Od mojej poprzedniej wycieczki na Tarnicę minął niecały rok. Wtedy miałem iść na Halicz, ale nie miałem ochoty wkraczać w mglisty kocioł. Tym razem prognozy zapowiadały pełne słońce, lekki zefirek i temperaturę leciutko poniżej zera. W zasadzie nie sprawdziło się nic, ale o tym potem.

Auto rozpędziłem wczesnym rankiem (znaczy, bardzo wczesnym, bardzo bardzo wczesnym) i przed 7oo byłem już w Wołosatem. Na parkingu pod pizzerią stało pięć czy sześć aut (i to bez szronu na szybach, znaczy wstali jeszcze wcześniej i są już w górach), zostawiłem tam i moje i ruszyłem w drogę. Widno już było, ale słońce zobaczyłem już na połoninie.



Rzut oka w tył studził jednak emocje, z tym słońcem to jeszcze różnie mogło być.



Na razie jednak trzeba ciągnąć pod górę, szerokim i przedeptanym traktem. Dobrze choć, że schody znikły pod śniegiem



A na górze ja, słońce i krzyż.



Po drodze, niedaleko wiaty, minąłem czterech ludzi schodzących do Wołosatego. Za 15-20 min miałem minąć jeszcze czterech i na długie godziny nikogo więcej. Na razie stałem jednak na szczycie i zastanawiałem się czy iść w to kłębowisko:



czy schodzić jak rok temu Szerokim Wierchem, z nadzieją na słońce. Po długich 17 sek zadumy zdecydowałem: na Halicz. A co!