Odp: Bieszczadzkie okruchy
Cytat:
Zamieszczone przez
Marcowy
- Za... 100... metrów... możliwy radar.
przy pierwszych jazdach z nawigacją moja Mama myślała, że Hołowczyc mówi: "za 100 metrów może dasz radę" :mrgreen:
bardzo smaczne te okruchy Marcowy :)))
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Nawet nie wiesz jak ja lubię takie zbieranie okruchów :) Czekam na ich pełne garście.
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Dzięki za dobre słowa :-)
***
Teraz taki stary okruch, z lata’88, czyli właściwie suchar. Jesteśmy zaraz po maturze, ale jeszcze przed pogrążeniem się w dorosłość. Przyjechaliśmy żegnać szczęsne dzieciństwo w Bieszczady pięcioosobową ekipą mieszaną: trzy koleżanki, Albert i ja. Nie mamy większych trosk ani kłopotów, przynajmniej w dzisiejszym rozumieniu tych słów. Mamy za to przed sobą najdłuższe wakacje w życiu, kieszenie pełne złotówek (w PRL-u było to całkiem naturalne), niezbyt sprecyzowane plany i silny imperatyw, żeby tego wyjazdu nigdy nie zapomnieć.
Niezatartych wrażeń dostarczyły nam już na początku niezawodne PKP. Po kilkunastu godzinach jazdy, późną nocą wytaszczyliśmy nasze sponiewierane ciała z wrocławskiego pociągu na peron w Ustrzykach Dolnych. Ciemno, zimno, mokro, pusto i do domu całkiem daleko. Nie było co robić, więc doczołgaliśmy się do wiaty przystankowej i w półśnie doczekaliśmy świtu. A potem ruszyliśmy do miejsca pierwszego noclegu, którym był PTSM w Jasieniu.
Oczywiście na miejscu nikt nas nie witał kwiatami, za to mieli na podorędziu sporo grubych słów, gdy próbowaliśmy ułożyć się na jakimś wolnym miękkim posłaniu w sali zbiorczej. Nic dziwnego, nie było jeszcze szóstej. Gdy koło siódmej wszystko się jako tako ułożyło i zaczęliśmy wreszcie zapadać w sen, do sali wtargnęła jak burza tyczkowata pani profesor i zaczęła urządzać swoim podopiecznym – a przy okazji i nam – bezwzględną pobudkę. I znów sytuacja stała się więcej niż nieprzyjemna, bo wiecie, do czego jest zdolny zmęczony człowiek pozbawiany snu…
Gdy obóz wędrowny po śniadaniu ruszył w dalszą drogę, mogliśmy już bez przeszkód nadrobić zaległości w spaniu. Gdy się obudziliśmy, słońce – jak to piszą w lichych powieściach – chyliło się już ku zachodowi. A w sali oprócz Alberta i mnie nie było nikogo. Także naszych koleżanek. Ale kto by się nimi przejmował – the lions don’t sleep tonight! Chłopaki ruszyły na żer.
Jakoś tak zachciało się nam wódki. Może dlatego, że wcześniej prawie jej nie piliśmy. A pewnie niektórzy pamiętają, że wódka w owym czasie była towarem niezwykle deficytowym. Żelaznej rezerwy nie chcieliśmy naruszać (o niej później), więc udaliśmy się w stronę cywilizacji, znaczy: do Ustrzyk Dolnych. Nie pamiętam dokładnie, co to była za restauracja, ale błąka mi się po głowie, że stała gdzieś nad strumieniem.
Oczywiście nie było mowy o kupnie butelki na wynos. Nie w porządnym PRL-owskim lokalu! No to zamawialiśmy kolejne pięćdziesiątki. I były męskie rozmowy o rzeczach ważnych i tych najważniejszych. Gdy zeszło na płeć piękną, uznaliśmy – jak na prawdziwych pełnoletnich już dżentelmenów przystało – że nie możemy wrócić do naszych koleżanek z pustymi rękami. I zaczęliśmy kraść wódkę.
Wyglądało to tak: do każdej porcji kieliszków zamawialiśmy oranżadę, oczywiście w butelkach. Najpierw wypijaliśmy duszkiem landrynkowy napój (butelki były kapslowane i miały pojemność 0,33 l), a potem co drugi kieliszek przelewaliśmy do pustej butelki z ciemnego szkła. Udało nam się napełnić w ten sposób niemal dwie takie butelki, które nadawały się „na wynos”.
Oczywiście wydawało nam się wtedy, że jesteśmy tacy super przebiegli i nikt się w naszym szczwanym planie nie zorientuje. Ale im jestem starszy, tym mam większą pewność, że nasze rozpaczliwe zabiegi widzieli dokładnie wszyscy na sali, a na dodatek mieli z tego niezły ubaw.
Jednak nam do śmiechu nie było. Bywalcy z sąsiednich stolików zaczęli coraz bardziej hałasować i coraz mniej przychylnie popatrywać na przybłędów-gołowąsów. Na szczęście byliśmy na tyle trzeźwi, żeby to dostrzec i zrozumieć, że pora się ewakuować. No to się ewakuowaliśmy, unosząc z sobą bezcenny urobek.
W jasieńskim schronisku czekały na nas wesołe koleżanki, które ani myślały zdradzić, co robiły podczas swojej nieobecności (ech, te dziewczyńskie sekrety…), za to bardzo zainteresowały się zawartością naszych – zdobytych nadludzkim wysiłkiem fizycznym i intelektualnym – butelek.
Byliśmy w schronisku sami, więc jakoś tak samo z siebie pojawiło się ognisko i gitara. I za Tomkiem Opoką śpiewaliśmy, że „znowu jesteśmy po wódce i znowu jest czas odkupienia”. I rozmawialiśmy o rzeczach kluczowych, jak to u maturzystów bywa. A może bywało?
Zdrzemnęliśmy się nad ranem. Wystarczyła godzina czy dwie, by się zregenerować i zasiąść w pełnej dyspozycji przy śniadaniu, a także snuć plany na najbliższe dni. I tu pierwszy zgrzyt – koleżanki miały jasną koncepcję podróży na dziś, której imię było… Solina. Byliśmy nawet skłonni ją zaakceptować, byle dotrzeć nad zalew nieco dalszą drogą, zaczęły się więc negocjacje, w których kluczową rolę odgrywały paluchy kreślące po mapie esy-floresy i krzyżujące się czasem groźnie jak jakieś szpady. Niestety, kolejne opcje nijak nie dawały się pogodzić. Stanęło więc na tym, że koleżanki zaraz po śniadaniu na własną rękę spróbują złapać stopa w krainę olejkiem do opalania płynącą, a chłopaki ruszą tamże, z tym że pieszo przez Żuków.
To niesamowite, że nie mieliśmy wówczas absolutnie żadnych obiekcji pozwalając paniom udać się samotrzeć w dzicz, bez męskiej asysty, w zasadzie nie mając pewności, że się kiedykolwiek znów obaczym. Bo też znikały w bieszczadzkim interiorze, biedulki, bez GPS-a czy innego GSM-a. Ba, nawet nie przyszło nam do głowy, żeby uzgodnić jakieś szczegóły co do czasu czy miejsca, w którym mielibyśmy się w tej Solinie spotkać. Po prostu było wiadomo, że już jak tam wszyscy dojdziemy to się spotkamy i szlus. I faktycznie, gdy dwa dni później wczołgaliśmy się z Albertem na jakąś plażę nad zalewem, pierwszymi osobami, na jakie się natknęliśmy, były nasze zrelaksowane i lekko już zrumienione przez słońce koleżanki. Nawet nie było żadnych okrzyków zdziwienia. Ot, tak miało być.
Ale zanim do tego spotkania doszło, przemaszerowaliśmy z Albertem dzielnie całą trasę z jednym noclegiem. I tu pamięć mnie zawodzi – nie mogę sobie przypomnieć, gdzie mogliśmy po drodze spać. Na pewno był to PTSM, chyba szkoła, ale z rozstawionymi na boisku wojskowymi namiotami, wyposażonymi jedynie w płócienno-drewniane prycze bez dodatków. Pamiętam też, że oprócz nas w schronisku nie było nikogo.
Wieczór w wymarłym hangarze specjalnych rozrywek nie dostarczył, więc postanowiliśmy naruszyć żelazne zapasy płynów rozweselających i opróżnić jedną z dwóch butelek żytniej zakupionych w Peweksie w naszym rodzinnym mieście. Pamiętacie ten zapach i żytnią za jednego dolara? Mieliśmy z Albertem zachomikowane 5 dojczmarek, czyli na dwie butelki wystarczyło. Szkło dojechało w Bieszczady owinięte we wszystkie szmaty, które tylko mieliśmy w plecakach, ze śpiworami włącznie. Wiadomo, krucha rzecz, w dodatku za dewizy.
Do konsumpcji byliśmy przygotowani profesjonalnie także za sprawą turystycznych, blaszanych kieliszków. Ale w owym zapomnianym PTSM-ie pojawił się poważny problem: brak światła. Jedyna nasza kieszonkowa latarka po dziesięciu minutach i dwóch kolejkach nerwowo zamrugała, błysnęła na pożegnanie i zgasła. Noc była pochmurna, boisko nieoświetlone, podobnie jak okna szkoły. I na dworze, i pod wojskowym brezentem było tak czarno, jak tylko czarno w Bieszczadach być może.
I jak tu polewać na ślepo? Małpa nie gapa, sobie poradzi. Opracowaliśmy autorski system, genialny w swej prostocie, bazujący na innych dostępnych zmysłach: słuchu i dotyku. Otóż po wymacaniu otworu butelki i krawędzi kieliszka należało je zetknąć, delikatnie przechylić butelkę i w absolutnej ciszy wsłuchać się w bulgot, który wydawało napełniane naczynko. W odpowiednim momencie, gdy dźwięk dopełzał do końca pierwszej oktawy, należało przerwać zabieg. Tytułem kontroli trzeba było jeszcze wsadzić paluch do kieliszka, by sprawdzić, czy lustro cieczy znajduje się w odpowiedniej odległości od krawędzi kieliszka. Trzeba przyznać, że w praktyce system okazał się daleki od doskonałości. Ileż bezcennej żytniej wsiąkło naonczas w nasze śpiwory i znękaną bieszczadzką ziemię…
I to chyba wszystkie obrazy, które zostały w pamięci z tamtego pobytu. Może jeszcze mało zachęcająca scena z heroicznej walki o miejsce stojące w pekaesie z Cisnej do Rzeszowa. I kolejna batalia o prawo do zabrania z sobą plecaka.
Czytam opis od początku i jakoś tak wynika zeń, że myśmy tam w zasadzie nie trzeźwieli… Ale to nie tak. Owszem, nikt za kołnierz nie wylewał, ale nie pamiętam, żeby ktoś się urżnął czy wyprawiał z tego powodu jakieś brewerie. Ba, nawet kaca wtedy chyba nikt nie miał! To wszystko przyszło znacznie później.
Nie był to ani pierwszy, ani najciekawszy mój wyjazd w Bieszczady, ale najbardziej kojarzy mi się z bieszczadzką wolnością i „tamtymi czasami”. Jednym z symboli tej wolności stała się ta nieszczęsna półlitrówka, ale to raczej dlatego, że wtedy po raz pierwszy „można było”.
Nadal nie rozumiem, jak nasza grupa była w stanie obyć się bez telefonów, nawigacji i innych gadżetów, na dodatek co chwilę rozdzielając się i ponownie spotykając.
Nie pojmuję, dlaczego nasi rodzice zupełnie spokojnie przyjmowali deklaracje w rodzaju: „Jadę w Bieszczady… gdzieś tam… Wrócę za miesiąc… chyba... No dobrze, spróbuję zadzwonić… ale nie obiecuję.” A przecież niektórzy rodziciele znali Bieszczady wyłącznie ze szkolnej mapy fizycznej Polski, ewentualnie z „Ogniomistrza Kalenia”.
Nie mieści mi się w głowie, że zakrzywialiśmy zasady arytmetyki i ekonomii, finansując ten miesięczny wypad z niedużego kieszonkowego czy jakiejś symbolicznej kasy zarobionej przy zbieraniu truskawek.
Ale tak było :-)
Odp: Bieszczadzkie okruchy
No i takim sposobem pojawiła się " bieszczadzkość " ;) Miło się czytało.
'
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Mam nadzieję Marcowy wybaczy, że nieco nakruszę w Jego ogródku…
Działo się sierpniem, lat temu 30. Przez ponad dwa tygodnie mieszkaliśmy (ca 50 dzieciaków, 12-15 lat) w wielkich namiotach na cmentarzu w Bóbrce n/Soliną.
Tak, był to ogrodzony teren z przeznaczeniem na powiększenie sąsiadującego cmentarza). Obóz niestety miał charakter stacjonarny i niewiele z Bieszczadów udało się liznąć. Jednak…
Któregoś pięknego poranka kadra ogłosiła alarm z pełnym ekwipunkiem i w drogę… w nieznane.
Po godzinie intensywnego marszu, zaokrętowaliśmy się (nie był to jeszcze Tramp, może ktoś pamięta co pływało po Solinie w 1985 ?). Przez kilka godzin (jakoś długo to było na pewno) płynęliśmy, dając ulgę plecom objuczonym niewygodnymi plecakami.
Nie pamiętam, gdzie dopłynęliśmy ale chyba musiały to być okolice Rajskiego.
Poderwani z wygodnych ławek, wyrzuceni w piaszczystej zatoczce, wyposażeni w mapy i kompasy, dostaliśmy cel – dotrzeć na miejsce noclegu - do Zawoju.
W pamięci jedynie okruchy…, bukowy las z długimi cieniami, niepewność czy nie pobłądzimy (kadrowi nie puszczali pary z gęby tylko szli za nami), przeprawa przez Wetlinkę, wreszcie cel…
Tak cel. Tyle, że to co miała być dawna wieś, a tu nie ma nic, tylko trawa…
Cudowna noc pod gwiazdami, gorąca mięta parzona w kociołkach nad ogniskiem. To chyba najważniejszy okruch, do dziś uwielbiam gorącą, słodką miętę, a wtedy to był ten pierwszy raz…
Następnego dnia był powrót, gorąco, droga się dłuży niemiłosiernie… przez Terkę, Wołkowyję, Polańczyk, zaporę.
Uśmiechnięte gęby tych, którzy zostali w tyle ale złapali podwózkę na stopa…
Ale tak było :razz:
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Wielkie dzięki, Jasiu. Wspólne kruszenie miłe widziane :-)
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Marcowy, czy Ty kiedyś pisałeś książki?
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Hej Marcowy !
Poczułem się młodszy o .... wiele lat.
Dzięki.
Odp: Bieszczadzkie okruchy
Dzięki Marcowy! Ja także przypomniałam sobie swój pierwszy, dobrowolny (bo wycieczki szkolne to się nie liczy) raz w Bieszczadach! Atmosfera pierwszego podmuchu wolności była bardzo podobna. Był 2005 rok. Od dwóch miesięcy byłam już pełnoletnia, więc w końcu, po raz pierwszy mogłam pojechać na niezorganizowany wyjazd z koleżankami (za dzieciaka co roku jeździłam na zorganizowane obozy namiotowe ale tu się było "pod opieką"). Wzięłyśmy szkolne plecaki, jakiś śpiwór i w letni słoneczny ranek umówiłyśmy się pod moim liceum, znajdującym się przy "wylotówce" ze Stalowej Woli. Umówiłyśmy się we trzy -Żaneta, Aśka i ja. Na miejsce spotkania przyszły wszystkie, jednak Żaneta zakomunikowała, że nie może jechać. I co teraz? To przecież ona była "znawczynią" jazdy autostopem, którym podróżowała już nawet kilka razy. Aśkę znałam trochę mniej. Zapytałam jej nieśmiało -czy jechała kiedyś autostopem? Odpowiedziała, że jeden raz. No to damy radę! Żaneta pokazała nam szablonowo "jak to się robi" i poszła do domu. Aśka miała nawet samochodową mapę Polski, czyli przygotowała się dobrze, w przeciwieństwie do mnie. To był mój prawdziwy pierwszy raz w Bieszczadach. Pierwszy raz autostopem. Ze Stalowej Woli do Cisnej! Spałyśmy cały czas na sianie w stodole, którą udostępniał turystom Paweł z Cisnej. Po kilku dniach dojechali do nas koledzy ze Stalowej. Oczywiście też autostopem. Oczywiście też spali z nami w stodole. Właściwie oni nam ją polecili. 5 zł za noc -pamiętam to do dziś. I trwały właśnie Bieszczadzkie Anioły. I Siekierezada była wtedy nasza. Zostaliśmy tak długo, na ile wystarczyło nam pieniędzy. Pamiętam jak dziś -gdy ostatnie dni jadłyśmy kanapki z ogórkiem z keczupem -byleby tylko starczyło na kolejny nocleg i zabawę w Siekierce! Pieniążki oczywiście miałyśmy zarobione ze zbierania jagód w Stalowowolskich lasach -często zbierałyśmy na skup jagody z Aśką i Żanetą. A potem za rok to samo i tak dalej. Pewnego razu wpadłam na pomysł, że nie trzeba czekać całego roku, by można było jechać w Bieszczady. Nawet bez Aśki też można. Zawsze w Bieszczadach nocleg był albo w namiocie albo w stodole. Dopiero w 2010 roku zaczęłam zaglądać do schronisk a właściwie prawie od razu -od strony bufetu.
Marcowy -Wojtek ma rację! Piszesz tak barwnym językiem stworzonym "pod książkę"!