Dlaczego niezwykłe? Niezwykłe dla mnie. Bo pojechałem w najludniejsze miejsce w Bieszczadach, chodziłem po znakowanych szlakach, spałem na łóżkach i jadłem w ekskluzywnych lokalach. Na dodatek jeździłem autobusami i luksusowymi samochodami.

Część niebieszczadzką pominę. Opowiadanie zacznie się w bieszczadzkiej miejscowości gminnej. Na przybysza czeka tu doskonały zestaw tablic informacyjnych.
Po rzeczowej analizie przytwierdzonych tabliczek, można zauważyć, że strzałki umieszczono w losowych kierunkach a odległości nie były dokładnie zmierzone. Nie poszedłem na Małego Króla, bo jedna z tablic głosiła, że jest tam ½ godz. a druga, że 1 godzina. Kusił żółty szlak na Połoninę Wetlińską, ale nie napisali, ile tam jest godzin i nigdzie nie było go w terenie. Do wyboru zostały mi odległe o 1,5 km ptaki oraz o 2,4 km gady. Nie było jednak gwarancji, że je tam zastanę.



Wybrałem cerkwisko i cmentarz. W miejscu wskazywanym na tabliczce jednak ich nie było. W zastępstwie przystanąłem przy wytwórni wód gazowanych, ale już była zamknięta.


Cmentarza i cerkwi jednak nie odpuściłem. Wystarczyło pójść nie 60, lecz 600 m i nie w lewo, tylko w prawo. Cerkiew znalazłem taką:


Na cmentarzu rzuciła mi się w oczy leżąca na ziemi tablica nagrobna Gabryeli Rybotyckiej. Nie wiem, kim była ta pani:


Teraz czas posuwać się dalej na południe, do serca bieszczadzkiej krainy. A pozostało jeszcze ok. 20 km, więc udaję się na przystanek. Dla jeżdżących autobusami – zamieszczam tabliczki przystankowe w obu kierunkach.




Z tabliczek dowiedziałem się, że tutejsze linie obsługują autobusy z odległego Jarosławia. Po chwili potwierdziła to tablica rejestracyjna RJA na autobusie relacji Sanok – Ustrzyki Górne, który przyjechał 3 minuty przed rozkładowym czasem odjazdu. Po wykupieniu biletu za 6 i pół złotego, dołączyłem jako piąta osoba do grona pasażerów. Na kolejnych przystankach prawie nikt nie wsiadał i nie wysiadał, więc wyprzedzenie czasowe względem rozkładu zwiększało się.


W Ustrzykach Górnych kierowca zdecydowanie nie chciał jechać dalej, a ja wybierałem się do Wołosatego. Po dwóch minutach tuptania asfaltem w górę Wołosatki, załapałem się na nieodpłatny transport wspomnianym we wstępie luksusowym samochodem w towarzystwie dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy. I tak po 5 minutach znalazłem się w sercu Bieszczadów. Przy wielkim, pustym placu parkingowym kusił szyld „Pizzeria w górach”. Drugi plan potwierdzał trafność tej nazwy.


Za kontuarem pojawił się sympatyczny pan kierownik lokalu, który sprawnie przyjął zamówienie. Dla „zagajenia” rozmowy spytałem, czy ja dam rade zjeść sam pizzę o średnicy 32 cm. Pan kierownik spojrzał na mnie uważnie i – podzielając moje wątpliwości – odparł: zawsze można sobie część zapakować i zabrać ze sobą. Oprócz mnie inny konsument oczekiwał na piwo grzane.


Na deser kupiłem sobie mapę W. Krukara Bieszczady Wysokie. I tak przeglądając mapę zeżarłem całą pizzę o średnicy 32 cm! Wniosek: smakowało!
Na pożegnanie spytałem o jakiś nocleg w pobliżu. Hero rzeczowo odpowiedział, żeby pytać w pierwszym domu po lewej albo w jakimś innym. Tak też zrobiłem i po uzyskaniu noclegu zakończyłem pierwszy dzień pobytu w Bieszczadach.

Dla uwiarygodnienia mojej opowieści załączam niebudzące wątpliwości dokumenty: