10 lipca o godzinie 0:30 jestem w Przemyślu po długiej jeździe karawanem. O godzinie 1:30 umawiam się SMS owo z Jabolem. Mam się zjawić w Rajskiem pomiędzy godziną 7:00 a 8:00. 5:15 pobudka, prysznic i różne takie tam poranne sprawy. Niewyspany, jak 150, bo pod oknem hotelowym do 3:00 trwała bardzo głośna impreza na wolnym powietrzu wsiadam do Karawanu. Jestem zmęczony, więc nie sprawdzam możliwości Karawanu. Ot jadę sobie spokojnie. Po drodze tankuję paliwo i o godzinie 7:50 zajeżdżam pod chałkę, w której gospodarzu Jabol. Jest pod wrażeniem mojej punktualności. Pijemy poranną kawę. Była przepyszna i naprawdę dobrze mi zrobiła. Jabol mówi ja słucham. On ma przecież tak dużo do powiedzenia… Łazi po krzaczorach i jeszcze mu za to płacą. Szczęśliwi Ci, co mogą zarabiać na życie robiąc to, co lubią robić. Sielanka nie trwa długo. Jabol jest umówiony i musi wyjechać. Ja tez nie przyjechałem siedzieć w Rajskiem. Jest około 9:00 postanawiam pojechać do Wetliny na Mszę Św. za duszę Władka Nadopty. Jadę przez Terkę do Dołżycy. Droga widać była remontowana. Ludziska się starali, ale do końca im nie wyszło. Natomiast jest o niebo lepiej niż w maju. W maju ten odcinek robiłem w 55 minut, a teraz w 26. Można powiedzieć, co drugiej dziury już nie ma. Ponieważ w Dołżycy byłem przed czasem podjechałem do Cisnej do Ryśka Szocinskiego. Leczył się w kiosku po wczorajszej imprezie motocyklowej w Lesku. Opowiadał o wspaniałym pomyśle Andrzeja Potockiego dotyczącym nieżyjących Zakapiorów Bieszczadzkich. Po chwili mknąłem do Wetliny. Do kościoła się nie zmieściłem. Ludzi było sporo. Po chwili niebiosa zapłakały nad dusza Majstra Biedy. Płacz niebios był rzęsisty. Powiedziałbym ściana wody. Szczęście, że miałem się gdzie schronić. Po Mszy Św. zmieściłem się w Kościele na modlitwę za dusze Władka. Wiem, że niektórzy forumowicze też tam byli. Niestety nie potrafiliśmy się rozpoznać a szkoda…. Widziałem tylko Andrzeja Potockiego. Po wyjściu z Kościoła przed sklepem naprzeciwko natknąłem się na Bogdana. Ucieszyłem się z jego widoku, tym bardziej, że mnie również rozpoznał. Poza tym nie siedział przy piwie i sprawiał wrażenie, że jeszcze w tym dniu piwa nie wypił. Po chwili rozmowy z Bogdanem z nieba znowu zaczęły kapać łzy. W niwecz poszły moje plany znalezienia następnej bieszczadzkiej chatki. Na swoje usprawiedliwienie wymyśliłem takie zdanie: Jestem fanem łażenia po Bieszczadzie, ale jeszcze nie fanatykiem. Wsiadłem do Karawanu i tradycyjnie nie żegnając się z Bodziem pojechałem do Mucznego. W drodze albo lało albo padało i tak na zmianę. Droga ze Stuposian do Mucznego tez zaczyna zajmować znaczące miejsce wśród dróg nie bardzo nadających się do jazdy samochodem osobowym. Jak tak dalej pójdzie to niebawem znajdzie się na pudle. Do Mucznego jadę pogadać z jednym z jego mieszkańców na temat pewnej chatki, której dni podobno zostały policzone. Niestety faceta nie zastałem. No to zjadłem pstrąga w Wilczej Jamie /wiem ze niektórzy z was maja inne zdanie, ale moja racja jest najmojsza: Pstrągi w Wilczej Jamie są świetne/. Wypiłem herbatę w Karpatii i pojechałem do Lutowisk. Załapałem się na końcówkę imprezy na wolnym powietrzu /a może wolnym deszczu/. Za to spotkałem gościa z Mucznego. Wyjaśniliśmy sobie szybko wszystkie okoliczności związane z rzeczoną chatka i pojechałem dalej. Oczywiście w Czarnej nie zastałem Łysego, co by mi się wpisał do książki. Galeria Barak była zamknięta, bo kto w taka pogodę będzie ją odwiedzał. Przypomniało mi się o znajomym spod Ustrzyk Dolnych. Jadę do Adama. Chałupę sobie facet wybudował olbrzymią, ale oczywiście też go nie zastałem. Zaczynam się cieszyć, że wcześniej umówiłem się z Jabolem, bo też mogłem go rano nie zastać. Deszcz sobie pada. A jak, po co ma nie padać. Jeszcze bym gdzieś polazł? Jadę nad Solinę zobaczyć jak postępują prace przy budowie knajpki Andrzeja Lacha. Andrzej śpi po powrocie z Ukrainy, a knajpka zamknięta. Cóż takie moje szczęście. No to jadę na kawę do Polańczyka. Mój ulubiony lokal o dziwo otwarty. Nawet sam Pan Leszek za kontuarem. Chwila rozmowy przy przepysznej kawie. Wychodzę na zewnątrz i własnym oczom nie wierzę. Wyciągam ręce przed siebie i nic. Nie pada. Coś niesamowitego. Wsiadam do karawanu i jadę odwiedzić chatkę. Tą, co stoi sobie w okolicy Baligrodu. Drogą szutrową podjeżdżam jak najbliżej się da. Jeszcze jakieś 200 m ścieżką i jestem w chatce. Do pasa przemoczony. Cała woda z traw i krzaczorów sięgających ramion znalazła się na moim przyodziewku. Przeglądam zeszyt. Wpisuje się tylko Anyczka, Harnaś, Jabol i Żubr. Oni są dosyć częstymi gośćmi chatki reszta to przygodni imprezowicze, co tylko pozostawiają po sobie bałagan. Wracam do auta kompletnie przemoczony. /Od poniedziałku do dnia dzisiejszego strasznie narzekam na bóle kręgosłupa. Chyba właśnie odchorowuję wizytę w tej chatce/. Jadę do Cisnej. Krótka rozmowa z Mrówką i Burym. U „nich” jak zawsze miło i sympatycznie. Wracam przez Terkę do Jabola, który od dłuższego czasu jest Poza Zasięgiem. Zajeżdżam do Rajskiego. Jabola jak się okazało odwiedziła Jovanka. Przesympatyczna /jak wszystkie Bieszczadniczki/ dziewczyna. Pochwaliłem się moją książką, do której zbieram wpisy. Zrobiła na nich wrażenie. Szkoda, że nie ma w niej wpisu Majstra Biedy. Poszliśmy w trójkę do sklepu po zakupy i na piwko. Przy piwku czas płyną bardzo szubko. W końcu trzeba było wrócić do domku. Pożegnałem się z nimi i wyjechałem z Bieszczadu. Tylko moja książka została u Jabola. Mam nadzieję, że się nią dobrze zaopiekuje. Już się cieszę, bo za 4 tygodnie tam wracam.
Pozdrawiam
Zakładki