Trafiły się wolne dni w "długi weekend sierpniowy" i trzeba było je jakoś wykorzystać. Rzuciłem hasło koleżance i długo jej namawiać nie musiałem. No więc we środę 14 sierpnia, w strugach deszczu, pod wieczór docieramy pod pewną wiatę w okolicy Jabłonek. Wieczorem deszcz powoli odpuszcza, jest ognisko i oddychanie górskim powietrzem. Tego mi było trzeba od dawna.



CZWARTEK - 15 sierpnia


Wstaję o świcie, całkiem rześko. Mój ulubiony chłodek, zamiast letniego skwaru. Dobrze się spało na ławach pod wiatką.



Kręcę się po okolicy, powoli niebo się przejaśnia.



Pakujemy graty do auta i przemieszczamy się w inne rejony. Samochód parkujemy przy wylocie doliny łopieńskiej. Gdy przyjechaliśmy stało ze trzy auta, gdy narzuciliśmy plecaki na grzbiet, miejsc na parkingu prawie nie było. Trzeba uciekać od weekendowych tłumów.
Maszerujemy sobie w głąb doliny Łopienki, przed samą cerkwią droga rozkopana, turyści będą musieli kawałek podejść na nogach. Pod cerkwią krótki postój i uciekamy dalej.



Robi się gorąco, mogłem siedzieć w piwnicy zamiast włóczyć się z plecakiem.
Pierwsze widoki na łopieńską dolinę. Letni bezpłciowy, monotonnie zielony krajobraz.



Przystanek pod pewną samotną sosenką. Piwo smakowało wybornie.



Wspinamy się na Korbanię lasem, chłodniej i jest woda.





Docieramy na szczyt. Turyści niestety odkryli już tę górkę i trochę grup się przewija, ale nic to, zajmujemy się przyjemniejszymi rzeczami jak np. podziwianie świata z pozycji horyzontalnej.



Szczególnie mojej koleżance przypadł do gustu ten rodzaj turystyki.



W końcu nastała godzina, że mamy górę dla siebie. Można podziwiać okolice w świetle zachodzącego słońca.





Posłanie przygotowane w wiacie, można żegnać dzień...

C.D.N.