W tak zwanej (cynicznie przez media i polityków) "pandemicznej nowej rzeczywistości" (która jest zwykłym terrorem wprowadzanym powoli lecz skutecznie przez "władców" tego świata, zresztą z dużym przyzwoleniem sporej części nieświadomego nadciągającej katastrofy społeczeństwa) Rumunia jawiła się jednym z niewielu pozostałych ochłapów wolności. Ponieważ wszelkie wschodnie kierunki zostały dla mnie zablokowane (nie sprzedam swojej wewnętrznej wolności dla pozorów wolności zewnętrznej w postaci "przepustek" do "normalności"), a kierunki zachodnie mnie nie interesują ze względu na tamtejszy cug w śmietnik cywilizacji komfortu, pozostało skorzystać z tego, co dostępne bez ugięcia się wprowadzanemu zamordyzmowi. Co prawda karpackie przestrzenie są kroplą wody przy oceanie bezkresów stepów Kazachstanu czy pustkowi Pamiru, ale jak nie ma co się lubi, to się lubi co się ma - i też może być pięknie, tylko trzeba tak zaprojektować sobie trasę, by ominąć cepeliozę, skupiska turystyki masowej oraz galerie handlowe.

Nie będę opisywał poniższych miejsc koordynatami czy nazwami pozwalającymi na dokładną identyfikację - zbyt dużo spotkałem cwaniaków typu "wyślij mi traka na gps-a". Odrobina wysiłku włożona w wertowanie map, dostępnej literatury, już nie wspominając o nieograniczonych zasobach sieci (tu chyba na nieszczęście) jeszcze nigdy nie nikomu zaszkodziła przy podwalinach projektowanych wakacji. Czemu tak? Ano chciałbym w przyszłości znajdować jeszcze miejsca spokojne, gdzie nie zwali mi się dziki tłum z całym pakietem jego negatywnych cech i durnych zachowań. Wiele miejsc kiedyś zupełnie dzikich po spopularyzowaniu stało się makabreską wspomnianej wyżej cepeliozy. Kto będzie chciał i potrafił, znajdzie w poniższym coś dla siebie, reszta internetowych podglądaczy, zbyt leniwa na własne pomysły na życie - sorry, niech się wali.

Zwykły weekendowy spacer po lesie też bywa fajny, ale w dłuższej perspektywie to ersatz, surogat - człowiekowi do życia potrzebne jest długie przybywanie w samotności, by dostrzec coś więcej niż tylko kilka pobieżnych widoków.Niekoniecznie samotność oznacza przebywanie w pojedynkę - można milczeć w małym gronie bliskich osób wpatrując się w ciepłe światło ogniska, to łączy, w przeciwieństwie do wertowania tzw. mediów społecznościowych na smyranym telefoniku. Kto raz poczuł słony smak pyłu pustyni w ustach, nie umie zadowolić się piaskiem plaży miejskiej. To co się teraz dzieje, to ogólnoświatowe kneblowanie naszej godności, zakładanie kajdanów i jarzma, to iście dzieło Złego, tym chce nas odciągnąć od zatrzymania się nad sprawami wyższego rzędu. Kajdanów zarówno tych pandemiczno-paszportowych, jak i tych kredytowo-finasowych. Człowiek zajęty przez całe życie spłacaniem kredytu nie ma czasu na buntownicze myślenie o wolności i godności, może się co najwyżej frustrować i wkurwiać. Abraham poczuł obecność Boga przebywając latami na pustyni. Tak to widzę.

Poszedłem w takie być może zbyt ckliwe tony, ale - tak, kurwa! - chcę wzniecać w Was bunt przeciw temu wielkiemu kłamstwu, które nas ogarnia i zniewala. Chcę, żebyście nie zapomnieli, że jesteście ludźmi, którzy urodzili się wolni - i takimi pozostańcie. Bo jak nas całkiem zamkną, to spacer po parku miejskim będzie się nam wydawał szczytowym osiągnięciem życia. Mieliśmy tego przedsmak wiosną poprzedniego roku - zamknięte lasy.

Poniżej będzie więc tylko trochę obrazków jako wyraz tęsknoty za traconą z tygodnia na tydzień wolnością oraz jako swego rodzaju prowokacja do własnych poszukiwań wolności; komentarz do nich ograniczam do minimum.
Tak więc w tym roku były tylko dwie krótkie Rumunie - każdy wyjazd trwał niespełna dwa tygodnie, podczas których machnąłem pętle ok. 1000-1500km każda, nie licząc dojazdu. Jedną ekskursję odbyłem w towarzystwie mojej pani, drugą w kompanii dwóch takich starych wariatów jak ja (jeden pewnie się odezwie, jak znam życie). Za każdym razem idealne dopasowanie, w tym pierwszym przypadku od wielu lat.

Ruszamy. Część pierwsza.


Początki gdzieś na wsiach za Oradeą.


Miejscowa - jak ja to nazywam w przypadku zdjęć, które robimy sobie wspólnie, choć rzadko, z żoną - para roku.


Codzienna higiena i zaopatrywanie się w wodę - w czasach sanitaryzmu mycie w potoku, przy studni z żurawiem czy wodopoju dla owiec jawi się ekstrawagancją. U nas na wyjazdach to jednakże standard od wielu lat. I żyjemy - nie zeżarły nas żadne bakterie czy wirusy.


Takich jam Rumunia ma mnóstwo - ten kraj to raj dla szambonurów (grotołazów).


Typowy obrazek z trasy.


Para roku - pozycja 654945 (numer losowy, jako że z rzeczywistości mało mamy "selfików").


Konie tabunami luzem - niczym w Kirgizji.


Aro in blue. Aro to taki rumuński Gazik.


"Ja tu mieszkam i co mi zrobisz".


Znana i spora jama - Cetatile Poronolui. Choć dość popularna i tłumnie odwiedzana, to udało mi się mieć ją ino dla siebie, bo wokół lało i grzmiało. Zostawiwszy kobitę na jakąś godzinę w puszce Faradaya pobiegłem przez las, żeby spędzić parę chwil w samotności jamy. Potężna - ponad 70 metrów prześwitu, a do tego jeszcze to, co dostępne tylko dla speleologów.


Krasowe jeziorko.


Przed śniadaniem takie widoki.


Całe pasma z osadami ciągle żyjącymi niemal jak w XIX wieku.


W większości chat nikogo, ale są i takie, gdzie ludziska wciąż mieszkają. Z tyłu potężna zlewa.


Garda de Sus, ostatnio byłem tu 13 lat nazad. Niedaleko znajduje się Scarisoara, jama lodowa, przy której obecnie jest centrum turystyki i cepeliady, parkingi osobno dla osobówek, osobno dla camperów, osobno dla motocykli - tutaj przeważają "giejesiarze z Dojczlandu" ("giejes" to BMW GS - rodzaj gadżetu oznaczającego wysoki status finansowy właściciela). Wówczas dojazd do Scarisoary odbywał się kamienistą drogą i trwał trzy kwadranse, był czas na oglądanie wiejskiej sielanki, a w jaskini bylismy sami. Teraz trzeba patrzeć na drogę, żeby nie stuknąć się z autokarem jadącym z naprzeciwka, a do jaskini... nawet nie zatrzymaliśmy się, taki tłum. Uroki asfaltowej cywilizacji.


W Garda de Sus mają w niedzielę targ: od ziemniaków i osełek po kapelusze i obrazki z niedźwiedziem na rykowisku. Fajne to. A w niedzielę, bo przy okazji peregrynacji do cerkwii. Jak się mieszka w górach, to nie można se pozwolić na wyjazd do Biedry na codzień. Tam niedzielne zakupy to konieczność, u nas - kwestia nudy weekendowej i mody na shopping (ino nikt nie pomyśli o dziewczynach, które muszą spędzać czas w robocie, bo komuś sie nie chce zrobić zakupów w tygodniu).

Niestety do powyższego muszę dodać, że Rumunia też się zmienia na gorsze.
Przydkład z okolic Gardy - stan obecny (i na drodze, z której zrobiłem to zdjęcie jest asfalt):


A tak było 13 lat nazad (i droga siutrowa):


I czemu ludzie dążą do pozornej wygody metalowych krat kosztem spaprania tego co piękne...

Będę dzielił na odcinki, bo system forum trzyma ograniczenia.
Tak więc cdn.