsiedzeniu swej kary na Montelupich w Krakowie osiedlił się w bieszczadach i pozostał.Dlatego teź uwielbiam zasiąść przy ognisku w gronie bieszczadników/KIMB/i słuchać opowiadań prawdziwych weteranów jak i nowicjuszy pieszych wędrówek po tym przepięknym zakątku kraju.z pozdrowieniami Rico
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Piękny watek nam się robi...
:lol:
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Ech aż chce się wynaleźć wehikuł czasu.Gdy podopieczni na obozie wędrownym rozgrzewali piwo w parnikach w których wodę do mycia się grzało.A puszki bo to już lata 90te były eksplodowały i cała stanica w Olchowcu czuła zapach piwa,dziewczyny wywołujące duchy i uciekające z namiotu po tym kiedy któryś z nas dla żartu uderzył gałęzią w ścianę namiotu,słowa goprowca u Lutka-pierwszy raz widzę żeby wódki ludzie odmawiali w noc około sylwestrową.Pisz dalej Marcowy proszę
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
Jimi
Marcowy -Wojtek ma rację! Piszesz tak barwnym językiem stworzonym "pod książkę"!
Cóż, dziękuję bardzo :oops: Pisuję czasem za pieniądze, ale na razie nie przybrało to formy książki :-)
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Taki okruch:
Lato ’85 albo ’86, mój pierwszy wyjazd w Bieszczady.
Wyjazd organizowało moje licealne koło turystyczne, czyli SKKT. Koło przez lata prowadziła ubóstwiana przez wszystkich geograficzka, pani Ela. Panią Elę wielbiliśmy za doświadczenie górskie i totalne zaufanie, którym nas obdarzała podczas wyjazdów. Nie pamiętam, żeby przez te wszystkie lata ktoś ośmielił się sprawić jej zawód. Chociaż na nikogo nie krzyczała, nikogo nie karała, niczego nie zakazywała. Mimo tego każdy wiedział, jak trzeba się zachować. Ponieważ na dodatek była piękną kobietą, oczywiście wszyscy chłopcy się w niej podkochiwali. Do czasu, gdy poznaliśmy jej męża, również fantastycznego człowieka i zapalonego „górala”, który czasem towarzyszył małżonce podczas wyjazdów jako opiekun grupy. Ze starszymi podobno nawet popijał przy ognisku, ale z nami nie – nie byliśmy jeszcze wtedy pełnoletni, a on był zasadniczy. Niezapomniane wyprawy, pod znakiem których minęła mi szkoła średnia, skończyły się przed klasą maturalną. Pani Ela z rodziną przeprowadziła się – jakżeby inaczej – na południe Polski, a koło turystyczne się rozpadło, bo nikt z nauczycieli nie był zainteresowany przejęciem.
Ale wróćmy w Bieszczady. Dwutygodniowy obóz wędrowny zaczęliśmy w Brzegach Dolnych, a skończyliśmy w Cisnej. Spaliśmy oczywiście w PTSM-ach. Pierwszy nocleg w Brzegach pamiętam, bo wylosowałem dyżur w kuchni, który polegał na krojeniu i smarowaniu góry kanapek masłem, na którym lądowała mielonka albo dżem. Ponieważ w puszkach po mielonce zostało sporo łoju, ktoś wpadł na pomysł, żeby – dla kawału – użyć go na jednej kanapce zamiast masła, a na górę położyć wyjątkowo dużo dżemu, żeby przyciągnąć, a potem ukarać żarłoka. Po obrzydlistwo sięgnęła pechowo… pani Ela. Od razu wypluła, ale się nie obraziła, jak to pani Ela.
Kolejne etapy trasy pokonywaliśmy w małych grupach. Wyruszaliśmy po śniadaniu. Można było iść dowolną drogą i w dowolnym towarzystwie. Jedyne przykazanie: trzeba pojawić się wieczorem w miejscu docelowym. I wszyscy się pojawiali, choć niektórzy mocno spóźnieni. Pewnego razu z kolegą postanowiliśmy, że trasę pokonamy najkrótszą drogą, jaką uda nam się znaleźć. Z mapy wynikało, że najkrótsza trasa wiedzie wzdłuż nurtu Wetlinki. Ale w praktyce okazało się, że na tym odcinku wzdłuż rzeki nie ma żadnych ścieżek, a wszystkie rzeczne kamienie - tak malowniczo wyglądające na zdjęciach z Bieszczadów - są zalane wodą. Przeważnie brnęliśmy więc z plecakami środkiem koryta, czasami po pas w wodzie. Ale dobrnęliśmy do Wetliny, oczywiście jako ostatni z całej ekipy. Po wyjściu na ląd, człapiąc mokrymi trepami po asfalcie, darliśmy się na całą – uśpioną już – wieś: „Nieeech żyjeee baaal!”
Jednak w większości przypadków docieraliśmy na miejsce popołudniem i zamiast – jak to dziś bywa – przez resztę dnia dochodzić do siebie po ekstremalnym wysiłku fizycznym, zrzucaliśmy plecaki, organizowaliśmy skądś piłkę i szliśmy grać. Byliśmy wówczas zakręceni na punkcie siatkówki, bo któraś (kobieca ?) reprezentacja Polski święciła wtedy tryumfy pod światłym przywództwem Huberta Wagnera i w kraju panowało coś na kształt wagneromanii. Po prostu nie wypadało grać w cokolwiek innego.
Pamiętam takie zdarzenie z PTSM (chyba) w Czarnej: przy szkole było porządne boisko z prawdziwą siatką, a w schronisku rezydowała jakaś inna grupa, więc turniej właściwie sam się zorganizował. Rozgrywki przeciągnęły się do zmroku i już mieliśmy kończyć, ale ktoś odkrył, jak zapalić latarnię przy boisku. Sodowa żarówka dawała tylko odrobinę światła, ale i tak nam się wydawało, że gramy co najmniej w Spodku. No to gramy dalej. W pewnym momencie piłka spada na sąsiednią posesję. A na przyległej, zarośniętej po pas działce, stała zrujnowana, opuszczona chałupka. Któryś z kolegów dziarsko skacze przez niewysoki płot, a po chwili daje się słyszeć trzask i krzyk, a kolega znika nam z pola widzenia. Okazało się, że po drugiej stronie, tuż przy płocie, był dół przykryty spróchniałymi deskami. Może stara piwnica, może studnia? Na szczęście kolega zawisł na łokciach, więc nie sprawdził. Ale gdy go wyciągnęliśmy, w dole coś złowróżbnie połyskiwało i chlupotało. Ale piłkę odnaleźliśmy i graliśmy dalej.
W Bieszczady jechaliśmy z własnymi zapasami żywności porozkładanymi sprawiedliwie po wszystkich plecakach, ale puszki, słoiki i paczki wystarczyły jedynie na pierwszy etap trasy - dalszą wędrówkę miały umożliwić kartki. Oczywiście w praktyce nie było mowy o ich użyciu, bo sklepy (nie tylko bieszczadzkie) dostawały niewielkie ilości reglamentowanych towarów. Przez dwa tygodnie tylko raz (w GS-ie w Lutowiskach) udało nam się zrealizować kartki na cukier i jakieś konserwy, ale jedynie dlatego, że towar „rzucili”, gdy akurat przechodziliśmy. Kilkoro z nas ustawiło się od razu w kolejce, skąd jednak – na wniosek przybyłych natychmiast tubylców – zostaliśmy wyproszeni przez panią sprzedawczynię. Po długich negocjacjach wszechwładna sklepowa zgodziła się zrealizować niewielką część naszych kartek, dzięki czemu nie umarliśmy z głodu. Wtedy wydawało nam się, że to jawna szykana i dziejowa niesprawiedliwość, ale po latach dotarło do mnie, że gdybyśmy wszyscy ten reglamentowany towar dostali (a było nas ze 20 osób), dla miejscowych zostałoby niewiele. A pewnie dostawy konserw do Lutowisk nie znajdowały się wśród priorytetów ówczesnego KW.
Problem był także z chlebem. Nie był reglamentowany, ale - jak doskonale pamiętacie - sklepy zamawiały określoną liczbę bochenków, z których nic nie zostawało dla przyjezdnych. Któregoś wieczoru, po przybyciu do PTSM w Kalnicy okazało się, że nie mamy ani kawałka. Cóż było robić? Udaliśmy się do sąsiednich domów po prośbie. Wszędzie otwierano, choć było już mocno po zmroku. Czasem dawali pół bochenka, częściej kromkę lub dwie, ale nikt nie odmówił. Po godzinie mieliśmy tyle pieczywa, że mogliśmy zakładać piekarnię. Zjedliśmy ten nasz "powszedni wyżebrany" do ostatniego okrucha. Ostatnie kromki, wyschłe na kamień, piekliśmy kilka dni później przy ognisku.
***
W charakterze epilogu dwie refleksje:
Z tamtego wyjazdu mam kilka zdjęć, ze wszystkich licealnych wypraw w góry - może 30. Są czarno-białe, w większości niewyraźne, ale wystarczy rzut oka, by wrócili ludzie i miejsca. Te czarno-białe nie mają opisów (najwyżej datę i nazwę miejscowości na odwrocie), ale znam je na pamięć. I wracam do nich częściej, niż do setek kolorowych obrazków z późniejszych czasów i bardziej egzotycznych miejsc, zapisanych w pamięci komputera i zlewających się w jeden wielki kalejdoskop.
***
Próbuję wyobrazić sobie dziś swoją reakcję, gdyby moje dziecko po powrocie z obozu opowiadało, że:
- całe dnie łaziliśmy sami po górach,
- nie było żadnego transportu, najwyżej autostop,
- pani opiekunka znikała na cały dzień,
- można było chodzić środkiem strumienia po pas w wodzie,
- trzeba było żebrać o chleb,
- a jeden kolega to nawet wpadł do niezabezpieczonej studni…
A przecież wtedy „nikt nie narzekał” :)
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Pięknie opowiadacie , Panie Marcowy, pięknie. Wystarczy zamknąć oczy i widzieć te cuda, które opisujesz.
Przy czytaniu przypomina mi się mój worek podobnych okruchów. Piękne i barwne są one tylko w mojej głowie.
Gdy próbuję je komuś przekazać lub zamienić na słowo pisane - bledną, zwijają się w kłębek i stają się dla odbiorcy niezrozumiałe.
Ale pomimo tego, też kiedyś zacznę "sypać";-)
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Marcowy dobrze opowiada i tymi opowiadaniami powoduje, że człowiekowi przypominają się własne przeżycia. A było tego trochę.
Możliwe, że moja wychowawczyni też zaszczepiła nam włóczęgę, z tym że była strasznie nietolerancyjna i karała z byle powodu - taki typ stalinowca bez prochu. Raz maszerowaliśmy cały dzień i byliśmy głodni a w plecakach mieliśmy wspólny chleb. Po kryjomu z kolegami jeden bochenek połamaliśmy. Odebrała(wydarła) nam te kawałki i przydzieliła do karnej kompanii - do odwołania. Jak pojawiała się na horyzoncie, to przez kilka lat obowiązywało hasło: kryj się i ratuj się kto może.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Świetne! Ja też w tym wszystkim odnalazłam cząstkę siebie, mimo że w wyżej wymienionych latach mnie jeszcze nie było na świecie. Ale też miałam swój czas, gdy miałam naście lat i pojechałam w Bieszczady. To były kompletnie inne wyjazdy niż dzisiaj -różniły się wszystkim. Były piękne.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
Marcowy
Taki okruch:
Lato ’85 albo ’86, mój pierwszy wyjazd w Bieszczady.
***
Próbuję wyobrazić sobie dziś swoją reakcję, gdyby moje dziecko po powrocie z obozu opowiadało, że:
- całe dnie łaziliśmy sami po górach,
- nie było żadnego transportu, najwyżej autostop,
- pani opiekunka znikała na cały dzień,
- można było chodzić środkiem strumienia po pas w wodzie,
- trzeba było żebrać o chleb,
- a jeden kolega to nawet wpadł do niezabezpieczonej studni…
A przecież wtedy „nikt nie narzekał” :)
Wtedy jeszcze obowiązywała inna hierarchia wartości. Doceniało się rzeczy proste i szanowało ludzi z autorytetem. I trzeba sobie było radzić bo łatwo nie było. I nie narzekać. I chyba radość z przeżytych doznań była wtedy głębsza.
A czarno-białe odbitki, często nieostre, rozmyte to dla wielu nośniki niesamowitych emocji. Pewnie i barwne z tych czasów działają podobnie - z pewnością najbardziej emocjonalnie odbiera je autor, ewentualnie obiekt fotografii.
A pojawią się jakieś foty bez naruszania danych osobowych, oczywiście? Dopuszczam paski na oczach:wink:
-
3 załącznik(ów)
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Piękne te Twoje wspomnienia, u mnie również wywołały przyjemne refleksje. Mój pierwszy kontakt z Bieszczadami przebiegał w podobnym okresie czasu bo w roku 1984. Jednak takich atrakcji, jak chociażby z chlebem i czymś do chleba, to jednak nie miałem. Prawdopodobnie dlatego, że zakwaterowani byliśmy w PTTK w Ustrzykach Górnych. Tak wyglądało miejsce obecnego Hotelu Górskiego.
Załącznik 43385
Wówczas podróż pociągiem przez ZSRR trwała 24 godz. Szczegółów z poszczególnych wycieczek, zbytnio już nie pamiętam, ale pierwszego dnia na pewno mieliśmy zamiar wejść we mgle na Tarnicę.
Załącznik 43386
Na dzień dzisiejszy, to jestem przekonany, że doszliśmy do przełęczy i we mgle, Tarnicy nie zobaczyliśmy. Jedynie pamiętam, że podczas powrotu z Wołosatego słońce świeciło i widzieliśmy po prawej stronie opuszczone zabudowania. Z kilkunastu zdjęć z tej wycieczki, to mogę jedynie zlokalizować pobyt w Cisnej i Jabłonkach.
Załącznik 43387
Tu byliśmy na pewno dwa razy, gdyż obiecane odwiedzenie pomnika gen.Świerczewskiego w ówczesnym Dniu Wojska Polskiego, odbyło się 12.10.1984 r. w zdecydowanie mniejszej grupie. Był to warunek za przedłużenie czasu wycieczki z 3 do 5 dni. I właśnie tego dnia, gdy w grupie 5-6 osób? przeszliśmy z U.G. do Jabłonek różnymi szlakami, a z powrotem kursowym autobusem PKS :-) , zrodziła się wspaniała myśl "ja tu jeszcze wrócę" , oczywiście gdy będę na emeryturze :-(. Jak do chwili obecnej, udaje mi się to systematycznie realizować i oby jak najdłużej, czego sobie osobiście życzę :-).
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Bieszczady w PRLu część 4 :) Przyjemnie się czyta i jeszcze przyjemniej ogląda - proszę o więcej zdjęć z tamtych lat.
Moje "okruchy" to rok 1996 i 3 tygodnie pod namiotami. Na jednej wędrówce,zatrzymaliśmy się w środku zdziczałego sadu i padły słowa "Tu była wieś Rosolin". Mam jeszcze rzeźbę od rzeźbiarza z Polany,wycenił ją wtedy na 30 tyś. a zapłaciłem 3 zł bez targowania :)
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
mercun
A pojawią się jakieś foty (...)?
Ode mnie raczej nie :-)
Dzięki wszystkim za ciepłe słowa i... zapraszam do wspólnego kruszenia :-)
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
A propos bieszczadzkiego chleba. To był 1984 albo 85 rok. Wycieczka szkolna. W zasadzie to wycieczka klasowa mojej trzy lata starszej siostry, a ja taki na doczepkę. Bo jechaliśmy do Krościenka do naszej rodziny. Z tym, że do Krościenka nad Dunajcem, a dojechaliśmy do Krościenka w Bieszczadach. A jedną z opiekunek grupy była nauczycielka geografii! Mniejsza o przebieg wycieczki. Pamiętam natomiast, że jak już dojechaliśmy do tego Krościenka to akurat poprzedniej nocy okradziono kiosk Ruchu, milicja i żołnierze WOPu. No i ktoś kupił chleb. Ogromny bochenek, jeszcze ciepły. Nigdy nie jadłem tak pysznego chleba. Nawet moja siostra pytała się mnie niedawno, czy pamiętam ten chleb. A przy okazji zaliczyłem trasę Sanok- Krościenko i z powrotem pociągiem. Do Krościenka nad Dunajcem zjechaliśmy z dziennym opóźnieniem. Ale pamiętam też, że bilety zostały przestęplowane i do Sanoka wracaliśmy na tych samych bez dopłaty.
Ot ,taki okruch z wybitej szyby kiosku w Krościenku.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Co dotyczy chleba naszego bieszczadzkiego, to mam jeszcze jedną opowieść. To najpewniej był 89r, było nas czworo: moja sąsiadka(początek studiów) jej brat połowa podstawówki, sąsiad z drugiej strony-połowa liceum lotniczego i ja- człowiek który obiecał sobie na szkolnej wycieczce, że tu wrócę i nie był to mój pierwszy powrót. Plecaki mieliśmy wyładowane prowiantem za wyjątkiem chleba, którego mieliśmy mało. Dniem wyjazdu był najprawdopodobniej piątek. Na początek kilka godzin jazdy autobusem do Rzeszowa a dalej następnym do Ustrzyk Dolnych albo Leska. W Cisnej byliśmy na tyle póżno, że czasu zostało na śpieszne dojście do bazy w Łopience, oczywista przez Jamy pod Łopiennikiem. Nie wiem, czy to był 22lipca czy co, ale w poniedziałek i wtorek sklepy miały być jeszcze zamknięte.
W niedzielę wybraliśmy się do kościoła do Terki: Ewa, ja i jeden bazowicz. Adam z Michałem zostali i mieli napowiedziane, żeby nie zeżreć wszystkiego chleba- co obiecali.
Po drodze obiecałem sobie, że coś wymyślę i kupię od dobrych ludzi chleb albo ziemniaki. Jakie było moje szczęście, gdy wśród wiernych dostrzegłem panią sklepową ze sklepu w Terce to nie muszę mówić. Ona na pewno coś poradzi, może w domu albo w sklepie ma chleb.
Tu ciekawostka, że pani Danuta w tym sklepie pracuje nadal(przynajmniej tak myślę)!!!
Niestety w trakcie mszy Ewa żle się poczuła, pod koniec nabożeństwa musieliśmy wyjść. Pani sklepowa gdzieś nam się zapodziała, przepadła jak kamień w wodę. Pozostało mi zapukać do pierwszej lepszej chaty, żeby wybrnąć z kryzysu, Ewa i bazowicz raczej mi to odradzali. Niestety gospodyni powiedziała, że przykro jej ale z uwagi że ma gości nie bardzo ma się czym się podzielić i nagle zza drzwi wyjrzała pani sklepowa, to ona z rodziną przyjechała w gości. Gdy powiedziałem, że jesteśmy z bazy w Łopience twarz pani sklepowej się rozjaśniła. Powiedziała że chleba w sklepie zostało ale tu nie mieszka i musi sprawdzić czy ma ze sobą klucze od sklepu. To trochę trwało.
Możecie sobie wyobrazić moją radość gdy wracaliśmy do bazy z kilkoma bochenkami, tak żeby obdzielić pozostałych gapowiczów. Co z tego, że po drodze parę razy nas zlało.
Po powrocie Adam z Michałem mieli miny winowajców proszących o litość. Te resztę chleba zjedli bo bardzo zgłodnieli. Na początku zjedli swoją porcję następnie trochę nadgryżli naszą a gdy nasz powrót się opóżniał zjedli wszystko.
Podczas pobytu na bazie staraliśmy się być aktywni i pomocni. Nosiliśmy wodę, rąbali drewno przyniesione z lasu. Po drewno trzeba było się nachodzić bo blisko było dawno wyzbierane.
Gdy na zakończenie pobytu bazowy wystawił nam rachunek, to były to symboliczne grosze.
Drugi obóz założyliśmy w Ustrzykach Górnych ale chleba z Terki wystarczyło nam do końca.
Wychowaliśmy się w małej lubelskiej wiosce, całkiem niedaleko Wisły. Ewa mieszka w Chicago, Michał broni polskiego nieba a Adaś ma swoją firmę i osiągnął duży sukces finansowy. On swoje dzieci często woził w Bieszczady i latem i zimą. Ja siedzę na miejscu i co roku staram się pokazać Bieszczady nowym ludziom.
Każdy swój wyjazd w te góry
traktuję jako życiowy sukces.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
partyzant
Co dotyczy chleba naszego ...
Nie w każdej wsi był sklep. Tutaj CHLEB przyjeżdżał między ósma a dwunastą.
http://ciekawe.tematy.net/1982/BM-82_0008_600.jpg
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
W Zatwarnicy, a pewnie i w Chmielu dzisiaj dowożą chleb co drugi dzień.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
Piskal
W Zatwarnicy, a pewnie i w Chmielu dzisiaj dowożą chleb co drugi dzień.
Ale dowożą do sklepu.
Ten był sprzedawany wprost z furmanki. Jeśli cię nie było, gdy chlebowóz przyjechał, chleba nie miałeś. Oczekiwanie na przyjazd było swoistym rytuałem.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Co Was w środku lata zebrało na wspomniki?
Poczekajcie do jesieni, to bardziej odpowiednia pora, a teraz ....w góry, w góry ...miły bracie !
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
don Enrico
Co Was w środku lata zebrało na wspomniki?
Poczekajcie do jesieni, to bardziej odpowiednia pora, a teraz ....w góry, w góry ...miły bracie !
W góry latem?! W życiu!
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
mercun
W góry latem?! W życiu!
O! widzę , że jesteś z mojej partii, prowokacja sie nie udała.
Latem w Bieszczady to niezbyt dobry pomysł (znam lepsze :twisted:)
... ale, ale , ...sądząc po przytoczonych "okruchach" większość z nas zaczynała swoją górską przygodę właśnie latem.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Dorzucę własny okruszek.
Pierwsza wyprawa w Bieszczady. Jedziemy we dwóch z kolegą.
Przygotowaliśmy się sprzętowo. Mieliśmy namiot , koce i jeden plecak (na dwóch)
Plecaki wówczas nie miały stelaży rurkowych ani pasów biodrowych.
Nasz plecak był już i tak unowocześniony, miał stalowe blachy które odpychały zawartość od pleców, dzięki czemu plecy oddychały.
Zmienialiśmy się na przemian tragarzowo, raz jeden nosił plecak a w tym czasie drugi niósł namiot
Namiot z kocami nie był ciężki , ważył może z 15 kilo.
Na zdjęciu prezentuję sposób noszenia tego namiotu
http://i1266.photobucket.com/albums/...psaoayab7w.jpg
.
z drugiej strony zdjęcia jest adnotacja WBII Magura Stuposiańska 17.30
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Z mojego pierwszego wyjazdu w Bieszczady w 1975 nie ocalało żadne zdjęcie, ale smak odgrzewanego bigosu na śniadanie pamiętam do dziś. Jedliśmy śniadanie w Kremenaros ( pamiętam kilka lat później noclegi w tym miejscu, jak w nocy harcowały myszy). Było coś do zjedzenia, ale pojawił się komunikat, że zostały 3 porcje bigosu wczorajszego, zjadłem go, no i ten smak czuję do dziś - pozytywnie.
Z tamtego czasu niezapomniane wspomnienie długiej gry w brydża. Czasem trzeba w grze zrobić przerwę.... I po powrocie do gry moi przeciwnicy wylicytowali i ugrali szlema w bez atu. I nagle zapaliła mi się czerwona lampka - coś tu nie gra. Popatrzyliśmy na karty i okazało się, że w czasie przerwy kumpel tasujący karty ułożył je figura i blotka na przemian, mój partner przełożył - dla nich dobrze i dostali wszystkie 40 punkty i stąd szlem maksymalny.
Lata osiemdziesiąte. Wędrując po Biesach trzeba było mieć wszystko, bo niczego nie było. Śpimy sobie w bacówce pod Rawkami na samej górze i jeden z nas w kuchni turystycznej ( od tamtego wydarzenia kuchnia została przeniesiona pod schody wejściowe ) na dole przy łazienkach poszedł zrobić herbatę. Czekamy z kanapkami z konserwy turystycznej i nagle czujemy swąd spalenizny. Wraca nasz kumpel z opalonymi brwiami, ma herbatę, ale oznajmia wszem i wobec, że prawie spalił bacówkę.
Co się stało?
Otóż kilka dni wcześniej drzwi do łazienek pomalowano lakierem bezbarwnym. Mirek rozpalając maszynkę benzynową zostawił kilka kropli paliwa na podłodze i gdy zapalił prymus zapalił lont paliwowy przeniósł ogień i zapalił się lakier na drzwiach. Przytomnie chwycił jakieś wiadro z wodą i ugasił palące się drzwi
.
Oczywiście, następnego dnia nie było żadnego wyjścia na szlak, bo musieliśmy drzwi w kolorze czerni doprowadzić do koloru buku, czyli potłuczone szkło, zdarcie spalenizny i malowanie od nowa.
Takich pięknych wspomnień w czasie prawie stu wędrówek dane mi było przeżyć wiele.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Ale przyjemnie nakruszone :)
-
3 załącznik(ów)
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
mercun
A pojawią się jakieś foty?
Co prawda odpowiedziałem przecząco, ale... dlaczego tylko Heniu ma wrzucać fotki z czasów, gdy był młody i szczupły? ;)
Znalazłem dziś trzy zdjęcia, które układają się w krótką historię. Prawie jak komiks. Nie pamiętam, kto robił te fotki (na pewno nie ja), ale pamiętam kiedy. Nawet są opisane: Ustrzyki Górne, wrzesień 1989.
Wspomnienia odżyły. Było to tak:
Ostatni tydzień wrześniowego pobytu przesiedzieliśmy z Albertem na kempingu w UG. Czas dzieliliśmy sprawiedliwie między ogniska na kempingu a stół pod Pulpitem. Było sennie i słonecznie, a w dzień ciepło. Turyści pojawiali się w postaci szczątkowej - albo indywidualni szaleńcy, albo wycieczki, które wysypywały się z autokaru, zamawiały frytki i piwo, przełykały pośpiesznie i w milczeniu, a potem znikały w kłębach spalin ze zdezelowanych sanosów, ozdobionych tabliczką WYCIECZKA za przednią szybą.
Ale dawało się odczuć, że jest już po sezonie. W nocy temperatura spadała poniżej zera, a my budziliśmy się zziębnięci w namiotach i gorączkowo przetrząsaliśmy plecaki w poszukiwaniu czegokolwiek, co nadawałoby się jeszcze do wciągnięcia na grzbiet.
Na kempingu poznaliśmy bardzo fajnych ludzi z Wrocławia, Szczecina i Piły, którzy podzielali nasze pasje górsko-ogniskowo-pulpitowe. I było miło. A sala konsumpcyjna przed Pulpitem wygladała tak:
Załącznik 43402
W prawym dolnym rogu widać kundelka, który się do nas przyplątał i został ochrzczony imieniem Misiek. Spał przy ognisku, łaził za nami wszędzie, także do Pulpitu, gdzie sępił jedzenie u gości. Oprócz nas stałymi bywalcami lokalu byli jedynie wiecznie zawiani jagodziarze pozujący na zakapiorów. Mieli jeden stały numer, który uwielbialiśmy obserwować.
Gdy przy Pulpicie formowała się kolejka autokarowych turystów, a panowie nie mieli ochoty stawać na jej końcu, jeden z nich rozbierał się do pasa, a ze spodni wyciągał szeroki pas nabijany ćwiekami i z metalową klamrą. Przewieszał go sobie przez szyję, po czym wolnym, lekko chwiejnym się krokiem przechodził wzdłuż kolejki, podchodził do lady i zamawiał, co tam chciał. Towarzyszyła mu absolutna cisza. Nigdy nikt nie zaprotestował.
Panowie w końcu się z nami zaprzyjaźnili, ale - nie wiedzieć czemu - byli niechętni Miśkowi. Odganiali psiaka, a gdy jeden zrobił to dość brutalnie, poderwaliśmy się od stolika i z czerwoną mgiełką na oczach ruszyliśmy pomścić zwierzę w stronę stolika jagodziarzy. Panowie również się podnieśli i sprawnym ruchem wyszarpnęli ze spodni pasy, ewidentnie już nie w celu postraszenia kogokolwiek. Zapachniało krwawym starciem. Mieliśmy przewagę liczebną, ale było widać, że jagodziarze są zdecydowanie bardziej doświadczeni w kwestii mordobicia. Na szczęście rozważniejsze koleżanki w ostatniej chwili nas odciągnęły i do konfrontacji nie doszło. Ale atmosfera pod Pulpitem wyraźnie zgęstniała, więc postanowiliśmy wrócić na kemping. Oczywiście z Miśkiem i z tradycyjnymi zakupami na wieczór (to ta skrzynka pośrodku).
Załącznik 43403
Jakoś tak się działo, że ajent kempingu całymi dniami pozostawał nieuchwytny. Po prostu człowieka nie było. Zwłaszcza jeśli chcieliśmy się dowiedzieć, kiedy w prysznicach będzie woda. Oczywiście zimna, bo ciepłej w ofercie z zasady nie było. Ale zawsze - ZAWSZE - gdy wracaliśmy wieczorem na kemping z pełną skrzynką, witał nas u wejścia uśmiechnięty od ucha do ucha i pobierał haracz za wniesienie zakazanego towaru na teren zbiorowego miejsca noclegowego. Nie był pazerny, więc tę jedną butelkę piwa odstępowaliśmy mu bez szemrania. A potem były tańce i śpiewy przy gitarze i ognisku. I nie przeszkadzało nam, że czasem nie było gitary ani ogniska.
Załącznik 43404
Kiedyś odwiedził nas - mieszkający przez płot - znany ustrzycki rzeźbiarz. Bardzo chciał się dowiedzieć, czy to czasem nie my przerobiliśmy napis na jego szyldzie z: TWÓRCA LUDOWY na: STWÓRCA LODÓWY. Żałowaliśmy, ale to nie my. I Andrzej grał nam i śpiewał do rana.
A innym razem rano, przy tlącym się jeszcze ognisku, natknęliśmy się na jednego z jagodziarzy, który spał czule przytulony do Miśka. Może zatem tamten konflikt między człowiekiem i zwierzęciem był li tylko przejawem męskiej, szorstkiej przyjaźni?
A jeden z nas przywiózł sobie stamtąd małżonkę, z którą żył długo i szczęśliwie. Ale to temat na inną opowieść.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Smakowite te okruchy, jakby się coś jeszcze udało wydobyć z zakamarków to podsyp, proszę.
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Wlasnie za takie historie uwielbiam to forum i forumowiczów.pozdrawiam
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Może i ja coś dorzucę?
Nie będzie tak malowniczo jak u Marcowego ale klimat Biesowski...
Który to był rok nie pamiętam ale wiem,że sprzed telefonii komórkowej co jest ważne.
Z dwoma kumplami wsiadliśmy w auto...cała noc w drodze i rano parkujemy przed Kremenarosem...
Niby zmęczeni, pijani tylko i wylącznie atmosferą ;-) postanawiamy od razu zaatakować gory....
O łażeniu pisać nie będę bo przecież każdy wie....co i jak się czuje...
Dzień ma się ku końcowi, próbujemy się dostać z powrotem do Górnych i nagle kumpel mówi..."kur....mam dziurę w kieszeni"
News w sumie sam w sobie niezbyt dramatyczny ale okazało się, że w tejże kieszeni miał kluczyki do auta.......
konsternacja...można tłuc szybę....wyjąć śpiwory i kasę ale jak wrócimy? poza tym auto służbowe- jak się potem wytłumaczyć, że szyba wytłuczona, fura przyjechałą na kablach a złodzieje nie ma....
akurat byliśmy przy ośrodku "Smerek"...kołaczemy do drzwi...Turystów nie ma bo oczywiście grubo poza sezonem...Otwiera pan "Cieć"...tłumaczymy co i jak i prosimy , czy można skorzystać z telefonu....
Można....korzystamy...ale..uwaga...kiedyś korzystanie polegało na czymś innym niż teraz...mianowicie:
Pan Cieć, uchwyciła jedną ręką telefon chwytem mocnym, stalowym..przyciskając słuchawkę do korpusu nie przymierzając jak chop przyciska babe po powrocie z popasu owiec, drugą ręką złapał wystający z boku korpusu telefonu przedmiot wygięty figlarnie a popularnie "korbką" nazwany...zakręcił...czekamy...napięcie...aż słychać jak wiatr hula..
Jest polączenie...Miła Pani się pyta:
-halo? co zamawiane?
- Radomsko tel nr....
-Przyjełam, proszę czekać!
Słuchawka na widełki czekamy...Zeby nam się nie nudziło raczymy się z Panem Cieciem czymś tam, czego oczywiście Pan Cieć w czasie służby absolutnie spożywać nie mógł....I...jest, brzęczy podskakuje..nie Cieć oczywiście a słuchawka..
-Halo? Jest polączenie, Proszę mówić!
- Cześć Adam..
-Cześć...
- Co robisz?
- A w sumie nic...
-A wiesz, że to się dobrze składa? Moze byś się kulnął kurcgalopkiem do mojego domu i podrzucił mi zapasowe klucze od fury?
- Dobra..nie ma problemu...A gdzie jesteś?
- W Ustrzykach Górnych..
- Gdzie???????
- No w Górnych...
- Człowieku...to 500 km...
- No dokładnie 585...
- A skoro tak to jade...czekajcie...
Uściskaliśmy sie z Panem Cieciem gratulując mu wzoro wypelnianej służby i dalej do Górnych.... Ktoś nas chyba nawet troche podwiózł...
Koniec końców....ubłagaliśmy obsługę w Kremenarosie, żeby nam pokój otworzyli...koce dali i obiecaliśmy, że rano wszystko zapłacimy..
Zaufali, uwierzyli...Z tej radości poszliśmy zaszaleć do Kremenarosa "Restauracji"..
A że kasa w aucie a przy sobie jakieś torebki herbaty i jeden paprykarz pytamy:
- wrzątek jest?
- Jest-odpowiada miły Pan- ale zimny...
Wrósilismy do pokoju na tarczy....
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
a ten kumpel....przyjechał nad ranem...kluczyki przekazał...i pojechał z powrotem bo na popołudnie umówiony z rodziną ;-)
-
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
yamat
a ten kumpel....przyjechał nad ranem...kluczyki przekazał...i pojechał z powrotem bo na popołudnie umówiony z rodziną ;-)
Obecnie to takich kumpli, nawet ze świecą nie znajdzie. :-(. To były dobre czasy :-).