Pomysł na tegoroczne wakacje nasuwał się jak zwykle taki sam - rower, rower i jeszcze raz rower (czyli 3 tygodnie pedałowania). Nowością dla mnie w tym roku była marszruta – pierwszy tydzień rowerowego urlopu postanowiliśmy wraz dwójką mych współtowarzyszy spędzić we wschodnich Karpatach – na Ukrainie i w Rumunii. Wybór trasy był więc już tylko konsekwencją i jednocześnie sumą wyboru kierunku i ograniczeń czasowych – na pierwszą część mojego urlopu i zarazem na naszą wschodniokarpacką eskapadę mieliśmy raptem siedem dni.
Cóż może zrobić turysta dla Ukrainy w roku wojny? Być może właśnie pokazać, że nie są go w stanie odstraszyć rakiety Putina i pojawić się tam właśnie teraz, przy okazji wspomagając Ukraińców nie jałmużną, ale jakimś konkretnym groszem, np. nocując od czasu do czasu u kogoś w domu, pozostawiając na kilka dni samochód w obejściu, lub po prostu robiąc zakupy w lokalnych magazynach. Druga ewentualność była w naszym przypadku niewykonalna, ale pierwsza i trzecia - owszem.
Skład tegorocznej wyprawy to Iwona, Marek i Łukasz. Z tych postaci dwie ostatnie są już czytelnikowi znane, natomiast dla Iwony jest to wschodniokarpacki debiut w ogóle, a na rowerze w szczególności.
Ruszamy sobotnim popołudniem tradycyjnie pociągiem z Wrocławia do Przemyśla. W Przemyślu jesteśmy z ponad półtoragodzinnym opóźnieniem, do tego właśnie zaczyna się burza, którą postanawiamy przeczekać na dworcu. Około północy deszcz uspokaja się na tyle, iż można ruszyć w drogę - najpierw na przejście w Medyce, skąd następnie udamy się na stację Mościska II. Na przejściu jesteśmy o tej porze jedynymi podróżnymi; wzbudzamy nawet lekkie zdziwienie u ukraińskiej celniczki, która „uświadamia” nam, że na Ukrainie jest wojna. Przypomina także, iż w obwodzie lwowskim obowiązuje od 23 do 5 rano godzina policyjna, ale dodaje, że jeśli nas nikt nie zatrzyma w drodze na stację, to możemy jechać. Nocny przejazd ruchliwą, międzynarodową szosą do najprzyjemniejszych nie należy, ale na dworzec „Mościska wtaroje” docieramy szczęśliwie, choć już grubo po trzeciej w nocy czasu ukraińskiego. Najbliższa elektriczka do Lwowa rusza o 4.34, tak więc mamy jeszcze trochę czasu na odpoczynek w wyremontowanej hali dworca. Na stacji są też kimnaty widpoczynku, ale obecnie zajęte są przede wszystkim przez uchodźców ze wschodu Ukrainy, pozostałe natomiast służą personelowi kolei ukraińskich. Mimo, iż mamy sporo czasu do pociągu, to niewiele brakuje, a nie zdążylibyśmy na to połączenie. Jak to możliwe? Ano spodziewaliśmy się naszego składu na którymś z głównych (przejezdnych) peronów mościskiego dworca, gdy tymczasem stał on sobie podstawiony w krzakach na bocznym, ślepym, łatwym do przeoczenia w ciemnościach torze. Na szczęście drogę do niego wskazał nam wychodzący z dworca konduktor, u którego też zakupiliśmy po dwa bilety – w równej cenie za człowieka, jak i jego rower.
Tu dodać należy, iż ze względu na obecną sytuację w kraju spowodowaną prawdopodobnie zapotrzebowaniem na wagony w tzw pociągach ewakuacyjnych, ilość połączeń podmiejskich została poważnie zredukowana, o czym pamiętać należy planując podróż. Np. z pięciu par pociągów podmiejskich w relacji Lwów – Mościska - Lwów, pozostały tylko trzy; na kolejnym interesującym nas odcinku, czyli ze Lwowa do Sianek jest podobnie, tzn z rozkładu wypadło pierwsze poranne połączenie o 6.40, jak i okołopołudniowe (wyruszające ze Lwowa ok. 12.20 jeśli dobrze pamiętam). Nam pozostaje więc elektriczka ruszająca do Sianek z dworca podmiejskiego o 9.25.
Do Lwowa docieramy po 6 rano, mamy więc jeszcze sporo czasu do przesiadki. Ruszamy więc na przejażdżkę po mieście (dla Iwony jest to pierwsza wizyta we Lwowie), a po powrocie w okolice dworca siadamy jeszcze na kawę i śniadanko w jednej z przydworcowych kawiarenek. W trakcie śniadania odzywa się, na szczęście jedyny w trakcie całego wyjazdu, alarm przeciwlotniczy, czyli protiwpowitrna trwoha.
W elektriczce do Sianek czeka nas za to zaskoczenie – w pierwszym wagonie, zaraz za pomieszczeniem maszynisty i toaletą znajduje się przedział rowerowy, taki, jakim znamy go z naszego kraju, a więc z hakami dedykowanymi podwieszaniu rowerów. W ogóle ta elektriczka to jakiś nowszy model, z miękkimi siedzeniami w miejsce drewnianych ław i schludną jak na tamtejsze warunki toaletą. W drodze do Sianek głównie śpimy, zwłaszcza, że pogoda nie napawa optymizmem – chmurzy się i zbiera na deszcz. Dopiero za Starym Samborem przebudzamy się na dobre i obserwujemy zaczynający się od tego miejsca jakże miły dla oka karpacki krajobraz. W Siankach jesteśmy zgodnie z rozkładem. Po wyjściu na peron od razu podchodzi do nas jakichś ichniejszy pogranicznik i żąda dokumentów. To standard w tym miejscu, ale w tym roku takich „wopistów” jest na peronie kilku. Wypytawszy się o cel naszej podróży kiwa z politowaniem i niedowierzaniem głową - „do Rumunii, przez Karpaty, na rowerze???”, ale oczywiście życzy nam szczęścia i puszcza. Tego dnia na peronie siankowskiego dworca spotykamy, jak się później okazało jedynych na naszej trasie turystów z Polski. Mieszkają stacjonarnie w Użoku i codziennie ruszają na piesze wycieczki. Ponoć w ich hotelu są w tym roku pierwszymi Polakami, ale przed nimi był już jakichś Czech, Słowak, a nawet Austriak.
Ponieważ chmurzy się i przelotnie pada, nie spieszymy się z opuszczeniem dworca. Robimy więc kolejno zakupy w nieodległej kramnicy i konsumujemy na miejscu co nieco. Kiedy wypogadza się już na dobre ruszamy – najpierw pod górę, w kierunku szosy Lwów – Użgorod, a następnie drogą tą do rozwidlenia przy pomniku Siczowych Strzelców. Tu robimy jeszcze mały popas pod daszkiem na miscu widpoczynku obserwując, jak drogą w stronę Przełęczy Użockiej biegną uczestnicy jakiegoś maratonu.
Po krótkim odpoczynku żegnamy asfalt i rozpoczynamy naszą prawdziwą karpacką przygodę. Ruszamy na wschód równoległą do głównego karpackiego grzbietu drogą. Po ok 2 kilometrach wjeżdżamy w las i droga znacznie się pogarsza – co chwile pojawią się na niej olbrzymie, głębokie, niemożliwe do objechania kałuże (a ponoć susza w tym roku!). Do jednaj z nich wpadam tak niefortunnie, że całe buty mam w błocie. Na szczęście pogoda następnego dnia dopisywała i po obmyciu obuwia mogło ono sobie cały dzień spokojnie jechać i schnąć przywiązane na sznurowadłach do kierownicy.
Po ok godzinie – półtorej takiej nierównej walki docieramy do Syhłowatego, a stąd już wygodną drogą do wsi Karpackie, dawnej Hnyły. W Hnyle główną atrakcją jest przycerkiewny cmentarz, a ściślej rzecz ujmując – nagrobki posadowione na dawnych słupkach granicy polsko-czechosłowackiej. Cmentarz ten jest też naszym głównym celem we wsi, ale przedtem zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w magazinie. We wnętrzu sklepu stoi parę osób, a gdy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, zaraz oczywiście zaczynają nam dziękować za pomoc, jakiej Polacy udzielają Ukraińcom, a Polska Ukrainie. Ja rewanżuję się podziękowaniami za to, iż ukraińska armia broni także nas przed agresorem ze wschodu, co wzbudza powszechny aplauz i kolejne wyrazy sympatii (takowe zresztą pojawiały się bardzo często w trakcie naszego wyjazdu). Szczególnie zainteresowany naszymi planami na dziś i celem naszej wyprawy do swej wioski jest jeden lekko podchmielony jegomość. Gdy dowiaduje się, że chcemy obejrzeć cerkiew, postanawia pokazać nam drogę i w tym celu dosiada swego motocykla. Nie bardzo jest mi to w smak, gdyż celem naszym jest głównie oglądanie nagrobków, a dziwnie by w oczach owego mężczyzny wyglądało, jeśli obcy ludzie kręcili by się po miejscowym cmentarzu. Odciągam więc jak mogę jego uwagę, pozwalając tym samym Iwonie i Markowi na swobodne oglądanie postumentów. Mój rozmówca uparcie twierdzi, że miejscowa cerkiew ma już 300 lat, choć na żeliwnej tabliczce przybitej do jednej z cerkiewnych ścian widnieje napis pamyatnyk architektury i data 1772 r. Kilka minut liczymy, odejmujemy, dodajemy i w końcu dochodzimy do kompromisu – cerkiew ma 250 lat. Marek i Iwona w tym czasie obchodzą cmentarz i robią kilka pamiątkowych zdjęć. Zasięgamy jeszcze języka co do najlepszej drogi w kierunku Libuchory i ruszamy dalej.
Ponieważ zamierzamy nocować dziś na pozbawionym źródeł wzgórzu pomiędzy Libuchorą a Hnyłą, zapada decyzja by jeszcze na dole, we wsi urządzić kąpiel w potoku. Udaje się nam tego dokonać (szczęśliwie, o czym już wspominałem udaje mi się także obmyć moje buty z błota) i ruszamy pod górę. W pobliżu szczytu oddzielającego role hnylskie od libuchorskich udaje nam się znaleźć zaciszne miejsce na biwak. Pogoda dopisuje, wieczór jest piękny, więc jeszcze dość długo, mimo zmęczenia biesiadujemy i napawamy się widokami na pobliskie połoniny i pasmo Pikuja oraz na nieco dalsze, położone na północy Beskidy Skolskie.
cdn.

Na dworcu w Siankach:
Na dworcu w Siankach.jpg

Przez błota w drodze do Syhłowatego:
Przez błota w drodze do Syhłowatego.jpg

Wreszcie zjazd!:
Wreszcie zjazd!.jpg

Hnyła:
Hnyła.jpg

Tabliczka z datą wybudowania cerkwi w Hnyle:
Tabliczka z datą wybudowania cerkwi w Hnyle.jpg

Nagrobek na przycerkiewnym cmentarzu:
Nagrobek na przycerkiewnym cmentarzu.jpg

Ku Libuchorze:
Ku Libuchorze.jpg

Wieczór na biwaku:
Wieczór na biwaku.jpg
(Wszystkie fotografie autorstwa Marka)