Przeczytałem post Piotra, uśmiałem się (ech, błoto bieszczadzkie... ) i przypomniałem sobie jedną moją rowerową wycieczkę sprzed lat - chyba już dziesięciu (ludzie, jak ten czas leci.... )

Też będzie o samotnych wycieczkach.

Stacjonowałem sobie wtedy w Pszczelinach. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy byłem w Bieszczadach z rowerem. Pod wrażeniem lektury Rewasza postanowiłem sobie zrobić trasę nadsańską, z Zatwarnicy przez Hulskie, Krywe, Tworylne do mostu na Sanie i potem już spolegliwie nadrzeczną stokówką do Sękowca, Chmiela, Dwernika - i obwodnicą do bazy. Wówczas ten teren poza Dwernikiem i częściowo korytem Sanu to była dla mnie terra incognita. Do dyspozycji miałem jedno popołudnie - tak od 15tej wzwyż; licząc średnią prędkość na ok. 15 "kaemów" na godzinę zakladałem, że w dziennym świetle się zmieszczę. W końcu spora część traski biegła drogami, mniej luib bardziej asfaltowymi i na ogół płaskimi.

Rodzince zameldowałem ogólnie, że jadę w stronę Dwernika (jakbym powiedział dokąd, to w życiu by mnie nie puścili), wyekwipowałem się w mapę, przewodnik, zapas napojów, klucze - nie klucze, dętki - nie detki i co tam jeszcze i dawaj...

Początek był całkiem miły (hehehe).

Gdzieś tak od Dwernika zacząłem się rozglądać i zapamiętywać górki i zakręty - obwodnicą jeździłem setki razy, znam ją na pamięć; do Dwernika trasę też w miarę kojarzyłem, a dalej - byłem tam parę razy, ale żebym wszystko pamiętał, to oj, nie. Potem mi się to "rozpoznanie terenowe" baaardzo przydało.

Do Zatwarnicy przekręciłem bez problemu, w planowanym czasie mieściłem się spokojnie, i ruszyłem w górę stokówką ku Hulskiemu. Przerażająco stromo nie było, niemniej podjazd jest długi i "co się umordowałem to moje".
Niemniej jednak, mieszcząc sie dalej w czasie, dotarłem do Hulskiego, odszukałem zjazd w dolinę i potoczyłem sie dół. Oczywiście zajechałem się za daleko, dotarłem aż do chatki zamieszkujących tam staruszków, zapytałem o drogę do ruin cerkwi, otrzymałem pełną informację, chwilę porozmawiałem, podziękowałem i zawróciłem. Sforsowałem potoczek, obejrzałem ruiny cerkwi, zrobiłem parę zdjątek i ruszyłem starę droga prosto w górę pod stok, na szczyt Szczobu/Rylego (jak kto woli). W onym czasie droga (taki głęboki jar) była jeszcze w miarę nie zarośnięta, dało się nią iść pchając rower jako taran rozgarniający trawska, osty i co tam jeszcze nie rośnie.

Po chwili stanąłem na szczycie - i spojrzałem na Krywe. Przed sobą miałem widok na wzgórze cerkiewne, dalszą cześć doliny zasłaniał grzbiet. Chwilę odpocząłem, na mapę zerknąłem, dosiadłem mej wspaniałej maszyny - i jazda w dół. Postanowiłem zjechać do cerkwi stara drogą (tak jak w przewodniku), polna i dobrze wyjeżdżona droga wiodąca do "centrum" Krywego była mniej atrakcyjna, poza tym musiałbym się potem cofać do cerkwi.

I tak się zaczęło...

Ścieżka kluczy, raz biegnie prawą, raz lewą stroną drogi. Czasami jest podwójna - i oczywiście ta, którą jedziesz, wydaje się być gorsza niż ta druga . No to zmiana pasa ruchu...

W tym momencie włączył się fotel wyrzucany i ległem w trawie na brzuchu.

Oczywiście wkomponowałem się w takie korytko - starą drogę rzeźbią tam liczne bruzdy wypłukane przez wodę po opadach i roztopach. Są głębokie nawet na jakieś 30 - 40 centów i całkiem ukryte w trawie. Rower stanął dęba na przednim kole, ja artystycznie przeleciałem nad kierownica, zaryłem w glebie, a grat przefrunął nade mną i wylądował przed moim niosem, tylnym kołem dostałem po łbie. Ot, wypadek lotniczy.

No nic... Podnoszę się, podnoszę grata, patrzę i ... dobyłem ze swej piersi jęk skargi, boleści i zawodu: OOOO JEEEEZUUUU !!!....

Przednie koło miałem złamane pod kątem prostym. Czytelnik, który dotrwał do tego momentu, zrozumie że toczenie się na tak zmodyfikowanym sprzęcie nie jest możliwe.
Spróbowałem wyprostować, gniotąc rękami i zapierając piastą o glebę. Przy pierwszej próbie pękła szprycha, ale potem było już lepiej. Po jakimś czasie - nieszczęśliwi czasu nie mierzą - koło stało się kołopodobne i nawet dawałoby się obracać w widelcu, gdyby nie przedni hamulec. Zluzowałem więc ten zgoła niepotrzebny element i przezwyciężajac świezo nabyte stany lękowe dosiadłem pojazdu. Pora do tego czasu zdażył się już cokolwiek spóźnić i mogłem podziwiać piękny zachód słońca, niestety aktualnie za moimi plecyma.

Jedynym wyjściem był odwrót. Wypchnąłem się na górę (jechać się nie odważyłem, w końcu wszędzie były te przemiłe korytka) i dopiero polną drogą pojechałem do stokówki. Jazdę uprzyjemniała mi konwersacja z duszą, którą bezskutecznie zachęcałem do zejścia z mojego ramienia. Niestety było jej tam za dobrze, albo ja byłem za mało przekonywujący.

Dotarłem do stokówki i toczę się - w dół. Jeden zakręt, drugi zakręt. Minąłem jeszcze jeden i znowu zaczałem wzywać imion boskich nadaremnie. Przede mną, na przestrzeni chyba kilometra, rozciągało sie marzenie rowerzysty - stok prosty, pochyły, drogą prostą jak lot pocisku przecięty, jednostjnie w dół bierzącą. Perspektywę widokową na dole zamykała ściana lasu rosnącego na skraju ostrego lewego zakrętu. To był odcinek, którego nie przejechałem "w tamtą stronę", bo zjechałem w bok w dolinę Hulskiego koło cerkwi.

Prowadzić? A ile czasu to zajmie? Jechać? A jak nie wyhamuję? Ostatecznie wygrała opcja "jechać", bo szybciej. Podciągnąłem hamulec, skróciłem linkę, podregulowałem szybko klocki. Toczę się, nabieram prędkości. No dobra, dość tego dobrego. Skorzystałem z jedynego hamulca, prędkość spadła. Odpuściłem, przyśpieszyłem, zahamowałem... i za którym kolejnym razem docisnąłem rączkę do kierownicy, z klocków idzie swąd, a ja... nabieram szybkości. A co. Przekroczyłem dwudziestkę (szybkościomierz działał, niewytłumaczalnym cudem), co na żwirowatej stokówce pokrytej kamieniami wielkości pięści na moim niepełnosprawnym sprzęcie dostarczało szczególnych wrażeń.

Nie było wyjścia - postanowiłem katapultować się ponownie, tyle że w sposób w miarę kontrolowany. Wjechałem w zarośnięty zielskiem rów (na szczeście był płytki), położyłem grata i łagodnie przefrunąłem przez wolant. Ponownie nic mi się nie stało, rowerowi - o dziwo - też nie. Do zakrętu sprowadziłem (już było niedaleko), stwierdziłem że jadac absolutnie bym się w nim nie zmieścił.

Dalej stokówka już była znajoma. Wraz z ostatnimi resztkami dziennego światła wylądowałem w Zatwarnicy, osiągnąłem japoński (to znaczy - jakitaki) asfalt i postanowiłem pożeglowac szybciej., w końcu robiło się ciemno, a drogę - w miarę upływu kilometrów - coraz bardziej znałem i była coraz lepsza. Uruchomiłem oświetlenie. Z tyłu miałem diodówkę, z przodu - porządny halogen, ale bardziej pozycyjny niż "drogowy". W końcu, ile światła może dawać lampka będąca niewiele więcej niż latarką?

Kawałek za mostem na Sanie zrobiło się już "dobrze ciemno", ale droga znana, księżyc świeci (jak go chmurka nie przysłoni), lampki świecą - jadę. Kręcę, kręcę, kilosów ubywa, amperów w bateriach też, lampka świeci coraz słabiej. Pocieszam się, że mnie widać - ale ja mogę liczyć już głównie na księżyc. Trzęsie mnie na dziurach, bo zauważam je coraz rzadziej, ale pamiętam że raczej nie ma takiej na której mógłbym zaliczyć trzecią katapultę. Droga pusta, żywej duszy, ani zmotoryzowanej, ani pieszej, jadę sobie borem, lasem...

Nagle, zza zakrętu, całą szerokością jezdni, wychodzi tyraliera. W słabym świetle księżyca widzę, że coś na mnie idzie, ale nic poza tym sylwetek nie rozróżniam - kolejna chmura zaslania mi światło, a latara tego nie oświetli, za daleko, zresztą świeci coraz słabiej. Hamować nie mam jak - sunę ponad dwadzieścia, a jest z górki, zatrzymać się nie dam rady. Rowy głębokie.

Zaczynam się drzeć:
Ludzie, z drogi, nie mam hamulca!!! - nic. 150 metrów.

LUDZIE, Z DROGI, NIE MAM HAMULCA !!!!! - NIC. 100 metrów.

LUUUUDZIEEEE, K...WA MAAAĆ, NIE MAM HAMULCA, S...DALAĆ Z DROOOOGIIII !!!!!!! - NIC. Jakieś 40 metrów, lecę już ponad dwie dychy na godzinę - mimo hamowania, klocki zdarte.

LUUUUUDZIE!!!!!!! S....DAAAAAAALAĆ Z DROGIIIIIII !!!!!!!! - NIC. Co za naród uparty...
I nagle - księżyc zza chmur, 10 metrów, patrzę ja - a to są KROWY.

Krowy to są jednak zwierzeta inteligentne. Zrobiły uliczkę, śmignąłem w nią, na szczeście stado było niewielkie, tak kilkanaście sztuk. A z ciemności dobiegł mnie pełen pretensji głos kobiecy, że ja jej "zwierzeta domowe płoszę".... :) Wygarnąłem więc od serca co myślę o przeganiaaniu zwierzat domowych bez oświetlenia po zmroku całą szerokością drogi publicznej, niestety mimo prób hamowania jechałem - jako się rzekło - szybko, i do dziś żałuję że większa część mojej wiązanki najpewniej poszła w przestrzeń. :o

Do bazy powróciłem już bez przygód, gdzieś po dziesiątej... Rodziny nie było, pojechali mnie szukać. Jak się potem okazało, przecenikli moje możliwości i szukali mnie aż w Dołżycy, bo sobie przypomnieli że kiedyś oglądalem ten rejon na mapie.... :D :D