Strona 1 z 4 1 2 3 4 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 1 do 10 z 37

Wątek: Hotel Jupania czyli koniec dawności

  1. #1
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Pomysł na tegoroczne wakacje nasuwał się jak zwykle taki sam - rower, rower i jeszcze raz rower (czyli 3 tygodnie pedałowania). Nowością dla mnie w tym roku była marszruta – pierwszy tydzień rowerowego urlopu postanowiliśmy wraz dwójką mych współtowarzyszy spędzić we wschodnich Karpatach – na Ukrainie i w Rumunii. Wybór trasy był więc już tylko konsekwencją i jednocześnie sumą wyboru kierunku i ograniczeń czasowych – na pierwszą część mojego urlopu i zarazem na naszą wschodniokarpacką eskapadę mieliśmy raptem siedem dni.
    Cóż może zrobić turysta dla Ukrainy w roku wojny? Być może właśnie pokazać, że nie są go w stanie odstraszyć rakiety Putina i pojawić się tam właśnie teraz, przy okazji wspomagając Ukraińców nie jałmużną, ale jakimś konkretnym groszem, np. nocując od czasu do czasu u kogoś w domu, pozostawiając na kilka dni samochód w obejściu, lub po prostu robiąc zakupy w lokalnych magazynach. Druga ewentualność była w naszym przypadku niewykonalna, ale pierwsza i trzecia - owszem.
    Skład tegorocznej wyprawy to Iwona, Marek i Łukasz. Z tych postaci dwie ostatnie są już czytelnikowi znane, natomiast dla Iwony jest to wschodniokarpacki debiut w ogóle, a na rowerze w szczególności.
    Ruszamy sobotnim popołudniem tradycyjnie pociągiem z Wrocławia do Przemyśla. W Przemyślu jesteśmy z ponad półtoragodzinnym opóźnieniem, do tego właśnie zaczyna się burza, którą postanawiamy przeczekać na dworcu. Około północy deszcz uspokaja się na tyle, iż można ruszyć w drogę - najpierw na przejście w Medyce, skąd następnie udamy się na stację Mościska II. Na przejściu jesteśmy o tej porze jedynymi podróżnymi; wzbudzamy nawet lekkie zdziwienie u ukraińskiej celniczki, która „uświadamia” nam, że na Ukrainie jest wojna. Przypomina także, iż w obwodzie lwowskim obowiązuje od 23 do 5 rano godzina policyjna, ale dodaje, że jeśli nas nikt nie zatrzyma w drodze na stację, to możemy jechać. Nocny przejazd ruchliwą, międzynarodową szosą do najprzyjemniejszych nie należy, ale na dworzec „Mościska wtaroje” docieramy szczęśliwie, choć już grubo po trzeciej w nocy czasu ukraińskiego. Najbliższa elektriczka do Lwowa rusza o 4.34, tak więc mamy jeszcze trochę czasu na odpoczynek w wyremontowanej hali dworca. Na stacji są też kimnaty widpoczynku, ale obecnie zajęte są przede wszystkim przez uchodźców ze wschodu Ukrainy, pozostałe natomiast służą personelowi kolei ukraińskich. Mimo, iż mamy sporo czasu do pociągu, to niewiele brakuje, a nie zdążylibyśmy na to połączenie. Jak to możliwe? Ano spodziewaliśmy się naszego składu na którymś z głównych (przejezdnych) peronów mościskiego dworca, gdy tymczasem stał on sobie podstawiony w krzakach na bocznym, ślepym, łatwym do przeoczenia w ciemnościach torze. Na szczęście drogę do niego wskazał nam wychodzący z dworca konduktor, u którego też zakupiliśmy po dwa bilety – w równej cenie za człowieka, jak i jego rower.
    Tu dodać należy, iż ze względu na obecną sytuację w kraju spowodowaną prawdopodobnie zapotrzebowaniem na wagony w tzw pociągach ewakuacyjnych, ilość połączeń podmiejskich została poważnie zredukowana, o czym pamiętać należy planując podróż. Np. z pięciu par pociągów podmiejskich w relacji Lwów – Mościska - Lwów, pozostały tylko trzy; na kolejnym interesującym nas odcinku, czyli ze Lwowa do Sianek jest podobnie, tzn z rozkładu wypadło pierwsze poranne połączenie o 6.40, jak i okołopołudniowe (wyruszające ze Lwowa ok. 12.20 jeśli dobrze pamiętam). Nam pozostaje więc elektriczka ruszająca do Sianek z dworca podmiejskiego o 9.25.
    Do Lwowa docieramy po 6 rano, mamy więc jeszcze sporo czasu do przesiadki. Ruszamy więc na przejażdżkę po mieście (dla Iwony jest to pierwsza wizyta we Lwowie), a po powrocie w okolice dworca siadamy jeszcze na kawę i śniadanko w jednej z przydworcowych kawiarenek. W trakcie śniadania odzywa się, na szczęście jedyny w trakcie całego wyjazdu, alarm przeciwlotniczy, czyli protiwpowitrna trwoha.
    W elektriczce do Sianek czeka nas za to zaskoczenie – w pierwszym wagonie, zaraz za pomieszczeniem maszynisty i toaletą znajduje się przedział rowerowy, taki, jakim znamy go z naszego kraju, a więc z hakami dedykowanymi podwieszaniu rowerów. W ogóle ta elektriczka to jakiś nowszy model, z miękkimi siedzeniami w miejsce drewnianych ław i schludną jak na tamtejsze warunki toaletą. W drodze do Sianek głównie śpimy, zwłaszcza, że pogoda nie napawa optymizmem – chmurzy się i zbiera na deszcz. Dopiero za Starym Samborem przebudzamy się na dobre i obserwujemy zaczynający się od tego miejsca jakże miły dla oka karpacki krajobraz. W Siankach jesteśmy zgodnie z rozkładem. Po wyjściu na peron od razu podchodzi do nas jakichś ichniejszy pogranicznik i żąda dokumentów. To standard w tym miejscu, ale w tym roku takich „wopistów” jest na peronie kilku. Wypytawszy się o cel naszej podróży kiwa z politowaniem i niedowierzaniem głową - „do Rumunii, przez Karpaty, na rowerze???”, ale oczywiście życzy nam szczęścia i puszcza. Tego dnia na peronie siankowskiego dworca spotykamy, jak się później okazało jedynych na naszej trasie turystów z Polski. Mieszkają stacjonarnie w Użoku i codziennie ruszają na piesze wycieczki. Ponoć w ich hotelu są w tym roku pierwszymi Polakami, ale przed nimi był już jakichś Czech, Słowak, a nawet Austriak.
    Ponieważ chmurzy się i przelotnie pada, nie spieszymy się z opuszczeniem dworca. Robimy więc kolejno zakupy w nieodległej kramnicy i konsumujemy na miejscu co nieco. Kiedy wypogadza się już na dobre ruszamy – najpierw pod górę, w kierunku szosy Lwów – Użgorod, a następnie drogą tą do rozwidlenia przy pomniku Siczowych Strzelców. Tu robimy jeszcze mały popas pod daszkiem na miscu widpoczynku obserwując, jak drogą w stronę Przełęczy Użockiej biegną uczestnicy jakiegoś maratonu.
    Po krótkim odpoczynku żegnamy asfalt i rozpoczynamy naszą prawdziwą karpacką przygodę. Ruszamy na wschód równoległą do głównego karpackiego grzbietu drogą. Po ok 2 kilometrach wjeżdżamy w las i droga znacznie się pogarsza – co chwile pojawią się na niej olbrzymie, głębokie, niemożliwe do objechania kałuże (a ponoć susza w tym roku!). Do jednaj z nich wpadam tak niefortunnie, że całe buty mam w błocie. Na szczęście pogoda następnego dnia dopisywała i po obmyciu obuwia mogło ono sobie cały dzień spokojnie jechać i schnąć przywiązane na sznurowadłach do kierownicy.
    Po ok godzinie – półtorej takiej nierównej walki docieramy do Syhłowatego, a stąd już wygodną drogą do wsi Karpackie, dawnej Hnyły. W Hnyle główną atrakcją jest przycerkiewny cmentarz, a ściślej rzecz ujmując – nagrobki posadowione na dawnych słupkach granicy polsko-czechosłowackiej. Cmentarz ten jest też naszym głównym celem we wsi, ale przedtem zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w magazinie. We wnętrzu sklepu stoi parę osób, a gdy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, zaraz oczywiście zaczynają nam dziękować za pomoc, jakiej Polacy udzielają Ukraińcom, a Polska Ukrainie. Ja rewanżuję się podziękowaniami za to, iż ukraińska armia broni także nas przed agresorem ze wschodu, co wzbudza powszechny aplauz i kolejne wyrazy sympatii (takowe zresztą pojawiały się bardzo często w trakcie naszego wyjazdu). Szczególnie zainteresowany naszymi planami na dziś i celem naszej wyprawy do swej wioski jest jeden lekko podchmielony jegomość. Gdy dowiaduje się, że chcemy obejrzeć cerkiew, postanawia pokazać nam drogę i w tym celu dosiada swego motocykla. Nie bardzo jest mi to w smak, gdyż celem naszym jest głównie oglądanie nagrobków, a dziwnie by w oczach owego mężczyzny wyglądało, jeśli obcy ludzie kręcili by się po miejscowym cmentarzu. Odciągam więc jak mogę jego uwagę, pozwalając tym samym Iwonie i Markowi na swobodne oglądanie postumentów. Mój rozmówca uparcie twierdzi, że miejscowa cerkiew ma już 300 lat, choć na żeliwnej tabliczce przybitej do jednej z cerkiewnych ścian widnieje napis pamyatnyk architektury i data 1772 r. Kilka minut liczymy, odejmujemy, dodajemy i w końcu dochodzimy do kompromisu – cerkiew ma 250 lat. Marek i Iwona w tym czasie obchodzą cmentarz i robią kilka pamiątkowych zdjęć. Zasięgamy jeszcze języka co do najlepszej drogi w kierunku Libuchory i ruszamy dalej.
    Ponieważ zamierzamy nocować dziś na pozbawionym źródeł wzgórzu pomiędzy Libuchorą a Hnyłą, zapada decyzja by jeszcze na dole, we wsi urządzić kąpiel w potoku. Udaje się nam tego dokonać (szczęśliwie, o czym już wspominałem udaje mi się także obmyć moje buty z błota) i ruszamy pod górę. W pobliżu szczytu oddzielającego role hnylskie od libuchorskich udaje nam się znaleźć zaciszne miejsce na biwak. Pogoda dopisuje, wieczór jest piękny, więc jeszcze dość długo, mimo zmęczenia biesiadujemy i napawamy się widokami na pobliskie połoniny i pasmo Pikuja oraz na nieco dalsze, położone na północy Beskidy Skolskie.
    cdn.

    Na dworcu w Siankach:
    Na dworcu w Siankach.jpg

    Przez błota w drodze do Syhłowatego:
    Przez błota w drodze do Syhłowatego.jpg

    Wreszcie zjazd!:
    Wreszcie zjazd!.jpg

    Hnyła:
    Hnyła.jpg

    Tabliczka z datą wybudowania cerkwi w Hnyle:
    Tabliczka z datą wybudowania cerkwi w Hnyle.jpg

    Nagrobek na przycerkiewnym cmentarzu:
    Nagrobek na przycerkiewnym cmentarzu.jpg

    Ku Libuchorze:
    Ku Libuchorze.jpg

    Wieczór na biwaku:
    Wieczór na biwaku.jpg
    (Wszystkie fotografie autorstwa Marka)

  2. #2
    Forumowicz Roku 2012
    Forumowicz Roku 2011
    Forumowicz Roku 2010
    Awatar don Enrico
    Na forum od
    05.2009
    Rodem z
    Rzeszów
    Postów
    5,127

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Wieś Hnyła to kwintesencja ukraińskich Karpat : cerkwa z cmentarzykiem , sklep za potokiem trome strzechy ...i ogólny koniec świata.
    a rowerem przez Hnyłę to skojarzenie z relacją Wojtka
    Fajnie by było gdyby pojawił się dalszy ciąg.

  3. #3
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Cytat Zamieszczone przez don Enrico Zobacz posta
    Wieś Hnyła to kwintesencja ukraińskich Karpat : cerkwa z cmentarzykiem , sklep za potokiem trome strzechy ...i ogólny koniec świata.
    a rowerem przez Hnyłę to skojarzenie z relacją Wojtka
    Fajnie by było gdyby pojawił się dalszy ciąg.
    Oczywiście wyprawa Wojtka była jedną z inspiracji dla naszej wycieczki, choć nasza marszruta pokrywała się częściowo z trasą Wojtka i jego kompana tylko przez pierwsze dwa dni.
    Ciąg dalszy oczywiście pojawi się - jak tylko znajdę dłuższy kawałek czasu na jego napisanie ;-) .

  4. #4
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Ranek kolejnego dnia wstaje piękny. Przed zwinięciem namiotu przechadzam się więc i robię zdjęcia. Prosto na zachód zza fragmentu grzbietu Kińczyka Bukowskiego wychyla się Tarnica Tarnica zza Kińczyka.jpg – to piękny widok, ale w związku z nim nasuwają mi się wątpliwości - „Już ponad dobę jesteśmy w podróży, za dwa-trzy dni mamy dotrzeć do Rumunii, a tymczasem nawet nie zdołaliśmy się oddalić zanadto od polskich Bieszczadów. Jak my w ogóle damy radę przedrzeć się przez te wschodniokarpackie bezdroża???" Na szczęście moi współtowarzysze nie mają takich dylematów i są świetnym nastroju.
    Po śniadaniu zwijamy biwak i ruszamy grzbietem w kierunku Libuchory. Grzbiet jest widokowy, szczególnie piękne panoramy otwierają się przy zjeździe do wsi: Zjazd do Libuchory.jpg Zjazd do Libuchory - widok na Starostynę.jpg
    Libuchora ciągnie się niemiłosiernie, choć podróż przez nią jest przyjemna - cały czas lekko w dół W Libuchorze.jpg W Libuchorze - widok na połoniny pasma Pikuja.jpg. We wsi jest kilka cerkwi, a przy jej końcu dobrze zaopatrzony magazin, prowadzony przez kobietę pochodzącą z Charkowa, dlatego lekkie zdziwienie budzi słyszany tu, na zachodniej Ukrainie język rosyjski. Próbuję zagadać po ukraińsku, ale kobieta tłumaczy się, że pochodzi ze wschodu i językiem tym nie włada. Jakoś najwyraźniej tu nikomu to nie przeszkadza, mimo iż propaganda stale wmawia, żeby na zachodniej Ukrainie przypadkiem nie używać języka rosyjskiego! Stajemy w tym sklepie na popas, a Marek z Iwoną zamawiają tradycyjnie już kwas chlebowy.
    Po odpoczynku ruszamy dalej. Przy wjeździe w dolinę Stryja wpadamy na asfalt, którym ruszamy na wschód w kierunku nieodległego Matkowa. W Matkowie znajduje się, ponoć najpiękniejsza (czy też największa?) cerkiew typu bojkowskiego, wpisana na listę zabytków Unesco. Jest zamknięta, więc obchodzimy ją dookoła i robimy zdjęcia. cerkiew w Matkowie.jpg
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 21-08-2022 o 20:06

  5. #5
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Po chwili ruszamy dalej. Wjeżdżamy teraz w dolinę Smorzanki: Cerkiew w Mochnatem.jpg W Mochnatem - w tle połoniny Pikuja.jpg W Smorzu.jpg Scenka rodzajowa gdzieś na drodze Smorze - Nahirne.jpg Przez morze Barszczu.jpgi poruszając się wiejską drogą, równoległą do międzynarodowej szosy Kijów – Lwów – Czop – Budapeszt docieramy do Tucholki. Tu na „podsklepiu” robimy kolejny popas. Jest koło czternastej, upał dokucza niemiłosiernie, a „prawdziwa jazda” dopiero przed nami – mamy dziś do pokonania jeszcze trzy przełęcze, co prawda o przewyższeniach nie przekraczających 200 metrów różnicy wzniesień, ale sumując je wszystkie wychodzi niezła liczba. Pierwsza przełęcz oddziela nas od wsi Kalne: Ze szlaku Tucholka - Kalne.jpg, kolejna – od Ławocznego: Zjazd do Ławocznego.jpg, a ostatnia, najwyższa – położona jest już na granicy Zakarpacia pomiędzy wsiami Oporzec i Werchnyj Studenyj. Szczególnie ta ostania przełęcz daje się nam we znaki. W drodze na nią wpychamy rowery na perony stacji Beskid położonej przed słynnym tunelem, w który to celowali nie tak dawno Rosjanie. Od strony Ławocznego jednak śladów zniszczeń nie widać, prawdopodobnie więc rakiety uderzyły od strony zakarpackiej.
    Po mozolnym wtoczeniu się na przełęcz robimy dłuższy popas, podziwiając piękną panoramę zakarpackich pasm – od Borżawy, przez Krasną po pierwsze pasma Gorganów: Zjazd do Werchnego Studenego.jpg Jest po g. 18 i choć do celu pozostaje nam jeszcze ponad 25 km, to będzie to już tylko i wyłącznie zjazd, więc tę odległość powinniśmy pokonać w godzinę. Niestety przy zjeździe do Studennego Iwona łapie „gumę” i trzeba wymienić dętkę. Zajmuje to dość sporo czasu, głównie dlatego, że miejscowi, bardzo chcąc pomóc zagadują nas co chwilę, a każda taka pogawędka, zaczynająca się od spraw rowerowych, nieuchronnie kończy się na polityce i podziękowaniach dla Polski i Polaków. Przy okazji też dowiadujemy się, że w lokalnych pensjonatach (których w Wierchnym Studenym jest sporo z uwagi na to, iż miejscowość ta to także narciarski kurort) mieszkają licznie uciekinierzy ze wschodu, których właściciele kwater przygarnęli pod swój dach.
    W dalszą drogę ruszamy więc już pod zachód słońca, ale idzie nam sprawnie i szybciutko (zwłaszcza, że zaczyna się asfalt) pokonujemy kolejne kilometry. Miejsce na dzisiejszy nocleg wypatrzyłem jeszcze przed wyjazdem, na googlu. Może się to wydawać dziwactwem, lecz wiedząc, że będziemy jechać doliną Rypienki, w terenie praktycznie stale zabudowanym miejsce biwakowe nie jest więc oczywistością. Nasze położone jest w bocznej dolince w zakolu rzeczki, tuż za mineralnymi źródłami położonymi za wsią Keleczyn: Biwak w zakolu Riczki.jpg
    Na miejsce dotarliśmy o zmroku, ale w potoczku zdążyliśmy się jeszcze wykąpać.
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 21-08-2022 o 19:58

  6. #6
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Kolejny dzień znów wstaje piękny i zapowiada się upalnie, a według mojego planu mamy dziś do pokonania co prawda „tylko” dwie przełęcze, ale za to o dużych różnicach wzniesień. Pierwsza z nich – Synewirska to ok 450 m przewyższenia, natomiast druga - Przysłop za Kołoczawą – także prawie 400. Po zwinięciu biwaku, ok 8 rano ruszamy więc dziarsko w kierunku Miżgirji: W drodze do Miżgirji.jpg, którą osiągnąwszy ruszamy pod górę, w boczną dolinę obierając kierunek na Synewir Zaczyna się podjazd na Przełęcz Synewirską.jpg. Dziś wkraczamy już w Gorgany, a ściślej na ich południowe stoki. Od Kołoczawy za to będziemy mieć Gorgany po lewej, a pasmo Połoniny Krasnej po prawej.
    Przełęcz Synewirska daje się nam ostro we znaki, na wielu odcinkach po prostu prowadzimy rower pod górę. Na przełęczy urządzamy dłuższy popas, a że panuje upał i jesteśmy odwodnieni ratujemy się elektrolitami. Widok z Przełęczy Synewirskiej.jpg
    Zjazd do Kołoczawy to czysta przyjemność - równiutka droga i piękne widoki – najpierw na pasmo Negrowca i Połoniny Piszkonii w Gorganach: Połonina Piszkonia.jpg O,o - tam jest Negrowiec i Połonina Piszkonia.jpg, a od Kołoczawy na masyw Strimby: W Kołoczawie - widok w kierunku Strimby.jpg w tychże i Połoninę Krasną: W Kołoczawie - widok w kierunku Krasnej.jpg.
    W wsi Negrowiec i w Kołoczawie są piękne, stare cerkwie typu marmaroskiego: Cerkiew w Negrowcu.jpg Cerkiew w Kołoczawie.jpg(tak, tak! - ten region historycznie należał do węgierskiego komitatu marmaroskiego; położona na północ od Cisy połowa terytorium Marmaroszu (Maramureszu) należy więc do Ukrainy). Robimy kilka zdjęć i ruszamy do centrum Kołoczawy. Tu, w zlokalizowanym w pięknej, starej drewnianej chacie sklepie:Urokliwy Magazin w Kołoczawie.jpg robimy popas i uzupełniamy płyny. Mimo, iż gospodarz proponuje nam zakarpacką przepalankę odmawiamy, mając w perspektywie 400 metrów różnicy wzniesień podjazdu i temperaturę ponad 30 stopni Celsjusza.
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 21-08-2022 o 19:59

  7. #7
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Na PrzysłopWidoki z drogi na Przysłop.jpg W drodze na Przysłop.jpg W drodze na Przysłop 2.jpg Na Przysłopie.jpgdocieramy ok g. 16 i robimy tu godzinną przerwę. Z Przysłopu czaka nas długi zjazd Zjazd.jpg w dolinę Tereszwy, a następnie jeszcze spory kawałek tą doliną, postanawiamy bowiem dotrzeć dziś jak najdalej zbliżając się do Rumunii.
    Droga w dół jest widokowa, acz kamienista, co nie przeszkadza właścicielom samochodów osobowych próbować się nią przedzierać. Na dole, już w Niemieckiej Mokrej jest mała „zapora” na rzeczce Mokrzance, która tworzy kuszący basenik. Niestety, z uwagi na plany nie możemy się tam dziś wykąpać. W Niemieckiej Mokrej W Niemieckiej Mokrej.jpgponoć po dziś dzień mieszkają potomkowie niemieckich osadników, którzy w XVIII wieku kolonizowali te tereny. Uświadamia to nam starszy pan, który podjeżdża pod sklep na wózku inwalidzkim. Przy okazji dygresja na temat barier dla niepełnosprawnych – tu funkcjonuje to tak, iż w przypadku przeszkód (typu strome schody itp.) osoby takie jak ów mężczyzna po prostu wołają sklepową, która przynosi im żądane produkty na dół, pod sklep, choć w przypadku naszego nowego znajomego był to tym razem tylko „stakańczyk” horiłki.
    Z Niemieckiej Mokrej ruszmy dalej: Na horyzoncie Świdowiec.jpg Przez most na Mokrzance.jpg i przez Ruską Mokrą i Ust Czorną docieramy do wsi Krasne, położonej już u wylotu przełomu doliny Tereszwy. Wujaszek Google podpowiada, że powinna znajdować się w tej miejscowości agroturystyka i ma rację. Przez wiszący mostek na Tereszwie przedostajemy się najpierw na drugi jej brzeg, by następnie, zaprowadzeni na miejsce przez napotkaną kobietę dotrzeć bezpiecznie pod „Szklany Dom”: Szklany Dom.jpg, który będzie naszą kwaterą na nadchodzącą noc. Otrzymujemy dwa pokoje na piętrze. Na parterze jest kuchnia, łazienka – słowem – dziś będzie komfortowo. Późnym wieczorem na naszej kwaterze zjawia się jeszcze dwóch turystów – młodych chłopaków z Ukrainy, co świadczy o tym, iż mimo trudnej sytuacji w kraju turystyka nie zamarła tu jeszcze zupełnie.
    Cdn.
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 21-08-2022 o 20:02

  8. #8
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Rankiem kolejnego dnia pogoda nie napawa optymizmem – chmurzy się i przelotnie pada, a my nie możemy pozwolić sobie na opóźnienia, bo mamy zawczasu wykupione bilety powrotne z miejsca, do którego musimy koniecznie dotrzeć w sobotę wieczorem. Mimo niesprzyjających warunków tradycyjnie, ok 8 rano ruszamy w drogę. Na szczęście deszczowy front atmosferyczny „zaczepił” się chyba nad Gorganami, bo wkrótce nieco wypogadza się, a nawet zdarza się, że wygląda słońce. Pędzimy teraz z w dół doliną Tereszwy w kierunku Cisy i granicy rumuńskiej. Czasami nieco chmurzy się i siąpi drobny kapuśniaczek, ale to nie przeszkadza nam w kontynuowaniu jazdy. Tuż przed miasteczkiem Tereszwa zatrzymujemy się na „podsklepiu” na popas. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, iż Marek zauważa poważne pęknięcia w jednym ze swoich pedałów, co grozi – w razie całkowitego rozpadu tychże - nieuchronnym zakończeniem jazdy.
    Po krótkiej przerwie ruszamy w drogę i w Tereszwie, na głównej drodze, w którą skręcamy obieramy kierunek wschodni. Niespodziewanie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawia się przed nami sklep i serwis rowerowy – pierwszy jak do tej pory na trasie naszej marszruty. Marek decyduje się zakupić tu i wymienić pedały, a także dokupić dodatkową dętkę dla Iwony, która to decyzja, jak jeszcze zobaczymy, okazała się brzemienną w skutkach.
    Po przerwie serwisowej ruszamy dalej i przez Hruszewo docieramy do Sołotwyna. W Sołotwynie jest most na Cisie, a na nim przejście graniczne ukraińsko- rumuńskie, przez które dostajemy się do Sygietu Marmaroskiego. Tym sposobem jesteśmy w Rumunii!!!
    Nowy kraj - nowe wyzwania i obyczaje. Przede wszystkim od razu daje się nam we znaki dużo większa niż na Ukrainie liczba samochodów, a Rumunia to kraj zdecydowanie dla zmotoryzowanych. Rowerzysta najwyraźniej nie cieszy się wśród tamtejszych kierowców poważaniem i traktują go na szosie jak intruza, przeszkadzającego im w swobodnym rozwijaniu dużych prędkości. Dlatego prawie wszyscy mijają nas „na centymetry”, o regulaminowym odstępie 1 metra od rowerzysty nie ma tu mowy.
    Plan na dziś przewiduje dotarcie jak najdalej w górę doliny Izy tak, aby kolejnego dnia mieć jak najkrótszą trasę związaną z przewidywanym pokonaniem znacznej różnicy wzniesień przy podjeździe na przełęcz, na którą koniecznie musimy dotrzeć. Dlatego pedałujemy intensywnie, a kolejne kilometry pękają dość lekko.
    Dolina Izy jest bardzo ciekawa ze względu na pojawiające się tu i ówdzie przykłady marmaroskiej architektury drewnianej – strzeliste cerkwie i słynne ozdobne bramy. Zachowało się tu także wcale sporo drewnianych domostw.
    Około trzeciej po południu docieramy do Barsany i zwiedzamy tamtejszy piękny, drewniany klasztor. Po obejrzeniu klasztoru ruszamy dalej, ale już w kolejnej miejscowości Marek, który zawczasu przesiadł się na rower Iwony łapie kolejną gumę. Wymiana dętki zajmuje trochę czasu, po czym ruszamy dalej. Zamierzamy dotrzeć dziś przynajmniej do Bogdan Vody, do której to miejscowości nie jest już daleko. Po dotarciu na miejsce Marek z Iwoną idą do sklepu, a ja robię przejażdżkę po wsi w poszukiwaniu kwatery, ale jak naz złość – tak jak w kolejno mijanych wsiach aż „roiło się” od kwater, tak tu najwyraźniej nic nie ma. Dojeżdżam więc na koniec wsi i zatrzymuję się przy stacji benzynowej. Uruchomiony tu wujaszek Google podpowiada, że najbliższe kwatery znajdują się dwie wsie w górę doliny - w Salistea de Sus. Po chwili docierają do mnie Marek z Iwoną i już mam podzielić się z nimi tą informacją, kiedy Marek, zatrzymując się zauważa u siebie kolejną „panę”! Po krótkiej naradzie postanawiamy, że ja pojadę naprzód w poszukiwaniu kwatery, a Marek wymieni kolejna dętkę. W tym miejscu okazało się więc, jak właściwą była decyzja o zakupie dodatkowej dętki – bez niej bylibyśmy w tym miejscu „ugotowani”!
    Jak już się rzekło, ruszam więc naprzód i przez Dragomiresti docieram do Salistea de Sus. W pierwszej wygooglanej kwaterze niestety ponoć brak miejsc, ale właścicielka uprzejmie wskazuje mi położony na wzgórzu pensjonat, który wg niej powinien posiadać wolne pokoje. Ruszam więc we wskazanym kierunku i po ok 500 metrach odnajdują rzeczoną kwaterę. Jej właścicielem okazuje się być lekko dziś podchmielony, rubaszny mężczyzna, z którym po krótkich targach zgadzam się co do pokoju i jego ceny. Na Marka z Iwoną przyjdzie mi tu poczekać z półtorej godziny, gdyż Marek podjął słuszną, jak się później okazało decyzję przełożenia felernego, tylnego koła na przód, gdzie będzie ono miało znacznie mniejsze obciążenia.
    Czekając na mych współtowarzyszy zmuszony jestem wysłuchiwać zachwytów (oczywiście w języku rumuńskim, którego prawie zupełnie nie znam) wypowiadanych przez gospodarza na temat Putina i jego polityki. Facet pokazuje mi na komórce (w celu lepszego zrozumienia, jak mniemam) jakieś filmiki wychwalające Putina. Pytam go, na tyle, na ile udaje mi się to pytanie sformułować po rumuński, czy Causescu też był „bun”? - ”Da, Causescu bun, Putin bun!” - słyszę w odpowiedzi.
    Marek z Iwoną docierają już poz zmroku i od razu wywiązuje się dyskusja, co robić dalej. Kolejnej dętki na wymianę już nie ma, a nie wiadomo, ile wytrzyma jeszcze wadliwa opona, winowajczyni naszych kłopotów. Po raz kolejny konsultujemy się więc z googlem, który podaje, że najbliższy na naszej trasie sklep rowerowy znajduje się w Borszy. Borsza oddalona jest o 31 km, koniecznie będziemy musieli więc do niej dojechać, jeśli chcemy kontynuować dalej naszą eskapadę.
    Mimo zmęczenia (przejechaliśmy dziś z przygodami ponoć aż 114 km!) biesiadujemy jeszcze i nieprędko kładziemy się spać.
    Kolejny dzień znów wstaje piękny. Ruszamy jak zwykle wcześnie w trasę. Po drodze, nie czekając na ów serwis w Borszy rozpytuję w kilku mijanych „wulkanizacjach” o opony rowerowe, wszędzie słysząc jedną i tą samą odpowiedź: - „Cauciuc de bicicleta? Nu...”. Po ok godzinie jazdy docieramy na widokową przełęcz pomiędzy miejscowościami Sacel i Moisei. Stąd mamy dość długi zjazd w dolinę Wyszowa, co nie cieszy mnie za bardzo, gdyż gubimy tym sposobem mozolnie wypracowane przewyższenie, a dziś czeka na nas podjazd na ok 1600 m n.p.m., czyli licząc z Moisei – ponad 1000 m różnicy wzniesień!!! Szczęśliwie docieramy do Borszy, gdzie Markowi udaje się zakupić odpowiednią oponę. Zapada jednak decyzja, że jej nie wymieniamy i jedziemy na starej, dopóki się da. Po posiłku i zakupie produktów na dalszą podróż (nie licząc kolejnej miejscowości najbliższy sklep na naszej trasie powinien się znaleźć dopiero jutrzejszego popołudnia) ruszamy dalej – najpierw do Baia Borsa, paskudnego, dawnego osiedla górniczego, skąd naszą marszrutę kontynuujemy doliną rzeki Tasla w kierunku położonej w głównym karpackim grzbiecie wododziałowym przełęczy Tarnita Balasanii. Przełęcz ta wznosi się aż na 1477 m n.p.m. Początkowo idzie nam nieźle, ale końcowe kilometry pokonujemy pchając rower. Na przełęczy jesteśmy ok g. 17. Marek, który dociera na przełęcz pierwszy, ucina sobie pogawędkę z mijającymi go bułgarskimi uczestnikami rajdu samochodami terenowymi – dziwią się oni bardzo naszej decyzji spania w górach („niedźwiedzie!”), a szczególny niesmak budzi u nich fakt przemierzania przez nas karpackich płajów rowerami. Zastanawiamy się, gdzie uczestnicy takich rajdów nocują w tej karpackiej głuszy. Odpowiedź przychodzi niespodziewanie kolejnego dnia…
    Przełęcz Tarnita Balasanii, położona, jak już się rzekło w głównym grzbiecie karpackim oddzielała niegdyś Mołdawię od Węgier, choć tylko do pewnego momentu dziejów, gdyż w XVIII wieku Austriacy, nim wcielili północną Mołdawię, nazwaną przez siebie "Bukowiną” do Monarchii Habsburskiej, przesunęli tę granicę na położoną nieco na wschód rzeczkę Cibo. Ponieważ na noc nie zatrzymujemy się na przełęczy, tak więc jeszcze dziś opuszczamy dawne Węgry, a z nimi historyczny Maramuresz i wkraczamy do Mołdawii. Na razie ruszamy lekko pod górę, trzymając się blisko tej historycznej granicy i trawersując od wschodu potężne cielsko Kreczeli, chcąc jeszcze dziś nabrać nieco wysokości tak, aby jutro możliwie szybko rozpocząć zjazd. Po pokonaniu najstromszego odcinak trasy odnajdujemy dogodne miejsce na nocleg - śródleśną polanę odwadnianą przez aż trzy potoki, z których dwa tworzą dogodne do kąpieli „jeziorka”! Rozkładamy więc biwak i wsłuchując się w odległe pohukiwania kłębiących się tu i ówdzie burz delektujemy się pięknymi widokami i dzikością tego miejsca.
    Cdn.
    Sołotwyno - tuż przed granicą - oddajemy się pod dobrą opiekę.jpg w Sygiecie.jpg w Rumunii nie mogło zabraknąć Cyganów.jpg Kwintesencja architektury marmaroskiej - drewniane bramy i strzeliste cerkwie.jpg Monastyr Barsana.jpg Śniadanie w Salistea de Sus.jpg W drodze na przełęcz.jpg Pzrełęcz Tarnita Balasanii.jpg Na przełęczy.jpg Biwak pod Kreczelą.jpg

  9. #9
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Niestety w nocy trochę popaduje i ku mojemu zaskoczeniu woda pojawia się także w mym namiocie. Okazuje się, że puściły niektóre z podklein w miejscu szwów. Na szczęście deszcz nie był duży i „straty” nie są wielkie.
    Wstajemy jak zwykle o szóstej czasu miejscowego (czyli o piątej polskiego) i w miarę szybko zwijamy biwak. Czeka nas niestety jeszcze nieduże podejście, po którym rozpoczynamy zjazd w kierunku Przełęczy Sarata (Przełęcz w Żupanii wg starszej polskiej terminologii). Nagle, ku mojemu zaskoczeniu na wschodnim grzbiecie Kreczeli-Żupanii, tuż koło drogi wyrasta, będąca na ukończeniu Cabana! I to nie byle jaka cabana – bo aż „pięciogwiazdkowa”! Cabana ma wdzięczną nazwę, pochodzącą od imienia masywu, przez który właśnie przejeżdżamy – a więc od Żupanii. Po rumuńsku zwie się Jupania. Od tej właśnie cabany wziął się nieco przewrotny tytuł mojej relacji, nieco przewrotny także dlatego, iż w końcu cabana to nie hotel, lecz z drugiej strony, czy owe „pięć gwiazdek” nie predysponuje jej do miana hotelu???
    Cabana powstaje zapewne w celu zaspokojenia potrzeb noclegowych uczestników rajdów samochodami terenowymi, motocyklami lub quadami, które ściągają do Rumunii coraz większe rzesze żądnych przygód „turystów”, pochodzących z krajów, w których taka forma rozrywki w górach, które bądź co bądź albo stanowią rezerwaty (jak chociażby tutejszy – rezerwat cietrzewi), bądź parki narodowe byłaby niemożliwa. Czytałem niegdyś opinie turystów rumuńskich na ten temat i nie myślcie, drodzy czytelnicy, iż wszystkim Rumunom ten „proceder” jest obojętny. Pamiętam, że jeden z internautów użył nawet w stosunku do swego kraju określenia „Sat fara caini”, czyli „wieś bez psów”, mającego dobitnie zobrazować bezhołowie w temacie tym tu panujące.
    Może z owego schroniska będą mogli przy okazji skorzystać turyści piesi? Np. wędrujący z Przełęczy Prislop w kierunku Hnitessy? Umożliwiłoby ono zdobycie tego szczytu „na lekko”, bowiem wychodząc z Przysłopu i nocując w cabanie Jupania, a wracając np. przez cabanę Fantana Stanchii można pokusić się o zrobienie trzydniowej pętelki, której ukoronowaniem byłby wierzchołek Hnitessy. Jednak nie ma nic za darmo – takie ułatwienia to niestety także „cios” w magię i roztaczany w literaturze, czy w internetowych relacjach swoisty urok tego miejsca, dostępnego dotychczas poprzez swe oddalenie od cywilizacji tylko „prawdziwym” turystom. Czyżby więc nadchodził i tu nieuchronny „koniec dawności”???
    Ale dosyć dygresji, dosyć ideologii. Wracamy na trasę.
    Po niedługim czasie docieramy na Przełęcz Sarata, robiąc sobie dłuższą przerwę śniadaniową na wznoszącym się tuż nad nią wierzchołku z wapienną skałką zwieńczoną krzyżem i nieco już zdezelowaną ławeczką. Jemy, podziwiamy widoki i zjeżdżamy w dół. Na przełęczy wita nas patrol rumuńskiej Politii de Frontiera – wypytują o cel wycieczki i marszrutę. Kontaktują się z „centralą” i po niedługiej chwili puszczają nas w dalszą drogę. Obieramy kierunek na Bobejkę i Izwor Suczawy.
    Już niegdyś, wiele lat temu, planując kolejne eskapady do północnej Rumunii moją uwagę przyciągała znajdująca się tylko na dokładnych mapach droga. Droga ta, wijąca się przez karpackie grzbiety, doliny i przełęcze tuż na południe od granic Ukrainy była, nie ukrywam obiektem moich turystycznych marzeń. Jako nieużytkownik quadów i wozów terenowych wiedziałem, że mogę pokonać ją tylko rowerem. Marzenie to zmaterializowało się dzięki mym współtowarzyszom w bieżącym roku.
    Ten szutrowy w większości trakt okazał się być co najmniej tak pięknym, jak to wynikało z map – szerokie, dookolne panoramy, mijane co jakichś czas niewielkie osiedla ludzkie i rozproszone po karpackich zboczach wioski, takie jak Bobejka, przywodzące na myśl krajobraz, jaki królował niegdyś i w naszych Karpatach, który śmiało nazwać by można „kwintesencją karpackości”. Niestety nie jest nam dane w pełni delektować się tymi widokami z uwagi na czas, a ściślej goniące nas burze. Mamy przed sobą dziś jeszcze spory kawałek do przejechania, jeśli chcemy na poważnie myśleć o tym, by w dniu kolejnym zdążyć na powrotny pociąg. Mijamy więc Bobejkę i zjeżdżamy do Izworu Suczawy. Tu, na podsklepiu uzupełniamy płyny i zjadamy co nieco. Właściwa, dolinna droga z Izworu Suczawy, przez Szypot i Selatyn do Brodiny de Jos, do której to zmierzamy została po II wojnie światowej (a ściślej w wyniku ustaleń pokoju paryskiego z 1947 r, który to zatwierdzał granicę narzuconą Rumunii przez Sowietów w 1940 roku) odcięta decyzją Stalina wraz z północną Bukowiną od Rumunii. W efekcie zmuszeni jesteśmy dziś pokonać kolejną, niemałą przełęcz, osiągającą 1225 m n.p.m. Pasul Pohanis. Nazwa ta nasuwa skojarzenia z Pohanym Miscem w Czarnohorze i takim dziś chyba jest – pokonując mozolnie kolejne metry dzielące nas od niej uciekamy również przed goniącą nas burzą. Kiedy osiągamy wreszcie przełęcz zapada więc decyzja o jak najszybszym jej opuszczeniu. Czeka nas teraz 35 km zjazdu do Brodiny de Jos – kto wie, może uda się uciec przed nawałnicą??? Kilometry w dól pokonuje się oczywiście znacznie szybciej, niż kilometry pod górę. Po dwóch godzinach zbliżamy się więc do Brodiny. Na ostatnim odcinku dopada nas wprawdzie ulewa, ale po założeniu peleryn kontynuujemy jazdę. W Brodinie, po osiągnięciu szosy głównej siadamy na chwilę na kawę i deliberujemy, co robić dalej. Do Putnej ze słynnym klasztorem ufundowanym przez Stefana Wielkiego jest jeszcze ze 30 kilometrów, a jest już po 18. Zapada decyzja, że będziemy kontynuować naszą podróż, bo i tak nigdzie bliżej kwater na nocleg tu nie znajdziemy. Kilometry jednak lecą szybko – jest lekko w dół, jest asfalt i przestaje padać. Jeszcze przed zmierzchem skręcamy więc z drogi głównej i przekraczamy mostem rzekę Suczawę. Gdzieś niedaleko powinien być pierwszy z pensjonatów wskazywanych przez wujka googla. Jest – ale miejsc w nim brak. Ruszamy więc w kierunku Putnej. Na początku miasteczka znajduje się pensjonat o kuszącej nazwie Cabana Turistica więc zaglądamy tam w pierwszej kolejności. Niestety cena odstrasza i ruszamy dalej. Jest już po zmroku, a my, wstępując do kolejnych pensjonatów i hoteli nieodmiennie słyszymy tę samą odpowiedź – miejsc bark. Cóż to znaczy - może trafiliśmy na jakieś święto??? W akcie desperacji sięgamy po booking i pojawia się na nim jeden jedyny pensjonat, który rzekomo dysponuje wolnym pokojem. Znajduje się on już blisko położonego w głębi doliny monastyru. Kierujemy się więc tam, a po dotarciu na miejsce od razu wchodzę na recepcję i zagaduję o wolny pokój. -”Nu” słyszę w odpowiedzi. - „Ale przecież booking pokazuje, ze jeden z pokoi macie wolny?”. Pani recepcjonistka „wchodzi” na przywołaną stronę internetową i potwierdza - „Tak, jeden mamy”. O co w tym wszystkim chodzi, do dziś nie wiem, chociaż, kiedy wieczorem owego dnia patrzę w lustro, być może właściwą odpowiedzią na to pytanie jest moja fizis – nieogolona, zmęczona twarz o błędnym wzroku???
    Mimo, że do hotelu docieramy grubo po 22, to kolejnego dnia wstajemy tradycyjnie o szóstej.
    Wycieczkę zaczynamy od wizyty w monastyrze, który, co trzeba przyznać robi wrażenie. Nie jest co prawda „malowany” na zewnątrz jak jego bardziej znani pobratymcy, ale fresków we wnętrzu cerkwi nie brakuje. Ten klasztor to miejsce wiecznego spoczynku swego fundatora - hospodara mołdawskiego Stefana Wielkiego (Stefan cel Mare), znanego zagranicznemu turyście chyba najbardziej z patronowania wielkiej ilości ulic w Rumunii.
    Po zwiedzeniu klasztoru ruszamy w dół doliny Suczawy. Dziś opuszczamy już wschodnie Karpaty i zmierzamy do granicy ukraińskiej w Serecie. Po drodze mijamy piękne wsie bukowińskie, niesłusznie chyba pomijane i znacznie mniej znane od swoich maramureskich odpowiedników. W drodze do Seretu mijamy także wieś założoną przez osadników polskich - Wikszany (Vicsany). W Serecie robimy ostatnie przed granicą zakupy i ruszamy na przejście. Sznur ciężarówek ciągnie się przez kilka kilometrów dzielących Seret od granicy, ale poza TIR-ami ruch jest niewielki. Po rumuńskiej stronie odprawieni jesteśmy wraz z autami osobowymi, po ukraińskiej – na wydzielonym przejściu pieszym. Tu także, podobnie jak w Szeginiach, zarówno w okienku paszportowym, jak i celnym odprawiają nas kobiety. Celniczka nawet wyraża swój „podziw” dla idei naszej transkarpackiej wyprawy i nie każe otwierać sakw.
    Z przejścia granicznego kierujemy się do nieodległej Hliboki Bukowińskiej. W Hliboce mamy bowiem zaplanowane odszukanie ostatniej „atrakcji” tego dnia i wyjazdu – XIX wiecznego pałacu Skibniewskich, wujostwa mamy Marka, która we wrześniu 1939 roku zatrzymała się tu na krótko w drodze na południe Rumunii. Skibniewscy przygarnęli wtedy pod swój dach niemałą liczbę uchodźców z Polski. Teraz jednak historia zatoczyła koło i Marek gości u siebie w domu w porywach do 9 osób z Ukrainy, zresztą pochodzących właśnie ze swych stron rodzinnych, czyli z dawnego województwa stanisławowskiego.
    Odszukanie pałacu okazuje się nie takie łatwe, gdyż obecnie stoi on w podwórku szpitala dziecięcego i jest dookoła zabudowany nowszymi szpitalnymi blokami, jednak po niedługim czasie udaje się nam go zlokalizować. Robimy pamiątkowe zdjęcia i ruszamy na zasłużony obiad!
    Z Hlibokli mamy w planach dotarcie do Czerniowców, który to odcinek pokonujemy już elektricz. Konduktor, w przeciwieństwie do tego „lwowskiego” nie żąda od nas dopłaty za rowery.
    30 km dzielące nas od Czerniowców pokonujemy w ok godzinę i ruszamy na miasto. Najpierw podjeżdżamy pod słynny Uniwersytet Czerniowiecki, skąd udajemy się na położony w śródmieściu deptak. Do odjazdu naszego pociągu do Lwowa mamy jeszcze sporo czasu, który to spędzamy m in w kawiarni na wybornej kawie i lodach.
    W drodze na dworzec robimy jeszcze zakupy w sklepie, w którym , jak wynika z naklejki powieszonej na jego drzwiach, nie obsługuje się „ruskich świń” ;-) : Ruskich świń nie obsługujemy....jpg
    Teraz czeka nas jeszcze składanie i pakowanie rowerów. W tym celu Marek z Iwoną wieźli na zmianę cierpliwie przygotowany na tę potrzebę rulon folii streczowej, którą oblepiamy rowery po ich złożeniu i z tak przygotowanymi udajemy się do naszego sypialnego wagonu.
    Nasz pociąg rusza punktualnie o 21.17. O 2.05 w nocy jesteśmy we Lwowie, gdzie szybko, acz ofiarnie, bo z dużą ilością ciężkich bagaży przemieszczamy się na inny peron, na który po chwili wtacza się pociąg do Przemyśla. Tu konduktor, widząc nasze złożone rowery początkowo kręci głową, ale nie dajemy się wymanewrować i wsiadamy do naszego składu. Miejsca na bagaże jest w nim zresztą sporo – pociąg ten nie jest bowiem zestawiony z wagonów sypialnych, jak poprzedni, tylko jest to bezprzedziałowy Hyundai, nazywany przez nas „ukraińskim Pendolino”.
    Punktualnie o 2.32 drzwi się zamykają i zaczyna się odprawa celna. O 3.50 czasu miejscowego pociąg rusza. Zaraz zasypiam i budzę się już w Polsce – zbliżamy się do celu naszej wspólnej wyprawy, czyli do Przemyśla! Przemyśl wita nas i naszych ukraińskich współpasażerów jakże miłym dla naszego oka banerem - „Tutaj jesteście bezpieczni”! Jeszcze krótkie składanie rowerów, polska odprawa graniczna i na peronie żegnam się z Markiem i Iwoną. W Przemyślu rozjeżdżamy się – oni do swych domów i do pracy, natomiast ja zdążam do oczekującej mnie na kwaterze pod miastem żony - mamy w planach wspólne kontynuowanie urlopu rowerowego.


    . . .


    W tym miejscu wypadałoby zakończyć mą relację, ale nie mogę nie dodać, iż nasza wspólna z żoną podróż zakończyła się niefortunnie już kolejnego dnia koło Jasła – złamaniem przez nią nogi (Podziękowania dla wszystkich, którzy wówczas pomogli nam (jeśli ktokolwiek z tych osób przeczyta kiedykolwiek te słowa), a zwłaszcza dla Państwa, którzy mieszkając blisko miejsca wypadku nie tylko przechowali nasze rowery, ale także odwieźli je nam następnego dnia do Jasła!!!).
    W wyniku tego zdarzenia nieoczekiwanie znów spotkaliśmy się z Markiem – mimo obowiązków zawodowych przyjechał on po moja żonę i zaofiarował się odwieźć ją do naszego domu. Ponieważ jednak żoną na półtora tygodnia zajęła się teściowa, podjęliśmy decyzję, że będę kontynuował naszą zaplanowaną trasę samotnie - najpierw do Krakowa, skąd po przejechaniu pociągiem do Iławy po Warmii i Mazurach. Wracałem stamtąd do Wrocławia z przesiadką w Warszawie, którą postanowiłem jeszcze, korzystając z okazji, objechać na rowerze. W drodze powrotnej na stację, po przejechaniu bez mała 1500 km po Ukrainie, Rumunii, Podkarpaciu i pojezierzach, a nie więcej jak z 500 metrów od Dworca Centralnego pękła felga w tylnym kole. Ta rzecz mogła się oczywiście wydarzyć wszędzie, a zdarzyła się jakże szczęśliwie dokładnie na samym końcu mej włóczęgi...

    Morze gór spod Kreczeli. Widok w kierunku wschodnim.jpg Zjazd bocznym ramieniem Krezceli-Żupanii. W tle - już po ukraińskiej stronie Tomnatyk.jpg Cabana Jupania.jpg Gawęda o górach.jpg Landszaft z trasy Pasul Sarata - Bobejka.jpg Z trasy Pasul Sarata - Bobejka. Widok w kierunku Kreczeli, Hnitessy i Palenicy.jpg W okolicach Bobejki.jpg Bobejka - kwintesencja karpackości.jpg Monastyr Putna - to tu spoczął jego fundator, Stefan Wielki.jpg
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 23-08-2022 o 17:27

  10. #10
    Bieszczadnik
    Na forum od
    03.2011
    Rodem z
    Wrocław
    Postów
    231

    Domyślnie Odp: Hotel Jupania czyli koniec dawności

    Dodatek – mapa naszej trasy (ok. 550 km) sporządzona na podkładzie dwóch map pobranych ze strony karpaccy.pl: „Maramuresz” i „Karpaty Bukowińskie” oraz fragmentu mapy „Karpaty Zewnętrzne” ze strony static.gov.pl, połączonych przeze mnie nieudolnie w jedną całość:

    nasza trasa.jpg
    Ostatnio edytowane przez luki_ ; 23-08-2022 o 17:08

Informacje o wątku

Użytkownicy przeglądający ten wątek

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

Podobne wątki

  1. Muczne - hotel
    Przez jajek12 w dziale Zakwaterowanie i usługi
    Odpowiedzi: 49
    Ostatni post / autor: 03-04-2017, 15:40
  2. Dawność.
    Przez WUKA w dziale Poezja i proza Bieszczadu...
    Odpowiedzi: 2
    Ostatni post / autor: 08-05-2013, 12:31
  3. Hotel Górski Wetlina
    Przez poetyckipoeta w dziale Zakwaterowanie i usługi
    Odpowiedzi: 30
    Ostatni post / autor: 27-02-2013, 12:41
  4. Hotel Muczne
    Przez dydiowa w dziale Zakwaterowanie i usługi
    Odpowiedzi: 1
    Ostatni post / autor: 09-05-2003, 22:55

Zakładki

Zakładki

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •