Po pobudce okazuje się, że niebo zasnute jest chmurami, a nawet z lekka popaduje. Skąpy deszczyk przechodzi jednak szybciutko i już do końca dnia nie pada. Jest dziś za to przez cały dzień pochmurno, co jest dla nas wybawieniem, zwłaszcza, że właśnie dzisiaj zjeżdżamy na bezleśne równiny...
Pierwszy odcinek do Kosowa to 20 kilometrów lekko w dół, czyli „za darmo”. W samym Kosowie, po przejeździe przez centrum kierujemy się na most na Rybnicy, za którym zaraz odnajdujemy zabudowania dawnego, słynnego w całej II RP sanatorium dra Apolinarego Tarnawskiego (Niedawno (2016r) zakładowi temu poświęciła monografię krakowska badaczka, dr Natalia Tarkowska, a ponieważ jest to pozycja raczej trudno dostępna, warto wysłuchać jej wykładu poświęconego działalności doktora Apolinarego wygłoszonego np. na jednej z „wieczorynek” Towarzystwa Karpackiego). Z oryginalnych budynków dawnego zakładu zostało tylko kilka obiektów (całkiem niedawno jedna z oryginalnych willi spaliła się, a dawne „łazienki” zostały rozebrane; pozostałe obiekty to wybudowane już po wojnie zabudowania powstałego tu sanatorium dziecięcego).
Jeden z budynków dawnego sanatorium dra Tarnawskiego w Kosowie.jpg
Po krótkiej wizycie w sanatorium dra Tarnawskiego ruszamy szosą w kierunku Zabłotowa.
Tu kończy się górski odcinek naszej eskapady, ale nie godzi się przecież tak po prostu uciąć opowieści, która stałby się przez to niekompletną (najwyżej moderator przeniesie jej dalszy ciąg w stosowne jego zdaniem miejsce).
W wsi Rożnów na podsklepiu zatrzymujemy się na posiłek. W tej wsi „przecinamy” zresztą naszą trasę, którą pierwszego dnia rozpoczęliśmy w Kołomyi i rozpoczynamy nasza drugą na tym wyjeździe „pętelkę”.
Za Rożnowem, przecinając malownicze wzgórza kierujemy się na Zabłotów. Przed samą tą miejscowością przecinamy Prut, a za Zabłotowem kierujemy się szosą w kierunku Gwoźdźca. Krajobraz zmienia się radykalnie. W miejsce zalesionych wzgórz mamy teraz bezkresne pola - stepy, tyle, że zaorane i zajęte całkowicie pod uprawy. Największe wrażenie robią na nas oczywiście bezkresne łany słoneczników. Także architektura mijanych z rzadka wsi nie przypomina już tych z górskiej części Pokucia - zagrody są tu wyraźnie inne, domy niższe i nawet te stare - w większości murowane.
Gwoździec – niewielkie miasteczko, choć położone przy ruchliwej szosie Kołomyja – Horodenka jest dla nas ważnym punktem programu. Stąd bowiem pochodzi rodzina Marka, tu dorastała mieszkając w domu jego dziadków, a swych rodziców jego mama. Samego dworu już nie ma, lecz Marek pokazuje nam, gdzie się on znajdował (bezpośrednio po wojnie mieściła się w nim szkoła, lecz w latach pięćdziesiątych XX wieku został rozebrany).
W miasteczku jest też piękny, zabytkowy, pochodzący z XVIII w kościół Bernardynów, choć niestety znajduje się on obecnie w opłakanym stanie. W dawnym budynku klasztoru mieści się teraz szkoła muzyczna. Podejmujemy próby poszukiwania proboszcza, lecz niestety nie ma go dziś na miejscu.
Kościół W Gwoźdźcu. Na postumencie figura św. Jana z Dukli.jpg
Jednak do II wojny światowej istniał w Gwoźdźcu obiekt, dzięki któremu miasteczko to znane jest dziś nie tylko w Polsce, ale i wśród turystów z całego świata. Obiektem tym była, spalona przez Niemców w 1942 r synagoga, której fragmenty odtworzono w Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie.
Z Gwoźdźca ruszamy do Horodenki, lecz nie najprostszą, główną szosą, lecz nieco dłuższą, urokliwszą przez malownicze pokuckie wioski. Odcinek niby nie długi, lecz z uwagi na zmęczenie i jakość miejscowych dróg zajmuje nam sporo czasu. W Horodence jesteśmy już pod wieczór, ale zamierzamy dziś jeszcze odnaleźć i zwiedzić, o ile okaże się to możliwe, główny „sztandarowy” zabytek tego miasta, a mianowicie kościół i klasztor Misjonarzy, jedno z najważniejszych dzieł architekta polskiego baroku Bernarda Meretyna. Na głównym placu Horodenki zatrzymujemy się na chwilę próbując zlokalizować w/w obiekt. Co prawda mamy go „za plecami” na zdjęciu na jakimś okolicznościowym banerze, ale wolelibyśmy zobaczyć go w rzeczywistości. Nagle naszymi skromnymi osobami zainteresowuje się jakowyś jegomość w odblaskowej kamizelce, pytając, co my z jedni i co tu robimy. Odpowiadamy, że jesteśmy Polakami i szukamy klasztoru widocznego na zdjęciu. Nasz nowy znajomy uśmiecha się od ucha do ucha, ściska nam ręce i przeprasza, ale wziął nas za ”ruskich szpionów” którzy jeżdżą ponoć po ukraińskich miastach i podają koordynaty miejsc, w które następnie spadają rakiety. Wskazuje nam tez położenie nieodległego, jak się okazuje klasztoru.
Podjeżdżamy więc pod ów okazały obiekt. Furtka w ogrodzeniu, prowadząca do kościoła i klasztoru okazuje się być otwarta, podchodzimy więc pod świątynię. Postanawiam zajrzeć do klasztoru, gdyż wydaje mi się, że słyszę dobiegające stamtąd jakieś głosy. Jak się okazuje mam szczęście – tego dnia przyjechała na zwiedzanie jakaś grupa ze Lwowa, którą oprowadza urzędniczka miejscowego ratusza odpowiedzialna za współprace z zagranicą i kontakty „zewnętrzne” Horodenki, pani Marija Zdriła (Марія Здріла) . Pani Marija bez wahania otwiera nam kościół i oprowadza nas po nim. Pokazuje, gdzie stały bardzo cenne rzeźby autorstwa Pinsla, po wojnie zniszczone lub rozgrabione. Sam kościół i klasztor boryka się z nieustannymi problemami finansowymi – przed wojną rosyjsko-ukraińską przynajmniej w grupie miejscowych wolontariuszy próbowano coś remontować na własną rękę, bo pozyskanie jakichkolwiek funduszy jest bardzo trudne, a parafia biedna (kościół użytkowany jest wspólnie przez katolików greckich i łacińskich). Teraz, z wiadomych względów mężczyzn „nie stało” i kościołem wolontariacko opiekują się same miejscowe kobiety. Żal, że remont i poddźwignięcie tego arcycennego zabytku pozostawiony jest na barkach jedynie miejscowej społeczności. Dobrze by było, gdyby sprawą przywrócenia do świetności tego obiektu zainteresowały się jakieś polskie fundacje czy organizacje – a jak wiadomo istnieją programy wspierające odbudowę polskich zabytków na wschodzie. Pani Marija dopytuje się nas, czy nie mamy jakiejś wiedzy, albo kontaktów, do kogo zwrócić się w Polsce, żeby zainteresować jakąś instytucję tym bądź co bądź pięknym i wysokiej klasy, niszczejącym zabytkiem z czasów I Rzeczpospolitej. Niestety nikt z nas nie ma do czynienia z pozyskiwaniem funduszy, obiecujemy jednak rozeznać i dowiedzieć się czegoś, co mogłoby być dla owej grupki miejscowych „zapaleńców” pomocne. Oczywiście, choć grono czytelników niniejszego forum jest dość wąskie (i chyba malejące niestety z roku na rok), wychodząc z założenia, iż każda okazja jest dobra apeluję także i tu, jeśli by ktoś coś wiedział i umiał pomóc, to udostępniam facebookowy adres pani Mariji: https://www.facebook.com/profile.php?id=100007809340601, na pewno będzie wdzięczna za jakieś konkretne wskazówki. Na razie, póki co, horodenkowski ratusz przygotował internetową prezentację kościoła i klasztoru Misjonarzy, jak również innych ciekawych, okolicznych zabytków i atrakcji: https://pokutia.com/pl.
Kościół i klasztor Misjonarzy w Horodence.jpgWnętrze kościoła jest piękne i majestatyczne....jpglecz wymaga jeszcze dużo pracy, by przywrócić dawną swietność.jpg
Tego dnia mieliśmy nocować „gdzie bądź”, lecz ponieważ ma się już mocno ku wieczorowi, postanawiamy zanocować pod dachem w jedynym (?) miejscowym hotelu o wdzięcznej nazwie „De Luxe” ;-). Na szczęście i hotel i ceny nie okazały się „tak srogie”, jak by to wynikało z nazwy i znów otrzymaliśmy trzyosobowy pokój za bardzo umiarkowaną cenę. Tej nocy na szczęście, choć Horodenka to spore miasto, snu nie przerywały nam żadne alarmy lotnicze i dzięki temu wypoczęci i zrelaksowani rankiem następnego dnia mogliśmy ruszyć w dalszą drogę.
Rankiem skierowaliśmy się więc na wschód – w kierunku Zaleszczyk. Za Serafińcami przecieliśmy dawną granicę polsko-rumuńską, a obecnie granice obłasti czerniowieckiej i iwano-frankiwskiej. Dalej, prostą jak strzała, choć pylistą szosą trakt nasz poprowadził nas prosto w kierunku naszego pierwszego celu.
Drogą pylistą...w kierunku Zaleszczyk.jpgŚwieże groby poległych ukraińskich żołnierzy są na każdym cmentarzu....jpg
Zanim jednak zjechaliśmy do położonych głęboko w jarze Dniestru Zaleszczyk, ruszamy na punkt widokowy w miejscowości Kryszczatyk (Chreszczatyk). Tutaj, z bukowińskiego brzegu, ze skarpy położonej ok 170 m powyżej lustra wody Dniestru roztacza się zapierający dech w piersiach (dosłownie też, ze względu na temperaturę panującą tego dnia) widok na ten słynny przed II wojną kurort.
Zaleszzcyki z Kreszzcatyka.jpg
Zakładki