Nie miałem pewności, gdzie ten swój strumień świadomości umieścić, ale umówmy się, że to dzieło z pogranicza prozy i poezji

Chciałem Wam opowiedzieć swój sen o Bieszczadzie. Śniłem go wiele razy, zawsze według identycznego scenariusza. Przypadek? Nie sądzę.

Od razu muszę zastrzec, że opowiadanie snów uważam za zwyczaj szkodliwy i żenujący, choć, niestety, dość rozpowszechniony wśród moich bliskich. Gdy czasem siadamy do śniadania w większym gronie, to zawsze znajdzie się ktoś, kto zacznie uroczystym tonem: "A wiecie, co mi się śniło?", a ktoś inny natychmiast go przebije: "Ale posłuchajcie, co mi się śniło...". I cały posiłek upływa pod znakiem licytowania się na coraz bardziej fantasmagoryczne historie.

A przecież bądźmy szczerzy - nikogo nie obchodzą cudze sny, za to każdy płonie żądzą, by opowiedzieć o swoim. Tak samo jest z opowiadaniem o dzieciach - gdy ktoś pyta: "Co u twojego syna/ córki"?, to w gruncie rzeczy w ogóle go to nie interesuje. Czeka tylko na twoją pauzę, gdy będziesz brać wdech, by wejść z frazą: "A u mojego...". Dlaczego zdecydowałem się Wam zawracać głowę swoimi onirycznymi wizjami, wyjaśnię na końcu, więc jeśli nie chcecie czytać bajdurzeń, przeskoczcie do dwóch ostatnich akapitów, bo tam będzie najważniejsze. Żeby potem nie było, że nie uprzedzałem.

Ale skoro zostaliście... Otóż ten mój sen zaczyna się od tego, ze wysiadam z autobusu na krzyżówce gdzieś w Bieszczadach.

Autobus jest marki - jakżeby inaczej - Autosan, w każdym razie drzwi zamykają się za mną z charakterystycznym metalicznym trzaśnięciem. Każdy z Was zna ten dźwięk. Potem słychać oddalający się pomruk silnika. Mam niewytłumaczalne, ale silne przekonanie, że wysiadłem na skrzyżowaniu dużej obwodnicy z drogą na Muczne - Tarnawę, choć okolica wygląda inaczej. Bardziej przypomina Wolę Michową i skrzyżowanie z asfaltówką na przełęcz Żebrak. Tak czy inaczej, ruszam tą asfaltówką. Wokół jest cicho i ciepło, nie ma żadnych ludzi ani pojazdów. Kończą się zabudowania Woli-nieWoli, a droga zaczyna się lekko wznosić. Chwilę idę dolinką między łagodnymi wzgórzami, jest sielsko, szumi wiaterek, a tu nagle...

AAAAAA!!!

Może nie jest aż tak przerażająco, ale zupełnie niespodziewanie staję pośrodku ryneczku jakiegoś niedużego miasta. Na parkingu drzemie kilka autobusów wycieczkowych, ale wokół nadal żywego ducha. Jedna z pierzei rynku jest zabudowana wysokim, murowanym ogrodzeniem, zza którego wygląda imponująca budowlana sakralna - kościół czy klasztor. Skąd się tu wziął? Mam niejasne podejrzenie, że to pewien klasztor na Mazurach, który stoi niedaleko domku letniskowego naszych przyjaciół. Gdy czasem u nich bywamy, zawsze obiecujemy sobie, że TYM RAZEM na pewno zwiedzimy tę (jedyną w okolicy) atrakcję, ale przez kilkanaście lat - dziwnym zrządzeniem losu - jakoś nam się nie udawało. Może pech, może przeznaczenie. Ale możliwe, że te strzeliste wieże pojawiają się w moim śnie w charakterze wyrzutu sumienia. Tak czy inaczej, nie wchodzę tam i tym razem, tylko kontynuuję swój dziarski marsz w nieznane.

Rynek kończy się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Właściwie to nie ma wokół niego żadnego miasta. Asfaltówka zamienia się w drogę szutrową, a potem w typowy bieszczadzki trakt, cały czas lekko się wznosząc. Ale w tym śnie kompletnie nie czuję zmęczenia. Bardzo fajny i jedyny w swoim rodzaju sposób zwiedzania Bieszczadów, serio. Nie docieram jednak wcale na Żebrak, ale - bez wątpienia - na Hyrczę, a mocnym dowodem tej tezy jest wiadoma kapliczka. Mijam ją i wychodzę na coś w rodzaju polany.

i tu przede mną nie rozciąga się bynajmniej panorama na dawną Tyskową, ale rozległa równina, dziwnie płaska i w ogóle niebieszczadzka. Jak okiem sięgnąć, wyrastają z równiny dziwaczne góry w formie stromych kopuł porośniętych lasem. Przypominają twory z rysunków dzieci, które dostały zadanie: "A teraz narysujcie góry". Podobne formacje widziałem też na ilustracjach książek o Muminkach. Wychodzę na tę równinę i przez chwilę brodzę w wysokiej trawie. Nadal jest ciepło i cicho, słychać tylko szum wiatru i szelest turzycy. Zatrzymuję się, ściągam plecak, kładę się na trawie, wsuwam plecak pod głowę, gapie się chwilę w błękitne niebo, a po chwili zasypiam.

A zaraz potem się budzę, bo dzwoni budzik.

A teraz powiem Wam, po co to piszę. Otóż odtwarzanie tego snu - klatka po klatce - to mój osobisty sprawdzony sposób na zasypianie. Gdy czasem łapie mnie bezsenność i wiercę się godzinami w łóżku, w końcu przypominam sobie o tym patencie - kładę się wygodnie, rozluźniam i przypominam sobie tę w sumie dość nudnawą opowieść - bez sensownej fabuły ani puenty. Ale gdy dochodzę do momentu zasypiania na tej groteskowej, muminkowej łące, zasypiam naprawdę.

Trudno powiedzieć, ile trwa ta senna wędrówka, ale podczas niej nie spotykam żadnej żywej istoty, nie zakłóca jej żaden głośniejszy dźwięk. Kiedyś opowiedziałem o tym śnie znajomej psycholożce, a ona prychnęła i zakomunikowała, że to typowa technika relaksacyjna - sposób na wizualizowanie sobie czegośtam, w każdym razie nic oryginalnego. Sen jakich wiele.

Ale dzielę się z Wami tą techniką, bo bezsenność to straszna rzecz, nie tylko w Seattle. Wyśnijcie swoją własną bieszczadzką historię, albo śmiało korzystajcie z mojej. A może gdzieś tam, w równoległym świecie uda nam się spotkać?