Wspomnienia Gustawa Zemły
(Gustaw Zemła jest synem Zofii Podwapińskiej i Piotra Zemły , oraz wnukiem Piotra Podwapińskiego z Komańczy i Seweryny Podwapińskiej ( z d. Rysiewicz))

Kazimierz Gustaw Zemła (ur. 1 listopada 1931 w Jasienicy Rosielnej) – polski artysta rzeźbiarz, pedagog.
W latach 1952–1958 studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Od 1958 roku uczy rzeźby na ASP; w latach 1973–1976 był jej prorektorem, a w latach 1983-86 dziekanem. Od 1964 doktor, od 1987 roku profesor zwyczajny, członek czynny Polskiej Akademii Umiejętności (od 2003)[1]. Od 2006 roku Członek Rady Programowej Fundacji Centrum Twórczości Narodowej. Specjalizuje się w zakresie rzeźby pomnikowej, sakralnej, studyjno-kameralnej.
Gustaw Zemła jest jednym z najbardziej znanych współczesnych polskich rzeźbiarzy.

W 2009 roku w Programie 2 Polskiego Radia ukazała sie audycja z cyklu "Zapiski ze współczesności" z udziałem Gustawa Zemły. Autor opowiada w niej o swoim życiu od wczesnego dzieciństwa, poprzez lata szkolne, studia i pierwsze sukcesy artystyczne.
Poniżej transkrypcja pierwszej części nagrania pt. "Dzieciństwo na ziemi rzeszowskiej".




. Swoją przygodę z życiem rozpocząłem 1 listopada w dzień Wszystkich Świętych w 1931 roku. Dzień był bardzo zimny, wiem o tym bo opowiadała mi siostra i brat, którzy wrócili wtenczas z grobów i byli bardzo zmarznięci.
Jeszcze trzeba powiedzieć, że urodziłem się w bardzo uroczej i pięknej wiosce, która się nazywała Jasienica Rosielna, w pobliżu Rzeszowa, a właściwie między Rzeszowem a Brzozowem. Pejzażu Jasienicy nie będę opisywał, bo jej pejzażu nie zdążyłem poznać. Bo za chwilę rodzice moi przenieśli się do nie mniej uroczego miejsca tj do Brzozowa. A Brzozów to miasteczko położone pomiędzy Rzeszowem a Sanokiem, właściwie u wrót Bieszczad. Chociaż w owym czasie, jak ja dorastałem w tym mieście to się nie mówiło Bieszczady. Nikt tego słowa nie używał. Jechało się albo do Leska, albo do Komańczy – jak właśnie myśmy jeździli z Brzozowa do Komańczy, ponieważ tam mieszkali moi dziadkowie. Dziadek cieśla zbudował nad Osławicą tartak i młyn. Pamiętam, jak przyjeżdżaliśmy na te wakacje brał mnie dziadziuś na kolana, a mnie podobały się bardzo jego wąsy. No i opowiadał mi. Czasami mówił też po rusku. Bo w tamtym czasie bardzo dobrze rozumiałem i polski i ten ruski język, bo nie mówiło się Ukraińcy, język ukraiński, tylko rusiński, Rusini to byli.
Ciocia Marysia, najstarsza ciocia, wspaniale haftowała. Haftowała bluzeczki Ukrainkom i Rusinkom. I koszule Ukraińcom. No i to były paradne takie ubiory które odróżniały się od mieszkających tam polaków. I dziadziuś był tam bardzo kochany i bardzo pomagał ludziom. Spotkałem już teraz niedawno starego człowieka i tak się ucieszył że mógł poznać wnuka dziadka Podwapińskiego. Mój ten dom który stoi, to jest zbudowany z tych desek które powstały w dziadziusia tartaku. I nic, ani grosza ode mnie nie wziął. Było mi bardzo bardzo przyjemnie. W tej chwili jeszcze istnieje ten grób, na stoku położony, dziadzia Podwapińskiego i babci Podwapińskiej z domu Rysiewiczównej.


Moja mama wyszła za Piotra Zemłę który był bardzo dzielnym człowiekiem. Bo już w bardzo młodym wieku (skłamał, że ma więcej lat niż miał) zaciągnął się do Legionów i walczył na rubieżach wschodnich. Kiedy tam już uporządkowały się sprawy, to pojechał na Śląsk aby walczyć jako powstaniec śląski. Bardzo żałuję że mój biedny tata nie dożył czasów, kiedy ja miałem to szczęście, że postawiłem pomnik powstańcom śląskim. Właściwie Im i mojemu Ojcu.


Ale może wyprzedziłem troszeczkę wypadki. Wrócę z kolei znów do Brzozowa, do tego miejsca gdzie dorastałem, gdzie pobierałem nauki. Z tymi naukami było trudno. Wiem, że wolałem zawsze rysować niż rachować, i że z klasy do klasy to ja tak się przepychałem z wielkim trudem. Ale nawet w tych rysunkach to też nie miałem sukcesu, bo kiedyś pani nauczycielka dała nam zadanie: zróbcie w domu ładny rysunek konia i przynieście na drugi dzień. No więc ja zrobiłem jak umiałem, jak najpiękniej tego konia wyrysowałem, no i chyba nieszczęście polegało na tym, że zrobiłem go w kolorze fioletowym. No i jak pani nauczycielka zobaczyła że koń jest fioletowy, to była bardzo zdegustowana. Także też piątki nie otrzymałem. Ale to mnie nie odstręczyło od rysunków. Rysowałem bez przerwy. Gorzej było z papierami, w owym czasie nie było szkicowników, bloków.
A więc rysowałem na starych książkach w których były pisane protokóły w urzędach. Z jednej strony były zapisane, druga strona była czysta. I ja na tych czystych stronach rysowałem najrozmaitsze, zwykle jakieś ilustracje do przeczytanych książek. Te księgi, pamiętam, zapełniały się bardzo szybko.
Największą zasługę w mojej początkowej karierze artystycznej miał mój brat najstarszy, później architekt, mieszkający prawie całe dorosłe życie w Londynie. On wspaniale rysował. Pamiętam jego rysunki, ilustracje do Sienkiewicza. Bo przecież Sienkiewicz w owym czasie to była w ogóle biblia. W tym czasie brat chodził już do gimnazjum i moja siostra również, siostra Wandzia. Przynosili książki od łaciny. Dlaczego mnie akurat zainteresowała łacina. To nie ze względu na język tylko ze względu na piękne ilustracje. Wewnątrz widziałem portrety Apollina, brodatego Zeusa, Heraklesa, najrozmaitsze tympanony. I to był świat, który mnie absolutnie zadziwił, bo ja takich ludzi dookoła siebie nie widziałem. To byli inni ludzie, marmurowe postaci i takie niewidzące oczy patrzyły na mnie. I to mnie fascynowało. Ja nawet nie próbowałem tego kopiować, tylko ciągle oglądałem, tak jak bym nasycał swoją wyobraźnię tymi ilustracjami.


Drugą taką estetyczną edukacją to był kościół. Przepiękny kościół barokowy, najczystszy barok. Pamiętam te dwie wieże przykryte hełmami z blachy miedzianej, spatynowane. Dla mnie to było jakby dwóch takich strażników stało. I wchodziło się wówczas do nawy głównej kościoła, no i tam sklepienie beczkowe pokryte freskami. Ale najbardziej przyciągał mnie ołtarz główny. I tak powinno być. W ołtarzu głównym był przepiękny ogromny obraz dwunasto metrowej wysokości, ciemny, na którym był namalowany rozpięty Chrystus i w tle majaczyły się jakieś postacie. Później dowiedziałem się że to Maria i Św. Jan. Obraz ten był zawieszony w centrum między kolumnami które były pomalowane na ciemnozielony kolor, i przedziwnie (bo nie wiedziałem co to jest) te kolumny miały takie złote żyłki. Oczywiście to chodziło o imitację marmuru, ale dla mnie to one jakby były magnetyczne, jakby przez nie energia emanowała, emanowały jakby taką rozedrganą siłą. I oczywiście figury złocone, figury Mojżesza, figury Dawida. Później to się w mojej twórczości pojawiło, i Mojżesz i Dawid. Ale w ten czas to był dla mnie świat tak piękny, tak wspaniały.

Samo miasteczko położone na stoku góry dawało ogromną perspektywę w przestrzeń, bardzo pofałdowaną, miękkie pagóreczki. Właściwie taki pejzaż kobiecy, same wypukłości. Ta przestrzeń, te pagóreczki, te stoki po których się pięknie jeździło zimą na sankach, to był mój świat w którym się poruszałem. A jakby obiektyw przybliżył bliżej tak do ryneczku – ryneczek taki prostokątny okolony kamieniczkami – a jedna pierzeja, wschodnia, to były to domki drewniane w których mieszkali Żydzi. Tam było dużo Żydów. To była społeczność która normalnie żyła tak jak Polacy. Ja pamiętam, że na rogu tego ryneczku był sklep, gdzie Masia Żydówka sprzedawała doskonałe lody i tych lodów ja nigdy nie zapomnę.
A z kolei jeszcze niżej, jak się schodziło po schodeczkach niżej, koło państwa Leszów u których mieszkaliśmy, w przepięknym takim drewnianym domu parterowym strych był fascynujący. Strych był tak tajemniczy, że ja do tej pory go pamiętam. To były belki najrozmaitszej grubości, cała konstrukcja. No i tam pewno i były i czary i bajki i ptaki i koty i wszystko. Obok był sklep który prowadziła żydówka, Menerka się nazywała. I moja mama tak u niej kupowała na kredyt, czyli na zeszyt, wszystko. A więc ta społeczność była jakby zintegrowana. Myśmy razem chodzili z ich dziećmi do szkoły. Były walki na śnieżki. Normalne życie.

I pamiętam jaką wszyscy przeżyliśmy tragedię, kiedy Niemcy kazali się - już podczas okupacji – zebrać wszystkim Żydom na stadionie z niewielkim pakunkiem, i wywieźli ciężarówką do lasu. I słychać było strzały, bo to niewielka odległość, niewielkie miasto. I ci wszyscy przyjaciele, nasi ludzie, nagle przestali istnieć. Mama przeżyła to okropnie. Rozchorowała się. No i to była dla mnie największa tragedia jaką przeżyłem podczas okupacji.
A później po okupacji nie było dokąd wracać. W Komańczy dom, tartak i młyn zostały spalone przez UPA. Przez tą organizację która nie miała litości. Mieli swoja ideologię, ale myśmy to boleśnie przeżyli. I wtenczas postanowiliśmy opuścić tamte tereny i pojechaliśmy na Opolszczyznę. I też ojciec wybrał dom który miał młyn, z tym że ten młyn był już nieczynny. I nie długośmy tam mieszkali. Po pewnym czasie mój tata został aresztowany za działalność podczas okupacji. No, takie były czasy. A ja musiałem się zająć (mimo że nie byłem przygotowany do tego) przez rok, żeby obsiać pole, żeby orać. Miałem niewiele sił jeszcze i żadnych doświadczeń. Ale to była dla mnie też jakaś edukacja, innego rodzaju.

Ale nie przestałem rysować. Mam do tej pory rysunek właśnie tego siedliska. Ale po roku, kiedy widzieliśmy, że to nie jest moja droga, i to nie jest nasza droga, przenieśliśmy się do siostry mojej która mieszkała we Wrocławiu.
I mama i ja przyjechaliśmy do siostry, a ja pierwsze kroki we Wrocławiu skierowałem do Liceum Sztuk Plastycznych. Wziąłem swoje rysunki i spotkałem się z dyrektorem liceum, panem profesorem Kopstyńskim. Starszy pan, dystyngowany, artysta malarz, przeglądnął to wszystko i mówi: no synu, jesteś bardzo surowy, ale spróbuj. No i dał mi szansę żeby zdawać do Liceum Sztuk Plastycznych.