Jak co roku w okolicach listopada zaczeło mnie brać. Za oknem panowała szaruga, przerywana okresowymi wichurami sztormowymi. Śnieg był głównie w hipermarketach. Bieszczady weszły w plany.
Po zeszłorocznej wycieczce Boras chciał się zabrać, ale matura i kobieta nie puściły. Wobec planów przekształcenia aktu samobójczego w akt zbiorowego wypoczynku trzeba było kogoś skołować.
Na pierwszy ogień poszedł Pendzel. Młody, narwany, w sam raz na rolę tradycyjnego "konia". Odrobina opowieści, zdjęć... Wystarczyło. Pendzel był niewiadomą, z tym wyjątkiem, że opiekowałem się jego próbą.
Na dokładkę zgłosił się Woźny. WOPRowiec. Mając 3 osoby można było uruchomić Skauta (namiot) drużyny. Cięzkie to cholerstwo, ale miało fartuchy i przedsionki. Z Wożnym znamy się kopę lat, byliśmy razem w Gorganach. Wiedziałem, że kiedyś ostro chodził po Tatrach.
Do kompletu doszedłem ja. Zuchmistrz, kursant SKPT.
3 harcerzy.
Potem nastąpił okres wzmożonej koresponencji, głównie o wyżywieniu i trasie.
Założeniem miał być zimowy marsz pieszy, z możliwością noclegu w namiocie. Poszły prośby o jednorazówkę do BdPN . Niestety wszystkie odmowne. Jako pole naszych zmagań wybraliśmy Szlak Graniczny. Żarcie chcieliśmy nieść ze sobą.
Uczelnia wsparła moje plany wypłacając mi zaległe stypendium naukowe. Poszło na kuchenkę, rękawice, bieliznę i jedzenie.
Pociąg startował o 16.23. Mieliśmy spotkać się o 16. Pedzel przyszedł o 16:15. Maiłem ochotę go zabić.
Pociąg. Pusto. 2 dzień świąt. 16 godzin.
Potem Sanok, Bereżki i Koliba.
Zakładki