Koledzy na tę propozycję spojrzeli cokolwiek z rezerwa, chyba nie chcąc się bratać i tracić czasu na wizytę w chacie. Ja jednak wiedziałem że to jest okazja która obowiązkowo musimy wziąć :) Od razu się zgodziłem i powiedziałem kumplom - zaufajcie, na coś takiego właśnie czekamy. Będzie dobrze! Państwo Rubaniak (pani miała na imie Jewdocha/Jewdokija) zaprosili do kuchni letniej czyli takiego małego budyneczku gdzie wszystko się przygotowuje do jedzenia a może i śpi podczas dużych mrozów, łatwiej ogrzać ten budynek z tylko jednym pomieszczeniem oraz przedsionkiem.

No i tak... Zdejmujemy plecaki, bierzemy coś tam słodkiego i wchodzimy do środka, a tam wielki piec narożnikowy i pan maż właśnie.. Kończy destylację samogonu z dużej kanki na mleko do słoików... Ma dwa słoiki samego dobra.. Pani Jewdocha mówi - daj poprobowac chłopcom. Spojrzenie po sobie - będzie dobrze. Wyjmuja stakanczyki, nalewają raz i drugi, trzeci... Wyjmuja chleb, sało, otwierają grzybki marynowane, salatke grzybowa. Drugi typ sała.. Rozwiazuja się nam wszystkim języki.. Ja też przychodzę z swoim własnym robionym domowym sałem, bakaliami, wódka z plecaka. To jednak tylko niewielkie odwdzięczenie się..

Zaczynamy rozmawiać, tłumacza nam że pani się tutaj urodziła, tu na połoninie. Mieszkaja caly rok, z chudoba. Typowa zimarka, pierwszy raz widziałem.. Maja trójkę dzieci, wszystkie "w dolinie lub w miasteczku" - nikt nie przejmie po nich schedy... My opowiadamy o nas, o Polsce, o miastach skad jesteśmy, o planach wędrówki..

Spędzamy u Rubaniaków ok 1,5-2h i wychodzimy na mróz cali uchachani. Na koniec jeszcze kupuję suszone grzyby od Pani (prawdziwki i opieńki) i po pożegnaniu się "na miśka" i całusami w polik idziemy dalej. A właściwie nie idziemy tylko biegniemy cali uniesieni tym co przed chwila przeżyliśmy, co otrzymaliśmy od losu - już na samym początku naszego barłożenia hryniawskiego... Zdjęcie nas wkleję później - powie wszystko w jakim stanie wychodziliśmy z zimarki Komarnicznyj :) :)